Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marcelina i pamięć przodków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Marcelina i pamięć przodków - ebook

„Marcelina i Pamięć Przodków” to opowieść o jedenastoletniej dziewczynce, która z powodu rodzinnej tajemnicy wplątana zostaje

w podróż między światami i walkę z bezwzględnym Władcą Słów, Kolekcjonerem.

Marcelina Łobzowska jest tylko pozornie zwykłą dziewczynką. Pochodzi z rodziny ludzi pogodnych

i kochających książki, w której talent pisarski dziedziczy się z pokolenia na pokolenie, wraz z klątwą,

z winy której znikają w tajemniczych okolicznościach niektóre dzieci Łobzowskich.

Marcelina znika nagle podczas śniadania i trafia do tajemniczego domu, bliźniaczo podobnego do jej własnego. Musi zdecydować kto w tym świecie jej sprzyja, a kto może okazać się niebezpieczny. Zmuszona jest zgłębić sekret Pamięci Przodków przechowywanej bezwiednie przez większość jej krewnych.

Kim jest tajemniczy Kolekcjoner? Jak rodzina Łobzowskich wplątała się w historię pisarzy ciągnącą się od stuleci? Czy uda im się uwolnić uwięzione w Bezczasie dzieci?

Na te wszystkie pytania odpowiada powieść fantastyczna „Marcelina i Pamięć Przodków”.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64980-20-6
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mojej Mamie, która pierwsza

uwierzyła w moc słów...

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pewien zimowy, wtorkowy poranek

Marcelina obudziła się nadspodziewanie wcześnie, od razu czując, że ten dzień będzie niezwykły. Właściwie wszystkie dni uważała za niezwykłe, ale ten mógł być niezwykle niezwykły, bo Marcelinę przeszedł dreszcz, a jak pojawiał się Marcelinkowy dreszcz, to można było się wszystkiego spodziewać. Leżała w swoim łóżku, patrząc w sufit, i słyszała, że na dole, podobnie jak każdego ranka, rozbrzmiewał rodzinny rozgardiasz, który zarówno irytował, jak i budził do życia. Mama oczywiście doskonale wiedziała, kiedy przerwać poranne rozmyślania:

– Marcyśka, no chodźże już na dół. Nie dość, że naleśniki stygną, to jeszcze dziadek założył się z babcią o to, że zje siedem z twarogiem i polewą truskawkową i się nie pochoruje. Robimy zakłady...

– No przecież już idę... Czy oni wszyscy powariowali? – To ostatnie zdanie chciała wypowiedzieć w myślach, ale chyba się nie udało.

– Marcyśka, nie idziesz, bo kroków nie słychać, a powinny być słyszalne na skrzypiących schodach, nie uważasz? Proszę zatem, nie wymyślaj i wyrażaj się od rana kulturalnie – powiedziała mechanicznie mama i zajęła się dopingowaniem dziadka, swojego ukochanego teścia.

– Nie wymyślam i wyrażam się najlepiej, jak umiem – już pod nosem mruknęła Marcysia i zsunęła obie nogi z łóżka.

Żadna z nich nie chciała zrobić pierwszego kroku, ale jak tylko przypomniała im o Marcelinkowym dreszczu, obie ruszyły jednocześnie i dziewczynka runęła jak długa. Na szczęście upadła na puchaty dywan leżący na środku zielonego pokoju na poddaszu. Wstała żwawo i wciągnęła na siebie, jak zwykle szybko, zielone dresy. Marcysia właściwie nie nosiła ubrań w innym niż zielony kolorze. Czasem oczywiście musiała założyć jakieś granatowo-białe koszmary szkolne, ale starała się szybko o tym zapomnieć. Brązowe, lśniące włosy po szybkim szczotkowaniu rozbłysły rudawym blaskiem. Marcysia umyła zęby i zadowolona spojrzała w lustro. Patrzyły na nią niebieskie oczy ładnie osadzone w jasnej, trochę piegowatej twarzy z prostym, wąskim, ani za małym, ani za dużym nosem. Takim w sam raz. Bródka (po babci), nieco spiczasta i wesoła, gotowa była na nowy dzień. Podobnie jak Marcelina.

Zbiegła na dół. Jak zwykle przeskakując co trzeci stopień skrzypiących uroczo schodów. Kochała je, kochała ten hol pełen książek, podobnie jak wszystkie inne pomieszczenia. Po prostu uwielbiała swój dom.

W rozległej kuchni jej najbliżsi siedzieli przy wielkim, drewnianym stole – rodzinnej pamiątce, równie starej jak zabytkowy budynek, w którym mieszkali. Stół mógł pomieścić nawet dwadzieścia osób (co niejednokrotnie zdarzało się w tym otwartym dla gości domu) i można było znaleźć na nim właściwie wszystko. Tym, co w tej chwili rzucało się tu w oczy, były z pewnością złociste naleśniki, chluba i duma babci, wtorkowa pokusa dla wszystkich członków rodziny. Każdy wtorek zaczynano tu właśnie od naleśników.

– Tato, ja cię proszę, nie zjadaj czwartego... Pochorujesz się jak nic.

– Nie pochoruję się na pewno, Martusiu, bo te naleśniki to pokarm bogów, a nie trucizna – powiedział dziadek, dość wyraźnie jak na kogoś, kto mówiąc, jednocześnie delektuje się smakiem.

– Cześć wszystkim, ja też chcę naleśnika, to znaczy poproszę, ale JEDNEGO! – Marcysia spojrzała wymownie na dziadka, który uśmiechnął się z dumą.

Dziadek był wesołym, nieco władczym człowiekiem (która to cecha pryskała niczym bańka mydlana w obecności jego siostry). Wnuczka jednak wybaczała mu wszystko.

– Pyszne są – powiedział na zachętę, choć nie musiał nikogo zachęcać, w całym domu pachniało wprost bosko złocistymi krążkami.

– Ja nie rozumiem, jak jedenastoletnie dziewczę może tak mało jeść! Przecież niedługo z ciebie zostaną same zielone dresy. – Babcia, mówiąc do Marceliny, patrzyła krytycznie na dziadka. – Henryku, zlituj się i skończ z tymi naleśnikami.

– Nie skończę, dopóki nie skończę – zachichotał dziadek.

– A tobie, zielona panno, nie przeszkadza, że tło na zewnątrz dziś białe i sypkie? Nie myślałaś o lepszym dopasowaniu się do okoliczności i zmianie barwy na białą lub raczej szarą? Porzuć zielony! – zaproponował tata znad tabletu, w którym przeglądał codzienną gazetę.

Na zewnątrz zima popisywała się talentem plastycznym, tworząc w oknie piękne obrazy. Dzisiejsza wyprawa do szkoły mogła się okazać bardzo miła, po drodze były chyba trzy ślizgawki.

– Ha, ha, ha... Naprawdę bardzo śmieszne, tato. A ty porzuć czytanie. – Marcysia usiadła przy stole przy jednym z pustych talerzy i zaczęła bawić się jakimś przedmiotem, który wpadł jej w ręce. Oczekując na naleśnika, wyglądała z rozmarzeniem przez okno i próbowała sobie wyobrazić nieczytającego tatę. Było to bardzo trudne. Tata czytał właściwie bez przerwy. Wszyscy tu czytali bez przerwy, łącznie z nią.

– Z twarogiem? – spytała mama.

– Z twarogiem – odpowiedziała córka – i z czekoladą...

– I z czekoladą... – potwierdziła niezbyt zadowolona mama, miłośniczka zdrowej kuchni.

Marcysia nalała sobie herbaty, która była kolejną specjalnością tego domu. Dziadek codziennie przygotowywał esencję z siedmiu rodzajów liści. Właściwie tylko on wiedział, jak ją przyrządzić, i trzeba mu przyznać, że jej smak był niepowtarzalny. Wielu znajomych i przyjaciół próbowało podrobić recepturę – na próżno. Henryk Łobzowski był bezsprzecznie herbacianym mistrzem.

Marcelina, delektując się naleśnikiem, obracała w dłoni gładki, niewielki przedmiot i przysłuchiwała się rodzinnym przekomarzaniom.

– Nie mogę już... Pyszne, ale poddaję się. Piąty mnie pokonał.

– Tato, niemożliwe! Chcesz powiedzieć, że pokonały cię naleśniki?

– Łukaszku, nie zachęcaj! Znasz tatę i wiesz, że gotów jest dla zabawy zjeść jeszcze ty...

Babcia przerwała tak nagle, że wszyscy podnieśli wzrok znad talerzy. Mama zastygła i patrzyła na babcię, której mina rzeczywiście była tak niezwykła, że aż budziła niepokój. Co też mogło ją tak przestraszyć?

– Żabeńko, ja już wiekowy jestem, więc proszę, nie rób takiej miny, gdyż mogę tego spojrzenia nie przetrzymać!

– Mama patrzy na Marcyśkę! – powiedział odkrywczo tata.

Babcia rzeczywiście zatopiła spojrzenie we wnuczce, a właściwie z przerażeniem patrzyła na jej dłoń.

– Ona ma... Ona trzyma... Ona... Czy to nie jest...?

– Co ona, Żabeńko, no wykrztuś wreszcie! – Dziadek nie należał do osób cierpliwych.

– Motyla noga, coś się stało! Może zakrztusiła się naleśnikiem? – Mama Marcysi wstała od stołu i w mgnieniu oka znalazła się przy babci. Zaczęła dziarsko poklepywać ją po plecach, ale babcia starała się unikać razów.

– Przestań natychmiast mnie klepać. Ona ma chyba... – nie dokończyła i palcem wskazała w stronę wnuczki.

I wtedy dziadek zrozumiał, zrozumiał też tata i tylko mama nie rozumiała, co się dzieje. Dziadek, babcia i tata mieli podobne miny i Marcysia aż prychnęła rozbawiona.

– Naśladujecie babcię? Jeśli tak, to brawo, udało wam się! – stwierdziła dziewczynka, podrzucając gładki przedmiot. Zdawało jej się, że to właśnie na niego gapili się członkowie jej rodziny. Podrzuciła go i dopiero wtedy naprawdę mu się przyjrzała. Był to kamień: gładki i podobny nieco do bursztynu, ale odcień miał dużo bardziej głęboki niż bursztyny, które Marcysia do tej pory widziała. Kiedy kamień poszybował w górę i wylądował z powrotem na jej dłoni, wszyscy wydali podobny jęk. Coś jej ten kamyczek przypominał. Tylko co, u licha? Podrzuciła go więc jeszcze raz, bo uznała, że to było nawet zabawne patrzeć na zmiany malujące się na twarzach zwróconych w jej stronę. Ciekawe tylko, dlaczego miny mieli coraz bardziej przerażone.

– Marcyśka... – Głos babci nie brzmiał łagodnie jak zazwyczaj.

– Tak, babciu...

– Nie waż się tego jeszcze raz podrzucać!

– Niech cię ręka boska broni – dla odmiany łagodnie dorzucił dziadek.

– A co to jest? – Marcyśka spytała z zaciekawieniem, bo sytuacja wydawała się jej coraz bardziej niezwykła.

– Ona to zrobi!

Tak, tata doskonale znał swoją córkę i jej złożoną osobowość. Tę cechę, przekorę, którą odziedziczyła po nim, znał lepiej niż ktokolwiek inny.

– Nie! – krzyknął dziadek. – To... to, zdaje się, Kamień Przodków. Nie możesz go już podrzucać. Nie trzeci raz!

I wtedy Marcysia zrobiła to, czego spodziewali się wszyscy. Od berbecia nie umiała sobie radzić z zakazami. Właściwie każdy w rodzinie wiedział, że wszystkie polecenia i wytyczne dla Marcysi należało konstruować w formie innej niż zakaz. Lubiła prośby, uwielbiała propozycje, znosiła sugestie, zakazy natomiast działały na nią jak płachta na byka. Miała alergię na zakazy. Tym dziwniejsze było „nie”, które wydobyło się z ust dziadka. Można je jednak wytłumaczyć szczególnymi okolicznościami, o których Marcysia w tamtym momencie nie miała zielonego pojęcia. Niemniej, na wszelkie tłumaczenia było za późno. Jak tylko kamień, po wykonaniu kilku obrotów w powietrzu, po raz trzeci dotknął dłoni dziewczynki, Marcysia wraz ze lśniącym przedmiotem zniknęła z oczu mamy, taty, babci i dziadka, którzy jednocześnie wstrzymali oddech.

ROZDZIAŁ DRUGI

Znane – nieznane

Kamień Przodków – szepnęła Marcysia, przypomniawszy sobie ostatnie słowa dziadka i obraz, który, odkąd pamiętała, wisiał w salonie. Ach tak, Kamień Przodków, coś niecoś o tym słyszała, ale chyba nie dość dobrze skupiła się na tych opowieściach. Zastanowiło ją to, jak cicho nagle zrobiło się wokół. Oczekiwała jakiejś bury, głosów pełnych zniecierpliwienia, pouczeń. A tu cisza...

Jej dłoń nadal znajdowała się w pozycji, którą wymusiło podrzucanie kamienia, a sam klejnot (teraz Marcysia zaczęła podejrzewać, że kamień jest wyjątkowy) leżał jakby nigdy nic na otwartej dłoni dziewczynki.

„Przekora: ta cecha kiedyś mnie zgubi” – pomyślała, ale wiedziała, że niewiele jest w stanie na to poradzić. Tata nauczył ją akceptować wszystkie własne cechy bezkrytycznie i chociaż nie pozostawiało to wiele miejsca na zmianę, dawało poczucie komfortu, o jakim wielu mogło tylko pomarzyć. Marcysia zazwyczaj nie martwiła się przesadnie, tak jak zwykła to robić mama, która z kolei martwiła się cały czas. Teraz chyba można było uznać, że istnieją prawdziwe powody do niepokoju. Coś się wydarzyło. Ale co właściwie? Jadła śniadanie, wtorkowy naleśnik smakował jak zawsze wybornie, rodzina zaczęła robić raban o jakiś przedmiot, którego wcześniej na oczy nie widziała, a który podrzuciła raptem parę razy. Potem nastąpiła cisza i... chyba tyle. Teraz pozostawało mieć nadzieję, że zdąży do szkoły. Dziś na pierwszej lekcji miała oddać pracę na konkurs literacki. Powinna się pospieszyć. Nie, Marcelina nie była kujonem, prawdę powiedziawszy, stopnie miała niezbyt imponujące, ale też nie bardzo się tym przejmowała. Zdążyła się już zorientować, że stopnie to pic na wodę i o coś zupełnie innego chodzi w życiu, niż o zdobywanie wysokich not. Chodziło o pasję, to wiedziała na pewno. Marcelina uwielbiała czytać i pisać opowiadania. Lubiła poznawać i tworzyć nowe światy, układać słowa w zaskakujące, ciekawe zdania i lubiła popisywać się swoją bujną wyobraźnią, choć teraz nawet ona ją zawodziła. Nie miała zielonego pojęcia, co się zadziało, ale czuła, że coś jest nie w porządku. Nic nie przychodziło jej do głowy, a to nie był dla niej zwyczajny stan. Marcelina miała zazwyczaj głowę pełną pomysłów i rozwiązań. Teraz martwiła się, że przepadnie jej sprawdzian. I jeszcze niepokoiła ją jedna rzecz – dlaczego, u licha, przestało pachnieć naleśnikami.

Rozejrzała się dookoła. Za oknem szalała zima – to pierwsze, co rzuciło się jej w oczy. Gałęzie drzew w ogrodzie uginały się pod ciężarem białych poduch. Słońce świeciło i wpadało do kuchni, zostawiając ślady na lśniącym fornirze blatu wielkiego, starego stołu... Zaraz, zaraz... Znała ten stół. Wprawdzie tamten, który pamiętała, nie lśnił tak bardzo, miał raczej matowy blat z licznymi śladami po gorących szklankach wypełnionych dziadkową herbatą, ale nie zmieniało to faktu, że był to ten sam mebel, z tymi samymi rzeźbionymi nogami i szufladką pośrodku. Obejrzała go dokładnie. Stół stał w przestronnej, kwadratowej kuchni: kuchni, którą również znała. Niewymowne uczucie ulgi zawładnęło jej ciałem. Niezwykle ekscytujące byłoby znalezienie się nagle gdzie indziej po podrzuceniu kamienia, ale ucieszyła się, że nie musi mierzyć się z jakimiś magicznymi zabawami w chowanego. Pogładziła prawą ręką blat, lewa cały czas była uniesiona, a na niej spoczywał Kamień Przodków lub też, po prostu, kamień... Niezłe żarty z tymi przodkami.

Marcelinkowy dreszcz pojawiał się zwykle w najmniej spodziewanym momencie. Tym razem poczuła go, gdy tylko zaczęły docierać do niej nowe szczegóły. Kuchnia, w rzeczy samej, była tym samym jasnym pomieszczeniem z wielkim kredensem, pamiątką po słynnym Zbigniewie, rodzinnym artyście stolarzu, a ściany pokrywały zabytkowe kafelki, ceramiczne cuda wypalane przez żonę Zbigniewa, Melanię. Gdzieś jednak zniknęły proste, nowoczesne meble, które mama tak długo wybierała. Marcelina pamiętała jak dziś wycieczki do różnych zakładów, salonów, sklepów i ciągłe porównywanie materiałów i cen. Pamiętała też doskonale, jak wybór padł na waniliowy odcień frontów lakierowanych na wysoki połysk. Musiała przyznać, że pięknie mama to zestawiła z błękitem kafelków Melanii. Marcelina bardzo lubiła swoją kuchnię. No właśnie, gdzie podziały się waniliowe fronty?

Nie miała pojęcia.

Wstała z ręką uniesioną w górę i udała się w stronę salonu, do którego drzwi, dębowe i dobrze jej znane, były zamknięte. Nacisnęła (również znaną dobrze) mosiężną klamkę w kształcie głowy łabędzia i wtedy skrzydło ochoczo ustąpiło, ale otwierając się, nie wydało żadnego dźwięku i to było podejrzane. W domu, w którym mieszkała, wszystko skrzypiało. Marcelina weszła nieśmiało do salonu. Regał na książki był ten sam, wypełniony od góry do dołu tomami; ta sama lampa z kwiecistym abażurem, wyjście na werandę przesłonięte delikatną firanką, to by się również zgadzało. Nawet skrzynkowe, drewniane okna, które mróz pomalował w szalone wzory – identyczne. Niestety sofka z mahoniowymi podłokietnikami wyglądała jak nowa, a to na pewno nie powinna być nowa sofka. To jest przecież stara sofka, pamiętająca jeszcze prababcię i pradziadka, niewygodna, ale kochana przez wszystkich. Ta sofka wyglądała na niedostatecznie zużytą i to się Marcelinie nie spodobało. Podobnie jak zawartość ukochanej witrynki babci. Z tego, co pamiętała, wypełniała ją zwykle porcelana w pomarańczowe groszki, używana tylko podczas naprawdę specjalnych okazji, a tu po brzegi upchano w niej książki.

Właściwie od początku czuła, że coś jest nie w porządku. Teraz miała pewność. Albo ktoś zrobił szybkie przemeblowanie, albo znalazła się w innym miejscu, do złudzenia przypominającym jej ukochany dom mieszczący się przy ulicy Nenufarów 9. Marcysia nie urodziła się wczoraj, jako jedenastolatka zdawała sobie sprawę, że nie da się w takim tempie zrobić przemeblowania. Dobrze wiedziała, ile czasu zajmują remonty. Mama była dekoratorem wnętrz i trochę „naużerała się z terminami”, jak zwykła mawiać.

Ten dom był z gruntu podejrzany. A szczególnie te książki. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że są wszędzie. Coś za dużo ich tu było. Leżały na parapecie, na podłodze, pod sofką i na sofce. Tworzyły niezwykłe, czasem zaskakujące instalacje, stonowane kolorystycznie i lekko przykurzone. W domu Marceliny wszyscy kochali książki, ale gospodarz tego salonu miał najwyraźniej na ich punkcie bzika. Teraz mogła to stwierdzić bez grama wątpliwości: nie była u siebie.

– Czyli że jednak nie pójdę dziś do szkoły – powiedziała cicho i zabrzmiało to jak stwierdzenie oczywistego dla wszystkich faktu.

Usiadła zrezygnowana na sofie. Atłasowe obicie było w dużo lepszym stanie, niż zapamiętała. Drobne listki miały nawet widoczne żyłki. Nigdy wcześniej ich nie dostrzegła. Ręka jej nieco zdrętwiała, a miejsce na dłoni, które zajmował od dłuższego czasu kamień, zwilgotniało. Popatrzyła na jego strukturę, miodowo-pomarańczowy kolor i złociste plamki. Naprawdę był niezwykły i coraz mniej dziwne wydawało się to, że znalazła się w tym domu. Czemu od razu nie zauważyła, że podrzuca coś takiego: przedmiot, który samym swoim wyglądem powinien wzbudzić jej niepokój. Dlaczego musiała zrobić to, czego babcia tak wyraźnie jej zabroniła? Schowała kamień do kieszeni. Nie było już potrzeby odpowiadać na te pytania.

Nagle Marcelina zdrętwiała. Niespodziewanie usłyszała dźwięk, który spowodował, że jej serce zatrzymało się na chwilę, a potem zaczęło bić w przyspieszonym tempie. Wytężyła słuch i wtedy nie miała już wątpliwości. Wyraźnie słyszała miarowy, dość płytki oddech. Ktoś był w tym pokoju i najprawdopodobniej przez cały czas ją obserwował. Nie minęła sekunda, a kątem oka zauważyła postać stojącą w cieniu kotary, pomiędzy oknem a witryną. Postać również zauważyła, że została zauważona, i wyszła z ukrycia, nie przestając przyglądać się poczynaniom Marceliny. Ta wsunęła się głębiej w sofkę, nie spuszczając wzroku z wyłaniającej się coraz wyraźniej osoby. Teraz mogła dokładnie zobaczyć szczupłą, niewysoką sylwetkę chłopaka, który, zdaje się, był tu przez cały czas i na pewno miał niezły ubaw, gapiąc się na nią. Równie zaskakujący, jak jego obecność, był fakt, że się odezwał i to zupełnie bezsensownie.

– Czy mógłbym dowiedzieć się czegoś o szkole? Przyznam, że instytucja ta, jako taka, jest mi obca. Niewiele pamiętam – rzekł bezceremonialnie i stanął na tyle blisko, że mogła go wyraźnie zobaczyć i zauważyć, że miał bardzo miłą, wyjątkowo pociągłą twarz, z ciekawymi, intensywnie zielonymi oczami. „Niespotykany kolor” pomyślała i zaraz samą siebie zganiła za takie absurdalne rozmyślania. Zganiła też nieznajomego.

– Czyś ty zwariował? Chcesz, żebym zawału dostała przez ciebie?

Marcelina przyglądała się chłopcu, który był chyba mniej więcej w jej wieku lub niewiele starszy, ale na pewno nie przypominał żadnego z jej kolegów. Nienagannie ubrany, starannie uczesany i wyprostowany zdawał się być kimś z zupełnie innej epoki. Musiała przyznać, że bardzo dobrze wyglądał w ciemnozielonej marynarce, kanarkowej koszuli i błękitnym krawacie. Szerokie spodnie do kolan i podkolanówki były dość niecodziennym strojem, zważywszy na fakt, że za oknem panowała zima. W nieco innym świetle ujrzała teraz swoje ukochane zielone dresy. Co tu dużo mówić, brakowało jej sporo, aby osiągnąć klasę, którą reprezentował młodzieniec.

– Jak to „instytucja ta, jako taka, jest mi obca”? – zapytała, starając się nadać swojej postawie nieco więcej powagi i luzu jednocześnie, co, umówmy się, w zaistniałych okolicznościach wcale nie było łatwe. I to nie tylko z powodu zielonych, schodzonych dresów.

– Panienka powiedziała przed chwilą: „Czyli że jednak nie pójdę dziś do szkoły”. – Chłopak odtworzył bardzo dokładnie intonację i barwę jej głosu. Na pewno miał zdolności aktorskie. Zgrabny, lekko haczykowaty nos pokryty drobnymi piegami podniósł dumnie do góry i zastygł w teatralnej pozie.

– To się nie dzieje naprawdę. To jest jakiś żart, prawda?

– Nie zwykłem żartować z nowo poznanych osób. Panienka wybaczy, jeśli uraziłem... – Chłopiec skłonił się pięknie i głęboko, a Marcysia natychmiast prychnęła. Zdaje się, że trochę go tym zbiła z pantałyku.

– Nie chciałbym się narzucać, ale zdaje się, że mogę się przydać. Nie zdziwiłbym się, gdyby panienka czuła się zdezorientowana i zafrasowana sytuacją, w jakiej się znalazła.

– A co ty wiesz o sytuacji, w jakiej się znalazłam?

– Jestem tu, aby pomóc, i nie chciałbym, w żadnym razie, budzić niepokoju.

– A dlaczegóż miałabym czuć niepokój? – spytała hardo Marcelina, nie bacząc na odczuwany niepokój, ale zaraz potem uznała, że to nie mogło zabrzmieć wiarygodnie.

– Czekałem tu, aż panienka się zjawi i pomyliłem się jedynie o dwa niedługie poematy. Czekałem cierpliwie...

– Czekałeś, aż się panienka zjawi? Jak to czekałeś? Jakie poematy dokładnie masz na myśli? – Marcelina mogła precyzyjnie opisać stan, w którym się znalazła. Nazywano go „stanąć jak wryty”. Właśnie w tej chwili stała jak wryta, aż z osłupienia wyrwały ją nowe odgłosy.

Usłyszała stukanie obcasów dochodzące z kuchni i głos nieprzyjemnie wibrujący, zmieniający się z wysokich na dość niskie tony.

– Eryku, Eryku, gdzie jesteś?

– Marcelino, trzeba się schować, natychmiast. – Spojrzenie chłopaka nabrało ostrości brzytwy, a jego szept był ledwo słyszalny. Gdzieś zniknęła „panienka” i bardziej oficjalny ton.

Chłopiec zareagował dużo szybciej, niż można było się po nim spodziewać. Złapał ją za rękę i pociągnął w stronę okna.

– Musisz natychmiast schować się za kotarą i nie możesz się nawet poruszyć, choćby nie wiem co... – był wyraźnie, z chwili na chwilę coraz bardziej zdenerwowany.

– Przestań mnie szarpać, co ty wyprawiasz, zwariowałeś? – również szeptem, bo niepokój najwyraźniej jej się udzielił, próbowała sprzeczać się Marcysia.

– Marcelino, zapewniam cię, że nie chcesz spotkać się z ciotką Klarą, a na pewno jeszcze nie teraz – powiedział to dużo ostrzej i jednym ruchem umieścił ją za bordową kotarą, grubą i mięsistą, taką, która na pewno spodobałaby się mamie.

Marcelina wstrzymała oddech i pozostała w bezruchu, czując, że to był najlepszy pomysł tego poranka. Podczas gdy przylepiona do ściany próbowała przeistoczyć się w niebyt, dwie natrętne myśli tłukły jej się po głowie: skąd, u licha, ten dandys znał jej imię i kto to jest ciotka Klara.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: