Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Marta - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marta - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 364 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Ży­cie ko­bie­ty to wiecz­nie go­re­ją­cy pło­mień mi­ło­ści – po­wia­da­ją jed­ni.

Ży­cie ko­bie­ty to za­par­cie się – twier­dzą inni.

Ży­cie ko­bie­ty to ma­cie­rzyń­stwo – wo­ła­ją tam­ci.

Ży­cie ko­bie­ty to igrasz­ka – żar­tu­ją inni jesz­cze.

Cno­ta ko­bie­ty to śle­pa wia­ra – chó­rem zga­dza­ją się wszy­scy.

Ko­bie­ty wie­rzą śle­po; ko­cha­ją, po­świę­ca­ją się, ho­du­ją dzie­ci, ba­wią się…

speł­nia­ją za­tem wszyst­ko, co świat speł­niać im na­ka­zu­je, a jed­nak świat krzy­wo ja­koś na nie spo­glą­da i od cza­su do cza­su od­zy­wa się w kształ­cie wy­rzu­tu lub na­po­mnie­nia:

– ?le dzie­je się z wami!

Spo­mię­dzy ko­biet sa­mych prze­ni­kliw­sze, ro­zum­niej­sze lub nie­szczę­śliw­sze, wglą­da­jąc w sie­bie lub roz­glą­da­jąc się do­ko­ła, po­wta­rza­ją:

– ?le dzie­je się z nami!

Na wszel­kie złe nie­zbęd­nym jest śro­dek za­rad­czy; ci i owi upa­tru­ją go w tym lub w owym, ale cho­ro­ba nie ustę­pu­je przed re­cep­tą.

Nie­daw­no je­den z naj­słusz­niej po­wa­ża­nych w kra­ju na­szym pi­sa­rzy (pan Za­cha­ria­sie­wicz w po­wie­ści pt. "Al­bi­na") po­dał do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej, że ko­bie­ty fi­zycz­nie i mo­ral­nie cho­ru­ją dla­te­go, że brak im wiel­kiej mi­ło­ści (na­tu­ral­nie dla męż­czy­zny).

Nie­ba! ja­każ to ol­brzy­mia nie­spra­wie­dli­wość!

Niech ró­żo­wy bo­żek Eros zle­ci nam ku po­mo­cy i za­świad­czy, iż całe ży­cie na­sze nie jest czym in­nym jak ka­dzi­dłem na cześć jego nie­ustan­nie pa­lo­nym!

Za­le­d­wie od­ró­sł­szy od zie­mi sły­szy­my już, że prze­zna­cze­niem na­szym bę­dzie ko­chać jed­ne­go z pa­nów stwo­rze­nia; pod­lot­ki, ma­rzy­my o tym panu i wład­cy każ­de­go wie­czo­ra, w któ­rym na nie­bio­sach księ­życ świe­ci lub gwiaz­dy błysz­czą, każ­de­go po­ran­ku, w któ­rym śnież­ne li­lie roz­wi­ja­ją ku słoń­cu won­ne swe kie­li­chy, ma­rzy­my i wzdy­cha­my. Wzdy­cha­my do chwi­li, w któ­rej wol­no nam bę­dzie, jak li­liom ku słoń­cu, zwró­cić się ku temu, któ­ry z mgły po­ran­nych ob­ło­ków lub po­wo­dzi księ­ży­co­we­go świa­tła wy­ła­nia się przed wy­obraź­nią na­szą z po­sta­cią Ado­ni­sa śpią­ce­go na ta­jem­ni­cy… Po­tem… cóż po­tem?

Ado­nis zstę­pu­je z chmur, wcie­la się, za­mie­nia­my z nim ob­rącz­ki i wy­cho­dzi­my za mąż… Jest to tak­że akt mi­ło­ści, a cho­ciaż wy­żej nad­mie­nio­ny pi­sarz w bar­dzo zresz­tą pięk­nych swych po­wie­ściach utrzy­my­wać chce, iż za­wsze i nie­odmien­nie jest to tyl­ko akt ra­chu­by, nie zga­dza­my się z nim w tej mie­rze.

Akt ra­chu­by w wy­jąt­ko­wych sfe­rach i oko­licz­no­ściach, po­wszech­nie bywa to akt mi­ło­ści. Ja­kiej mi­ło­ści? Wca­le to już inna a wiel­ce sub­tel­na i dro­gie­go mó­wie­nia o so­bie wy­ma­ga­ją­ca ma­te­ria, dość prze­cież, że gdy w bia­łych mu­śli­nach wsty­dli­wą twarz sło­niąc tiu­lo­wy­mi zwo­ja­mi idzie­my do oł­ta­rza, ślicz­niut­ki Eros leci przed nami i wstrzą­sa nam nad gło­wą po­chod­nią o ró­ża­nych pło­my­kach.

Po­tem? cóż po­tem? Ko­cha­my zno­wu… Je­że­li nie tego z pa­nów stwo­rze­nia, któ­ry pod­lot­ko­wi ob­ja­wiał się w ma­rze­niu, a dzie­wi­cy ob­rącz­kę ślub­ną na pa­lec wło­żył – to in­ne­go, je­że­li zresz­tą nie ko­cha­my żad­ne­go, to ko­chać pra­gnie­my… usy­cha­my, su­chot do­sta­je­my, ję­dza­mi czę­sto­kroć się sta­je­my z pra­gnie­nia ko­cha­nia…

A z tego wszyst­kie­go co wy­ni­ka? Jed­ne z nas, otu­lo­ne skrzy­dła­mi boż­ka mi­ło­ści, prze­la­tu­ją wpraw­dzie przez całe ży­cie uczci­wie, cno­tli­wie i szczę­śli­wie, inne prze­cież, licz­niej­sze, da­le­ko licz­niej­sze, za­krwa­wio­ny­mi sto­pa­mi cho­dzą po zie­mi wal­cząc o chleb, o spo­kój, o cno­tę, łzy le­jąc ob­fi­te, cier­piąc strasz­li­wie, grze­sząc okrut­nie, spa­da­jąc w ot­chła­nie wsty­du, umie­ra­jąc z gło­du…

Re­cep­ta tedy za­my­ka­ją­ca się w sło­wie ko­chaj­cie! nie na wszyst­kie słu­ży cho­ro­by.

Może by do­dać jej jed­ną jesz­cze in­gre­dien­cję, aby sku­tecz­niej­szą była.

Jaką?

Po­wie nam to może kar­ta wy­dar­ta z ży­cia ko­bie­ty…I

Uli­ca Gra­nicz­na jest jed­ną z dość oży­wio­nych ulic War­sza­wy. Lat temu parę w bar­dzo pięk­ny dzień je­sien­ny uli­cą tą szło i je­cha­ło mnó­stwo lu­dzi, z któ­rych każ­dy śpie­szył to do in­te­re­sów swych, to do przy­jem­no­ści; nie oglą­dał się ani na lewo, ani na pra­wo i wca­le a wca­le nie zwra­cał uwa­gi na to, co dzia­ło się w głę­bi jed­ne­go z dzie­dziń­ców, uli­cy do­ty­ka­ją­cych.

Dzie­dzi­niec to był czy­sty, dość ob­szer­ny, z czte­rech stron oto­czo­ny wy­so­ki­mi mu­ro­wa­ny­mi bu­dow­la­mi. Bu­dow­la znaj­du­ją­ca się w głę­bi była naj­mniej­sza, ale po wiel­kich oknach, sze­ro­kim wej­ściu i ład­nym gan­ku wej­ście to przy­ozda­bia­ją­cym wno­sić moż­na było, że znaj­du­ją­ce się w niej miesz­ka­nia były wy­god­ne i ozdob­ne.

Na gan­ku sta­ła mło­da ko­bie­ta w ża­łob­nej suk­ni z bla­dą bar­dzo twa­rzą.

Bla­da rów­nież i w ża­ło­bę przy­odzia­na czte­ro­let­nia dziew­czyn­ka cze­pia­ła się rąk jej, któ­re, nie za­ła­ma­ne wpraw­dzie, zwi­sa­ły jed­nak bez­sil­nie, na­da­jąc po­sta­ci ko­bie­ty po­zór wiel­kie­go smut­ku i znę­ka­nia.

Z czy­stych, sze­ro­kich wscho­dów pro­wa­dzą­cych na wyż­sze pię­tro bu­dow­li scho­dzi­li Wciąż lu­dzie w gru­bej odzie­ży i gru­bym, opy­lo­nym obu­wiu. Byli tam tra­ga­rze nio­są­cy naj­roz­ma­it­sze sprzę­ty, ja­ki­mi tyl­ko na­peł­nio­nym i przy­bra­nym być może miesz­ka­nie, je­śli nie­zbyt ob­szer­ne i wy­twor­ne, to przy­najm­niej ład­nie i wy­god­nie urzą­dzo­ne. Były tam łóż­ka ma­ho­nio­we, ka­na­py i fo­te­le obi­te pą­so­wym weł­nia­nym ada­masz­kiem, kształt­ne sza­fy i ko­mo­dy, parę kon­so­lek na­wet z mar­mu­ro­wy­mi pły­ta­mi parę spo­rych zwier­cia­deł, dwa wiel­kie drze­wa ole­an­dro­we w do­nicz­kach i da­tu­ra, na któ­rej ga­łę­ziach zwie­sza­ło się jesz­cze kil­ka nie­zu­peł­nie okwi­tłych kie­li­chów bia­łe­go kwie­cia.

Tra­ga­rze wszyst­kie przed­mio­ty te zno­si­li ze wscho­dów i mi­ja­jąc sto­ją­cą na gan­ku ko­bie­tę usta­wia­li je na bru­ku dzie­dziń­ca albo umiesz­cza­li na dwóch wo­zach w bli­sko­ści bra­my sto­ją­cych, albo jesz­cze wy­no­si­li na uli­cę. Ko­bie­ta sta­ła nie­ru­cho­mo i wio­dła ocza­mi za każ­dym z wy­no­szo­nych sprzę­tów. Znać było, że przed­mio­ty te, z któ­ry­mi roz­sta­wa­ła się wi­docz­nie, po­sia­da­ły dla niej nie tyl­ko ma­te­rial­ną cenę; że­gna­ła je ona tak, jak się że­gna wi­do­me zna­ki, kre­ślą­ce przed ocza­mi na­szy­mi dzie­je zni­kłej bez­pow­rot­nie prze­szło­ści, jak się że­gna nie­mych świad­ków utra­co­ne­go szczę­ścia. Bla­de czar­no­okie dzie­cię sil­niej po­cią­gnę­ło suk­nię mat­ki.

– Mamo! – szep­nę­ła dziew­czyn­ka – patrz! biur­ko ojca!

Tra­ga­rze zno­si­li ze wscho­dów i usta­wia­li na wo­zie ob­szer­ne biur­ko mę­skie, zie­lo­nym suk­nem obi­te i ład­nie rzeź­bio­ną ga­le­ryj­ką ozdo­bio­ne. Ko­bie­ta w ża­ło­bie dłu­gim spoj­rze­niem okry­ła sprzęt wska­zy­wa­ny jej drob­nym pa­lusz­kiem dziec­ka.

– Mamo! – szep­ta­ła dziew­czyn­ka – czy wi­dzisz tę wiel­ką czar­ną pla­mę na biur­ku ojca?… Ja pa­mię­tam, jak się to sta­ło… Oj­ciec sie­dział przed biur­kiem i trzy­mał mię na ko­la­nach, ty, mamo, przy­szłaś i chcia­łaś mię ojcu ode­brać.

Oj­ciec śmiał się i nie od­da­wał mię, ja swa­wo­li­łam i roz­la­łam atra­ment… Oj­ciec nie gnie­wał się. Oj­ciec był do­bry, nig­dy nie gnie­wał się ani na mnie, ani na cie­bie…

Dziec­ko szep­ta­ło sło­wa te kry­jąc twa­rzycz­kę w fał­dy ża­łob­nej suk­ni mat­czy­nej, ca­łym drob­nym ciał­kiem swym tu­ląc się do jej ko­lan. Znać i nad tym dzie­cin­nym ser­cem wspo­mnie­nia wy­wie­ra­ły już moc swo­ją, ści­ska­jąc je bó­lem nie­świa­do­mym sa­me­go sie­bie. Z su­chych do­tąd oczu ko­bie­ty spły­nę­ły dwie łzy gru­be; chwi­la wy­wo­ła­na przed pa­mięć jej sło­wa­mi dziec­ka, za­gu­bio­na nie­gdyś w mi­lio­nach chwil po­dob­nych jej, co­dzien­nych, uśmiech­nę­ła się te­raz ku nie­szczę­śli­wej cza­ru­ją­cą go­ry­czą utra­co­ne­go raju. Być może, iż po­my­śla­ła tak­że, że swo­bo­da, we­so­łość owej chwi­li opła­co­ną zo­sta­ła dziś utra­tą jed­ne­go z ostat­nich kę­sów chle­ba, po­zo­sta­łych jej i jej dziec­ku, opła­co­ną zo­sta­nie ju­tro – gło­dem; pla­ma atra­men­to­wa, po­wsta­ła śród śmie­chu dziec­ka i po­ca­łun­ków ro­dzi­ców, kil­ka­na­ście zło­tych uję­ła war­to­ści sprzę tu.

Po biur­ku uka­zał się na dzie­dziń­cu ład­ny kra­low­ski for­te­pian, ale ko­bie­ta w ża­ło­bie obo­jęt­niej już za nim wzro­kiem po­wio­dła. Nie była znać wca­le ar­tyst­ką, in­stru­ment mu­zycz­ny naj­mniej obu­dzał w niej ża­lów i wspo­mnień, za to ma­lut­kie ma­ho­nio­we łó­żecz­ko, orzu­co­ne na­kry­ciem z ko­lo­ro­wej włócz­ki wy­ra­bia­nym, wy­nie­sio­ne z domu i usta­wio­ne na wo­zie, przy­ku­ło do sie­bie spoj­rze­nie mat­ki, na­peł­ni­ło łza­mi oczy dzie­cię­cia.

– Łó­żecz­ko moje, mamo! – za­wo­ła­ła dziew­czyn­ka – lu­dzie ci i łó­żecz­ko moje za­bie­ra­ją, i tę koł­der­kę, któ­rąś mi sama zro­bi­ła! Ja nie chcę, aby oni to za­bie­ra­li!

Od­bierz, mamo, od nich łó­żecz­ko moje i koł­der­kę.

Za całą od­po­wiedź ko­bie­ta przy­ci­snę­ła sil­niej do ko­lan gło­wę pła­czą­ce­go dziec­ka, oczy jej czar­ne, pięk­ne, za­pa­dłe nie­co, su­che były zno­wu, bla­de, de­li­kat­ne usta zwar­te i mil­czą­ce.

Ład­ne dzie­cię­ce łó­żecz­ko owo było już ostat­nim z wy­nie­sio­nych sprzę­tów.

Otwo­rzo­no na oścież bra­mę, wozy na­ła­do­wa­ne sprzę­ta­mi wje­cha­ły w ład­ną uli­cę, za nimi ode­szli tra­ga­rze nio­sąc na bar­kach resz­tę cię­ża­rów, a zza szyb kil­ku są­sied­nich okien po­zni­ka­ły gło­wy ludz­kie, cie­ka­wie do­tąd na dzie­dzi­niec wy­glą­da­ją­ce.

Ze wscho­dów zstą­pi­ła mło­da dziew­czy­na w okry­ciu i ka­pe­lu­szu i sta­nę­ła przed ko­bie­tą w ża­ło­bie.

– Pani – rze­kła – za­ła­twi­łam już wszyst­ko… za­pła­ci­łam, komu było po­trze­ba…

oto jest resz­ta pie­nię­dzy…

Mó­wiąc to mło­da dziew­czy­na po­da­wa­ła ko­bie­cie w ża­ło­bie mały zwój asy­gnat.

Ko­bie­ta zwol­na zwró­ci­ła twarz ku niej.

– Dzię­ku­ję ci, Zo­siu – rze­kła ci­cho – by­łaś dla mnie bar­dzo do­brą.

– Pani to by­łaś za­wsze do­brą dla mnie – za­wo­ła­ła dziew­czy­na – słu­ży­łam u pani czte­ry lata i nig­dzie nie było mi i nie bę­dzie już le­piej jak u pani.

Rze­kł­szy to prze­cią­gnę­ła po oczach zwil­żo­nych łza­mi rękę, na któ­rej znacz­ne były śla­dy igły i że­laz­ka, ale ko­bie­ta po­chwy­ci­ła rękę tę zgru­bia­łą i uści­snę­ła ją sil­nie w swych bia­łych drob­nych dło­niach.

– A te­raz, Zo­siu – rze­kła – bądź zdro­wa…

– Ja pa­nią od­wio­zę do no­we­go miesz­ka­nia – za­wo­ła­ła dziew­czy­na – za­raz za­wo­łam do­roż­ki.

W kwa­drans po tej roz­mo­wie dwie ko­bie­ty i dzie­cię wy­sia­da­ły z do­roż­ki przed jed­ną z ka­mie­nic przy uli­cy Piw­nej sto­ją­cych.

Ka­mie­ni­ca to była wą­ska od fron­tu, ale wy­so­ka, trzy­pię­tro­wa, po­zór mia­ła sta­ry i dość smut­ny.

Mała Jan­cia sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi pa­trzy­ła na ścia­ny i okna bu­do­wy.

– Mamo, czy tu miesz­kać bę­dzie­my?

– Tu, moje dziec­ko – ci­chym za­wsze gło­sem od­par­ła ko­bie­ta w ża­ło­bie i zwró­ci­ła się do sto­ją­ce­go w bra­mie stró­ża:

– Pro­szę pana o klucz do miesz­ka­nia, któ­re dwa dni temu na­ję­łam.

– A! na fa­cjat­ce za­pew­ne – od­parł stróż i do­dał: – Niech pani idzie na górę, otwo­rzę za­raz.

Z ma­łe­go kwa­dra­to­we­go po­dwór­ka, z dwóch stron oto­czo­ne­go śle­pym mu­rem ce­gla­stej bar­wy, a z dwóch in­nych sta­ry­mi, drew­nia­ny­mi drwal­nia­mi i spi­chrza­mi, ko­bie­ty i dzie­cię we­szły na wscho­dy wą­skie, ciem­ne i brud­ne.

Mło­da dziew­czy­na wzię­ła dzie­cię w ob­ję­cia i po­szła przo­dem, ko­bie­ta w ża­ło­bie zwol­na po­stę­po­wa­ła za nią.

Izba, któ­rej drzwi stróż otwo­rzył, była dość ob­szer­na, ale ni­ska i ciem­na, jed­no nie­wiel­kie okien­ko, otwie­ra­ją­ce się nad da­chem, źle ją oświe­tla­ło, su­fit, po­chy­la­ją­cy się z góry na dół w uko­śnej li­nii, zda­wał się uci­skać ścia­ny, od któ­rych wiał wil­got­ny za­pach wap­na, ja­kim świe­żo je znać po­bie­lo­no.

W ką­cie obok pie­ca z pro­stej ce­gły był tam nie­wiel­ki ko­min do go­to­wa­nia, na­prze­ciw pod jed­ną ze ścian sta­ła nie­wiel­ka szaf­ka, da­lej jesz­cze łóż­ko bez po­rę­czy, ka­nap­ka po­dar­tym per­ka­lem obi­ta, stół na czar­ny ko­lor uma­lo­wa­ny i kil­ka żół­tych krze­se­łek ze sło­mia­ną siat­ką, w czę­ści po­rwa­ną i wklę­słą.

Ko­bie­ta w ża­ło­bie za­trzy­ma­ła się chwi­lę na pro­gu, orzu­ci­ła izbę po­wol­nym spoj­rze­niem, po czym po­stą­piw­szy kil­ka kro­ków opu­ści­ła się na ka­nap­kę.

Dzie­cię sta­nę­ło przy mat­ce i nie­ru­cho­me, bla­de wo­dzi­ło do­ko­ła ocza­mi, w któ­rych ma­lo­wa­ły się zdzi­wie­nie i prze­strach.

Mło­da dziew­czy­na od­pra­wi­ła do­roż­ka­rza, któ­ry wniósł do izby dwa małe tło­mocz­ki, i krzą­tać się za­czę­ła koło upo­rząd­ko­wa­nia rze­czy z tło­mocz­ków wy­ję­tych.

Nie było ich wie­le, po­rząd­ko­wa­nie więc trwa­ło krót­ko. Dziew­czy­na, nie zdej­mu­jąc okry­cia i ka­pe­lu­sza, uło­ży­ła w jed­nym z tło­mocz­ków parę su­kie­nek dzie­cin­nych i trosz­kę bie­li­zny, dru­gi wy­próż­nio­ny usu­nę­ła w kąt izby, łóż­ko za­sła­ła dwo­ma po­dusz­ka­mi i weł­nia­ną koł­drą, u okna za­wie­si­ła bia­łą fi­ran­kę, w sza­fie usta­wi­ła kil­ka ta­le­rzy i gar­nusz­ków, dzba­nek gli­nia­ny do wody, ta­kąż mied­ni­cę, mo­sięż­ny lich­tarz i mały sa­mo­wa­rek. Uczy­niw­szy to wszyst­ko wzię­ła jesz­cze zza pie­ca wiąz­kę dre­wek i roz­pa­li­ła na ko­mi­nie we­so­ły ogień.

– Ot, tak – rze­kła po­wsta­jąc z klę­czek i twarz za­ru­mie­nio­ną od roz­dmu­chi­wa­nia pło­mie­nia zwra­ca­jąc ku nie­ru­cho­mej ko­bie­cie – roz­pa­li­łam ogień i za­raz tu bę­dzie pani cie­plej i wid­niej. Drze­wo na opał – mó­wi­ła da­lej – znaj­dzie pani za pie­cem, bę­dzie tam jego pew­nie na ja­kie dwa ty­go­dnie, suk­nie i bie­li­zna w tło­mo­ku, na­czy­nia ku­chen­ne i kre­den­so­we w sza­fie, świe­ca wpra­wio­na w lich­tarz tak­że w sza­fie.

Mó­wiąc to po­czci­wa słu­ga zdo­by­wa­ła się wi­docz­nie na ton we­so­ły, ale uśmiech zsu­wał się z ust jej, a oczy na­pły­wa­ły łza­mi.

– A te­raz – rze­kła ci­szej, skła­da­jąc ręce – a te­raz, pani moja, trze­ba mi już iść! Ko­bie­ta w ża­ło­bie pod­nio­sła gło­wę.

– Trze­ba ci już iść, Zo­siu – po­wtó­rzy­ła – to praw­da – do­da­ła rzu­ca­jąc spoj­rze­nie za okno – zmierz­chać już za­czy­na… bę­dzie ci strasz­no iść wie­czo­rem przez mia­sto.

– O, nie to, dro­ga pani! – za­wo­ła­ła dziew­czy­na – ja dla pani po­szła­bym w noc naj­ciem­niej­szą na ko­niec świa­ta… ale… nowi moi pań­stwo ju­tro bar­dzo rano wy­jeż­dża­ją z War­sza­wy i ka­za­li mi przyjść przed zmro­kiem. Mu­szę iść, bo będę im dziś jesz­cze po­trzeb­ną…

Przy ostat­nich wy­ra­zach mło­da słu­żą­ca schy­li­ła się i ująw­szy bia­łą rękę ko­bie­ty chcia­ła pod­nieść ją do ust. Ale ko­bie­ta pod­nio­sła się na­gle i oba ra­mio­na za­rzu­ci­ła na szy­ję dziew­czy­ny. Obie pła­ka­ły, dzie­cię roz­pła­ka­ło się tak­że i obie­ma rącz­ka­mi po­chwy­ci­ło su­kien­ne okry­cie słu­żą­cej.

– Nie idź, Zo­siu! – wo­ła­ła Jan­cia – nie idź! tu tak strasz­no ja­koś, tak smut­no!

Dziew­czy­na ca­ło­wa­ła daw­ną pa­nią swo­ją w ra­mio­na i w ręce, przy­ci­ska­ła do pier­si pła­czą­ce dzie­cię.

– Mu­szę, mu­szę iść! – po­wta­rza­ła łka­jąc – mam bied­ną mat­kę i małe sio­stry, mu­szę dla nich pra­co­wać…

Ko­bie­ta w ża­ło­bie pod­nio­sła twarz bla­dą i wy­pro­sto­wa­ła wiot­ką ki­bić.

– I ja tak­że, Zo­siu, pra­co­wać będę – wy­rze­kła gło­sem pew­niej­szym niż ten, któ­rym prze­ma­wia­ła do­tąd – i ja mam dzie­cię, na któ­re pra­co­wać po­win­nam…

– Niech Pan Bóg cię nie opusz­cza i bło­go­sła­wi, do­bra, dro­ga pani moja! – za­wo­ła­ła mło­da słu­żą­ca i raz jesz­cze uca­ło­waw­szy ręce mat­ki i za­pła­ka­ną twa­rzycz­kę dziec­ka, nie oglą­da­jąc się, wy­bie­gła z izby.

Po wyj­ściu dziew­czy­ny zro­bi­ła się w izbie wiel­ka ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko trza­skiem ognia pa­lą­ce­go się na ko­mi­nie i gwa­rem uli­cy głu­cho i nie­wy­raź­nie do­cho­dzą­cym na wy­so­kie pod­da­sze. Ko­bie­ta w ża­ło­bie sie­dzia­ła na ka­nap­ce, dziec­ko pła­ka­ło zra­zu, po­tem przy­tu­li­ło się do pier­si mat­ki, uci­chło i zmę­czo­ne usnę­ło. Ko­bie­ta wspar­ła gło­wę na dło­ni, ra­mie­niem opa­sa­ła drob­ną ki­bić śpią­ce­go na ko­la­nach jej dzie­cię­cia i nie­ru­cho­my­mi ocza­mi wpa­trzy­ła się w mi­go­tli­wy blask pło­mie­nia. Z odej­ściem wier­nej i przy­wią­za­nej słu­gi ode­szła od niej ostat­nia twarz ludz­ka, któ­ra była świad­kiem jej prze­szło­ści, ostat­nia pod­po­ra, po­zo­sta­ła jej po znik­nię­ciu wszyst­kie­go, co wprzó­dy słu­ży­ło jej wspar­ciem, po­mo­cą i usłu­gą. Po­zo­sta­ła te­raz sama, od­da­na na moc losu, tru­dy sa­mot­nej doli, siłę wła­snych dło­ni i gło­wy, a z nią ra­zem była tyl­ko ta mała, sła­ba istot­ka, któ­ra mo­gła tyl­ko przy pier­si jej szu­kać spo­czyn­ku, od ust żą­dać piesz­czo­ty, z dło­ni jej wy­glą­dać po­ży­wie­nia. Dom jej, nie­gdyś urzą­dzo­ny dla niej ko­cha­ją­cą ręką męża, opusz­czo­ny przez nią, przyj­mo­wał te­raz w ścia­ny no­wych miesz­kań­ców; do­bry, uko­cha­ny czło­wiek, któ­ry do­tąd ota­czał ją mi­ło­ścią i do­stat­kiem, od kil­ku dni spo­czy­wał w mo­gi­le…

Wszyst­ko mi­nę­ło… mi­łość, do­sta­tek, spo­kój i po­go­da ży­cia, a je­dy­nym śla­dem zni­kłej jak sen prze­szło­ści były dla nie­szczę­śli­wej ko­bie­ty bo­le­sne wspo­mnie­nia i to bla­de, wą­tłe dzie­cię, któ­re te­raz, otwo­rzyw­szy oczy ze snu chwi­lo­we­go, za­rzu­ci­ło jej rą­czę­ta na szy­ję i drob­ne ustecz­ka przy­ci­ska­jąc do jej twa­rzy szep­nę­ło:

– Mamo! daj mi jeść!

Te­raz jesz­cze proś­ba ta nie mia­ła w so­bie nic ta­kie­go, co by obu­dzić mo­gło oba­wę lub smu­tek w ser­cu mat­ki. Wdo­wa się­gnę­ła do kie­sze­ni i wy­do­by­ła pu­gi­la­res za­wie­ra­ją­cy kil­ka asy­gnat – cały ma­ją­tek jej i cór­ki.

Za­rzu­ci­ła chust­kę na ra­mio­na i po­wie­dziaw­szy dziec­ku, aby spo­koj­nie na po­wrót jej cze­ka­ło, wy­szła z izby.

W po­ło­wie wscho­dów spo­tka­ła stró­ża, któ­ry wiąz­kę drze­wa niósł do jed­ne­go z miesz­kań znaj­du­ją­cych się na pierw­szym pię­trze.

– Ko­cha­ny pa­nie – rze­kła wdo­wa uprzej­mie i nie­co nie­śmia­ło – czy nie mógł­byś pan mi przy­nieść z ja­kie­go bli­skie­go skle­pi­ku mle­ka i bu­łek dla dziec­ka?

Stróż nie za­trzy­mu­jąc się słów tych wy­słu­chał, po czym od­wró­cił gło­wę i od­parł z za­le­d­wie ta­jo­ną nie­chę­cią:

– A kto tam ma czas cho­dzić po mle­ko i buł­ki… Ja tu nie dla­te­go je­stem, abym lo­ka­to­rom je­dze­nie przy­no­sił.

Wy­ma­wia­jąc ostat­nie sło­wa znik­nął za za­ło­mem muru. Wdo­wa zstą­pi­ła ni­żej.

"Nie chciał mi od­dać przy­słu­gi – my­śla­ła – bo do­my­śla się, że je­stem bied­ną…

Tym, od któ­rych spo­dzie­wa się otrzy­mać za­pła­tę, cięż­ką wiąz­kę drze­wa po­niósł. "

Ze­szła aż na dzie­dzi­niec i ro­zej­rza­ła się do­ko­ła.

– A cze­go to pani tak się oglą­da? – za­brzmiał koło niej głos ko­bie­cy, chro­po­wa­ty i nie­mi­ły.

Wdo­wa uj­rza­ła sto­ją­cą przed ni­ski­mi drzwicz­ka­mi znaj­du­ją­cy­mi się w po­bli­żu bra­my ko­bie­tę, któ­rej twa­rzy w zmro­ku nie roz­po­zna­wa­ła, ale któ­rej krót­ka spód­ni­ca, wiel­ki płó­cien­ny cze­piec i gru­ba chust­ka krzy­wo na ple­cy za­rzu­co­na, a tak­że dźwięk gło­su i ton mó­wie­nia oznaj­mia­ły ko­bie­tę z ludu.

Wdo­wa do­my­śli­ła się w niej żony stró­ża.

– Moja do­bra pani – rze­kła – czy nie znaj­dę tu kogo, kto by mi przy­niósł mle­ka i bu­łek? Ko­bie­ta na­my­śla­ła się chwil­kę.

– A z któ­re­go to pię­tra? – za­py­ta­ła – co­ściś ja pani jesz­cze nie znam.

– Dziś za­miesz­ka­łam na fa­cjat­ce…

– A, na fa­cjat­ce! To po cóż asa­ni ga­dasz o przy­no­sze­niu ci tam cze­goś? nie mo­żesz sama pójść do mia­sta?

– Za­pła­ci­ła­bym za fa­ty­gę – szep­nę­ła wdo­wa, ale żona stró­ża nie sły­sza­ła, czy uda­ła, że nie sły­szy słów jej, otu­li­ła się le­piej chust­ką i znik­nę­ła za ma­ły­mi drzwicz­ka­mi.

Wdo­wa sta­ła przez chwi­lę nie­ru­cho­ma, nie wie­dząc wi­docz­nie, co czy­nić i do kogo się już udać, wes­tchnę­ła i opu­ści­ła ręce; po chwi­li jed­nak pod­nio­sła gło­wę i wszedł­szy w bra­mę otwo­rzy­ła furt­kę wio­dą­cą na uli­cę.

Wie­czór nie był jesz­cze póź­ny, ale dość ciem­ny, rzad­kie la­tar­nie źle oświe­ca­ły uli­cę wą­ską i na­peł­nio­ną tłu­ma­mi lu­dzi; na chod­ni­kach były sze­ro­kie miej­sca w zu­peł­nych pra­wie po­grą­żo­ne cie­niach. Fala chłod­ne­go je­sien­ne­go wia­tru wpły­nę­ła w bra­mę przez otwar­tą furt­kę, rzu­ci­ła się w twarz wdo­wy i za­krę­ci­ła koń­ca­mi czar­nej jej chust­ki; tur­kot do­ro­żek i gwar zmie­sza­nych roz­mów ogłu­szył ją, cie­nie za­le­ga­ją­ce chod­ni­ki prze­ra­zi­ły. Cof­nę­ła się kil­ka kro­ków w głąb bra­my i sta­ła zno­wu chwi­lę ze spusz­czo­ną gło­wą, na­gle jed­nak wy­pro­sto­wa­ła się i po­stą­pi­ła na­przód. Przy­po­mnia­ła so­bie może dziec­ko swe, któ­re cze­ka­ło po­ży­wie­nia, albo uczu­ła, iż po­win­na była zdo­być od woli swej i od­wa­gi to, co od­tąd zdo­by­wać już jej przyj­dzie w każ­dym dniu, w każ­dej go­dzi­nie. Za­rzu­ci­ła chust­kę na gło­wę i prze­stą­pi­ła próg furt­ki. Nie wie­dzia­ła, w któ­rej stro­nie szu­kać na­le­ża­ło skle­pi­ku z wik­tu­ała­mi. Uszła spo­ry ka­wał, pil­nie przy­glą­da­jąc się wy­sta­wom okien skle­po­wych, mi­nę­ła parę dys­try­bu­cji cy­gar, ja­kąś ka­wiar­nię, ja­kiś sklep z bła­wat­ny­mi to­wa­ra­mi i wró­ci­ła. Nie śmia­ła da­lej za­pusz­czać się w uli­cę ani pro­sić kogo o ob­ja­śnie­nie.

Uda­ła się w inną stro­nę. Po kwa­dran­sie wra­ca­ła z kil­ku buł­ka­mi w bia­łej chu­s­tecz­ce. Mle­ka nie przy­no­si­ła: nie było go w skle­pi­ku, w któ­rym zna­la­zła buł­ki. Nie chcia­ła, nie mo­gła szu­kać dłu­żej, nie­spo­koj­ną była o dzie­cię, wra­ca­ła szyb­ko, bie­gła pra­wie. Była już o kil­ka kro­ków od bra­my, gdy tuż za sobą usły­sza­ła głos mę­ski nu­cą­cy pio­sen­kę: "Stój, za­cze­kaj, moja dusz­ko, skąd drob­niut­ką strzy­żesz nóż­ką". Usi­ło­wa­ła w du­chu upew­nić sie­bie, że pio­sen­ka nie do niej się sto­su­je, przy­śpie­szy­ła kro­ku i już do­ty­ka­ła furt­ki, gdy głos śpie­wa­ją­cy prze­mie­nił się w mó­wią­cy.

– Do­kąd tak pil­no? do­kąd? Wie­czór pięk­ny! Może by tro­chę po­spa­ce­ro­wać!

Bez tchu, drżą­ca cała z trwo­gi i ob­ra­zy, mło­da wdo­wa wpa­dła w bra­mę i furt­kę za sobą za­trza­snę­ła. W parę mi­nut po­tem Jan­cia wi­dząc wcho­dzą­cą do izby mat­kę rzu­ci­ła się ku niej tu­ląc się w jej ob­ję­cia.

– Tak dłu­go nie wra­ca­łaś, mamo! – za­wo­ła­ła, ale na­gle umil­kła i wpa­trzy­ła się w mat­kę. – Mamo, ty zno­wu pła­czesz i zno­wu wy­glą­dasz tak… tak jak wte­dy, gdy ojca wy­no­szo­no w trum­nie z na­sze­go miesz­ka­nia.

Mło­da ko­bie­ta drża­ła w isto­cie ca­łym cia­łem, łzy ob­fi­te pły­nę­ły po roz­ognio­nych jej po­licz­kach. To, co prze­nio­sła przez kwa­drans wy­ciecz­ki swej na mia­sto, wal­ka z trwoż­li­wo­ścią wła­sną, szyb­ki bieg po śli­skiej uli­cy śród tłu­mu lu­dzi i zim­nych fal wi­chru, obe­lga nade wszyst­ko, do­zna­na od nie­zna­ne­go wpraw­dzie czło­wie­ka, ale do­zna­na po raz pierw­szy w ży­ciu, wstrzą­snę­ły znać nią do głę­bi. Znać było jed­nak, że po­sta­no­wi­ła zwy­cię­żać samą sie­bie na każ­dym kro­ku, bo szyb­ko uspo­ko­iła się, otar­ła łzy, po­ca­ło­wa­ła dziec­ko i roz­nie­ca­jąc ogień na ko­mi­nie rze­kła:

– Przy­nio­słam ci bu­łek, Jan­ciu, a te­raz na­sta­wię sa­mo­war i urzą­dzę her­ba­tę.

Wzię­ła z sza­fy gli­nia­ny dzba­nek i za­le­ciw­szy dziec­ku ostroż­ność z ogniem, ze­szła zno­wu na dzie­dzi­niec ku stud­ni. Wró­ci­ła nie­ba­wem zdy­sza­na i zmę­czo­na, z ra­mie­niem ugi­na­ją­cym się pod cię­ża­rem dzban­ka na­peł­nio­ne­go wodą;

nie spo­czę­ła jed­nak ani chwi­li, tyl­ko za­raz wzię­ła się do na­sta­wia­nia sa­mo­wa­ru.

Czyn­ność ta, któ­rą speł­nia­ła wi­docz­nie po raz pierw­szy w ży­ciu, szła jej z trud­no­ścią, nie­mniej prze­to w nie­speł­na go­dzi­nę her­ba­ta była wy­pi­tą,

Jan­cia ro­ze­bra­ną i uśpio­ną. Rów­ny, ci­chy od­dech dziec­ka oznaj­miał sen spo­koj­ny, z bla­dej twa­rzycz­ki znik­nę­ły śla­dy łez, tak ob­fi­cie przez dzień cały wy­le­wa­nych.

Ale mło­da mat­ka nie spa­ła; w ża­łob­nej suk­ni swej, z roz­pusz­czo­ny­mi czar­ny­mi war­ko­cza­mi, z twa­rzą opar­tą na dło­ni, sie­dzia­ła nie­ru­cho­ma na­prze­ciw do­ga­sa­ją­ce­go ogni­ska i my­śla­ła. Zra­zu gry­zą­ca bo­leść sfał­do­wa­ła bia­łe czo­ło jej w kil­ka zmarsz­czek głę­bo­kich, oczy za­szły łza­mi, pierś pod­no­si­ła się cięż­kim wes­tchnie­niem. Po chwi­li jed­nak wstrzą­snę­ła gło­wą, jak­by od­pę­dzić chcia­ła ob­le­ga­ją­ce ją tłu­my ża­lów i obaw, po­wsta­ła, wy­pro­sto­wa­ła ki­bić i rze­kła z ci­cha:

– Nowe ży­cie!

Tak, ko­bie­ta ta, mło­da, pięk­na, z bia­ły­mi rę­ka­mi i wiot­ką ki­bi­cią, wstę­po­wa­ła w nowe dla sie­bie ży­cie, dzień ten miał być dla niej po­cząt­kiem nie­zna­nej przy­szło­ści.

Ja­kąż była jej prze­szłość?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: