Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Menażerja ludzka: żabusia; koteczek; kozioł ofiarny; oślica; kukułka; lewek; małpa; szakale; papuzia; bydlę; gołąbki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Menażerja ludzka: żabusia; koteczek; kozioł ofiarny; oślica; kukułka; lewek; małpa; szakale; papuzia; bydlę; gołąbki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 375 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W YDAW­NIC­TWA „LEK­TO­RA”

BAR­BEY d'AU­KE­VIL­LY. Pie­cząt­ka z Onyk­su. War­sza­wa. HO­HO­WI­TYN. Ko­bie­ta i prze­szło­ścią. Kra­ków. BU­KOW­SKI. O ko­bie­cie i mi­ło­ści. War­sza­wa. EWERS. Ma­ma­loi. Lwów.

„ Ser­ca kró­lów. Lwów.

„ Wam­pir. Lwów.

FAR­RE­RE. Czło­wiek któ­ry za­bił, War­sza­wa.

Kor­sarz z Malo. War­sza­wa. Mar­ki­za Yori­sa­ka. War­sza­wa. Na­sze so­jusz­nicz­ki. War­sza­wa. Ostat­nia Bog­mi. War­sza­wa. FRAN­CE. Bunt anio­łów. War­sza­wa.

M Hi­stor­ja ko­micz­na. War­sza­wa.

Zbrod­nia Syl­we­stra Bon­nard. War­sza­wa CEL­LA. Roz­mo­wy o mi­ło­ści. War­sza­wa. OB­RZUT. Ho­nor Ka­ro­la Pek­sy. Lwów. PRZY­BY­SZEW­SKI. De Pro­fun­die. Lwów.

Krzyk. War­sza­wa. RA­CHIL­DE. Go­dzi­na zmy­słów. Kra­ków. SRO­KOW­SKI. Epi­go­ni. Lwów.

„ He­do­ne. Lwów.

DA VE­RO­NA GVI­DO. Ży­cie za­czy­na się ju­tro War­sza­wa.

VIL­LERS DE TI­SLE ADAM. Ewa przy­szło­ści. Kra­ków.

ZA­POL­SKA. Fin – de-siec­le ist­ka. Lu­blin. „ Kaś­ka Kar­ja­ty­da. Lu­blin.

Mo­dli­twa Pań­ska. Lwów.

O czem się nie mówi. War­sza­wa.

Smierć Fe­li­cja­na Dul­skie­go. Lwów „ Wo­dzi­rej. Lu­blin.

Za­szu­mi las. Lwów. n Znak za­py­ta­nia. Lwów.

ZBIERZ­CHOW­SKŁ Dj.beU­ka prze­łęcz. Lwów.

GA­BR­JE­LA ZA­POL­SKA

ME­NA­ŻER­JA

LUDZ­KA

ŻA­BU­SIA. – KO­TE­CZEK. – KO­ZIOŁ OFIAR­NY. OŚLI­CA.–KU­KUŁ­KA.–LE­WEK.–MAŁ­PA.–SZA­KA­LE. PA­PU­ZIA. – BY­DLĘ. – GO­ŁĄB­KI.

WY­DAL OD­DZIAŁ WAR­SZAW­SKI IN­STY­TU­TU LI­TE­RAC­KIE­GO "LEK­TOR", SP. Z OGR. ODP.

WAR­SZA­WA – LWÓW – PO­ZNAŃ – KRA­KÓW – LU­BLIN

1922

SK ŁADY GŁÓW­NE:

W WAR­SZA­WIE

"LEK­TOR" SIEN­KIE­WI­CZA 5

Te­le­fon 253-99

WE LWO­WIE

„LEK­TOR” MI­KO­ŁA­JA 23 (DOM WŁA­SNY)

Te­le­fon 525

„KSIĘ­GAR­NIA NA­UCZY­CIEL­SKA” BA­TO­RE­GO 12

W PO­ZNA­NIU „LEK­TOR” UL. RA­TAJ­CZA­KA (RY­CER­SKA) 33

W KRA­KO­WIE

„LEK­TOR” RY­NEK GŁ. 22

W LU­BLI­NIE

„LEK­TOR” SZO­PE­NA 5

Eg­zem­pla­rze nie­nu­me­ro­wa­ne będą praw­nie ści­ga­ne

OKŁAD­KĘ RY­SO­WAŁ L. OSTROW­SKI

W WAR­SZA­WIE

ŻA­BU­SIA

Była ja­sną blon­dyn­ką, ja­sną jak słoń­ce pro­mien­ne…

Drob­na jej, ma­luch­na bu­zia ró­żo­wa i bia­ła – śmia­ła się ja­kimś dzie­cin­nym, na­iw­nym śmie­chem, żło­bią­cym w pulch­nych po­licz­kach dwa roz­kosz­ne doł­ki.

Z ca­łej jej po­sta­ci zda­wa­ła się wy­dzie­lać won, wła­ści­wa ró­żo­wym hia­cyn­tom, a gdy ubra­na w ró­żo­we „ma­ti­nee”, prze­su­wa­ła się ze śmie­chem z po­ko­ju do po­ko­ju – ja­kaś srebr­na smu­ga zna­czy­ła jej przej­ście, smu­ga, któ­rą po­zo­sta­wia po so­bie wscho­dzą­ca ju­trzen­ka.

Śmia­ła się ona za­wsze, ta roz­kosz­na, ja­sno­wło­sa ko­biet­ka – śmia­ła się le­żąc jesz­cze w ko­ły­sce, po­tem u kra­tek kon­fe­sjo­na­łu – wresz­cie u stop­ni oł­ta­rza, gdy wlo­kła za sobą szu­mią­cy tren je­dwab­nej bia­łej sza­ty.

śmiech po­wi­tał na­wet krzyk jej cór­ki – bo na­wet w cier­pie­niach umia­ła coś za­baw­ne­go wy­na­leźć.

Była bar­dzo po­boż­ną i co­dzień pra­wie bie­ga­ła do ko­ścio­ła.

Mia­ła ład­ną ksią­żecz­kę, opraw­ną w kość sło­nio­wą i zbru­dzo­ną na kar­tach, któ­ro czer­ni­ły się mo­dli­twą „Za męża i ro­dzi­nę”.

To była jej świą­tecz­na książ­ka – na co­dzień mia­ła wiel­kie­go „Du­ni­na”, któ­re­go czy­ta­ła, strze­la­jąc oczka­mi na lewo i pra wo, lub prze­chy­la­jąc głów­kę na atła­so­wą koł­drę swe­go ele­ganc­kie­go łóż­ka.

Lu­bi­ła ła­ko­cie i mia­ła pod po­dusz­ką kil­ka dak­ty­li, któ­re ja­dła, prze­bu­dziw­szy – ie w nocy, chi­cho­cząc jak sza­lo­na.

Prze­pa­da­ła za wa­ni­lią i mia­ła jej za­wsze peł­ne kie­sze­nie, lu­bi­ła grać w lo­te­ryj­kę-przy­tem sza­chro­wa­ła dość zręcz­nie.

Cór­kę swo­ją – małą, pu­cu­ło­wa­tą dziew­czyn­kę, prze­zwa­ła „Na­buń­ho­do­no­zo­rem” a męża „Ra­kiem”. Sie­bie samą, jak­kol­wiek mia­ła na chrzcie Św. imię Zo­fji, na­zy­wa­ła „Ża­bu­sią”. Czę­sto sia­dy­wa­ła na dy­wa­nie i ba­wi­ła się z cór­ką, przy czem na­stę­po­wa­ła kłót­nia o za­baw­ki, któ­re mat­ka z cór­ką wy­dzie­ra­ły so­bie wza­jem­nie..

Mąż, do­bry, po­czci­wy fi­li­ster, urzęd­nik – w ja­kiemś to­wa­rzy­stwie ase­ku­ra­cyj­nem, po­krę­cał wąsa i uśmie­cha! się z za­do­wo­le­niem.

– Dzie­cin­na! ach jaka dzie­cin­na ta moja Ża­bu­sia!

Ona z krzy­kiem zry­wa­ła się z zie­mi, sia­da­ła na ko­la­nach męża i roz­po­czy­na­ła śpie­wać…

Je­chał pan

Za nim chłop

A za nimi Ży­dó­wecz­ki

Po­gu­bi­ły pa­ty­necz­ki…

Śpie­wa­jąc, wy­cią­ga­ła z mę­żow­skich kie­sze­ni pie­nią­dze i z po­wa­gą da­wa­ła ma – dzie­sięć gro­szy:

– Masz, Raku, na czar­ną kawę!….

Resz­tę pie­nię­dzy cho­wa­ła do tu­alet­ki.

I Rak pod­da­wał się tej ty­ran­ji, jak­kol­wiek dzie­sięć gro­szy dzien­nie, na­wet dla urzęd­ni­ka w to­wa­rzy­stwie ubez­pie­czeń, chy­ba za mało!….

Jak­że się jed­nak sprze­ci­wić tej roz­kosz­nej isto­cie, któ­ra z całą na­iw­no­ścią pa­trzy mu w oczy i bia­ły, pach­ną­cy kar­czek do po­ca­łun­ków nad­sta­wia? Brał Rak ową wy­tar­tą dzie­siąt­kę i ca­ło­wał Ża­bu­się, znaj­du­jąc w tem wie­le roz­ko­szy.

Była więc bo­żysz­czem ca­łe­go domu.

Ko­chał ją mąż, po­mi­mo że ty­ra­ni­zo­wa­ła go nie­znacz­nie.

Ko­cha­ło dziec­ko, po­mi­mo że wy­dzie­ra­ła mu za­baw­ki i wy­ry­wa­ła wło­sy, cze­sząc dwu­let­nią dziew­czyn­kę, a la Mi­ka­do..

Ko­cha­ły słu­gi, po­mi­mo, że gry­ma­si­ła bez­u­stan­nie i cza­sem całe ran­ki sie­dzia­ła w kuch­ni.

Nad wszyst­ko jed­nak ubó­stwia­li ją ro­dzi­ce.

Tych dwo­je sta­rych lu­dzi w Za­bu­si swej wi­dzia­ło uoso­bie­nie cnot i do­sko­na­ło­ści wsze­la­kich.

Za­bu­sia – je­dy­ne, wy­piesz­czo­ne dziec­ko, za wzór była wszyst­kim ko­bie­ton* sta­wia­na…

I gdy co wie­czór zgro­ma­dzo­no się do­ko­ła sto­łu, oświe­co­ne­go wi­szą­cą lam­pą „. Ża­bu­sia, wy­ci­na­ją­ca lal­ki z tek­tu­ry lub le­pią­ca aba­żu­ry, była punk­tem, kon­cen­tru­ją­cym wszyst­kie spoj­rze­nia.

Ku niej zwra­ca­no się, uśmie­cha­no, prze­sy­ła­no piesz­czo­tli­we sło­wa.

Ona, ró­żo­wa, bia­ła, we­so­ła – pod­da–

wała się tym piesz­czo­tom, tej wiel­kiej mi­ło­ści, jaka ją ota­cza­ła, ką­piąc się nie­ja­ko w cie­ple przy­wią­za­nia i roz­sie­wa­jąc do­ko­ła pro­mie­nie szczę­ścia ro­dzin­ne­go. Każ­de­mu od­wza­jem­nia­ła się do­brem sło­wem, uśmie­chem – a draż­niąc Na­bu­cho­do­no­zor, gła­ska­ła dziec­ko po gło­wie; po­trą­ciw­szy słu­gę, uśmie­cha­ła się do niej, na­zy­wa­jąc „po­czci­wą idjot­ką”…

Nie – sta­now­czo, nikt nie mógł się na Ża­bu­się gnie­wać, lecz prze­ciw­nie, każ­dy mu­siał ją uwiel­biać jako wcie­le­nie do­bro­ci, wdzię­ku i pro­sto­ty…

*

Była ona uoso­bie­niem ko­bie­co­ści.

Mia­ła tyle tkli­wo­ści w spoj­rze­niu, w gło­sie, w ru­chach ła­szą­cej się kot­ki, że roz­kosz było pa­trzeć, gdy na pa­lusz­kach skra­da­ła się, aby uszczyp­nąć drze­mią­ce­go męża, lub na­sy­pać pie­przu w otwar­tą bu­zię cór­ki…

Śmia­ła się po­tem roz­kosz­nie i wdzięcz­nie prze­gi­na­jąc, za­sy­py­wa­ła piesz­czo­ta­mi prze­ra­żo­ne­go męża, lub skrzy­wio­ną dzie­ci­nę… mó­wi­ła przy­tem cie­niuch­nym gło­si­kiem:

– Nie gnie­waj się na Ża­bu­sięL. Więc mąź uśmie­chał się do tego bia­ło­ró­żo­we­go zja­wi­ska, dzię­ku­jąc Bogu, że dzie­cin­ne uspo­so­bie­nie żony po­zwo­li mu nie lę­kać się o na­ru­sze­nie z jej stro­ny wier­no­ści mał­żeń­skiej…

I rze­czy­wi­ście – krę­cą­ca się po domu z we­so­łą pio­sen­ką na ustach, ubi­ja­ją­ca pian­kę w kuch­ni, przy­szy­wa­ją­ca gu­zi­ki do mę­żow­skie­go pal­ta lub ni­cu­ją­ca kra­wa­ty, była uoso­bie­niem ko­cha­ją­cej żony i „mi­lut­kiej” ko­bie­ty.

Mie­wa­ła jed­nak chwi­le, w któ­rych przy­cho­dzi­ły jej na myśl po­waż­niej­sze re­flek­sje.

Na­przy­kład po prze­czy­ta­niu „Pani Bo­va­ry” – za­mknąw­szy książ­kę, usia­dła u nóg męża.

W ręku trzy­ma­ła ka­wa­łek new­cha­te­lu, lecz nie gry­zła go, ale po­grą­ży­ła się w za­du­mie.

Mąż, czy­ta­jąc „Kur­je­ra”, nie prze­ry­wał ci­szy.

– Wiesz, Hak u–wy­rze­kła na­resz­cie – ta ko­bie­ta to zdra­dza­ła męża… nie­go­dzi­wa, praw­da?

– Hm – od­parł za­gad­nię­ty – je­że­li mąż był nie­do­łę­ga…

Lecz nie mogł do­koń­czyć.

Ża­bu­sia po­rwa­ła się na­gle jak sza­lo­na.

– To nie upo­waż­nia! – wo­ła­ła – i ty, Haku, je­steś nie­do­łę­gą, a prze­cież cię nic zdra­dzam!…

– O – pro­te­sto­wał mąż.

– Nie­ma… o! – upiec na roż­nie taką ko­bie­tę… nic jej nie uspra­wie­dli­wia!… to po­twor­ne!… w do­dat­ku pani Bo­va­ry mia­ła dziec­ko, o ta­kie­go Na­bu­cho­do­no­zor!….

I tu Za­bu­sia, po­rzu­ciw­szy ser, chwy­ci­ła w ob­ję­cia cór­kę, któ­ra gło­śnym krzy­kiem za­pro­te­sto­wa­ła prze­ciw temu gwał­to­wi.

Ro­dzi­ce tym­cza­sem spo­glą­da­li po so­bie.

O! tak!–oni wy­cho­wa­li Ża­bu­się w świę­tych, tra­dy­cyj­nych prze­pi­sach cno­ty i su ro­wo­ści. Ona wie, czem się brzy­dzić na świe­cie, co jest nik­czem­no­śe­ią, fał­szem i pod­ło­ścią..

To anioł!

Anioł do­mo­we­go ogni­ska, któ­ry śmie­chem swym tro­skę z czo­ła męża spę­dza, jest chlu­bą i pod­po­rą ro­dzi­ców, tro­skli­wą i czu­łą mat­ką!…

To anioł ta Za­bu­sia, krę­cą­ca się w tej chwi­li po po­ko­ju z sze­le­stem je­dwab­ne­go szla­frocz­ka.,.

Uoso­bie­nie wdzię­ku, mi­ło­ści, nie­win­no­ści, cno­ty!…

Na­gle Ża­bu­sia za­trzy­mu­je się w tań­cu. Spo­glą­da na ze­gar i, ko­ły­sząc się zwol­na, pod­cho­dzi ku mę­żo­wi.

– Ża­bu­sie gło­wa boli! –mówi, sa­dza­jąc cór­kę na ko­la­nach męża. –?abu­sia pój­dzie na spa­cer.

– Będę ci to­wa­rzy­szył… – woła mąż.

– Nie chcę! – pro­te­stu­je z mi­luch­nym dą­sem – pój­dę sama! Rak tu zo­sta­nie i bę­dzie Na­bu­cho­do­no­zo­ro­wi cac­ka usta­wiał!…

– Ależ…

– No! sprze­ci­wiasz się?

– Nie… tyl­ko kawa!…

– Pój­dziesz jak wró­cę… wten­czas dam ci dzie­siąt­kę, in­a­czej, z czem Rak do cu­kier­ni pój­dzie?

Mąż jesz­cze pró­bu­je opo­zy­cji.

– Ża­bu­sia tak chce! – woła mło­da ko­bie­ta, uśmie­cha­jąc sie za­lot­nie – Ża­bu­sia bar­dzo pro­si, głów­ka ją tak boli!…

Ro­dzi­ce uwa­ża­ją za sto­sow­ne in­ter­we­nio­wać.

Prze­cią­gły po­ca­łu­nek prze­rwał cisz*:.

Wśród bla­de­go świa­tła przy­ciem­nio­nej lam­py za­ma­ja­czy­ła na­gle drob­na po­stać ko­bie­ca, po­wsta­ją­ca z oto­ma­ny.

Ka­ska­da ja­snych wło­sów roz­sy­pa­na na za­ru­mie­nio­ne ra­mio­na, drża­ła zło­ta­wym bla­skiem; oczy, błysz­czą­ce fos­fo­rycz­nym ognie­an, mi­go­ta­ły u tej ko­bie­ty jak dwa błęd­ne ogni­ki, usta na­mięt­nie roz­chy­lo­ne, zgnie­cio­ne w świe­żym po­ca­łun­ku mi­ło­snym, za­cho­wa­ły jesz­cze wil­goć zmy­sło­wej eks­ta­zy.

Wszyst­ko w tej po­sta­ci tchnę­ło zmy­sło­wo­ścią, sza­łem ba­ehant­ki, pod­da­ją­cej swą pierś pod uści­ski sa­ty­ra.

Sta­nę­ła, wy­cią­ga­jąc ręce wy­so­ko nad gło­wą, prze­chy­la­jąc się w tył, wcią­ga­jąc jak­by w sie­bie cząst­kę mi­ło­sne­go dresz­czu.

sto­ją­cy przed nią męż­czy­zna za­pa­lał wła­śnie pa­pie­ro­sa.

– Mo­gła­byś zo­stać chwi­lę.

– O! nic, nie – od­par­ła ko­bie­ta – mu­szę wra­cać, aby po­dej­rzeń nic ścią­gać..

I za­czę­ła szyb­ko na­kła­dać ża­kie­cik i resz­tę ubra­nia. On jej po­ma­gał, szu­ka­jąc po ca­łej pra­cow­ni po­roz­rzu­ca­nych dro­bią-

– Ależ idź, dro­gie dzie­cie!… przejdź się! – mówi oj­ciec.

– Po­bla­dłaś, cier­pisz wi­docz­nie – do- daje mat­ka.

I za chwi­lę przez po­kój, w któ­rym jest zgro­ma­dzo­na cała ro­dzi­na, prze­su­wa się Ża­bu­sia w no­wym su­kien­nym ko­stju­mi­ku, okła­da­nym szen­szy­la­mi.

Wy­glą­da jak mło­dziuch­ne dziew­cząt­ko w tym ob­ci­słym ża­kie­ci­ku, a nowe bu­ci­ki skrzy­pią z każ­dym kro­kiem.

Ca­łu­je ręce ro­dzi­ców, mę­żo­wi nad­sta­wia usta do po­ca­łun­ku, cór­kę głasz­cze po gło­wie i że­gna­na, ob­da­rzo­na piesz­czo­ta­mi, sta­je jesz­cze na pro­gu, prze­sy­ła­jąc po­ca­łun­ki koń­ca­mi pal­ców, ubra­nych w duń­ską rę­ka­wicz­kę.

– Pa!… ðàÃ… – woła – pa, Raku! pa, Na­bu­cho­do­no­zor!… pa, ma­mu­si i oj­czu-sio­wi… a niech Ró­zia za pół go­dzi­ny sa­mo­war na­sta­wi i po su­char­ki pój­dzie!… pa!…

I ci­cho zni­ka we drzwiach, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie gamę sre­brzy­ste­go śmie­chu i wspo­mnie­nie uoso­bie­nia nie­win­ne­go wdzię­ku ko­bie­ce­go.

zgów, któ­ro przed chwi­lą zry­wa­li obo­je drża­ce­mi od na­mięt­no­ści rę­ka­mi.

Ka­pe­lusz za­padł gdzieś poza wiel­kie sta­lu­gi, trze­ba było go szu­kać… od­su­wać dra­per­je.

Oczy ich spo­tka­ły się, ręce splo­tły w uści­sku. Cała bez­gra­nicz­na, zmy­sło­wa po­tę­ga za­drga­ła w tem jed­nem spoj­rze­niu. Go­rą­co aż biło od tych dwoj­ga mło­dych lu­dzi, ukry­tych w cie­niu od­osob­nio­nej pra­cow­ni ma­lar­skiej na ustron­nej uli­cy.

– Kie­dy cię zo­ba­czę?… – za­py­tał męż­czy­zna,– cały drżą­cy pod wpły­wem do­tknię­cia jej rąk roz­pa­lo­ny eli.

Ona wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie wiem, kie­dy się wy­rwę, nie­ła­two io przy­cho­dzi..

On wstrzy­my­wał ją jesz­cze, obej­mu­jąc mi­ło­sną piesz­czo­tą.

– O! ale… nie­dłu­go!

Ko­bie­ta spoj­rza­ła mu znów w oczy. Zie­lo­ne bły­ski strze­li­ły z pod ja­snych rzęs.

– Sza­leń­cze! – wy­szep­ta­ła zdła­wio­nym od wzru­sze­nia gło­sem – czyż ja moge ist­nieć, nic wi­dząc cię dni kil­ka?…

À do pro­gu już zwró­co­na, do­da­ła piesz­czo­tli­wie:

– Ko­chaj two­ją.. Za­bu­się!…

Por­fje­ra za­pa­dła, ko­bie­ta zni­kła, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie całą smu­gę pło­mien­nej na­mięt­no­ści, drga­ją­cej w po­wie­trzu.

Męż­czy­zna po­stał chwil­kę, uśmie­cha­jąc się ja­koś iro­nicz­nie.

Po­czem otrzą­snął się, po­ło­żył na oto­ma­nie i, gwiż­dżąc wal­ca, za­pa­lał zga­słe­go pa­pie­ro­sa.

Na­bu­cho­do­no­zor tę­sk­nił bar­dzo do mamy. Tę­sk­nił i Rak, tę­sk­ni­li i ro­dzi­ce, sie­dząc do­ko­ła sto­łu, na któ­rym na­kry­wa­no do her­ba­ty.

Na bia­łym ob­ru­sie roz­sta­wio­no fi­li­żan­ki, a sta­ry oj­ciec upo­mi­nał po­ko­jów­kę:

– A uwa­żaj, aby sa­mo­war go­to­wał się do­brze, bo pani pew­no zmar­z­nię­ta po­wró­ci…

A mat­ka ukła­da­ła su­char­ki, cho­wa­jąc le­piej lu­kro­wa­ne na spód, aby tyl­ko dla Ża­bu­si się zo­sta­ły.

– Zim­no jest, gdzie też ona tak dłu­go ba­wić może? – wy­rzekł wresz­cie mąż.

– Wstą­pi­ła pew­nie do ko­ścio­ła – w ad­went lubi prze­cież tam cho­dzić wie czo­rem – od­rze­kła mat­ka.

– Jesz­cze się za­zię­bi.

– Bóg ją od złe­go uchro­ni!… Na­sta­ło mil­cze­nie.

Tyl­ko Na­bu­cho­do­no­zor pod­cią­gał no skiem, bo cier­piał ka­tar okrop­ny.

Na­gle drzwi się otwar­ły z trza­skiem.

We drzwiach sta­nę­ła… Za­bu­sia.

Cała była jesz­cze ró­żo­wa, w oczach gra­ły do­ga­sa­ją­ce na­mięt­ne bla­ski.

Wszy­scy rzu­ci­li się do niej z krzy kiem:

– Za­bu­sia!…

Ona wi­ta­ła ko­lej­no każ­de­go, roz­sy­pu­jąc ca­łu­sy jak grad cu­kier­ków. Opo­wia­da­ła przy­tem wie­le o zim­nie i o mo­dlą­cych się lu­dziach po ko­ścio­łach.

– Or­ga­ny pięk­nie gra­ją, świec masy pło­ną, a Za­bu­sia sie­dzia­ła w ką­ci­ku, a po­tem na spa­cer pięk­nie po­szła…

Zrzu­ci­ła ża­kie­cik i przy­gła­dzi­ła roz­rzu­co­ne wło­sy.

–- Her­bat­ki! prę­dzej – wo­łał oj­ciec.

– Ja na­le­ję!… – do­da­wa­ła mat­ka – bie­dac­two prze­zię­bło, go­to­wa za­cho­ro­wać..

Ale Ża­bu­sia sie­dzia­ła już na ko­la­nach męża i śpie­wa­ła:

Je­chał pan

Za nim chłop.

Na­bu­cho­do­no­zor uszczę­śli­wio­ny, opie­rał swą głów­kę o suk­nię, pa­trząc w oczy mat­ki, w któ­rej ga­sły ko­lej­no zmy­sło­we ogni­ki.

– Masz dzie­sięć gro­szy – wo­la­ła Ża­bu­sia, da­jąc mę­żo­wi mo­ne­tę – idź, za­baw się ty te­raz… bied­ny… Raku!

KOT ECZEK

– Co chcesz do her­bat­ki, ko­tecz­ku?

– Co­kol­wiek!…

– Ale prze­cież!….

– Coś ta­nie­go!…

– Może szyn­ki?…

– Hm!…, za­raz trze­ba brać pół fun­ta.

– Poco? dla mnie nie trze­ba, ja mam jesz­cze pie­czeń z obia­du!

– Tak?… ale za­wsze to już duży wy­da­tek, nie! – nie po­trze­ba. Zjem bu­łecz­kę z ma­słem, mnie to wy­star­czy zu­peł­nie. Zresz­tą, oszczę­dzać mu­si­my, da­le­ko jesz­cze do koń­ca mie­sią­ca..

Mło­da ko­bie­ta spoj­rza­ła z uwiel­bie­niem na męża.

Jej ko­te­czek był­by w sta­nie się za­gło­dzić z oszczęd­no­ści, gdy­by ona na to po­zwo­li­ła. Praw­da, że pen­syj­ka bar­dzo szczu­pła, gra­ty­fi­ka­cji nie­ma po­dob­no żad­nych, a pro­cent z jej po­sa­gu za­le­d­wie pią­ty…

Przy­nąjm­ni j tak ko­te­czek po­wia­da.

A co ko­tuch­no po­wie – to świę­te. Zona śle­po ufać mę­żo­wi po­win­na. Tak ją od dziec­ka uczo­no.

Tym­cza­sem ko­te­czek prze­czy­tał „Kur­je­ra” i, zie­wa­jąc, po­wstał z krze­sła.

Był to wiel­ki, ro­sły męż­czy­zna, sze­ro­ki w ple­cach, sze­ro­ki w kar­ku, sze­ro­ki w czo­le. Zdro­wie, siła, biły aż odu­rza­ją­cym za­pa­chem z tych wspa­nia­le roz­wi­nię­tych człon­ków do­brze od­ży­wia­ne­go czło­wie­ka, twarz mie­ni­ła się nie­mal ró­żo­wą cera. Ja­sne, de­li­kat­ne wło­sy ucze­sa­ne dość sta­ran­nie, za­kry­wa­ły nie­wiel­ką ły­sin­kę, usta fo­rem­nie wy­kro­jo­ne mia­ły w so­bie zmy­sło­wą wil­goć, jak­by od świe­żych jesz­cze po­ca­łun­ków, lub po­ły­ka­nych ostryg, oczy sen­ne, o na­mięt­nem przy­war­ciu po wiek, pa­trzy­ły z pod ja­snych rzęs na­wpół ła­god­nie, na­wpół zło­śli­wie.

Ręka bia­ła, zgrab­na o dłu­gich, kształt­nych pal­cach, gła­dzi­ła sta­ran­nie ucze­sa­ną bro­dę, od któ­rej zda­le­ka roz­cho­dzi­ła się won ateń­skiej wody.

Ubra­nie let­nie, ja­sne, zdro­wa cera, wresz­cie cała po­stać wy­pro­sto­wa­na, nie­zgar­bio­na, nie­skur­czo­na by­najm­niej, nic mia­ły pa­dłe pier­si, na żół­te pla­my do­ko­ła oczów, lia nos wą­ski, wy­dłu­żo­ny, na całą po­stać schy­lo­ną, tem bo­le­snem po­chy­le­niem, wła­ści­wem chro­nicz­nie cier­pią­cym ko­bie­tom, któ­re za­sy­pia­ją ob­ło­żo­ne mo­kre­mi pła­ta­mi, a me­li­sę po­chła­nia­ją garn­ca­mi pra­wic.

1 te­raz, gdy zdej­mu­je z pół­ek kre­den­so­wych fi­li­żan­ki i wy­cie­ra je ezy­ściuch­ną ser­wet­ką, krzy­wi się bo­le­śnie, tłu­miąc jęk, któ­ry jej się na usta wy­do­by­wa

Le­karz mó­wił, że cier­pie­nie jej po­cho­dzi głów­nie z bra­ku sił i za­le­cił bul­jo­ny, sta­re wino, su­ro­we mię­so… ba! na­wet wy­jazd do Kry­ni­cy… ale le­ka­rzo­wi ła­two mó­wie. Skąd­że ona wziąć by mo­gła na ta­kie zbyt­kow­ne rze­czy, ona, któ­rej ko­łe­czek z naj­wyż­szą trud­no­ścią za­le­d­wie jest w sta­nie tę skrom­ną kwo­tę co pierw­sze­go na utrzy­ma­nie domu wrę­czyć?…

A po­tem, gdy za­brak­nie.;, a! niech Bóg za­cho­wa! ko­łe­czek nie doda ani gro­sza, choć­by gło­dem za­mrzeć przy­szło. Pój­dzie na spa­cer bez obia­du, bez her­ba­ty, a nie doda nic, na­wet z przy­szłe­go mie­sią­ca nie za­awan­su­je paru ru­bli…

Za­pew­ne nie może

Ona mu tego za złe nie ma. O! gdzież cech cha­rak­te­ry­zu­ją­cych zwy­kłe­go biu­ra­li­stę, sple­śnia­łe­go w cuch­ną­cej at­mos­fe­rze wil­got­ne­go biu­ra.

Ko­te­czek był wpraw­dzie urzęd­ni­kiem, ale jed­nym z tych po­moc­ni­ków bu­chal­te­ra, któ­rzy po biu­rach ko­le­jo­wych śpią na ce­ra­to­wych ka­nap­kach, lub za­da­ją tłu­ste sza­ra­dy do roz­wią­za­nia swym ko­le­gom, za co po­bie­ra­ją pen­sję, a na­wet i gra­ty­fi­ka­cje.

Dziś – ko­te­czek wró­cił wcze­śniej tro­chę z biu­ra, zjadł skrom­ny obia­dek, któ­ry sam za­dys­po­no­wał, ze sma­kiem, prze­spał się dwie go­dzin­ki wśród ko­ściel­nej ci­szy na swej ulu­bio­nej so­fie, a te­raz, ubraw­szy się, czy­tał „Kur­je­ra” i cze­kał na her­bat­kę, któ­rą mu żoń­cia poda.

Póź­niej pój­dzie przejść się tro­chę.

Ona – zo­sta­nie w domu, – ju­tro pra­nie, bie­li­znę po­li­czyć trze­ba – wresz­cie ko­te­czek zwy­kle sam wy­cho­dzi.

Żoń­cia zo­sta­je, już się do tego przy­zwy­cza­iła. Te­raz do her­ba­ty przy­go­to­wu­je, cho­dząc jak cień w swych bied­nych przy­dep­ta­nych pan­to­fel­kach, taka chu­da, mi­zer­na, znędz­nia­ła przed cza­sem. Ma za­le­d­wie dwa­dzie­ścia pięć lat, a trud­no by­ło­by ozna­czyć jej wiek, pa­trząc na za-

G. Za­pol­ska „Me­na­żer­ja Ludz­ka” (Lek­tor) 2

by zno­wu. Gdy­by miał, toby dał.. Ko­łe­czek ma prze­cież aniel­skie ser­ce… Nie­daw­no ku­pił jej skó­rza­ną, bro­szecz­kę za dwa zło­te; kie­dyś znów po­zwo­lił­jej.. na­trzeć wło­sy wodą ateń­ską. -

O! gdy­by on miał, do­dał­by jej nie­raz do mie­sięcz­nej pen­sji… raz na­wet dał jej na to – sło­wo ho­no­ru, choć ona by­najm­niej nie żą­da­ła ta­kie­go do­wo­du, ona wie­rzy mu we wszyst­kiem.

Tyl­ko–jak­że to moż­na po­zwo­lić, aby ko­te­czek – jadł do her­ba­ty samą bu­łecz­kę?!,..

Trze­ba po­słać po szyn­kę ko­niecz­nie, choć­by się miał roz­gnie­wać, zresz­tą, ona wie, że ko­te­czek po­krze­pić się musi, wszak więk­sze pół dnia w biu­rze pra­cu­je!

A, wia­do­mo, biu­ro strasz­nie zdro­wie nisz­czy. Po­dob­no na­wet su­cho­ty spro­wa­dza.

– Nie!… Bóg­by nie był tak nie­li­to­ści­wy i nic za­brał­by jej ko­tecz­ka – nie na­wie­dził­by go tak strasz­nem cier­pie­niem.

Tak tak! trze­ba żeby się mę­żuś le­piej od­ży­wiał, trze­ba, po szyn­kę po­słać ko­niecz­nie.

Bie­gnie do ko­mo­dy, od­su­wa szu­fla­dę, wyj­mu­je ostat­nie­go ru­bla i chwil­kę stoi za­fra­so­wa­na. Cóż bę­dzie z ju­trzej­szym obia­dem?

E! – po­ra­dzi so­bie, już wie w jaki spo­sób. I, uśmiech­nię­ta, pod­ska­ku­jąc tro­chę, wy­cho­dzi do kuch­ni. Tym­cza­sem sto­ją­cy przy oknie męż­czy­zna od­wró­cił się i skrzy­piąc bu­ta­mi, prze­szedł przez po­kój. Do­był z kie­szon­ki od ka­mi­zel­ki klu­czyk, otwo­rzył małą szat­kę i z po­mię­dzy po­rząd­nie po­ukła­da­ne­go ubra­nia wy­do­stał nie­wiel­ki pu­gi­la­res. W pu­gi­la­re­si­ku tym sze­le­ści­ły bank­no­ty. Otwo­rzył go i śpiesz­nie prz erach o wał. Było tam oko­ło pięć­dzie­się­ciu ru­bli. Pu­gi­la­res scho­wał do kie­sze­ni, wy­jął cie­niu­eh­ną chu­s­tecz­kę, z ba­let­nicz­ka­mi po ro­gach za­miast mo­no­gra­mu, zmie­nił szpil­kę u kraw­ra­ta, po­czem, za­mknąw­szy szaf­kę, pod­szedł do to­a­let­ki.

Sys­te­ma­tycz­nie za­czął cze­sać rzad­kie wło­sy, przy­ci­ska­jąc je lek­ko do ró­żo­wej skó­ry, po­czem, wy­jąw­szy z szu­flad­ki pusz­ki z pu­drem, pu­dro­wał się lek­ko, sta­ran­nie ście­ra­jąc ve­lo­uti­ne z brwi, rzę­sów i wą­sów. Pu­der osia­dał na lek­kim mesz­ku, po­kry­wa­ją­cym po­licz­ki ko­tecz­ka, two­rząc w ten spo­sób na twa­rzy męż­czy­zny jak­by kre­po­wą za­sło­nę. Po­czem lek­kim a wpraw­nym ru­chem ko­te­czek przy­czer­nił so­bie brwi i rzę­sy za po­mo­cą ołów­ka i, od­su­nąw­szy się od lu­stra, po­czął roz­ma­ite pod-bój­cze miny pró­bo­wać.

Od kil­ku chwil otwo­rzy­ły się ci­cho drzwi od kuch­ni i do po­ko­ju wsu­nę­ła się żon­cia.

W ręce trzy­ma­ła szyn­kę za­wi­nię­tą w pa­pier i, w nie­mem uwiel­bie­niu spoj­rzaw­szy na męża, sta­nę­ła, przy­ci­ska­jąc s; ynkę do pier­si.

Wy­da­wał się jej w tej chwi­li tak pięk­ny, tak ele­ganc­ki, tyle od niej wyż­szy i dys­tynk­cją, i ro­zu­mem, i pięk­no­ścią – że wciąż sta­ła za­pa­trzo­na w swo­je bó­stwo, fry­zu­ją­ce so­bie te­raz wąsy ma­luch­nem, roz­grza­nem że­laz­kiem.

i- On, spoj­rzaw­szy przy­pad­ko­wo na nią, doj­rzał to uwiel­bie­nie ma­lu­ją­ce się w jej spło­wia­ły­eh oczach.

– Hm, patrz! ja­kie­go masz męża – wy­rzekł z za­do­wo­le­niem..

Ona nie od­po­wie­dzia­ła nic.

Uśmie­cha­ła się tyl­ko, pro­stu­jąc się tak­że, jak­by z dumy… uro­snąć chcia­ła.

– Mo­żesz mnie po­ca­ło­wać – do­dał z po­błaż­li­wo­ścią – ale lii w szy­ję..- Ol…

Wy­cią­gnął swą tłu­stą szy­ję do­brze zbu­do­wa­ne­go blon­dy­na i przy­mknął oczy z do­bro­tli­wym uśmie­chem.

Ona – zbli­ży­ła się szyb­ko, zmie­sza­na, nie­zgrab­na, nie­przy­zwy­cza­jo­na do czę­stych tego ro­dza­ju piesz­czot. Gdy zna­la­zła się tuż przy nim, tak nędz­na, mała… chu­da, zmie­sza­ła się jesz­cze wię­cej.

W7 lu­strze wi­dzia­ła od­bi­cie po­sta­ci swej i sie­ją­ce­go wciąż z za­rn­ru­żo­ne­mi ocza­mi męża.

Za­wsty­dzi­ła się sa­mej sie­bie, swe­go wy­nisz­cze­nia, swe­go skrom­ne­go szlal­ro­ka i sta­ła nie­zde­cy­do­wa­na, ci­snąc wciąż pa­pier z szyn­ką do za­pa­dłej pier­si.

Lecz on znie­cier­pli­wił się wresz­cie,

– No, ko­rzy­staj, kie­dy po­zwa­lam..

Pod­nio­sła się więc na pal­ce i, cała spło­nio­na, po­ca­ło­wa­ła go w kla­pę od ja­sne­go ża­kie­tu, a sil­na woń whi­te-ros.e, wy­dzie­la­ją­ca się z ubra­nia męża, odu­rzy­ła ją do esz­ty.

Jak pi­ja­na zwró­ci­ła się do sto­łu, na któ­rym za­czę­ła usta­wiać ta­le­rzyk i roz­kła­dać na uim szyn­kę.

Krzą­ta­ła się koło nie­go, pod­su­wa­jąc mu cu­kier, ma­sło, śmie­tan­kę.

On –- na­wet nie zwa­żał na tę usłuż­ność, snać przy­zwy­cza­jo­ny do tej tro­skli­wo­ści i nie­wol­ni­czej czci, jaką go zwy­kle ota­cza­ła.

Jadł po­wo­li – nie śpie­sząc się, od­su­wa­jąc zda­le­ka ta­lerz – z gra­cją i ma­nie­ra­mi ak­tor­ki, o któ­rej ga­ze­ty pi­szą cią­gle, że jest „dys­tyn­go­wa­na”. Wresz­cie za­py­tał, nie pod­no­sząc gło­wy:

– A ty?

– O! ja mam co in­ne­go – od­po­wie­dzia­ła ko­bie­ta.

Na­sta­ła znów chwi­la mil­cze­nia.

Jak­że chęt­nie pra­gnę­ła żon­cia – za­cząć ja­kąś dłuż­szą z swym ko­tecz­kiem roz­mo­wę, l..
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: