Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marek Piekarczyk. Zwierzenia kontestatora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Marek Piekarczyk. Zwierzenia kontestatora - ebook

Bezkompromisowy. Męski. Uczciwy. Totalnie szczery.

Taki jest Marek Piekarczyk i jego autobiografia. Wokalista kultowego TSA wspomina swoich idoli i przyjaciół, wyprowadzkę z domu, szykanowanie przez MO, spełniające się przepowiednie i pełne przygód wędrówki po Polsce. Opisuje również tajniki swojej pracy z uczestnikami The Voice of Poland i zdradza, za co szczególnie ceni koleżanki z jury.

Zwierzenia kontestatora to zaskakująca, wzruszająca i pełna humoru podróż w czasie z jednym z najważniejszych polskich artystów ostatnich 35 lat. To także głośne wyznanie jak ważna jest rodzina, dom, miłość i szacunek dla drugiego człowieka.

 

Świetny kumpel, człowiek orkiestra i niepokorny wilk o wielkim, dobrym sercu. Kobiety go uwielbiają. Jego życiorys to gotowy scenariusz filmowy.
Justyna Steczkowska

Pojawił się, rozbłysnął i rozświetlił przekorną paletą wartości.
Nieoszlifowany diament, który na szczęście nie dał się wygładzić.
Piotr Kaczkowski

Gdy myślę o Marku, robi mi się ciepło koło serca i jakoś lżej mi się oddycha, a wszystko wokół jaśnieje. W dzisiejszym rozpędzonym i agresywnym świecie zdołał w sobie zachować to, co najważniejsze – dobroć, naturalność, życzliwość. Jest prawdziwy, szczery i kochany. I znakomicie gotuje! Dobrze, że jest. Dzięki ludziom takim jak on, świat jest lepszym miejscem.
Anna Dymna

Moje spotkanie z Piekarem to był czysty rock and roll. Dał mi energię, by walczyć w Voice of Poland. Daddy to uosobienie otwartości i prawdziwej klasy. No i tak samo jak ja – lubi ryzyko.
Natalia Sikora

Poprzez swój sposób śpiewania, szacunek do ludzi, a także wrażliwość, z jaką odbiera świat, Marek pokazał mi, że prawdziwy rock and roll to nie wóda i dragi, ale wierność ideałom, walka o nie i o zasady, których prawdziwy facet nigdy nie łamie.
Mateusz Ziółko

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-201-6
Rozmiar pliku: 17 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Jarocin – w latach osiemdziesiątych ta nazwa elektryzowała młodych ludzi. Pierwszy raz pojechałem do mekki polskiego rocka w 1985 roku. Atmosfera tego miejsca od razu mnie uwiodła. Po ulicach chodziło mnóstwo ekstrawagancko ubranych uczestników festiwalu, ale to muzyka była najważniejsza. Ba, żyło się muzyką – Radio Nieprzemakalnych nadawało przez całą dobę, od dziesiątej występowały młode zespoły w Amfiteatrze, a na siedemnastą kilkanaście tysięcy osób meldowało się na stadionie, aby uczestniczyć w koncertach na Dużej Scenie. Nie istniały wówczas bariery między muzykami a publicznością. Oczywiście za scenę nie można było wejść bez specjalnej przepustki, ale muzycy przechadzali się między uczestnikami festiwalu, poza tym wszyscy spotykali się w alejce, która biegła od bramy wejściowej, wzdłuż hotelu Jarota i boiska piłkarskiego, aż do miejsca, gdzie odbywały się koncerty. Tam można było zaczepić muzyka, który właśnie przed chwilą zszedł ze sceny, porozmawiać z nim, zrobić sobie zdjęcie, wziąć autograf. Taki niewymuszony przepływ energii. Na festiwalu pojawił się też Marek Piekarczyk. Jego TSA nie występowało tego roku, przyjechał na festiwal prywatnie. Oczywiście zawsze był oblepiony gromadką fanów, którzy namiętnie z nim dyskutowali lub po prostu chcieli pobyć blisko jednego z najważniejszych artystów tych lat. Przemogłem swoją wrodzoną nieśmiałość i też podszedłem do takiej grupki. Rozmawialiśmy o muzyce, o TSA, o festiwalu. Zresztą rozmowa to może za dużo powiedziane, bo to Marek głównie mówił, a my słuchaliśmy i tylko czasami coś nieśmiało wtrącaliśmy albo przytakiwaliśmy. Nie wyczuwało się w nim nawet krzty gwiazdorstwa. Ujął mnie bezpośredniością i mocno sprecyzowanym spojrzeniem na rzeczywistość. Nic dziwnego – był przecież obytym w świecie muzykiem, człowiekiem sporo starszym i bardziej doświadczonym.

Za chwilę minie trzydzieści lat od tego momentu. Nie jestem już jedną z wielu osób, które stoją wokół niego, a tym jedynym, któremu pozwolił spisać swoje wspomnienia, z czego jestem niebywale dumny. On natomiast ma za sobą kolejne niezwykłe doświadczenia, jak choćby rolę Jezusa w rock-operze Jesus Christ Superstar, siedmioletni pobyt w Nowym Jorku, przejścia z TSA, wiele wspaniałych i niezapomnianych piosenek (choćby te z Yugopolis), niezwykłą solową płytę Źródło i kilka edycji programu telewizyjnego The Voice of Poland, dzięki któremu stał się ulubieńcem ludzi w różnym wieku (również moich kilkuletnich dzieci, Agatki i Krzysia). Jedno się przez te lata nie zmieniło – on mówi, ja słucham. Ale nie narzekam, bo Marka mogę słuchać godzinami. Jego opowieści są niezwykłymi wycieczkami w czasie i przestrzeni, szczególnie że okrasza je ogromną liczbą anegdot i barwnie zarysowuje tło każdej z nich. Spędziliśmy na rozmowach kilkadziesiąt godzin. Poza tym wraz z Markiem i Kasią (dziękuję za miłe przyjęcie), jego żoną, zasiadałem do posiłków, które mój rozmówca często sam przygotowywał – a kucharzem jest wyśmienitym! Ciepło i magia ich domu działają jak magnes – chce się tam wracać. Może też dlatego, że Marek jest z jednej strony człowiekiem prostolinijnym i szczerym, a z drugiej romantycznym i wrażliwym. Jest osobą, od której można się nauczyć tego, co w życiu najważniejsze – bycia sobą, podążania za swoimi ideałami, wytrwałości w pokonywaniu przeciwieństw, a jednocześnie cieszenia się chwilą. Chciałem, aby ta książka właśnie o takim Marku Piekarczyku opowiadała. Mam nadzieję, że mi się to udało.

Leszek GnoińskiRozdział 1 Miejsce dla przyjaciół

Chciałbym kiedyś móc zbudować wielki dom I zaprosić was do siebie, razem z wami być!*

Czy dom, w którym teraz mieszkasz, jest dla ciebie najważniejszym miejscem na świecie?

Najważniejsze miejsce jest tam, gdzie jestem ja i moi bliscy. Nie o to chodzi, że jestem centrum wszechświata. W każdym miejscu mogę pracować, spokojnie myśleć i mieszkać. Ważne jest też, żebym mógł się realizować i czasem odezwać do kogoś, kto mnie rozumie.

A dom w Bochni zapewnia ci ten spokój ducha?

Tak, ale ostatnio nie mam tu spokoju, bo ciągle jest coś do roboty. Po prostu od rana widzę ogrom pracy, jaka mnie czeka.

Ale lubisz ten ogród, ten dom, uwielbiasz się tu krzątać i coś w nim robić.

Lubię, ale mam tego za dużo. Nie nadążam. Muszę się zdecydować – albo zarabiam pieniądze, albo uprawiam mój ogród. A jednocześnie wiem, że i jedno, i drugie nie może poczekać. Ogrodu trzeba dopilnowywać, pieścić go. Czegoś, czego nie zrobiłem dziesięć lat temu, gdy tu przyjechałem, wciąż nie ma. A przecież drzewa trzeba posadzić wcześnie, bo kiedy się będę nimi cieszył? Za dwadzieścia czy trzydzieści lat? Wtedy nie będzie mi się chciało na nie patrzeć. Wiesz, jeżeli projektujesz ogród, musisz się orientować, co i jak rośnie. Sadzę tak, żeby ten ogród nabrał kiedyś swojego własnego charakteru. Miał jakąś naturalność, a na niej mi zależy. To jednak wymaga ciągłej pracy.

Kiedy tu zamieszkałeś?

W 2004 roku wynająłem go. Straszny był w nim syf – wszystko zaniedbane, zapuszczone, w szklarniach szyby spadały na łeb. Dwie szklarnie rozebrałem, bo zardzewiały, trzecią naprawiam. Rosną w niej zielone szparagi, poziomki, zioła. Lubię mieć świeże zioła. Muszę wszystko wykończyć, aby Filipek bezpiecznie biegał i skubał morwy, zjadał z krzaków jeżyny, borówki, poziomki, maliny czy dziką różę, którą też lubi.

Dlaczego akurat ten dom?

Po powrocie ze Stanów zamieszkałem w Bochni na osiedlu zwanym Karolina w normalnym bloku. Nawet fajnie tam było, ale po kilku latach właściciel kazał mi się wyprowadzić. W Polsce, gdy wynajmujesz mieszkanie, nie masz do niczego prawa. Właściciel będzie ci przyłaził i wszystko oglądał. Jeszcze specjalnie jakieś swoje rzeczy zostawi, żeby sprawdzić, czy nie kradniesz. Nie masz prywatnego życia. W Stanach wynajmujący nie ma prawa wejść bez twojego zezwolenia. Płacisz czynsz i koniec, czujesz się jak właściciel.

Kasia i Marek

Tak właśnie powinno być.

Tutaj jest inaczej, wpieprzają ci się wszyscy. Poza tym, gdy właściciele dowiadywali się, że to Piekarczyk chce wynająć, myśleli, że nie wiadomo co się będzie działo, bo przecież na pewno jestem pijakiem czy narkomanem, będę urządzał balangi i zdemoluję dom – same kłopoty. Ludzie mają uprzedzenia. Ale wracając do tematu domu – dawny właściciel mieszkał w Szwajcarii i też był ostrożny, bo wcześniej wynajął komuś niby solidnemu, a ten ktoś otworzył agencję towarzyską. Żona właściciela zrobiła w Bochni wywiad i dowiedziała się, że nie jestem pijakiem, nie robię imprez, i dogadaliśmy się. Od razu zacząłem go remontować, zajmować się ogrodem. Trwało to ze trzy lata. Zacząłem też pertraktacje z właścicielem, bo byłem pewny, że chcę go kupić. On jednak zaczął prowadzić dziwne gierki: najpierw nie chciał sprzedawać, potem postawił zaporową cenę i ogólnie nieładnie się zachowywał. Do tego stopnia, że część roślin przesadziłem do ogrodu mamy i zacząłem szukać innego domu. Niczego ciekawego nie znalazłem, wszędzie oglądałem albo same obrzydlistwa, klitki bez duszy, albo takie, które nie miały pełnej dokumentacji. Na szczęście Szwajcar zmienił zdanie i jakoś się dogadaliśmy. Przyjechał, przywiózł papiery, w ciągu tygodnia wyczyściłem hipotekę domu, załatwiłem kredyt i go kupiłem.

Musiałeś wziąć kredyt?

A skąd miałbym wziąć na to pieniądze?

No jak to? Gwiazda rocka wraca ze Stanów bez pieniędzy? W Polsce większość ludzi myśli, że śpicie na forsie.

Nie, coś ty. Wracając ze Stanów, zacząłem życie niemal od zera. Wziąłem kredyt, który będę spłacać jeszcze dziesięć lat, ale dam sobie radę. Najważniejsze, że dom jest mój, i mam zamiar go utrzymać. Chcę, żeby mój Filipek miał dom rodzinny i związane z nim dzieciństwo, żeby pamiętał ogród, swój plac zabaw. Żeby tutaj kształtowała się jego osobowość, i żeby było to dla niego najlepsze na świecie miejsce, do którego będzie chciał zawsze wracać.

Marek w stroju górniczym, połowa lat 80.

Fot. M. Stępniak

Dlaczego wróciłeś do Bochni? Przecież jest masę miejsc, gdzie mógłbyś zamieszkać?

To chyba jest tak, jak na filmie Sami swoi. Pawlak przyjeżdża na ziemie odzyskane, widzi Kargula i mówi do żony, że to jest ich miejsce, bo wróg ten sam. „Po co mamy sobie nowego wroga szukać”. I ja też tak sobie pomyślałem. Kasia, moja żona, też nieraz mnie pytała, co ja tu robię. Odpowiadałem jej, że jakbym mieszkał w innym, całkiem obcym miejscu, to minie pięć, może dziesięć lat, zanim się kapnę, kto w nim jest skurwysynem, a kto nie. A tu wiem, kto jest gnojem, zdrajcą, chamem, sprzedawczykiem czy dawnym ubekiem – znam ich wszystkich. Teraz ja mogę wybierać, z kim rozmawiam. Nie podejdzie do mnie były ubek, który mnie kiedyś dręczył, i nie będzie mi się mizdrzył, bo znam cwaniaczka. Nie ma szansy, żeby mnie wykorzystał do czegokolwiek i wlazł w moje życie. Zostali tutaj moi starzy, dobrzy przyjaciele. Dzięki temu, że jestem w mieście, które znam, czuję się trochę bardziej bezpieczny. W Bochni miałem czasem ciężkie życie. Teraz mam łatwiej, bo jestem postacią telewizyjną. Ludzie się kłaniają, po swojemu jakoś lubią i pewnie też szanują… Dziś już mi nie dokuczają i nie przeszkadzają żyć, wprost przeciwnie – są mili. Nawet urzędnicy, a to się liczy. Nie ignorują cię i możesz szybko załatwić swoją sprawę. A poza tym – tu jest grób rodziców i pierwszego syna. Zapuszczamy korzenie, gdy grzebiemy swoich bliskich.

Jak zmieniła się Bochnia przez te wszystkie lata?

Bochnia jest przykładem miasta z wielowiekową tradycją. Kiedyś budowano piękne kamienice z niesamowitymi dachami, drewnianymi, okutymi drzwiami, ślicznymi gzymsami, niezwykłymi bramami, ceramiką, szkliwioną cegłą. W tym był pietyzm, szacunek. Teraz się tego nie szanuje, a nawet niszczy – zamalowuje się, oblepia jakimiś okropnymi cekinami. Nie rozumiem tych ludzi, oni wstydzą się przeszłości, uważają, że stare jest gorsze, a przecież nie jest. Niektórym nowobogackim „stare” przeszkadza w interesach. Niestety to normalne zjawisko nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Tylko że u nas widać to wyraźniej, szczególnie w takich miastach jak Bochnia.

Jak myślisz, dlaczego tak się dzieje? Zła edukacja?

Ludzie chamieją. Kopernik powiedział, że zły pieniądz zawsze wypiera dobry. To dotyczy wszystkiego. Zawsze gorsze wypiera lepsze! Nie wiem dlaczego. Gorsze łatwiej zaakceptować? Bo tańsze i nie wymaga wysiłku? Popatrz na disco polo i wszystkie te chamskie gatunki. To ma taką siłę, że nic się z tym nie da zrobić. Ostatnio dyskutowałem telefonicznie z kilkoma znajomymi, którzy są śpiewającymi aktorami – to wyższa szkoła jazdy w muzycznym myśleniu. Dawali mi uwagi na temat prowadzenia Ernesta i innych podopiecznych. Pytali, dlaczego wszyscy się popisywali, a moi byli tacy prości? Pytałem, czego brakowało? Uczucia? „Nie, oni nie zabłysnęli”. A ja nie chciałem, by się popisywali. Chciałem, aby śpiewali sercem, uczuciem, aby w ich śpiewie była prawda. Prostota wyrazu w sztuce jest trudna i charakteryzuje mistrzów.

Czym jest dla ciebie muzyka?

Mamy w mózgu coś takiego, jakby strunę, która powoduje, że znajdujemy rozkosz w słuchaniu muzyki. I nie ma znaczenia, czy jest to Mozart, czy rock and roll. Kiedy na scenę w Jarocinie wyszła Siekiera i przywaliła, to ciary przeszły. Przelała się taka lawina zajebiście zdrowego, mocnego, prawdziwego dźwięku, nie jakiegoś tam punkrockowego, niechlujnego memlania, którego nie znoszę. Każda muzyka musi mieć swój czad i brzmienie, musi mieć pomysł i wyraźny przekaz. Artysta, który gra – styl nie ma znaczenia – musi być naprawdę mistrzem, musi podejść do muzyki z największą uwagą, i wtedy ludzie go pokochają. Taki Johnny Cash. Nie słucham piosenek w stylu country, ale gdy on śpiewa, mam dreszcze. Albo Bob Dylan. On przecież nie stroi, cały czas fałszuje, beczy, a ludzie go kochają. A Jimi Hendrix? Też nie miał głosu, ale zaśpiewać jak on, nikt nie potrafi. Dla mnie artystę poznasz po Little Wing. Gdy słyszę wykonanie tej piosenki, to wiem, z kim mam do czynienia. Szczególnie dotyczy to gitarzystów. Większość się popisuje i nie ma pokory wobec kompozycji. Najmądrzejsi i najlepsi są skromnymi ludźmi, którzy siedzą gdzieś w ukryciu, i nikt nie wie, że to oni. Kiedy Sting wykonał Little Wing z tymi wieśniackimi ozdobnikami, to bardzo dużo u mnie stracił. Śpiewałem tę piosenkę na rynku we Wrocławiu podczas bicia Rekordu Guinessa. Gdy Śmietana – już świętej pamięci – zagrał solówkę, niebo się otwierało. Potem zagrał jakiś Anglik. Chłopie, jak cudnie! Nie Hendrixem, ale po swojemu, z taką ogromną mądrością. Aż mnie zatkało. A większość pozostałych naszych gwiazd grała strasznie. Czekałem, kiedy wreszcie skończą.

Jak to się stało, że jeszcze nigdy nie odwołałeś koncertu z powodu chorego gardła?

To szacunek do fanów i odpowiedzialność. Nie mam jakichś ogromnych możliwości wokalnych ani kunsztu. Często mi się zdarzały problemy z gardłem, ale emocje zawsze podpowiadały, jak zaśpiewać. Czasem sam siebie pytałem, jak ja to zrobiłem, skąd mi się ten głos wydobył. Przecież rano jeszcze nie mogłem mówić, a wieczorem wychodzę na scenę i śpiewam dwie godziny na pełnych obrotach.

Zdarzały się sytuacje, w których byłeś zaskoczony swoim głosem?

Na Rynku Głównym w Krakowie podczas koncertu dla fundacji Ani Dymnej. Chłopie, jaki byłem szczęśliwy, gdy zacząłem śpiewać! Jak to brzmiało! Akustyk Alek Galas – znamy się jeszcze z dawnych lat z Teatru STU – pięknie to nagłośnił. Zaimprowizowałem wtedy bluesa a capella, a potem dołączyły gitara i cajon. Poszedłem takim dźwiękiem, że ludzie się odwracali z drugiego końca Rynku i słuchali. Czułem rozkosz pięknego brzmienia. Bywało tak czasami w Jezusie, kiedy czułem, jakbym śpiewem dotykał nieba. Wtedy, gdy budowałem głosem dramat arii Getsemani, wspinałem się pod górę i nagle – jeb! Działo się coś dziwnego, jakby katharsis albo olśnienie. Najwięcej przyjemności ze śpiewania mam w moich projektach akustycznych. Pod koniec programu wstaję, odkładam mikrofon i śpiewam wprost do ludzi Nie widzę ciebie w swych marzeniach. Od razu zapada cisza. W amfiteatrach znajduję sobie takie miejsce, żeby wszyscy mnie słyszeli. W klubach przestają wtedy brzęczeć kufle. Ludzie chcą usłyszeć prawdziwy głos wokalisty, bez wzmacniaczy, więc daję im to. Próbuję śpiewać bez mikrofonu. Przeważnie jednak jest to pod koniec koncertu, kiedy żegnam się z publicznością.

Pojechałem kiedyś do Berlina na koncert zespołu Travis. Na koniec ich wokalista Fran Healy poprosił o ciszę, usiadł na brzegu sceny i zaśpiewał bez mikrofonu. Dwa tysiące ludzi i cisza absolutna. Niewiarygodne uczucie. Zresztą koncerty akustyczne wymagają innego myślenia o muzyce, o piosence. Powstają wtedy zupełnie inne utwory.

Masz rację. Całe niebo w ogniu – same subtelności oraz intymne wyznania miłosne, ale już Testament to konkretny czad i dramat! W TSA, oprócz Trzech zapałek i 51, są jeszcze Spóźnione pytania. Wersja akustyczna jest tak niesamowita, że czasem miałem łzy w oczach podczas jej wykonywania. Przejmująca jest też akustyczna Matnia. Lubię, gdy tam gitary grają bardzo czujnie i dramatycznie, oddychają razem z frazami. Najlepszym przykładem takiego czucia muzyki jest Jimi Hendrix – on oddychał z gitarą, jęczał z nią, cierpiał, zrósł się z nią po prostu. Kiedy on wciągał powietrze, to gitara też brała oddech. A tacy przebieracze palcami po gryfie? Właściwie nie wiadomo, o co im chodzi. Według mnie to muzyka dla kompleksiarzy. „O, jak pięknie pan tymi palcami tak szybko przebiera”. Albo hasło: „Najszybszy gitarzysta świata”. Co to znaczy? George Harrison nie był najszybszym gitarzystą, ale wyrzuć jeden dźwięk z jego solówki albo jakiś dodaj – cały utwór straci sens. To był mistrz! Bez jego solówek muzyka Beatlesów nie byłaby tak piękna. Swoją grą mądrze dopowiada i wiąże części utworu. Zawsze będę go szanował i stawiał za przykład jego solówki, bo są najmądrzejsze na świecie, a jednocześnie piękne i proste.

Marek i Tadeusz Apryjas podczas koncertu w Bochni, 2014

Fot. L. Gnoiński

Często występujesz w Bochni?

Rzadko, a dawniej w ogóle nie występowałem. Nie dało się. Teraz są inne czasy, inne klimaty. Moja koleżanka Ania Kocot została dyrektorką domu kultury i namówiła mnie do występu TSA na Dniach Bochni. To był świetny koncert. Władze miasta wykorzystały sytuację i w trakcie imprezy wręczyły mi tytuł Honorowego Ambasadora Królewsko-Górniczego Miasta Bochnia. To wielki zaszczyt dla mnie. Kilka razy wystąpiłem też ze swoim projektem akustycznym, wraz z moimi bocheńskimi muzykami – Tadziem Apryjasem i Jackiem Borowieckim, między innymi na scenie Oratorium i na tej koło szybu Sutoris. Na pierwszym z nich, zamiast biletów kupowało się cegiełki na leczenie chorej dziewczynki. Piękny cel i koncert. Mama w trzecim rzędzie, Kasia gdzieś w środku, pełno kolegów, na widowni niemal wszyscy moi znajomi. I do tego przyjechali fanklubowicze z Bielska, Cieszyna, Krakowa, nawet z Nysy. To był mój pierwszy koncert w 2014 roku. Dawno nie miałem takiej tremy. W dodatku ogarnęło mnie ogromne wzruszenie, którego się nie spodziewałem. Miałem standing ovation, a po koncercie podchodzili ludzie i mówili, że im się bardzo podobało.

Czy koncert w Bochni różni się od innych twoich występów? Czy jest – używając żargonu piłkarskiego – koncertem podwyższonego ryzyka?

Oczywiście. Można dostać zawału serca z nadmiaru emocji. Wiesz, nigdy nie będziesz prorokiem we własnym mieście, choć czasem mi się to trochę udaje. Strach jest grać dla swoich byłych dziewczyn, i tych tajnych, i jawnych, które teraz są babciami, dla sąsiadek, dla koleżanek mamy. Dla kolegów nie możesz być gwiazdą, bo znają cię prywatnie i wiedzą, jaki jesteś.

Czujesz, że ludzie z Bochni wreszcie zaczęli uważać cię za swojego?

Chyba tak. Telewizja zrobiła swoje. Im pochlebia to, że mnie znają. Telewizja ma dziwną magię. Niektórym chyba się wydaje, że nie istniejesz, jeśli cię tam nie ma. Wygląda to tak, jakby telewizja usprawiedliwiała twoje istnienie – absurd, ale trzeba się z tym pogodzić. Mam świadomość działania środków „masowego rażenia” umysłu narodu i być może trochę z tego korzystam. Ludzie są uczynni, pomagają mi w różnych sprawach. Panie w urzędach nigdy nie były dla mnie nieuprzejme, ale teraz szybciej wszystko załatwiają. „Pan Marek nie ma czasu, przecież jutro jedzie do telewizji” i bach, załatwione od ręki. Myślę, że niektórzy są mili, bo się boją – myślą, że jak występujesz w telewizji, to pewnie tam kogoś znasz, i jeśli źle cię potraktują, to ty się zemścisz. Dziwne. U większości ludzi wyczuwam jednak szczerą sympatię. „To nasz, patrz, stoję se tu z nim i gadam”. Wciąż jednak jestem outsiderem, tylko obecnie nieco hołubionym.

Dlaczego tak uważasz?

Przywykłem do tego, że mnie nie akceptowano. Czasem były jakieś przebłyski, ale tylko czasem. Coś ci opowiem. Poznałem kiedyś w Nowym Jorku pewną rodzinę. Syn okazał się bardzo wybitny w programowaniu i elektronice. Matka sklejała koperty za siedem dolców na godzinę, ojciec i siostra też ciężko tyrali. Cała rodzina poświęciła się, żeby stworzyć temu chłopcu jak najlepsze warunki. Miał indywidualny tok nauczania. W Stanach wyjątkowo utalentowanym dzieciom stwarza się takie możliwości. Zanim się dzieciak obejrzy, już jest na najlepszej uczelni. Nie ma szans, żeby jego talent się zmarnował. No i ci rodzice stworzyli synowi, kosztem wielu wyrzeczeń, najlepsze warunki do rozwoju, kupili komputery, dobre jedzenie, porządne ubrania, i chłopak poszedł jak burza. Potem zniknęli mi z oczu, ale wiem, że zaszedł wysoko w światku naukowym, sprowadził ich na Manhattan do wspaniałego, wielkiego mieszkania, poszukał im dobrej pracy i teraz żyją sobie pięknie i wygodnie. Tak powinno być w każdej rodzinie. Trzeba być czujnym, bo są jednostki, które mogą stać się lokomotywą sukcesu całej rodziny. Takie dziecko często wyciąga rodzinę z marazmu albo z biedy, z takiej niemożności przebicia się przez jakiś mur. Myślę, że mogłem być taką lokomotywą dla mojej rodziny. W ogóle dla wielu ludzi mógłbym być lokomotywą, ale to innym przyznawało się prawo do wyjątkowości, a nie mnie. Bo ja jestem jakiś taki zwykły… Nie wiem, na czym to polega. Miałem kolegów, którzy niewiele mieli w głowie, ale awansowali, a ludzie okazywali im szacunek i respekt.

Przecież szanuje cię bardzo wielu ludzi. Zrobiłeś to, co chciałeś. Nie ugiąłeś się.

Ale mam sześćdziesiąt trzy lata, lepiej jednak późno niż wcale (śmiech).

Nie przesadzaj, już wcześniej cieszyłeś się dużym szacunkiem.

Tak ci się tylko wydaje. Zawsze mówiono, że mi się po prostu udało. Ludzie wiedzieli na przykład, że śpiewam w TSA i gram pięćdziesiąt koncertów miesięcznie, ale nie zdawali sobie sprawy, jaka to ciężka praca, że to wszystko wymaga specjalnych umiejętności i talentu. Większość wokalistów straciła wszystko – głos, a nawet życie. Ja przetrwałem, ale wciąż słyszę, że mi się udało! Udało? Zdobyłem to ciężką pracą, talentem, uporem, siłą woli w dążeniu do celu i dzięki wierze w swoje ideały! Kiedyś Kasia pojechała ze mną na pięć koncertów. Po trzech była tak zmęczona, że przestała się odzywać. Tylko tam była. A potem spytała, jak ja to wytrzymuję. Ci, którzy przyszli na Jesus Christ Superstar, nawet najbliżsi koledzy i rodzina, nie widzieli na scenie mnie, tylko Jezusa. Gdy już schodziłem za kulisy, to jeszcze przez kilka minut trwałem w tej dziwnej aureoli, ale za chwilę się to kończyło, i wtedy mówili, że „dobrze mi wyszło”. Nie potrafię tego zrozumieć i przeanalizować. Nie myśl, że oczekuję jakichś hołdów czy czegoś takiego. Nie. Ale te ciągłe pytania: „Dlaczego jesteś zmęczony?”. Jak to dlaczego? Bo dałem trzydzieści koncertów! Gdy jesteś w czymś dobry i ciężko pracujesz, to masz prawo czasem czuć się zmęczony. Zmierzam do tego, że Polska to kraj ludzi, którzy nie szanują czyjejś pracy. Zawsze wszystko się tylko udaje. I ta zawiść. Dla wielu najbardziej radosne momenty są wtedy, gdy się okaże, że komuś powinęła się noga. „O, poszedł do normalnej roboty, nie będzie już gwiazdował” (śmiech). A tymczasem ja, po cichu, przygotowywałem nową płytę. Gdy pracowałem nad rolą Jezusa, nikt o tym nie wiedział. Kiedy rock-opera okazała się wielkim sukcesem, to słyszałem, że mi się znowu udało, a ja przez półtora roku ciężko pracowałem nad każdym gestem, słowem i dźwiękiem. No i całe życie tak jest. Mnie też się kiedyś wydawało, że nie pracuję. Pewnie dlatego, że zawsze lubiłem pracę, a to, co robiłem, było dla mnie najważniejsze. Mama mnie tego nauczyła, każąc skubać dywan z paprochów, bo wtedy mało kto miał odkurzacz. Miałem wtedy kilka lat. Godzinami klęczałem i wyciągałem paproch za paprochem. I potrafiłem wyskubać je wszystkie! Nie wiem, jak to zrobiłem, przecież byłem bardzo żywym i zwariowanym dzieckiem. Ona nauczyła mnie poświęcenia, cierpliwości i skupienia na pracy, którą się wykonuje, bez względu na to, jaka ona jest. Teraz już nie mam takiej cierpliwości jak kiedyś, ponieważ wciąż mi brakuje czasu. Mam coraz więcej rzeczy na głowie, coraz więcej projektów, obowiązków i spraw do ogarnięcia. Mam dom, ogród, synusia, żonę i nie mogę im poświęcić czasu, który im się należy. Nie mam czasu ani na piosenki, ani na teksty, ani na poezję, ani na filmy, ani na czytanie książek. Gdy jadę pociągiem, to zasypiam. Ludzie sobie nie zdają sprawy, jak można się zmęczyć, myśląc. Po dwóch godzinach pracy umysłowej człowiek jest bardziej głodny niż po pracy fizycznej. Praca fizyczna to dla mnie odpoczynek.

„Ktoś nam zrobił zdjęcie jej aparatem, a ja dałem jej swój adres mailowy”

Fot. K. Rogalska-Piekarczyk

Kiedy poznałeś Kasię?

W 2002 roku, na Festiwalu imienia Ryśka Riedla. Wtedy odbywał się w Tychach obok jeziora Paprocany. Tamtego roku nie śpiewałem, nie grałem, tylko po prostu przyjechałem. Siedziałem w kącie baru i czekałem na jedzenie. Z głośników ciągle słyszałem wołania: „Kiełbasę grillowaną kto zamawiał? Pierogi!”. Ludzie siedzieli przy stołach, wpieprzali tę kiełbachę, puszczali sobie Ryśka Riedla i śpiewali: „Whisky, moja żono”. A ja przedrzeźniałem tę babę: „Parówka analna gufrowana, kto zamawiał?”, „Kiełbasa oralna na ostro!”. Przebywałem w większym towarzystwie. Kasia siedziała sama, z tyłu pod ścianą, wydawała się samotna i smutna. Taka piękna Indianeczka z warkoczykami i w bandanie. Coś mnie w niej intrygowało, odwracałem się co chwila, żeby na nią spojrzeć. W końcu udałem, że idę do kibla. Gdy przechodziłem koło niej, zatrzymałem się i spytałem: „Dlaczego jesteś taka smutna, Indianeczko”. Odpowiedziała, że chłopak, którego kocha, poszedł grać w coś z kolegami. Zaczęliśmy rozmawiać, jakbyśmy znali się od lat. Ktoś nam zrobił zdjęcie jej aparatem, a ja dałem jej swój adres mailowy z prośbą, żeby je przesłała, bo robię galerię zdjęć z Festiwalu na swojej stronie. W tym momencie podszedł ten chłopak. Powiedziałem, żeby uważał, bo ktoś mu sprzątnie dziewczynę sprzed nosa. „Nie sprzątnie!”, śmiał się, a ja odpowiedziałem, że w jego wieku też tak myślałem. Wstali i pożegnali się, a ja dalej czekałem na jakieś jedzenie. Już później Kasia opowiadała mi, że poszli nad jezioro się kąpać. I wtedy stała się rzecz niezwykła – gdy jej chłopak wszedł do wody, w trakcie pływania pękła mu na palcu srebrna obrączka, którą dostał od niej w prezencie! Popatrzył na Kasię z przerażeniem. To był pierwszy znak!

Musiała napisać, skoro jesteście razem. Czekałeś na tego
maila czy zapomniałeś o nim?

Czekałem. Trzy miesiące! I nagle dostałem od niej wiadomość, że zaczęła studiować w Częstochowie. Pomyślałem, że pewnie nie ma już przy niej kolesia. Ucieszyłem się i czekałem na dzień, w którym zagramy w Częstochowie. Pisaliśmy do siebie przez kilka miesięcy i cały czas intensywnie ją bajerowałem. Gdy już wiedziałem, że z TSA jedziemy tam na koncert, napisałem do niej, że będę na nią czekać dwie godziny wcześniej. Powiedziałem wszystkim cieciom i ochronie, że gdy przyjdzie piękna Indianeczka, mają ją wpuścić i skierować do mnie. Spóźniła się. Po koncercie poszliśmy z fanklubem do knajpy i przegadaliśmy do rana. Od tej pory spotykaliśmy się coraz częściej. Nie było to łatwe, bo ona studiowała anglistykę w Częstochowie, a ja musiałem grać koncerty w różnych miastach lub pracować nad płytą Proceder w Opolu, ale kilka razy pojechała ze mną w trasę.

Gdy pierwszy raz ujrzałeś Kasię, miałeś takie uczucie, że na pewno będzie was łączyć coś poważnego?

Nie myślałem tak, ale nie mogłem się opanować, żeby się na nią nie patrzeć, nie odwracać się do niej, nie zaczepić jej. Po prostu siedziałem tam i czułem się tak, jakby ktoś mnie klepał po ramieniu i mówił: „Ty! Tam siedzi ktoś bardzo ważny dla ciebie! Idź tam…”. Wtedy w ogóle nie szukałem poważnego związku, a ta sytuacja wyglądała tak, jakby ktoś lub coś kazało mi do niej iść, jakbym wiele lat czekał tylko na nią. Dowcipkowałem wtedy, robiłem sobie jaja. Wiesz, jaki jestem – zawsze kpiłem z ludzkiej głupoty, debilizmu, ale jednocześnie czułem smutek i samotność. Gdy dostałem od niej maila, bardzo się ucieszyłem. Po jakimś czasie, gdy byliśmy już razem, zwierzyła mi się, że przed naszym pierwszym spotkaniem czytała w internecie moją poezję. Najbardziej spodobał się jej wiersz o prawdziwej kobiecie, o której marzę. Przyznała się, że chciałaby być kobietą dla takiego mężczyzny, który ma takie marzenia.

Kiedy zrozumiałeś, że Kasia jest właśnie tą jedyną?

Nie wiem. Gdy przyjeżdżała, to rosło mi serce. Po prostu przy niej było jakoś piękniej. Mogłem z nią godzinami rozmawiać na każdy temat. Interesowała się różnymi rzeczami. Przede wszystkim uwielbiała i rozumiała muzykę. Kiedy pracowaliśmy z TSA nad Procederem, odkryłem, że jest moją muzą. Już wtedy wszędzie ze mną jeździła i powoli znikały z mojego życia wszystkie dziewczyny, które mnie otaczały. Nie zrywałem z nimi, nie mam takiego zwyczaju, tylko one same gdzieś tam znikały i zaczynały żyć beze mnie. Gdy nagrywaliśmy Proceder, wszystko puszczałem Kasi. Ona ma w sobie jakiś… czujnik. Siedziała koło mnie, gdy słuchałem piosenki i wychwytywałem błędy zgrania, tekstu, aranżacji – wszystko. Ona nie musiała się odzywać, a ja już wiedziałem, co jest źle. Muza wysyła ci jakiś sygnał, nie wiadomo, w jaki sposób, a ty, czując jej spojrzenie, sam widzisz wszystkie swoje niedociągnięcia. Czasami jednak wskazywała mi błędy, których nie zauważyłem i co najciekawsze, przeważnie miała rację. Dzwoniłem wtedy do Stefana Machela i prosiłem, żeby to zmienić, bo Kasia zauważyła błąd. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jest tą jedyną. Mogę się z nią kochać, rozmawiać, przytulać, całować, gotować dla niej, pisać, komponować, tańczyć…

Po prostu jesteś zakochany. Jak podeszli do waszego związku rodzice Kasi?

Pierwszy raz przyjechali do nas w Wielkanoc. Byliśmy zestresowani, wysprzątaliśmy dom, zrobiłem żurek, kupiłem dwieście żonkili, wszędzie nimi pachniało. Ten dom ma w sobie jakąś magię. Potem rozpaliłem ogień w kominku, usiedliśmy na kanapie w salonie, porozmawiałem z nimi i powiedziałem: „Ja wiem, że dla was to jest trudne i bardzo was podziwiam, że tu przyjechaliście, że jesteście w stanie poradzić sobie ze świadomością, że jestem starszy od was, i że tyle lat dzieli mnie od Kasi. Ale wierzcie mi, że gdybym był młodszy, to byłbym dla Kasi za głupi, jeszcze dziesięć lat temu nie miałbym u niej żadnych szans. Ona nie wytrzymałaby wtedy ze mną”. Zbyszek i Dosia to mądrzy i dobrzy ludzie. Przyjęli mnie do swojej rodziny i są najlepszymi teściami na świecie. Później kupiłem dom, ożeniłem się z Kasią i urodził się Filipek.

„Wierzcie mi, że gdybym był młodszy, to byłbym dla Kasi za głupi”.

Marek z przyszłymi teściami podczas pierwszego spotkania, 2005

Fot. K. Rogalska-Piekarczyk

Kiedy wzięliście ślub?

W wigilię 2008 roku. To był bardzo dziwny ślub. Poszedłem do pań w Urzędzie Stanu Cywilnego i powiedziałem, że chcę się ożenić. Okazało się, że na ślub trzeba czekać miesiąc, a ponieważ wypadało to w Wigilię, urzędniczki powiedziały, że tego dnia nie udzielają ślubów i zaproponowały termin w lutym. Ale się uparłem i w końcu ustaliliśmy datę ślubu na 24 grudnia. Kazałem im przysiąc, że nie wydadzą mnie żadnym dziennikarzom. Za sukienką dla Kasi biegałem ze trzy dni. Przyniosłem jej z piętnaście do przymierzenia i w każdej wyglądała olśniewająco. Sam ubrałem się jak hrabia Monte Christo, ale w smoking, ze srebrnym zegarkiem i sygnetem rodowym, który dostałem od teścia. Urzędnicy byli zszokowani. Wszyscy się już pakowali do domów, a tu wparowała para nowożeńców. Byliśmy jedynymi, którzy tego dnia brali ślub, a panie, które otwierały szampany, miały łzy wzruszenia w oczach. Bardzo skromna uroczystość, ale najważniejsze, że staliśmy się małżeństwem. Wcześniej ludzie o nas plotkowali i dziwnie na nas patrzyli, a po ślubie wszystkie złośliwe teksty ucichły. Później urodził się Filipek, śliczny i zdrowy i żyjemy razem jako szczęśliwa rodzina.

„Uparłem się i w końcu ustaliśmy datę ślubu na 24 grudnia”. Kasia i Marek w Urzędzie Stanu Cywilnego w Bochni

Co zmienił w twoim życiu Filip?

Bardzo wiele. Poświęcam mu więcej czasu, niż miałem go dla Maćka i Soni, moich dzieci z poprzedniego małżeństwa. Kiedy się urodził Maciek, jeszcze dałem radę dłużej z nim przebywać, ale gdy skończył dwa lata, jeździłem już w trasy z TSA, więc byłem tylko gościem w domu. Teraz nie gra się tylu koncertów, nawet jeśli jest się u szczytu sławy. Fakt, że przez ostatnie dwa lata dużo czasu zabiera mi telewizja, ale jeśli już jestem w domu, potrafię w ogóle się z niego nie ruszać. Mam dużo pracy, robię różne rzeczy przy komputerze, naprawiam coś, przebudowuję, bo jestem pracoholikiem. Ale też często bawię się z Filipkiem.

„Mamy sztamę”. Marek z Filipkiem podczas nieoczekiwanej drzemki

Fot. K. Rogalska-Piekarczyk

Jak przeżywasz takie późne ojcostwo?

Nie czuję, że to jest późne ojcostwo. To jest po prostu ojcostwo. Mamy sztamę. Kiedy nie było mnie pięć dni, to płakał i pytał, gdzie jest tata, bo beze mnie czasami nie mógł zasnąć. Opowiadam mu bajki szeptane, bo jak się mówi szeptem to bajki nie uciekają, a przychodzą sny. I wtedy on zamawia sobie bajki i wymyśla tematy. Moja Kasia mówi, że w życiu nie słyszała, aby ktoś miał taką wyobraźnię. Spróbuj opowiedzieć bajkę o oczach, które uciekły do ogrodu, bo to są jego oczy? Albo o dwóch zaczarowanych cegłach, które cały czas gdzieś uciekają? Albo o wielbłądzie, który miał trzy garby i oczywiście nosił imię Filip? A przy tym musisz opowiedzieć bajkę w ten sposób, żeby dziecko zasnęło i miało piękny sen. Filip to bardzo młody człowiek, który ma inne spojrzenie niż my. Któregoś ranka, gdy przyszedł się przytulić, bo jest czuły i potrafi powiedzieć, że kocha i tęskni, powiedział mi: „Tatusiu, nie bądź smutny. Ja wiem, teraz jesteś duży, a ja jestem twoim małym synkiem, ale kiedyś ja będę twoim tatusiem, a ty będziesz moim synkiem”. Zatkało mnie. Jest mądry, piękny i samodzielny, ale też ciągle coś wymyśla i bałagani. Czasem boję się o niego.

Odmładza?

W oczach ludzi może mnie odmładza, gdy idę z nim za rączkę przez miasto, ale ja nie jestem młodszy, tylko starszy. Mam taką masę problemów, kłopotów i pracy, że ostatnie trzy lata mocno mnie postarzyły. Gdy przekraczasz sześćdziesiątkę, to już nie ma żartów, człowiek zaczyna się rozsypywać. Nawet najlepszy, najzdrowszy, najpiękniejszy, najmniej styrany, niezniszczony używkami i nałogami. Widziałem to u mojej mamy – była piękna, młoda i nagle zaczęła się zmieniać w staruszkę. Powoli też robię się taki, czuję to. Ale nie staram się przechytrzać losu, odmładzać na siłę. Fakt, dzięki Kasi poszedłem do lekarza, badałem się i tam dowiedziałem się, ile we mnie jest różnych przypadłości. Kiedyś w ogóle tego bym nie zauważył, ale nie mam zamiaru nagle zacząć stękać i użalać się nad sobą. Nie myślę też robić naciągania swego ryja, wygładzania się czy usuwania zmarszczek. To byłoby debilne.

Masz sześćdziesiąt trzy lata i jednak wciąż długie włosy. Ja mam czterdzieści siedem i piórka słabiutkie, nienadające się do zapuszczania.

To nie jest wielkie osiągnięcie mieć włosy w tym wieku, ale raczej dowód na to, jak wiele zawdzięczam kobietom. Bo kobieca część mnie, czyli mój pierwiastek żeński, uratował mi włosy. Widocznie nie mam aż tyle testosteronu, co łysi, choć zawsze bardzo poważnie interesowałem się kobietami. Powiem ci więcej, dzięki kobietom jestem tym, kim jestem, bo to one nauczyły mnie męskiego myślenia i patrzenia na świat. Wolę zadawać się z kobietami niż z mężczyznami. Dla mnie męskość nie jest wtedy, kiedy mężczyzna idzie z kumplem na piwo albo na mecz. Mężczyzna chce raczej przebywać z kobietą.

Ale jesteś w zespole złożonym z samych facetów.

Jakimś usprawiedliwieniem dla takich mężczyzn jest to, że są artystami. Ale ich samczość wcale mnie nie interesuje. Niektórzy ciągłe podkreślają swoje walory, wspaniałości, rywalizują, zazdroszczą, gardzą – to nie są cechy, które mogą mi się podobać. Wiesz, kupiłem ten dom i nagle otwarły się dla mnie nowe drzwi, czaszka mi się poluzowała. Do tej pory siedziałem w szufladce: „Heavy metal” – nie wiem, kto mnie tam wcisnął i po co komu potrzebna taka ciasna działeczka – i oto otworzyłem się na inne doznania, zacząłem się pokazywać na innych imprezach. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że potrafię zrobić wiele pożytecznych rzeczy. Na przykład zająłem się kiedyś załatwianiem koncertów TSA, bo zespół, z winy poprzedniego menedżera, zaczął źle zarabiać. Okazało się, że dobrze mi poszło, że zarabiamy o wiele lepiej. Miałem przez to bardzo dużo pracy i brakowało mi czasu na cokolwiek innego, nawet dla rodziny czy na mój ogród. Bywa tak, że rano dzwoni telefon i ktoś chce, żebym na przykład zaśpiewał gościnnie jakąś piosenkę. Pierwszy odruch: „A niech spadają”. Ale chwilę później myślę o tym i jeśli znajdę jakikolwiek powód, żeby ją zaśpiewać, to zaśpiewam. Czasami są też argumenty finansowe, ale to nie jest najważniejsze, bo są rzeczy, których nie zrobię za żadną kasę. Musisz pamiętać, że tak jak wszyscy, jestem tylko człowiekiem. Mogę czasem błądzić albo iść prostą drogą, a niekiedy nawet skłamać. Bo przecież artysta używa kłamstwa po to, by pokazać prawdę, a polityk przeciwnie, mówi prawdę, żeby nas okłamać.

Marek w ogrodzie mamy z kotkiem Chivasem, ok. 2005 roku

Rozumiem, że niektóre decyzje podejmowałeś pod kątem materialnym.

Zdarzało się… Realia życia są okrutne i trzeba być rozsądnym przy podejmowaniu decyzji finansowych. Niektórzy gadają, że się sprzedałem, bo poszedłem do telewizji. Nieprawda. Jak to – sprzedałem się? Jestem cały czas tym samym kolesiem i robię swoje. Albo że zaśpiewałem z Ireną Santor, i uważają to za zdradę. Nie, to nie jest zdrada. To spełnienie marzeń dwunastoletniego chłopaka. Kto dziś może sobie pozwolić na spełnianie dziecięcych marzeń? To luksus móc je zrealizować. Ja spełniłem jedno z nich: zaśpiewałem z panią Ireną w duecie, za co ona mnie szanuje i lubi. I ja ją też. Tańczyłem z nią na scenie walca bostońskiego do mojej ukochanej piosenki z dzieciństwa! Ludzie w ogóle tego nie kumają. A co? Mam udawać zatwardziałego rockowca i śpiewać tylko na zlotach motocyklowych, czyli na koncertach przerywanych o północy z powodu występów rosyjskich prostytutek robiących striptiz dla pijanych motocyklistów? To takie durne, traktowanie rock and rolla jak jakiejś fanatycznej religii albo organizacji partyjnej.

A sztuka?

Wiesz, do czego ludziom potrzebna jest sztuka? Nie do tego, żeby unosili się jak anioły nad ziemią i doznawali czegoś, czego nie mają na co dzień. Prawdziwa sztuka jest po to, żeby ludzi nauczyć szanować to, co posiadają. Żeby pokazać im, jakie życie jest wspaniałe i niesamowite. Nie dostrzegamy, ile piękna jest w tym, co nas otacza. Jest też w nas, w naszym zwykłym życiu, w śniadaniu z dziećmi przy kuchennym stole, w spacerze z tatą, w wylegiwaniu się na słońcu… Nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile codziennie umyka nam cudownych chwil. Szukamy ich po całym świecie, a mamy je obok siebie i w sobie.

Ludzie są teraz straszliwie zagonieni. Nie zauważają piękna.

Bo gonią za pieniędzmi, czyli za swoim ogonem. Kredyty powodują chore spirale, bierze się kredyty, żeby spłacać kredyty – to jest nowy rodzaj niewolnictwa. Kiedyś mieliśmy system komunistyczny, dziś system bankowy. Niewolnikami tego systemu są ci, którzy biorą kredyty, i ci, którzy im je sprzedają. Sprzedawcy tych kredytów i tak wkrótce stracą swoją pracę w banku i sami staną się kredytobiorcami.

No dobra, ale ty też masz kredyt.

Co miałem zrobić? Zbierać przez trzydzieści lat? Wziąłem kredyt, nawet się nie zastanawiałem. U mnie jednak świadomość określała byt, więc trochę na odwrót. Najpierw kupiłem dom, potem spłodziłem Filipa i ożeniłem się z Kasią. Chciałem być jeszcze ojcem, to najcenniejsze. Wiedziałem już, jakie to beznadziejne nie mieć własnego domu, nie mieć wspomnień z dzieciństwa związanych z jakimś jednym miejscem, bo ciągle rzuca cię gdzieś po świecie. Najpierw mieszkasz w bloku, potem na jakiejś wsi albo w innym kraju. Ledwie coś pokochałem, już mnie wywozili. Chcę tego oszczędzić mojemu dziecku. Niech będzie rozwydrzone, rozpieszczone, mnie to nie interesuje. Życie prędzej czy później da mu takiego kopa, że szybko sam nauczy się pokory. Teraz musi mieć podstawę człowieczą, mieć miłość, dom, swoje miejsce, dzieciństwo, bieganie po trawie, zakamarki, przygody, kolegów z przedszkola i z podstawówki. Chcę, żeby Filip to wszystko miał.

Dlaczego nie kupiłeś nowego domu od dewelopera z zaprojektowanym małym ogródkiem, tylko taki z lat trzydziestych, przy którym ciągle jest mnóstwo roboty?

Jak mówiłem, praca fizyczna jest moim odpoczynkiem, największą przyjemność sprawia mi dom, ogród. Męczę się wtedy, gdy mi gadają, że muszę odpoczywać. Odpoczywam, zajmując się krzewami i ogrodem. Gdybym był zawodowym ogrodnikiem, pewnie byłbym zmęczony swoją pracą, ale jestem tylko muzykiem, który większość czasu spędza, podróżując i siedząc w hotelach. Właśnie posadziłem czarny bez. Znalazłem samosiejkę, dałem do doniczki, stała sobie tak jakiś czas, aż wreszcie wysadziłem ją pod oknem swojego studia. Ludzie nie znają czarnego bzu, traktują go jak chwast i wycinają. A czarny bez jest pod każdym względem pozytywny – daje dobrą energię i świetnie działa na mózg, jest też trudny do zniszczenia, z kwiatów robi się herbaty i napary, a z owoców sok i nalewkę, która zabija wirusy. No i w studiu będę miał wspaniałe powietrze dzięki jego liściom i kwiatom.

Maria Piekarczyk, mama Marka, 1968

Wspominałeś o mamie. Brakuje ci jej?

Powiem ci tak: świat nie jest przygotowany na brak mojej mamy. Pamiętam, jaki byłem szczęśliwy, gdy z daleka widziałem moich rodziców, takich eleganckich, idących sobie pod rękę, pogodnych i uśmiechniętych. Wiedziałem wtedy, że się nie kłócą, że mają fajne dni. Najważniejsze było dla mnie to, że oni czuli się szczęśliwi. Postaram się to wyjaśnić. Kiedy byłem wyrzutkiem i często spałem w piwnicy, uważałem to za normę, że nie mam własnego domu, ale wystarczała mi świadomość, że jest gdzieś mój dom rodzinny, w którym mieszkają rodzice. Nie musiałem mieć z tego korzyści. Niczego od nich nie wymagałem, także tego, żeby mi pomagali, pocieszali albo kochali. Oni nie byli częścią mojego życia, byli raczej niezbędną częścią mojego świata. Po prostu było mi lepiej na świecie, kiedy wiedziałem, że oni gdzieś tam są, że żyją sobie szczęśliwi. Teraz od lat nie ma mojego taty, niedawno odeszła moja mama, a dom stoi pusty. Chciałbym, żeby nadal tam mieszkała, dreptała sobie po ogródku, po prostu, żeby tylko była i żyła sobie tam. Ale już jej nie ma, na zawsze, i nie jestem w stanie tego pojąć. Umarła w czerwcu. Nagle. Kwiaty w jej doniczkach wciąż kwitły, jej kot siedział na swojej poduszce i wszystko było takie, jakby gdzieś na chwilę wyszła… Musiałem jednak zająć się pogrzebem i pójść do księdza proboszcza, aby to załatwić. Wszedłem na plebanię, a ksiądz, który siedział za biurkiem, kiedy tylko mnie rozpoznał, to uciekł. Wtedy przyszedł ksiądz proboszcz, taki młody w okularkach. Przywitał się i mówi: „Bardzo chciałem pana spotkać. Mam brata bliźniaka. Gdy mieliśmy dwanaście lat, szliśmy przez planty, gdzie zaczepiła nas banda wyrostków. Zaczęli nas szturchać i bić. Pan przechodził obok, bez wahania wszedł między nich i spowodował, że puścili nas wolno. Nic pan nie zrobił, tylko z nimi rozmawiał i przekonywał ich. Zawsze chciałem panu za to podziękować. Już nigdy więcej nie spotkałem takiego człowieka, który bez bitki, bez użycia siły potrafiłby opanować taką sytuację”.

Boisz się śmierci?

Czasem boję się, że to będzie jakaś pustka. Kiedyś poczułem dziwne przerażenie, gdy Tonik powiedział, że w królestwie Chrystusa nie zmieści się więcej ludzi, niż liczyła ówczesna Jerozolima, a tam mieszkało wtedy ze sto pięćdziesiąt tysięcy osób. Ponoć Chrystus tak głosił. Wtedy zrozumiałem tych wszystkich świętych, szczególnie świętego Franciszka, który się tak strasznie umartwiał, bo pewnie też się o tym dowiedział i bał się, że dla niego miejsca zabraknie. Może chciał mieć pewność. A święty Augustyn?

On wpierw był niezłym zawadiaką, dopiero potem się zmienił.

To źle? Chrystus kocha ludzi, którzy się nawracają, a wcześniej błądzą. Mówił też, że syna marnotrawnego zawsze trzeba przytulić.

Chyba lepiej być synem marnotrawnym, ma się później lepsze wejście.

No tak, chyba lepiej być złym, a później się poprawić, bo wszyscy się z tego cieszą. Nie wiem, czemu jest tak, że porządni ludzie mają trudne życie. Idą spokojnie przez świat, kroczek po kroczku, ciężko pracują, a nikt ich nie kocha. Wielu uważa, że ci uczciwi i porządni mają bardzo nudne życie. A przecież ono wydarza się w człowieku. Nie na zewnątrz. Niedawno przypomniałem sobie wiersz, który napisałem w nocy, jeszcze w czasach, gdy mieszkałem przy ulicy Orackiej, a moja poprzednia żona była w zagrożonej ciąży z Sonią i cały czas musiała leżeć. Napisałem: „Codziennie, we mnie, niezmiennie ludzie umierają, zostają po nich czarne dziury, jak wyrzuty sumienia. Ludzie, dlaczego ciągle, we mnie, codziennie umieracie?”. Jestem coraz bardziej dziurawy, bo ludzie wyparowują, znikają. Chyba nie może być nic gorszego, bo najcenniejszą rzeczą w życiu człowieka jest drugi człowiek. Nie ma niczego cenniejszego. On jest drugim kosmosem, takim jak ja, tylko innym. I jak się takie dwa kosmosy naprawdę spotkają, to wtedy pojawia się szczęście. I nieważne jest, czy stają się małżeństwem, przyjaciółmi czy rodzeństwem.

Skąd jest tyle nienawiści na świecie?

Z ludzkiej głupoty. Mądrzy ludzie nie znają tego uczucia. Może to trochę brzmi jak nauka Chrystusa, ale musimy na ludzi patrzeć jak na samych siebie. To wszystko. Ja też mam swoje grzechy, też jestem zasklepiony i muszę się bronić przed czasem, który przemija, żeby się nie zniechęcić do pracy i nie stracić energii życiowej. Mnóstwo ludzi czegoś ode mnie chce i nie mogę się z tego wywiązać. Mam pełno pomysłów i projektów, a coraz mniej czasu. I to zaczyna mnie męczyć. W tym momencie zapominam o tym, że ktoś obok mnie jest taki sam jak ja i też się boi. Muszę podejmować takie czy inne działania, ale zawsze dla dobra rodziny. Dlatego zamiast iść na spacer z synem, zapierniczam i piszę faktury, bo ktoś mnie męczy, abym mu je wysłał. A przecież ten spacer jest sto tysięcy razy ważniejszy niż pieprzona faktura. Jak wielu współczesnych niewolników, mam pręgierz i boję się komornika, który może przyjść i zlicytować mój dom, jeśli nie spłacę kredytu. Ale do czego zmierzam – nienawiść to sztuczny twór, nie wiadomo, skąd się bierze. Człowiek z natury nie jest nienawistny i nie jest zazdrosny. On może być trochę nieufny, może się czegoś bać, ale nie może być nienawistny. Naprawdę.

Prowadziłeś kiedyś taką walkę sam ze sobą?

Wiele razy.

Kto wygrywa?

Ja przegrywam. Dam ci taki przykład. Jak wiesz, bo wiele razy o tym mówiłem, mam bardzo negatywny stosunek do komunistów. Dla mnie są to przestępcy, których nikt nie rozliczył. Ale gdyby przyszedł do mnie choćby taki Kwaśniewski, usiadł obok, napił się ze mną herbaty i powiedział, że go dupa boli, bo ma hemoroidy, to prysnęłaby gdzieś cała moja niechęć i musiałbym się strasznie wysilić, żeby powiedzieć mu coś w stylu: „Spierdalaj, gnoju”. Nie, nie powiedziałbym mu tak. Prędzej użaliłbym się nad jego chorym dupskiem i nie byłoby w tym żadnej obłudy. Z każdym człowiekiem bym tak postąpił, z mordercą też. Zawsze szukałem tego, co łączy ludzi, bo na pewno nie mam w sobie nienawiści. Kiedy z kimś się pokłócę, to wiesz, jak się potem czuję? Martwię się tym, co się stało, i od razu bym przeprosił. Na początku spala mnie gniew, a po chwili to wszystko stygnie i wstyd mi, że się tak wkurzyłem. Taki już jestem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: