Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Marzenia: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marzenia: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 390 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Już zmrok za­pa­dał, a tu i ów­dzie na uli­cach War­sza­wy po­czę­to la­tar­nie za­pa­lać, gdy chod­ni­kiem Chmiel­nej, na sza­rym koń­cu, ku ko­mo­rze cel­nej, szedł raź­nym kro­kiem mło­dy czło­wiek. Było to w koń­cu stycz­nia. Snać mróz szczy­pał go do­brze za uszy, bo pod­niósł koł­nierz od fu­ter­ka i gło­wę wcią­gnął, aby tem wy­god­niej uszy mógł za­sło­nić. Szedł nie­co po­chy­lo­ny, na ni­ko­go nie­pa­trzył, kro­kiem czło­wie­ka do­brze zna­ją­ce­go dro­gę, a pod­nió­sł­szy na­gle gło­wę do góry, na ka­mie­ni­cę na­roż­ną okiem rzu­cił, jak­by się chciał prze­ko­nać czy się nie po­my­lił, zbo­czył ru­chem gwał­tow­nym nie­co i w bra­mie znik­nął.

W tej chwi­li stróż wła­śnie ro­żek ga­zo­wy za­pa­lał.

Mło­dy czło­wiek wszedł na scho­dy i, po kil­ka na­raz prze­ska­ku­jąc w ciem­no­ści, za­trzy­mał się na trze­ciem pię­trze przed drzwia­mi miesz­ka­nia. Już ku drzwiom zbli­ża­jąc się, wy­cią­gnął go­rącz­ko­wo dłoń do rącz­ki od dzwon­ka i szar­pać po­czął. Nie­czy­sty, chry­pli­wy jęk obi­jał się o ścia­ny ma­łe­go przed­po­ko­ju, " da­jąc znać, że ja­kie­muś nie­cier­pli­we­mu go­ścio­wi otwo­rzyć po­trze­ba.

Gość, oka­zu­ją­cy tyle go­rącz­ki w za­cho­wa­niu się, po­chy­lał ku drzwiom gło­wę, na­słu­chu­jąc czy kto nie idzie.

Wresz­cie klam­ka skrzyp­nę­ła dys­kret­nie, bo­jaź­li­wie, lek­ko i drzwi się otwo­rzy­ły.

W ubo­żuch­nej, ma­leń­kiej sion­ce, ugar­ni­ro­wa­nej za­wie­szo­ny­mi płasz­cza­mi mę­ski­mi i ko­bie­cy­mi, sta­ła, za rącz­kę od drzwi trzy­ma­jąc się, mło­da oso­ba, któ­rej twa­rzy nie­po­dob­na było roz­po­znać do­brze w pół­zm­ro­ku wie­czor­nym.

Uj­rzaw­szy go­ścia na pro­gu, pod­nio­sła obie ręce do góry, kla­snę­ła w dło­nie, pal­ce splo­tła i krzyk­nę­ła pi­skli­wym nie­co, fał­szy­wym gło­sem:

– Je­zus – Ma­rya! Pan An­drzej!

Na go­rącz­ko­we dzwo­nie­nie cie­ka­wi miesz­kań­cy tego lo­ka­lu po­wy­chy­la­li z po­ko­jów gło­wy na ko­ry­ta­rzyk, na­sta­wi­li uszu aże­by co ry­chlej do­wie­dzieć się, kto to w spo­sób tak gwał­tow­ny mąci im spo­kój.

Oso­ba przy­by­ła zna­ną tu była wszyst­kim, bo na krzyk: pan An­drzej, ko­ry­ta­rzyk na­peł­nił się od razu; rzu­co­no się na po­wi­ta­nie przy­by­łe­go go­ścia, po­żą­da­ne­go a nie­ocze­ki­wa­ne­go. W ciem­nym przed­po­ko­ju sły­chać było sza­mo­ta­nie się kil­ku osób, któ­rych nie – wy­raź­ne kon­tu­ry prze­su­wa­ły się obok sie­bie, a śród krzy­żu­ją­cych sie wy­krzyk­ni­ków i po­wi­tań, gó­ro­wał głos ko­bie­cy:

– Jo­asiu! Daj­że lam­pę! Jo­asiu! Fi­lip­ko! Za­wo­łaj-źe Jo­asi….

Tu­pot i bie­ga­nie kil­ku osób wzmo­gły się. Szu­ka­no Jo­asi – po­ka­za­ło się jed­nak, że jej nie ma.

– Pew­nie od­nio­sła do re­pe­ra­cyi buty p. Igna­ce­go, bo po­trze­ba było dać przy­szczyp­kę…… – ode­zwał się tem sam głos fał­szy­wie ła­god­ny, któ­ry dźwię­kiem swo­im nie­mi­le ude­rzył ucho przy po­wi­ta­niu go­ścia.

– Moż­na ż było po­cze­kać do wie­czo­ra….

– Za­pał­ki pro­szę dać…. za­pał­ki….

– Pro­szę lam­pę za­pa­lić….

Po chwi­lo­wem bie­ga­niu po za­pał­ki, ktoś je wresz­cie od­na­lazł, za­pa­lił świe­cę, po­tem lam­pę i na­raz kil­ka osób ze świa­tłem oto­czy­ło An­drze­ja.

An­drzej roz­bie­rał się, ścią­ga­jąc z sie­bie sza­li­ki i fu­ter­ko, roz­da­jąc uści­ski ręki i po­ca­łun­ki do­ko­ła.

Do­koń­cze­nie po­wi­ta­nia na­stą­pi­ło do­pie­ro w po­ko­ju, któ­ry był rów­no­cze­śnie sa­lo­ni­kiem do przy­ję­cia go­ści i słu­żył za sy­pial­nię. Dwa łóż­ka, jed­no za dru­giem sto­ją­ce przy ścia­nie, ubo­żuch­ną kapą ju­to­wą w zie­lo­ne kwia­ty po­kry­te, ka­nap­ka wy­sza­rza­na z wy­sta­ją­ce­mi sprę­ży­na­mi, któ­re go­ście sta­ran­nie omi­ja­li przy śnia­da­niu i sto­lik przy tej ka­na­pie, o spło­wia­łej i wy­tar­tej po­li­tu­rze, spa­czo­ny, chwie­ją­cy się cią­gle – ta­kie było cał­ko­wi­te ume­blo­wa­nie po­ko­iku.

Go­spo­dy­ni tego lo­ka­lu, ko­bie­ta sześć­dzie­się­cio­let­nia, chu­da, sztyw­na z za­ci­śnię­te­mi usta­mi, z za­ostrzo­ny­mi kon­tu­ra­mi wszyst­kich czę­ści twa­rzy, ro­bi­ła wra­że­nie de­wot­ki, któ­ra, prze­bie­ra­jąc ró­ża­niec w ręku, cały dzień sy­czy na ko­goś w domu. IMć pani War­kow­ska z na­zwi­ska – z imie­nia nikt jej nie­znał – utrzy­my­wa­ła „na kwa­te­rze” stu­den­tów uni­wer­sy­te­tu i z tego ubo­gie­go za­rob­ku opę­dza­ła skrom­ne swo­je po­trze­by ży­cia – swo­je i cór­ki Fi­li­pi­ny, zwa­nej przez skró­ce­nie Fi­lip­ką, któ­rą wła­śnie po­zna­li­śmy przy otwie­ra­niu drzwi An­drze­jo­wi.

Fi­lip­ka po­dob­niu­teń­ka była do mat­ki: ta sama chu­dość, te same ostre rysy twa­rzy. Kie­dy mil­cza­ła, po­dob­ną była do kota, sie­dzą­ce­go z pod­gię­te­mi łap­ka­mi i ogo­nem, z za­mru­żo­ne­mi oczy­ma mru­czą­ce­go, a kie­dy mó­wi­ła, po­łysk jej zie­lon­ka­wych oczu przy­po­mi­nał kota, gła­dzo­ne­go po grzbie­cie, gdy wy­gi­na się ła­god­nie, po­mru­ku­je, na­da­je gło­so­wi swe­mu piesz­czo­tli­we brzmie­nie, a do­tknąw­szy się suk­ni – wy­su­wa pa­zu­ry i dra­pie.

Była to już dziew­czy­na co naj­mniej trzy­dzie­sto­kil­ko­let­nia, co nie prze­szka­dza­ło jej ubie­rać się jak mło­da pa­nien­ka, z wy­mu­szo­ną skrom­no­ścią i na­śla­do­wać pod­lot­ka. Pani War­kow­ska, zwa­na po­wszech­nie cio­cią, a po za oczy ge­ne­ral­ną cio­cią, już od kil­ku­na­stu lat miesz­ka­ła w War­sza­wie, a przy­je­cha­ła po­dob­no z Wo­ły­nia, z Kow­la czy Wło­dzi­mie­rza; Fi­lip­ka więc sty­ka­ła się cią­gle z mło­dzie­żą aka­de­mic­ką, chęt­ną zna­jo­mo­ści i amo­rów, po­tra­fi­ła jed­nak szczę­śli­wie aż do­tych­czas rów­no­wa­gę utrzy­mać. Uśmie­cha­ła się ła­god­nie do wszyst­kich, szcze­bio­ta­ła i ska­ka­ła jak wie­wiór­ka, nie za­awan­tu­ro­wa­ła się jed­na k nig­dy. Słod­ka i uśmiech­nię­ta na zim­no, na­zy­wa­na przez wszyst­kich Ci­chą łzą albo Anio­łem do­bro­ci, mo­dli­ła się, spa­ce­ro­wa­ła do Ła­zie­nek, czy­ty­wa­ła Sło­wac­kie­go w Mo­ko­tow­skim par­ku lub w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym, ko­cha­li się w niej tu­zi­na­mi aka­de­mi­cy, ale męża ani rusz do­stać nie mo­gła.

Bywa to tak na świe­cie.

Gdy go­ścia po­sa­dzo­no na ho­no­ro­wem miej­scu, na ka­na­pie, tak, że ster­czą­ca do góry sprę­ży­na dzie­li­ła go od cio­ci War­kow­skiej, Fi­lip­ka sia­dła skrom­nie na ta­bo­re­ci­ku z dru­giej stro­ny sto­łu, wprost na­prze­ciw­ko An­drze­ja i ro­bić po­czę­ła ko­ron­kę szy­deł­ko­wą, ze wzro­kiem utkwio­nym tak pil­nie w ru­chy swo­ich pal­ców, jak­by po za tą czyn­no­ścią nic na świe­cie dla niej nie ist­nia­ło. Ta ko­kie­te­rya nie­win­no­ści ro­bi­ła jed­nak swo­je wra­że­nie. Na dłu­gie, ciem­ne, spusz­czo­ne rzę­sy Fi­lip­ki raz po raz rzu­ca­li spoj­rze­nie mło­dzi aka­de­mi­cy, a ona, w pew­nych od­stę­pach cza­su, za­my­ślo­na, za­ab­sor­bo­wa­na ro­bo­tą wzdy­cha­ła, nie pod­no­sząc oczu, krót­kiem, ury­wa­nem, smu – tnem wes­tchnie­niem, jak­by umyśl­nie pra­gnę­ła zwró­cić na sie­bie uwa­gę.

Tym­cza­sem cio­cia War­kow­ska od­ra­zu za­ata­ko­wa­ła An­drze­ja.

– Na dłu­go pan przy­je­chał?

– Na kil­ka ty­go­dni…. a wła­ści­wie, zda­je się, na za­wsze.

– W sam czas – ode­zwał się ktoś we­so­łym ba­ry­to­nem tuż za ple­ca­mi Fi­lip­ki, – bo kar­na­wał ju­tro się roz­po­czy­na.

Fi­lip­ka drgnę­ła tak wi­docz­nie, że wszy­scy na nią spoj­rze­li.

– Ach, pa­nie! – rze­kła ze słod­kiem obu­rze­niem.

Ga­le­rya śmiać się po­czę­ła.

Fi­lip­ka opu­ści­ła ręce z ro­bót­ką na ko­la­na i z miną drze­mią­cej kot­ki, ze zwro­kiem, spusz­czo­nym w zie­mię, sie­dzia­ła.

Tym­cza­sem roz­mo­wa to­czy­ła się żywo o kar­na­wa­le, o ba­lach, o róż­nych oso­bach. Ru­mia­na, we­so­ła, ja­sny­mi wło­sa­mi i za­ro­stem oto­czo­na twarz An­drze­ja, try­ska­ła za­do­wo­le­niem i ra­do­ścią. Cia­sno mu było w ką­cie ka­na­py, krę­cił się, rzu­cał się, rad­by się wy­rwać ztam­tąd, a tu eg­za­min cio­ci War­kow­skiej i ko­le­gów trwał cią­gle na prze­mia­ny.

– Skocz­no Fi­lip­ko, po­wiedz Jo­asi, aże­by sa­mo­war na­sta­wi­ła….

Fi­lip­ka pod­nio­sła się na… głos mat­ki.

– Ja pa­nią wy­rę­czę…… – ktoś ode­zwał się.

– Lecę już…. lecę….

Kil­ku mło­dzie­ży na­raz ru­szy­ło się grzecz­nie, a Fi­lip­ka uśmiech­nię­ta skrom­nym, ła­god­nym uśmie­chem prze­ce­dzi­ła słod­kim gło­sem przez wą­ziut­kie jak u węża usta:.

– Dzię­ku­ję, dzię­ku­ję pa­nom…. ja prze­cież mu­szę na­kryć do sto­łu sama…. Jo­asia tego nie po­tra­fi.

Wsta­ła i ku drzwiom po­szła.

– Po­spiesz się moja dusz­ko – rze­kła mat­ka za idą­cą, już – tyl­ko zrób do­brej her­ba­ty…. wiesz, pan An­drzej jest bar­dzo wy­myśl­ny co do her­ba­ty….

– O, nie tyl­ko co do her­ba­ty…… – rzu­ci­ła Fi­lip­ka i za drzwia­mi zni­kła.

Czu­łe oczy, ja­kie ta kot­ka stu­denc­ka rzu­ca­ła na An­drze­ja dys­kret­nie, do­wo­dzi­ły, że z chę­cią przy­ję­ła­by na sie­bie obo­wią­zek ro­bie­nia dla nie­go do­brej her­ba­ty przez całe ży­cie.

Gdy tak od­by­wa­ła się cer­ta­cya o her­ba­tę, sa­mo­war i Jo­asię, An­drzej na­gle rzu­cił okiem na zgro­ma­dzo­nych jak­by ko­goś po­śród nich szu­kał.

– A gdzież Ignaś? – za­py­tał.

– Sie­dzi w swo­im po­ko­ju…… – ktoś od­rzekł.

– Może nie wie o przy­jeź­dzie p. An­drze­ja – wtrą­ci­ła cio­cia.

– Wie, ale bu­tów nie ma….

– Co ta­kie­go?

– Jo­asia prze­cie za­nio­sła je do szew­ca aże­by przy­szczyp­kę dał….

An­drzej, usły­szaw­szy to, po­rwał się na rów­ne nogi.

– Pój­dę do nie­go! – za­wo­łał ener­gicz­nie – i, od­su­nąw­szy chwie­ją­cy się sto­lik, któ­ry mu dro­gę za­gra­dzał, wy­le­ciał z kąta jak z pro­cy i wprost do drzwi po­su­nął, a za­nim gro­ma­da stu­den­tów. Po­kój w jed­nej, chwi­li wy­próż­nił się – zo­sta­ła tyl­ko cio­cia War­kow­ska, usi­łu­ją­ca wy­do­być się z za sto­łu i pójść po­ma­gać Fi­lip­ce.

Z opróż­nio­ne­go w jed­nej chwi­li sa­lo­ni­ku cała fala mło­dzie­ży aka­de­mic­kiej po­pły­nę­ła za An­drze­jem, któ­ry po­mię­dzy drzwi i łóż­ka prze­śli­zgu­jąc się zgrab­nie, z do­sko­na­łą zna­jo­mo­ścią te­re­nu, na któ­rym się po­ru­szał, wpadł do po­ko­iku, na koń­cu ko­ry­ta­rza wąz­kie­go i ciem­ne­go umiesz­czo­ne­go. Iz­deb­ka wy­peł­ni­ła się na­raz gwa­rem oży­wio­nej, dźwięcz­nej mło­dzień­czej roz­mo­wy.

W chwi­li gdy An­drzej za­dzwo­nił i wszedł do miesz­ka­nia cio­ci War­kow­skiej, sie­dział tam przy sto­li­ku, ple­ca­mi do okna zwró­co­ny ja­kiś mło­dzie­niec nad księ­gą po­chy­lo­ny. Na tę wrza­wę gło­sów, jaka do­le­cia­ła do nie­go, pod­niósł gło­wę do góry, na­słu­chi­wał, a gdy wszy­scy po­szli do sa­lo­ni­ku cio­ci, mło­dzie­niec zno­wu się nad książ­ką po­chy­lił.

– Gość ja­kiś…… – po­my­ślał. Mło­dzień­cem tym wła­śnie był Ignaś Iliń­ski, o któ­re­go tak się do­py­ty­wał An­drze­ja

Gdy Fi­lip­ka z sa­lo­ni­ku wy­szła, aże­by sa­mo­war na­sta­wić, przy­sta­nę­ła na chwi­lecz­kę w ciem­nym ko­ry­ta­rzy­ku, jak­by ją, myśl ja­kaś do miej­sca przy­ku­ła, po­tem zro­bi­ła parę kro­ków na­przód, ci­cho na pal­cach i do drzwi Igna­sia za­pu­ka­ła bo­jaź­li­wie.

– Pro­szę wejść…… – rzekł Ignaś, nie pod­no­sząc gło­wy od książ­ki.

Gdy drzwi skrzyp­nę­ły, od­wró­cił się, zro­bił na­gły ruch, jak­by po­wstać pra­gnął izmie­sza­ny usiadł.

– Prze­pra­szam pa­nią….

Głos jego był za­że­no­wa­ny, ru­chy nie­spo­koj­ne.

Fi­lip­ka sta­ła we drzwiach uśmiech­nię­ta słod­ko.

– Niech pan zgad­nie, kto przy­je­chał?

Ignaś utkwił w nią zdzi­wio­ne oczy.

– Któż­by taki?

– Pan An­drzej….

Na dźwięk tego gło­su, Ignaś od­su­nął krze­seł­ko gwał­tow­nie, jak­by chciał ze­rwać się i bie­dzi zno­wu usiadł.

– Pan­no Fi­li­pi­no! – rzekł bła­gal­nie – niech pani przy­szle do mnie Jo­asię….

– Nie ma Jo­asi….

Ignaś roz­pacz­li­wy ruch ra­mio­na­mi i gło­wą zro­bił.

– Ależ ona wzię­ła mi buty do oczysz­cze­nia i nie przy­nio­sła!

Istot­nie mło­dy aka­de­mik sie­dział przy sto­le w skar­pet­kach tyl­ko.

– Cóż ja zro­bię? – za­wo­łał z re­zy­gna­cyą.

– Jo­asia za­raz buty przy­nie­sie…. szewc obie­cał na­pra­wić na­tych­miast.

Sło­wa te wo­wy­ła­ły roz­czu­la­ją­ce wra­że­nie na mło­dzień­ca. Spoj­rzał na Fi­lip­kę, jakg­dy­by chciał po­wie­dzieć: wiem wszyst­ko…. Na­głym ru­chem wy­cią­gnął rękę, uchwy­cił go­rącz­ko­wo chu­dą, ko­ści­stą rękę dziew­czy­ny i na­mięt­nie po­ca­ło­wał. Ona, jak­by za­że­no­wa­na tym po­ca­łun­kiem, lek­ko i zwin­nie wy­bie­gła z po­ko­iku, a Ignaś po­wstał na rów­ne nogi i tak chwil­kę stał za­my­ślo­ny. Od­gadł wszyst­ko. To ona ode­sła­ła buty do re­pe­ra­cyi, boć prze­cie ona wie naj­le­piej, że w kab­zie jego od dwóch ty­go­dni gro­sza nie ma…. Wła­śnie te buty dziu­ra­we tra­pi­ły go jak zmo­ra, oszczę­dzał je, nie wy­cho­dził nig­dzie, aże­by do resz­ty nie znisz­czyć, bo za kil­ka dni nie­miał­by w czem sta­nąć do eg­za­mi­nu. Na bla­dej, szczu­płej jego twa­rzy roz­lał się uśmiech spo­koj­ne­go za­do­wo­le­nia, że jest ktoś prze­cie co o nim pa­mię­ta…. On od ławy szkol­nej pa­mię­tał tyl­ko sam o so­bie. Ro­dzi­ców stra­cił daw­no, a przez szko­ły i uni­wer­sy­tet szedł o wła­snej pra­cy.

Roz­rzew­nio­ny tą my­ślą wy­szep­tał sam do sie­bie:

– Anioł do­bro­ci….

Sło­wa te sto­so­wa­ły się do Fi­lip­ki. W ta­kiej chwi­li roz­rzew­nie­nia, po­sły­szał za drzwia­mi wrza­wę i gło­sy ko­le­gów a na­gle drzwi jego miesz­kan­ka roz­war­ły się i wpadł jak wi­cher An­drzej, a za nim cała gro­ma­da ko­le­gów.

Po krót­kiem ale ser­decz­nem przy­wi­ta­niu, roz­sia­dło się to wszyst­ko na łóż­kach, sto­le, ta­bu­re­tach, a An­drzej prym wo­dził.

– No, i cóż? – za­py­tał ob­ce­so­wo Igna­sia, jak­by w dal­szym cią­gu roz­mo­wy.

– Za trzy dni ostat­ni eg­za­min….

– Tem le­piej….

An­drzej, wy­rze­kł­szy to, pod­niósł pal­ce do góry, krę­cił nimi jak czło­wiek, któ­ry coś roz­wa­ża i dni ob­li­czał.

– Po­cze­kaj…. dzi­siaj wto­rek?…

– Tak.

– A więc ju­tro śro­da, po ju­trze czwar­tek…. w po­łu­dnie – bę­dzie ko­niec temu utra­pie­niu.

Ignaś wes­tchnął.

Nie­zmor­do­wa­ny An­drzej cią­gnął da­lej:

– W pią­tek od­pocz­niesz, a w so­bo­tę wie­czo­rem….

Urwał na­gle.

Urwa­nie to roz­mo­wy za­cie­ka­wi­ło wszyst­kich.

– Co? – Co? – py­ta­no.

– Prze­cież w so­bo­tę nie pal­nie so­bie w łeb?

– A to po co? W so­bo­tę bal w re­sur­sie oby­wa­tel­skiej…. w nie­dzie­lę zaś re­du­ta….

Sło­wom tym to­wa­rzy­szył śmiech cho­ral­ny. Nie­wie­dzia­no czy An­drzej żar­tu­je czy praw­dę, mówi, bo Ignaś nig­dy na żad­nych ba­lach i za­ba­wach pu­blicz­nych nie by­wał.

An­drzej cią­gnął da­lej:

– Mu­sisz być…. mu­sisz…. już ja ci sam… bi­let za­fun­du­ję….

Ignaś mil­czał, sku­bał rzad­ką, ja­sną bród­kę i uśmie­chał się uśmie­chem po­błaż­li­we­go nie­do­wie­rza­nia.

– Mu­szę wam prze­cie fraj­dę spra­wić… to trud­na rada!

Sło­wom tym śmiech ko­le­gów to­wa­rzy­szył, bo do­my­śla­no się pół­słó­wek An­drze­ja, któ­ry nie­zmor­do­wa­ny, mó­wił cią­gle i gło­sem swo­im dźwięcz­nym, we­so­łym, mło­dzień­czym gó­ro­wał nad chó­rem gło­sów ko­le­gów.

– Cie­bie prze­bio­rę za ry­ce­rza, Fi­lip­kę za hisz­pan­kę – i jaz­da pasz­te­ci­ku!

– A flo­ta? – ktoś za­py­tał. An­drzej za­miast od­po­wie­dzi, po bocz­nej kie­sze­ni sur­du­ta ude­rzył się na znak, że się o to nie trosz­czy. Istot­nie, do­bry hu­mor był naj­lep­szym do­wo­dem, że brak pie­nię­dzy nie su­szył mu mó­zgu.

Śród oży­wio­nej ko­le­żeń­skiej ga­wę­dy, prze­ry­wa­nej śmie­chem, do­cin­ka­mi, Ignaś tyl­ko nie brał udzia­łu. Sku­bał bród­kę, za­gry­zał wąsy, a pod­nió­sł­szy od cza­su do cza­su spoj­rze­nie, za­trzy­my­wał je na twa­rzy nie­daw­ne­go jesz­cze ko­le­gi, współ­to­wa­rzy­sza miesz­ka­nia i przy­ja­cie­la, a usta skła­da­ły mu się wten­czas do do­bro­tli­we­go, tro­chę smut­ne­go, nie­me­go uśmie­chu.

Ko­rzy­sta­jąc wresz­cie z chwi­lo­we­go mil­cze­nia, do An­drze­ja się zwró­cił:

– Po­wiedz mi, po co ty wła­ści­wie przy­je­cha­łeś?

Za­py­ta­nie to w pe­wien kło­pot wpra­wi­ło An­drze­ja. Dużo przy­czyn na przy­jazd jego zło­ży­ło się. Mó­wić o nich nie chciał te­raz. Była jed­nak naj­bliż­sza, ta, któ­ra wła­ści­wie im­pul­sem się sta­ła i pchnę­ła go do War­sza­wy – o tej nie po­wie­dział jed­nak wy­raź­nie; moż­na się było do­my­śleć jej tyl­ko.

– Ot, jest o czem mó­wić! – za­wo­łał.

Po chwil­ce, jak­by pra­gnął roz­mo­wę na inny te­mat zwró­cić, do­dał:

– Po­ka­żę tu wam dziew­czy­nę…. bar­dzo pro­szę!

– Nowe sit­ko na kó­łecz­ku? – Co?

– Któż to taki?

– Kry­nic­ka Sta­sia.

– Coo-o? Sta­sia?

– Ta…. ta…. dok­tor zoo­lo­gii? Uwa­ga ura­zi­ła tro­chę An­drze­ja, bo była wy­po­wie­dzia­na w to­nie lek­ce­wa­żą­cym.

– Tyl­ko bez żar­tów..

– Gnie­wa się – to zły znak! – ktoś rzu­cił.

– Po­cze­kaj­cie… zo­ba­czy­cie ją…. An­drzej wy­rzekł to z za­pa­łem, z uczu-

Za­pał ten zro­bił wiel­kie wra­że­nie śród ko­le­gów. Na­raz wszyst­kie oso­by spo­waż­nia­ły i w stu­denc­kiej iz­deb­ce zro­bi­ła się ci­sza.

Śród tej ci­szy ktoś mia­ro­wym, po­waż­nym gło­sem rzekł:

– Mor­tus!

Sło­wo to wy­wo­ła­ło śmiech ogól­ny, jak­kol­wiek wy­po­wie­dzia­ne było z ak­cen­tem smut­ku.

Z krót­kie­go prze­rzu­ca­nia się ury­wa­ne­mi sło­wa­mi, nie­do­mó­wio­ne­mi my­śla­mi, ła­two było od­gad­nąć, że bo­żek mi­ło­ści w sie­ci swo­je za­plą­tał An­drze­ja. Po­wsta­ła wrza­wa, gwał­tow­na wy­mia­na my­śli – wszy­scy mó­wi­li a nikt ni­ko­go nie słu­chał. Wresz­cie je­den z bar­dziej ener­gicz­nych ko­le­gów na stół wy­sko­czył i krzyk­nął z ca­łej siły:

– Niech żyje mi­łość!

Wszy­scy na róż­ne gło­sy po­wtó­rzy­li:

– Niech żyje mi­łość!…

An­drzej roz­pro­mie­nio­ny sza­mo­tał się w gro­nie ko­le­gów, coś mó­wił, ge­sty­ku­lo­wał, gdy drzwi uchy­li­ły się lek­ko, dys­kret­nie i dał się sły­szeć słod­ki głos Fi­lip­ki:

– Pro­szę na her­ba­tę!II.

An­drzej przed ro­kiem do­pie­ro uni­wer­sy­tet ukoń­czył. Był świe­żo upie­czo­nym kan­dy­da­tem nauk przy­rod­ni­czo-ma­te­ma­tycz­nych, a ukoń­czyw­szy uni­wer­sy­tet od­ra­zu zna­lazł się w kło­po­cie, co ro­bić za­rów­no z ty­tu­łem jak i z na­uka­mi przy­rod­ni­czo-ma­te­ma­tycz­ne­mi w ży­ciu. W chwi­li, kie­dy na stu­dya przy­rod­ni­cze de­cy­do­wał się, miał ra­czej pew­ne ro­je­nia o tem cze­go pra­gnie i do­kąd pój­dzie, niż doj­rza­łą świa­do­mość ce­lów i dróg, któ­re­mi do tych ce­lów dą­żyć wy­pad­nie. Ma­rze­nia mło­dzień­cze za­sła­nia­ły przed nim praw­dę. Nic w tem nie­ma zbrod­ni­cze­go ani złe­go. Tak samo mło­dość na ca­łym świe­cie robi: wa­run­ki ży­cia mogą do­pie­ro re­gu­lo­wać aspi­ra­cye mło­dzień­cze i wska­zać im dro­gę wła­ści­wą.

Kie­dy pierw­sze upo­je­nia po-eg­za­mi­no­we mi­nę­ły, sta­nę­ło przed nim py­ta­nie: co ro­bić? któ­rę­dy pójść? Ze zdu­mie­niem prze­ko­nał się, że dłu­go­let­nie stu­dya dały mu wpraw­dzie dużo wia­do­mo­ści, ale nie wie­dział co z temi wia­do­mo­ścia­mi ro­bić, jak je zu­żyt­ko­wać, jak pra­co­wać dla ży­cia i po­żyt­ku ludz­kie­go. Mnó­stwo dróg do pra­cy wiło się przed nim – da­le­kich i bli­skich – ale jed­ne z nich przed­sta­wia­ły się jak ścież­ki su­chym cier­niem za­ście­lo­ne: kto nie­mi pój­dzie, zmar­nie­je i sko­na ra­czej za­nim się z po­śród kol­ców wy­do­bę­dzie; inne sta­ły przed nim sze­ro­kie, otwo­rem, ja­snem słoń­cem oświe­tlo­ne, nę­ci­ły go ku so­bie, wo­ła­ły całą siłą ży­cia – ale do­stę­pu do tych dróg nie było. Tak więc sza­mo­tał się z sobą – mię­dzy chę­cią pra­cy, mło­do­ścią, peł­nią sił, a nie­moż­no­ścią wy­bra­nia dro­gi, uj­ścia, od­pły­wu dla sił i ma­rzeń mło­do­ści.

Rok mu śród ta­kich sza­mo­tań się prze­szedł.

Miesz­kał przez ten rok na wsi u stry­ja swe­go Ja­kó­ba Nie­mi­ry.

Sta­ra to była i za­słu­żo­na ro­dzi­na. Pra­prasz­czur rodu, Nie­mi­ra, nie dar­mo na­zwi­sko to no­sił. Nie­lu­bił miru i spo­ko­ju, bo w du­szy jego spo­ko­ju nie było. Nie­gdyś, przed pię­ciu­set laty, sie­dział ród jego w bo­rach ma­zo­wiec­kich, pod Osiec­kiem; ora­no tam kar­czun­ki, sia­no na pia­skach żyto, ło­wio­no bo­bry, po­lo­wa­no na dzi­ki i niedź­wie­dzie, ale Nie­mi­rze cia­sno było w tych bo­rach, du­sił się na spo­koj­nym chle­bie. Pach­nia­ła przed nim wo­jen­ka, a tu jak na­toż ten i ów sta­rzec, co cho­dził z Ge­dy­mi­nem Ki­jów zdo­by­wać, lub z Wi­toł­dem na Ta­ta­rów, cuda pra­wił o ste­pach i o bo­gac­twie tam­tej­szej przy­ro­dy, o ży­ciu wol­ne­ra, o wal­kach usta­wicz­nych z Ta­tar­stwem, któ­re, po­su­nąw­szy się od Zło­tej Ordy roz­sia­dło się w Kry­mie, a ułu­sa­mi swe­mi po­kry­ło ste­py Azow­skie i Czar­no­mor­skie. Mil­sza mu była woj­na niż mir w domu. W kil­ka­na­ście koni za­braw­szy się, sta­nął na cze­le nie­licz­nej swo­jej dru­ży­ny i za woj­sko­wym chle­bem na po­łu­dnie po­szedł. Miał z sobą tyl­ko ko­żuch przy­tro­czo­ny przy sio­dle, łuk przez ple­cy i koł­czan, strzał pe­łen.

Po­szedł – i aż na Po­do­lu sło­necz­nem się oparł, w bo­ga­tej dzie­dzi­nie Kor­ja­to­wi­czów, a zna­la­zł­szy miej­sce do­god­ne, oko­pał się wa­łem i fosą i za­ło­żył gró­dek. Nie­mi­ro­wym gro­dem go zwa­no. Tu się oże­nił, do­cho­wał sy­nów, któ­rzy do­ró­sł­szy, roz­bie­gli się po ca­łej Ki­jowsz­czy­znie i Po­do­lu. Peł­no było Nie­mi­rów wszę­dzie. Przez trzy wie­ki sza­ble ta­tar­skie na łbach Nie­mi­rów szczer­bi­ły się – aż wresz­cie wy­gi­nę­li zwy­kłą rze­czy ko­le­ją – nie od sza­bli i strzał ta­tar­skich. Wy­gi­nę­li na kre­sach, a po­zo­sta­li w bo­rach. Tu żyli, mno­ży­li się i zie­mię ora­li.

Jed­nym z pro­to­pla­stów sta­rych Nie­mi­rów był Ja­kób – stryj An­drze­ja. Oj­ciec An­drze­ja przed śmier­cią wio­skę swo­ją dzie­dzicz­ną sprze­dał – ot, tak – z fan­ta­zji, bo na tej wsi było do­brze, ci­cho i do­stat­nio. Nie­wie­le tego było – dzie­sięć włók ma­zo­wiec­kich, ale prze­cie chleb się tam ro­dził po­do­stat­kiem, nie­bra­kło go nig­dy w domu i sy­no­wi nie­za­bra­kło­by pew­nie. Po śmier­ci ojca, stryj Ja­kób za­opie­ko­wał się bra­tań­cem, ło­żył na wy­cho­wa­nie chłop­ca z po­zo­sta­łych po bra­cie pie­nię­dzy, spo­ro tego wy­ło­żył, aż wresz­cie An­drzej uni­wer­sy­tet ukoń­czył i na ży­cie bez celu do stry­ja Ja­kó­ba wró­cił. Miał jesz­cze stry­ja z dru­giej li­nii Jana, ale go w ży­ciu swo­jem nie wi­dział, od Ja­kó­ba sły­szał cią­gle, że to jest dzi­wak, któ­ry z ży­ciem po­go­dzić się nie umiał; sie­dział prze­to sam w ja­kimś le­si­stym fol­war­ku jak dzik w ostę­pie.

Tak to róż­ne­mi dro­ga­mi szło ży­cie Nie­mi­rów.

Póki An­drzej był na stu­dy­ach uni­wer­sy­tec­kich, tak dłu­go stryj Ja­kób, czło­wiek nie­po­szla­ko­wa­nej uczci­wo­ści i do­bro­ci, mo­ral­ną i ma­te­ry­al­ną opie­kę nad bra­tań­cem roz­cią­gał, część pro­cen­tu od po­zo­sta­łych po ojcu An­drze­ja pie­nię­dzy, na wy­cho­wa­nie jego ło­żył, a resz­tę do ka­pi­ta­łu do­kła­dał. Tak więc An­drzej zna­lazł się od razu w po­sia­da­niu kil­ku­dzie­się­ciu ty­się­cy ru­bli, jako męż­czy­zna doj­rza­ły, na roz­staj­nej dro­dze. Stryj Ja­kób, hi­sto­ryk i po­eta po­tro­sze, za­to­pio­ny w na­uce, z co­dzien­nem, sza­rem ży­ciem nic wspól­ne­go nie miał. Tro­chę ide­ali­sta, tro­chę ide­olog, roz­mi­ło­wa­ny w spo­ko­ju, ci­szy i książ­kach, wszyst­kie spra­wy spo­łecz­ne pusz­czał mimo uszu. Wy­twor­ny, gład­ki, roz­ko­cha­ny w ci­szy i bi­blio­te­kach, po­sta­no­wił ze­rwać z ży­ciem wiej­skiem a prze­nieść się na­to­miast do mia­sta, gdzie się mógł od­dać z nie­za­mą­co­nym spo­ko­jem stu­dy­om na­uko­wym. Wy­dzier­ża­wił ma­ją­tek i spro­wa­dził się do War­sza­wy. Z ko­niecz­no­ści prze­to mu­siał za­miesz­kać w War­sza­wie i An­drzej, bo na wsi nie miał żad­ne­go pola do sto­so­wa­nia nauk przy­rod­ni­czo­ma­te­ma­tycz­nych, a kra­ju dla bel­fer­skie­go chle­ba opusz­czać nie chciał.

Całą ko­rzy­ścią po­by­tu u stry­ja Ja­kó­ba na wsi było po­zna­nie owej Sta­si Kry­nic­kiej, mło­dej i przy­stoj­nej bru­net­ki, któ­ra przed kil­ku mie­sią­ca­mi wró­ci­ła z Ge­ne­wy z pięk­nym ty­tu­łem dr. zoo­lo­gii. Po ukoń­cze­niu jed­nej z pen­syi w War­sza­wie, wy­je­cha­ła do Ge­ne­wy, skąd po pół­to­ra roku po­by­tu, wró­ci­ła jako dr. zoo­lo­gii i mia­ła tę przy­jem­ność, że wszyst­kie dzien­ni­ki po­wtó­rzy­ły jej na­zwi­sko z do­dat­kiem, że pięk­ny i mło­dy dr. zoo­lo­gii bę­dzie za­pew­ne praw­dzi­wą chlu­bą płci na­dob­nej, a dla kra­ju za­szczy­tem. Tak więc owa Sta­sia, któ­rą się An­drzej za­chwy­cał, sta­ła się od razu mod­ną, oto­czo­ną tłu­mem ad­o­ra­to­rów ze wszyst­kich warstw mło­dzie­ży. W gro­nie wiel­bi­cie­li zna­lazł się tak­że mło­dy kan­dy­dat nauk przy­rod­ni­czo-ma­te­ma­tycz­nych. Tem chęt­niej prze­to po­dą­żył do War­sza­wy, że miesz­ka­ła tam sta­le pan­na Kry­nic­ka, jako cór­ka chu­de­go urzęd­nicz­ka ko­lei war­szaw­sko­wie­deń­skiej.

Prze­no­si­ny stry­ja Ja­kó­ba mia­ły się od­być w mar­cu do­pie­ro, pod po­zo­rem prze­to szu­ka­nia miesz­ka­nia, ja­ko­też aże­by nie być za­wa­dą w domu przy pa­ko­wa­niu się, An­drzej wy­je­chał do War­sza­wy wcze­śniej, nie bez pla­nu ukry­te­go. Spro­wa­dzi­ła go do mia­sta Sta­sia, któ­rą sobą, mło­dzie­niec oczko za­pró­szył, a ubo­ga dziew­czy­na wa­bi­ła go tak­że, wie­dząc o tem do­brze, że An­drzej ka­pi­ta­lik ja­kiś po­sia­da; tem­bar­dziej ce­ni­ła tę za­le­tę, że z wła­sne­go do­świad­cze­nia wie­dzia­ła, jak brak pie­nię­dzy w ży­ciu bywa twar­dym orze­chem do zgry­zie­nia.

Ta­kie róż­no­rod­ne przy­czy­ny zło­ży­ły się na to, że An­drzej do War­sza­wy przy­był. Czuł w so­bie peł­nię sił i ży­cia, nie ma­jąc prze­to żad­ne­go sta­łe­go za­ję­cia, któ­re­by go do miej­sca przy­ku­wa­ło, rad był, że przy­najm­niej w wi­rze i upo­je­niu kar­na­wa­ło­wem znaj­dzie ja­kiś upust. Szedł po pro­stu za po­pę­dem tej wro­dzo­nej, mło­dzień­czej ener­gii ży­cia, któ­ra po­trze­bo­wa­ła wy­ła­do­wa­nia, nie­zda­jąc so­bie zu­peł­nie spra­wy z tego, do­kąd zajść może.

Zna­la­zł­szy się w at­mos­fe­rze stu­denc­kiej, wśród któ­rej tak mu cie­pło i ser­decz­nie kil­ka lat ży­cia upły­nę­ło, od­żył zda się na nowo. Czuł się swo­bod­nym, rzeź­kim, we­so­łym jak gdy­by kar­na­wał był dla nie­go naj­waż­niej­szym ce­lem ży­cia, a ży­cie samo dro­gą, we­so­łych roz­ry­wek i przy­jem­no­ści.

Cio­cia War­kow­ska ani Fi­lip­ka nic jesz­cze o wła­ści­wych po­wo­dach przy­jaz­du An­drze­ja do War­sza­wy nie wie­dzia­ły, a mia­ły na nie­go obie pew­ne na­dzie­je z cza­sów, gdy jesz­cze u cio­ci miesz­kał jako stu­dent. Moc­no się wte­dy za­le­cał Fi­lip­ce. W ale­jach Ujaz­dow­skich, w Ła­zien­kach, w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym – wszę­dzie ich było peł­no. Ra­zem czy­ta­li Sło­wac­kie­go, ma­rzy­li przy księ­ży­cu, szep­ta­li so­bie pół­słów­ka i zwie­rze­nia mi­ło­śne jak na­rze­czem, dys­pu­to­wa­li o szczę­ściu i za­da­niach ży­cia go­rą­co i wie­le i tak to wszyst­ko po­myśl­nie do eg­za­mi­nów do­trwa­ło. An­drzej nie oświad­czył się, wy­je­chał – i aż te­raz do­pie­ro w miesz­ka­niu cio­ci się zja­wił. Spra­wi­ło to mat­ce i cór­ce wiel­ką ra­dość – na­dziei.

Gdy się przy her­ba­cie całe to­wa­rzy­stwo zna­la­zło – oprócz Igna­sia, któ­re­mu szewc bu­tów nie zre­pe­ro­wał, – je­den z ko­le­gów An­drze­ja do cio­ci War­kow­skiej się zwró­cił:

– Niech pani zgad­nie, cze­go An­drzej przy­je­chał?

Cio­cia wo­la­ła nie­zga­dy­wać.

– Dla cze­go? – spy­ta­ła jed­nak za­cie­ka­wio­na.

– Ba­wić się….

Fi­lip­ka wes­tchnę­ła nad szklan­ką her­ba­ty.

– Ha – rze­kła cio­cia – to dla mło­de­go wie­ku po­trzeb­ne…. Niech się przez kar­na­wał wy­ba­wi, a po kar­na­wa­le oże­ni się.

Mó­wiąc to, rzu­ci­ła spoj­rze­nie na An­drze­ja, jak gdy­by chcia­ła po­wie­dzieć: wy­bio­rę dla cie­bie żonę.

– O, to się stać ła­two może! – za­wo­łał ko­le­ga.

Był to tak­że je­den z tych, któ­rzy ra­zem z An­drze­jem wy­dział przy­rod­ni­czo-ma­te­ma­tycz­ny ukoń­czy­li i tak samo jak ko­le­ga jego uni­wer­sy­tec­ki nie wie­dział, co z ty­tu­łem ro­bić. Na­zy­wał się Ja­nek Zie­mic­ki i jako syn bo­ga­te­go oby­wa­te­la ziem­skie­go o parę dni wcze­śniej przy­je­chał do War­sza­wy – sam nie wie­dział dla cze­go. Z mia­stem łą­czy­ły go jesz­cze nie­ro­ze­rwal­ne nici ko­le­żeń­stwa, przy­jaź­ni, zna­jo­mo­ści, do wsi jesz­cze nie przy­zwy­cza­ił się. Oby­dwa więc zna­leź­li się na bru­ku pra­wie przy­pad­ko­wo.

Wy­krzyk­nik Jan­ka, moc­no za­ak­cen­to­wa­ny, zwró­cił uwa­gę cio­ci War­kow­skiej. Nie wie­dzia­ła, czy to żart, czy to praw­da, a nie śmia­ła przy­pusz­czać, że An­drzej może Fi­lip­kę ma na my­śli. Py­ta­ją­ce więc spoj­rze­nie za­trzy­ma­ła na twa­rzy An­drze­ja.

– Niech cio­cia temu nie wie­rzy! – bro­nił się An­drzej – to im­pro­wi­za­cya.

Wy­ra­zom tym chó­ral­ny śmiech to­wa­rzy­szy­ły Była to oka­zya do po­etyc­kiej weny Jan­ka, któ­ry czę­sto w pi­smach ty­go­dnio­wych dru­ko­wał swo­je ero­tycz­ne po­ezye.

– Dla­cze­go? A Sta­sia? – do­ga­dy­wał Ja­nek.

An­drze­jo­wi ru­mie­niec na twa­rzy try­snął.

– Wi­dzisz, po­czer­wie­nia­łeś! Ale nie wstydź się, nie wstydź się…

– Tak bez­czel­nie im­pro­wi­zu­jesz, że za cie­bie ru­mie­nić się mu­szę!

Albo to praw­da!

Gdy tak dwaj ko­le­dzy do­ci­na­li so­bie, oczy cio­ci War­kow­skiej roz­sze­rza­ły się z cie­ka­wo­ści, a Fi­lip­ka pod­nio­sł­szy sen­ty­men­tal­ne spoj­rze­nie na An­drze­ja, wzro­kiem zda­wa­ła się mó­wić: zdra­dzi­łeś mnie. Pod­nio­sła tyl­ko oczy, spoj­rza­ła, łyp­nę­ła biał­ka­mi i w szklan­ce her­ba­ty spoj­rze­nie uto­pi­ła.

– Przy­znaj się, przy­znaj się! – do­ga­dy­wał Ja­nek – prze­cież to nie zbrod­nia.

– Daj­że mi czy­sty spo­kój!

– No, to się po­ka­że.

Po chwi­lo­wej sprzecz­ce cio­cia War­kow­ska do An­drze­ja zwró­ci­ła się:

– Czy na se­ryo pan za­rę­czo­ny? Umyśl­nie pod­kre­śli­ła ostat­ni wy­raz.

– Nig­dy w świe­cie! Ja­nek bla­gu­je jak za­wsze.

Jak­kol­wiek An­drzej ka­te­go­rycz­nie wszyst­kie­mu za­prze­czył, wąt­pli­wość nie­prze­sta­ła nur­to­wać w du­szy cio­ci War­kow­skiej i krzy­żo­wa­ła jej pla­ny wzglę­dem Fi­lip­ki.

An­drzej brał wszyst­ko z naj­lep­szej stro­ny, a pla­nów nie do­my­ślał się na­wet.

– No, ale wy­ha­sa się przy­najm­niej pan przez kar­na­wał – ata­ko­wa­ła cio­cia.

– O, to inna spra­wa! Pan­nę Fi­li­pi­nę z góry do pierw­sze­go ka­dry­la za­pra­szam.

Fi­lip­ka, usły­szaw­szy swo­je imię, pod­nio­sła po­wol­nie gło­wę od szklan­ki i, pra­gnąc naj­wię­cej sło­dy­czy nadać gło­so­wi, spy­ta­ła po­wol­nie:

– Co – o – o?

– Do pierw­sze­go ka­dry­la pa­nią za­pra­szam… – po­wtó­rzył.

Dziew­czy­na za­śmia­ła się su­chym, bez­dź­więcz­nym gło­sem, któ­re­mu usi­ło­wa­ła nadać piesz­czo­tli­wą mu­zy­kal­ność.

– Pan wie prze­cie, że ja na ba­lach nie by­wam.

– Cho­dzi tyl­ko o do­bre chę­ci….

I o to­a­le­tę…… – do­da­ła cio­cia – a my na to­a­le­ty nie mamy…. Za­ba­wy dla lu­dzi bo­ga­tych, dla nas – pra­ca, – za­koń­czy­ła sen­ten­cy­onal­nie.

An­drzej nie mógł prze­cie po­wie­dzieć, że suk­nię spra­wi.

– Je­że­li pani nie chce na ża­den bal, to na pierw­szą lub dru­gą ma­ska­ra­dę pój­dzie­my.

Cio­cia z to­nem obu­rze­nia rze­kła:

– O, bar­dzo pro­szę! An­drzej nie da­wał za wy­gra­nę.

– Ależ cio­ciu, w tem nic złe­go prze­cie nie ma….

Cio­cia upar­cie sta­ła przy swo­jem.

– Pan­na Kry­nic­ka może by­wać…… – rze­kła zło­śli­wie, nie­do­po­wia­da­jąc ukry­tej my­śli.

An­drzej z całą na­iw­no­ścią cią­gnął da­lej:

– Je­że­li nie ze­mną, to prze­cież z Igna­siem pan­na Fi­li­pi­na pójść może.

Cio­cia War­kow­ska zro­bi­ła po­waż­ną minę, jak gdy­by to co mó­wił An­drzej nie sto­so­wa­ło się do Fi­lip­ki i do niej. Gło­sem sztucz­nie spo­koj­nym rze­kła do cór­ki:

– A cóż to pan Igna­cy nie przy­cho­dzi? – Po­proś go dusz­ko….

– Przyj­dzie za­raz…. po­sła­łam zno­wu Jo­asię do szew­ca.

Ja­koż istot­nie po chwi­li wszedł Ignaś i do her­ba­ty z ca­łem to­wa­rzy­stwem za­siadł.

Gdy An­drzej póź­nym wie­czo­rem wy­szedł do ho­te­lu, a cór­ka z mat­ką zna­la­zły się same w swo­im po­ko­iku, cio­cia War­kow­ska ode­zwa­ła się:

– Nie­po­do­ba mi się An­drzej…. Fi­lip­ka, sto­jąc przed lu­ster­kiem, umiesz­czo­nem na ko­mo­dzie, ukła­da­ła wło­sy do czep­ka noc­ne­go i mil­cza­ła.

– To sza­ła­put…. Mó­wi­łam ci, że jemu wie­rzyć nie moż­na…. za­pró­szył so­bie gło­wę tą gę­sią….

Fi­lip­ka sta­ła przed lu­ster­kiem z pod­nie­sio­ne­mi do góry rę­ko­ma, któ­re­mi coś przy wło­sach ma­ni­pu­lo­wa­ła i nie od­zy­wa­ła się.

– Bę­dzie się z nią przez cały kar­na­wał włó­czyć – mru­cza­ła cio­cia, – a kto wie czem to się za­koń­czy.

Fi­lip­ce przez za­ci­śnię­te usta le­d­wie prze­śli­znę­ło się wes­tchnie­nie.

– Już sto­kroć wię­cej wolę Igna­ce­go – za­uwa­ży­ła mat­ka.

Wresz­cie ode­zwa­ła się Fi­lip­ka:

– Nie ma o czem mó­wić te­raz mamo…. oba­czy­my….

– Oba­czy­my….

– Nie moż­na jed­nak stro­nić od An­drze­ja – za­uwa­ży­ła Fi­lip­ka.

Na­tem roz­mo­wa mat­ki z cór­ką, za­koń­czy­ła Big. Za­cho­wa­nie się An­drze­ja roz­wie­wa­ło ich na­dzie­je.III.

Jak­kol­wiek An­drzej wy­pie­rał się ka­te­go­rycz­nie wszel­kich sym­pa­tyj dla Sta­si, mó­wił jed­nak usta­wicz­nie o niej, a już to samo było naj­lep­szym do­wo­dem, że się nią in­te­re­so­wał. Gdy cio­cia War­kow­ska spo­strze­gła wpraw­nem okiem, że na mło­de­go kan­dy­da­ta nauk przy­rod­ni­czo ma­te­ma­tycz­nych, jako na po­waż­ne­go kon­ku­ren­ta li­czyć na se­ryo nie moż­na, Fi­lip­ka z nad­mier­ną, sło­dy­czą, i czu­ło­ścią, po­czę­ła ota­czać co­raz tro­skliw­szą opie­ką Igna­sia. An­drzej, za­ję­ty kar­na­wa­łem i Sta­sia, nie spo­strzegł na­wet chło­du, jaki mię­dzy cio­cią War­kow­ska, Fi­lip­ką a nim za­pa­no­wał.

Pew­ne­go wie­czo­ra wbiegł roz­go­rącz­ko­wa­ny jak zwy­kle. To­wa­rzy­stwo do­mo­we za­stał przy her­ba­cie.

Po­da­jąc każ­de­mu po ko­lei rękę i ści­ska­jąc się za­ma­szy­ście, mó­wił do wszyst­kich ra­zem:

– Ju­tro je­dzie­my, ca? Je­dzie­my, praw­da?

– Do­kąd? Co ci Pan Bóg dał? – po­sy­pa­ły się py­ta­nia.

Cio­cia War­kow­ska zdzi­wio­ne oczy na nie­go pod­nio­sła.

– Jak­to – do­kąd? Prze­cież na ma­ska­ra­dę.

Ko­le­dzy śmiać się po­czę­li.

– My­śla­łam żeś pan już o wszyst­kiem za­po­mniał – wtrą­ci­ła cio­cia War­kow­ska.

An­drzej jak gdy­by tej uwa­gi nie sły­szał wca­le:

– Ju­tro dru­ga ma­ska­ra­da…… – rzekł. Do ciot­ki się zwró­cił:

– Pani po­zwo­li pójść pan­nie Fi­li­pi­nie? Nie­praw­daż?

Fi­lip­ka sta­ła jak nie­win­ne tru­siąt­ko, wo­dząc sen­ty­men­tal­nem py­ta­ją­cem spoj­rze­niem od mat­ki do An­drze­ja i ocze­ku­jąc co po­wie mama.

– Ależ co panu Pan Bóg dał! – za­wo­ła­ła z obu­rze­niem cio­cia.

– Na­wet ze mną, w mo­jem to­wa­rzy­stwie pani nie po­zwo­li pójść?

– O, nie!

Ak­cent tego prze­cze­nia ude­rzył i za­sta­no­wił An­drze­ja. Dla­cze­go te­raz wła­śnie cio­cia nie chce po­zwo­lić Fi­lip­ce pójść w jego to­wa­rzy­stwie, kie­dy tak nie­daw­no jesz­cze było aż nad­to ce­nio­nem, po­wa­ża­nem i po­szu­ki­wa­nem? Nie trud­no było od­gad­nąć przy­czy­nę. Od­gadł ją, – Kry­nic­ka sta­ła na prze­szko­dzie. Ha, więc to po­spo­li­ta za­zdrość bab­ska…… – po­my­ślał so­bie. Uwa­ga ta otrzeź­wi­ła go zu­peł­nie. Siedź­że so­bie grzy­bie… Rad był, że się sy­tu­acya wy­ja­śnia. Nie­chciał jed­nak od­ra­zu, bru­tal­nie wy­co­fać się. Cio­cia War­kow­ska sama na­strę­czy­ła mu spo­sob­ność do wy­co­fa­nia się:

– Pan bę­dziesz cią­gle za­ję­ty. An­drzej rzu­cił na nią, by­stre spoj­rze­nie.

– Aba, już go mam…… – po­my­ślał. Nie chciał wca­le prze­czyć sło­wom cio­ci.

– Z Igna­siem prze­cie pani mo­gła­by po­zwo­lić pójść? – za­gad­nął.

Ciot­ka zmię­kła tro­chę.

– Na­tu­ral­nie. – Pan się na mnie nie gnie­wa, praw­da? Mło­da pa­nien­ka nie po­win­na być przez chwil­kę sama…. a ja nie mogę…. zmę­czo­ną się czu­ję po ca­ło­dzien­nem drep­ta­niu..

Fi­lip­ka na wspo­mnie­nie o mło­do­ści i nie­bez­pie­czeń­stwach, ja­kie na nią czy­ha­ją, kry­go­wa­ła się, pro­sto­wa­ła i… dłu­biąc ja­kąś ro­bót­kę w ręku, nie­win­nie spusz­cza­ła oczy jak szes­na­sto­let­nie dziew­cząt­ko.

Od An­drze­ja ciot­ka prze­rzu­ci­ła się do Igna­sia, od­ra­zu front zmie­nia­jąc:

– Pana Igna­ce­go jed­nak nie śmia­ła­bym nad­uży­wać do­bro­ci.

Spoj­rze­nia ca­łe­go to­wa­rzy­stwa skie­ro­wa­ły się ku nie­mu. Ignaś sie­dział po­mię­sza­ny, ze " spusz­czo­ną gło­wą, rzad­ką ru­da­wą bród­kę sku­bał i nie­wie­dział co po­cząć z za­szczy­tem, któ­ry na nie­go spadł nie­spo­dzie­wa­nie.

Wresz­cie ode­zwa­ła się Fi­lip­ka:

– Pan Igna­cy po­wi­nien pójść – rze­kła słod­kim gło­sem, – po dłu­giej pra­cy na­le­ży mu się od­po­czy­nek… nie moż­na prze­cież sie­dzieć cią­gle nad książ­ką…. po­trze­ba się ro­ze­rwać…. Te­raz tak się wszyst­ko do­brze skła­da, że pa­no­wie są wol­ni od wszel­kich eg­za­mi­nów. ra­zem….

Ignaś rzu­cił roz­czu­la­ją­ce spoj­rze­nie na Fi­lip­kę z uko­sa, dzię­ku­jąc jej nie­ja­ko za te do­wo­dy życz­li­wo­ści i pa­mię­ci o nim, ale nie­śmia­łość prze­wa­ża­ła w nim. Co chwi­la pra­gnął otwo­rzyć usta i po­dzię­ko­wać, zda­wa­ło mu się jed­nak, że wszy­scy gło­śnym śmie­chem wy­buch­ną, wo­lał mil­czeć.

Ode­zwa­nie się Fi­lip­ki po­wi­tał na­to­miast An­drzej z naj­żyw­szą ra­do­ścią.

– Wi­dzisz…. wi­dzisz…… – za­wo­łał zwra­ca­jąc się do Igna­sia, – już kie­dy pan­na Fi­li­pi­na nie­opo­nu­je na­wet, to i ty zgo­dzić się mu­sisz.

– O prze­pra­szam! – ode­zwa­ła się Fi­lip­ka – co do mnie, ja nie pój­dę sta­now­czo, ale uwa­żam, że pan Igna­cy roz­ryw­ki po­trze­bu­je.

Po­wie­dziaw­szy to, spą­so­wia­ła na­gle, jak na za­wo­ła­nie. Ignaś uczuł, że mu tak­że zro­bi­ło się tro­chę ni­ja­ka i, za­że­no­wa­ny, sam nie­wie­dział, co ze swo­ją oso­bą ro­bić.

Roz­mo­wa ta za­koń­czy­ła się nie­pew­no­ścią, kto na bal ma­sko­wy pój­dzie, a kto nie, ale za­in­te­re­so­wa­ła bar­dzo nie­tyl­ko całe obec­ne to­wa­rzy­stwo do­mo­we, lecz tak­że kil­ka zna­jo­mych pa­nie­nek Fi­lip­ki.

Kie­dy ko­le­dzy po her­ba­cie zna­leź­li się wszy­scy w po­ko­iku Igna­sia, An­drzej zno­wu do prze­rwa­nej roz­mo­wy wró­cił.

– Fi­lip­ka bie­rze na cno­tę! – rzekł. Nie­chce, to nie­chce – obej­dzie­my się i bez niej. Igna­sia mu­si­my wy­cią­gnąć z tej budy, mu­si­my!

Ja­nek za­wtó­ro­wał we­so­ło:

– Mu­si­my! Mu­si­my!

An­drzej, nie mo­gąc po­wstrzy­mać swo­jej ra­do­ści, sko­czył do Igna­sia, w pół go po­rwał i po­czął okrę­cać się z nim po po­ko­ju.

– Musi iść! Musi! Musi! – krzy­cza­no.

Zdy­sza­ny Ignaś, wy­ry­wa­jąc się z ob­jęć An­drze­ja, wo­łał;

– Daj­że-mi po­kój wa­ry­acie!…

– Pój­dziesz? Pój­dziesz? Daj sło­wo!

– Ależ pój­dę, pój­dę! Daj mi tyl­ko spo­kój…. Zwa­ry­owa­łeś!…

Zdy­cy­do­wa­li tedy wszy­scy, że na ma­ska­ra­dę mogą pójść bez Fi­lip­ki – trud­no ją prze­cież siłą na salę ba­lo­wą cią­gnąć. Chce się ba­wić w pu­ry­tan­kę – niech się bawi. Ignaś oży­wił się tak­że, ko­le­dzy go za­chę­ca­li i tak jed­ni dru­gim do­da­wa­li ani­mu­szu. Sta­nę­ło na­tem, iż za Hisz­pa­na prze­bie­rze się Ja­nek, bo ten strój do jego fan­ta­zji i fi­gu­ry pa­so­wał, An­drzej miał być ja­kimś cy­ga­nem wę­gier­skim z man­do­li­ną przez ra­mię, a Ignaś zde­cy­do­wał się wy­stą­pić w prze­bra­niu bar­dzo zwy­kłem i skrom­nem – za aren­da­rza. Sam so­bie ten strój wy­brał z wro­dzo­nej oszczęd­no­ści: po­nie­waż fun­dę spra­wiał An­drzej, nie chciał go na wiel­ki wy­da­tek na­ra­żać, a jak się po­ka­za­ło, strój ży­dow­ski moż­na było za ru­bla wy­po­ży­czyć. W ten spo­sób wszyst­kim sta­ło się za­dość.

Ignaś wy­bie­rał się na bal ma­sko­wy pierw­szy raz w ży­ciu – z nie­cier­pli­wo­ścią, nie­po­ko­jem i cie­ka­wo­ścią. Z jed­nej stro­ny nę­ci­ła go świe­żość nie­zna­nych wra­żeń, z dru­giej chęć po­zna­nia Sta­si Kry­nic­kiej, owe­go dra zoo­lo­gii, któ­ra w cią­gu nie­speł­na roku sta­ła się ide­ałem wszyst­kich stu­den­tów, a przed­mio­tem ma­rzeń i za­chwy­tów tych, któ­rzy się do niej zbli­żyć mo­gli.

Oko­ło 10-tej wie­czo­rem na­gle za­dźwię­czał dzwo­nek w miesz­ka­niu cio­ci War­kow­skiej tak gwał­tow­nie, jak gdy­by coś nad­zwy­czaj­ne­go się sta­ło. Ignaś, któ­ry wła­śnie oglą­dał w swo­im po­ko­iku tyl­ko co przy­nie­sio­ne od pe­ru­ka­rza ubra­nie ży­dow­skie, drgnął cały, a rów­no­cze­śnie do­le­ciał go okrzyk cio­ci War­kow­skiej:

– Je­zus! Ma­rya! Jó­zef! Co się sta­ło?

Fi­lip­ka po­le­cia­ła do drzwi i otwo­rzy­ła po­spiesz­nie.

Na pro­gu pra­wie stał Cy­gan, ubra­ny niby z wę­gier­ska, coś tro­chę po bo­śniac­ku, tro­chę po sło­wac­ku, tro­chę po serb­sku i rękę trzy­mał na man­do­li­nie, któ­rej rącz­ka z pod płasz­cza wy­chy­la­ła się.

Był to An­drzej. Za­po­mniał, że byt prze­bra­ny, że go Fi­lip­ka mo­gła nie­po­znać, lecz za­ję­ty zu­peł­nie my­ślą o ma­ska­ra­dzie, zwró­cił się do niej jak zwy­kle, jak gdy­by wszyst­ko było w na­tu­ral­nym po­rząd­ku rze­czy.

– Jest Ignaś? – za­py­tał go­rącz­ko­wo. Fi­lip­ka po­zna­ła go po gło­sie.

– Ach, Boże świę­ty! – za­wo­ła­ła z pew­nym wy­rzu­tem – że też pan za­wsze musi wszyst­kich po­prze­stra­szać!

An­drzej, zda­wa­ło się, słów tych nie sły­szał.

– Jest Ignaś? Jest? – do­py­ty­wał się. Mu­szę się z nim wi­dzieć….

Mó­wił go­rącz­ko­wo, ner­wo­wo. Fi­lip­ka za­pa­no­wa­ła nad sobą.

– Jest…. jest…… – rze­kła słod­ko. – Pro­szę….

Cy­gan po­le­ciał wprost do Igna­sia.

– Mój dro­gi…. plan się zmie­nił! – wo­łał go­rącz­ko­wym gło­sem. Ty po­je­dziesz sam….

Ignaś od­rzekł z fleg­ma­tycz­nym spo­ko­jem:

– A do­brze….

– "W ostat­niej chwi­li…. wła­śnie gdy mia­łem wy­cho­dzić do cie­bie, otrzy­ma­łem bi­le­cik od Sta­si…. Mam go na­wet ze sobą….

Tu ręką po kie­sze­ni ude­rzył się, po­tem ner­wo­wy ruch zro­bił i li­stu szu­kać po­czął. Nie znaj­do­wał. Usta mu się skrzy­wi­ły, czo­ło sfał­do­wa­ło. Wyj­mo­wał gwał­tow­nym ru­chem rękę z jed­nej kie­sze­ni, wpy­chał w dru­gą, zno­wu wyj­mo­wał i te same ru­chy po­wta­rzał po kil­ka­kroć.

– Mia­łem…. wy­cho­dząc z po­ko­ju wło­ży­łem tu, zda­je się – ręką na bocz­ną kie­szeń po­ka­zał – pew­nie zgu­bi­łem….

Po­tarł dło­nią twarz i oczy nie­cier­pli­wie.

– A….a….a…. niech go pio­ru­ny…. Sto­ją­cy ze spo­koj­ną i cier­pli­wą miną Ignaś prze­rwał mu to nie­spo­koj­ne sza­mo­ta­nie się.

– Mniej­sza o bi­le­cik…. cóż się sta­ło?

Sło­wa te oprzy­tom­ni­ły tro­chę An­drze­ja.

– Aha…. Otóż Sta­sia ży­czy so­bie, aże­bym jej na bal to­wa­rzy­szył…. po­je­dzie­my ra­zem z Jan­kiem….

– No, i bar­dzo pięk­nie,… jedź­cie szczę­śli­wie.

– A ty?

Ignaś uśmiech­nął się.

– Ja prze­cie i sam tra­fię.

– Bądź­że mój zło­ty, bądź! – za­wo­łał mięk­kim, do­brym gło­sem An­drzej, na­chy­lił się i, ob­jąw­szy Igna­sia, po­ca­ło­wał go.

Ignaś od­rzekł mu spo­koj­nie:

– Jedź, aże­byś się nie spóź­nił.

An­drzej wy­biegł go­rącz­ko­wym kro­kiem z po­ko­ju i po chwi­li sły­chać było jak zbie­gał szyb­ko ze scho­dów.

Ignaś ubrał się spo­koj­nie i w pół­go­dzi­ny, go­tów zu­peł­nie, był już na ga­le­ryi roz­glą­da­jąc się za ko­le­ga­mi.

Gdy sie­dział w ką­ci­ku ga­le­ryi lu­stru­jąc prze­cho­dzą­cych i wcho­dzą­cych, we drzwiach wcho­do­wych uka­za­ła się nowa gru­pa go­ści.

Cy­gan, trzy­ma­jąc lewą rękę z pew­nem ar­ty­stycz­nem za­cię­ciem na man­do­li­nie, pro­wa­dził pod ra­mię Sy­re­nę; za nimi Hisz­pan, stą­pa­jąc jak grand, wiódł pod rękę chu­dą, ko­ści­stą i wy­so­ką jak tyka chmie­lo­wa ma­skę w czar­nym kap­tur­ku, szczel­nie na­cią­gnię­tym na gło­wę, tak że tyl­ko oczy błysz­cza­ły. Gdy obie pary na salę już we­szły, przez tłum. ści­ska­ją­cy się w drzwiach, prze­śli­znął się ja­kiś mło­dzie­niec szczu­pły, nie­wiel­kie­go wzro­stu, we fra­ku i z sza­po­kla­kiem w ręku. Mod­nie ucze­sa­ne wło­sy, we­dług fry­zy­er­skie­go gu­stu, z ko­smy­kiem nad czo­łem, sta­ran­nie za­li­za­nym, wy­po­ma­do­wa­ne ma­lut­kie wą­si­ki, wy­cią­gnię­te w stru­nę, nada­wa­ły tej po­sta­ci ce­chę pre­ten­sy­onal­nej po­spo­li­to­ści. Fi­gur­ka ta, o sztucz­nie ela­stycz­nych ru­chach, z miną pro­win­cjo­nal­ne­go ele­gan­ta, prze­su­wa­jąc się śród tłu­mu fer­tycz­nie, sta­nę­ła przy boku Sy­re­ny i z głup­ko­wa­tym uśmie­chem, śród usta­wicz­nych ru­chów, coś jej do ucha szep­ta­ła.

Cała ta piąt­ka obe­szła parę razy salę – i zgu­bi­ła się w tłu­mie.

Nie po­trze­ba czy­tel­ni­kom mó­wić kto two­rzył tę piąt­kę. Były tu tyl­ko dwie po­sta­cie nie­zna­ne: ma­ska w kap­tur­ku i ów asy­stent Sy­re­ny, przy­po­mi­na­ją­cy su­biek­ta od fry­zy­era. Ma­ska w kap­tur­ku była mat­ką Sta­si, owym nie­zna­jo­mym – do­bry i daw­ny zna­jo­my ro­dzi­ny Kry­nic­kich, ma­gi­ster far­ma­cyi i w przy­szło­ści wła­ści­ciel jed­nej z więk­szych ap­tek w War­sza­wie, pan Da­niel Dziu­bek, po­wszech­nie Dziub­kiem zwa­ny. Był on wła­śnie w okre­sie po­szu­ki­wa­nia żony, gdyż oj­ciec nie chciał ustą­pić ap­te­ki ka­wa­le­ro­wi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: