Merde! chodzi po ludziach - ebook
Merde! chodzi po ludziach - ebook
Kolejny bestseller Stephena Clarke’a o zabawnych przygodach Brytyjczyka wśród cudzoziemców. Tym razem Paul West, pragnąc wydostać się z finansowego dołka, zmuszony jest opuścić na jakiś czas kraj żabojadów i przyjąć ofertę pracy w USA. Udaje się tam wraz ze swoją dziewczyną Aleksą i przyjacielem Jakiem, by promować Wielką Brytanię jako cel podróży turystycznych. Co może się zdarzyć, gdy jeden samochód dzieli Brytyjczyk, Amerykanin i Francuzka? Czy uda się wycieczka krajoznawcza? I czy Paul dowie się, kto sabotuje jego pracę? Cóż, merde chodzi po ludziach...
Podczas zbierania materiałów do „Merde! chodzi po ludziach” Stephen był dwukrotnie przesłuchiwany przez amerykańską policję, znalazł jeden prawdziwy pistolet, 127 razy życzono mu „miłego dnia” i dostał uczulenia na żurawinę.
Stephen Clarke
Dziennik Brytyjczyka za granicą musiał przybrać tak przezabawną formę komedii omyłek.
Mirror
Clarke jest mistrzem trafności opisu. Niemal w każdym akapicie znaleźć można prawdziwe literackie perełki.
San Francisco Chronicle
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-435-8 |
Rozmiar pliku: | 1 003 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałbym podziękować wszystkim Amerykanom, których spotkałem podczas częstych wizyt w Stanach w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy, za to, że byli tak amerykańscy.
Chciałbym również powiedzieć szczególnie wielkie dziękuję firmie wypożyczającej samochody, której pracownicy pozwolili mi odjechać swym cennym pojazdem po tym, jak chwilę wcześniej powiedziałem: „Jeszcze nigdy nie jechałem automatem. Jak to działa?”
Miałbym też jednak prośbę, żeby Amerykanie przykręcili nieco klimatyzację. Nowy Jork brzmi, jakby miał zaraz wystartować, a Las Vegas to w zasadzie olbrzymi wibrator.
I na koniec, wielkie siema wszystkim tamtejszym pelikanom. Nie, nie potrzebujecie liftingu – to potrójny podbródek robi z was pelikany.
Stephen Clarke, Paryż, maj 2007„Jeśli moje melodie trafiły do ludzkich serc, wiem, że nie żyłem na próżno”
Robert Stolz, kompozytor amerykański
1968, to był dopiero rok ;)
„Wydawca wierzy, że jest to historia autentyczna; nie jest w niej obecna żadna fikcja”
z przedmowy do Robinsona Crusoe Daniela Defoe
„Powiedziano mi, że w Ameryce jest więcej szaleńców niż gdziekolwiek indziej na świecie”
O Demokracji w Ameryce
Alexis de Tocqueville, 1840przystawka
Kierowca, który odebrał mnie z JFK w ten lutowy poranek, był młodym Sikhiem. Gdy jego taksówka oddalała się w podskokach od lotniska, zaczął mówić przez ramię po pendżabsku albo w jakimś innym azjatyckim języku.
Już chciałem tłumaczyć mu, że mówię tylko po angielsku i wyuczonym francuskim, gdy zorientowałem się, że wcale nie zwraca się do mnie. Gadał przez telefon. I tak przez całą drogę. „Może – pomyślałem – dorabia sobie na boku jako pracownik infolinii i wykorzystuje do maksimum czas spędzony w korkach, wykonując posprzedażowy serwis komputerowy”.
Jednak nie czułem się urażony. Nie miałem potrzeby prowadzenia rozmów o pogodzie i o tym, dlaczego przyjechałem do Ameryki. Z radością rozparłem się w fotelu i napawałem dreszczykiem emocji, towarzyszącym przyjazdowi do Nowego Jorku.
Nawet korek był egzotyczny – eskadry żółtych taksówek walczących o miejsce z czarnymi limuzynami Lincoln i ciężarówkami o chromowanych nosach, wszystkie wydychające białe kłęby spalin w mroźne zimowe powietrze. Nawet głębokie wyboje w jezdni nie mogły zakłócić frajdy, jaką sprawiał ten widok.
Po godzinie jazdy szosa nagle wspięła się ponad poziom ulic i oto ukazała się ona – najsłynniejsza linia horyzontu na świecie, srebrne kontury na tle zamglonego błękitu nieba. Przez pajęczynę lin wiszącego mostu dostrzegłem graniastą iglicę Empire State Building i rakietowy stożek budynku Chryslera.
Mocno ścisnąłem brzeg fotela.
Kiedy jechaliśmy przez most, linia horyzontu jeszcze się przybliżyła z lewej strony samochodu, później zaczęła się oddalać.
Wkrótce Manhattan całkowicie zniknął za nami.
„Zaraz, zaraz – pomyślałem – to chyba nie może być prawda, czyż nie?”1
Ziarno klęski zostało zasiane minionej jesieni, gdy otworzyłem angielską herbaciarnię tuż przy Champs Elysées w Paryżu. Niemal natychmiast wizytę złożył mi inspektor do spraw języka z Ministerstwa Kultury, który uprzedził, że mogę spodziewać się „najcięższych konsekwencji”, jeśli nie przetłumaczę karty dań na francuski.
Został świetnie wybrany na to stanowisko – owładnięty poczuciem posiadania władzy biurokrata, który nie chciał wierzyć, że nawet najbardziej upośledzony lingwistycznie paryżanin zrozumie słowo „kiełbaska”, jeśli etykietka będzie stała przed talerzem długich, wypełnionych mięsem rurek.
Twierdził też, że moi goście doznawali urazu psychicznego na skutek obawy, że ich „sałatka serowa” może zawierać krzesło¹ (po francusku chaise). Że niby sałatka krzesłowa? Jaką markę toksycznego francuskiego tytoniu palił?
Zachowałem spokój i wykazałem, że wiele spośród angielskich nazw potraw, jak na przykład sandwich, cake, iced tea, toast i bacon weszły bezpośrednio do języka francuskiego, na co jego jedyną odpowiedzią było lekceważące „pff”.
Czując, że zepchnąłem go do defensywy, wykorzystałem rozstrzygający argument, że angielskie etykietki są dla moich klientów kształcące.
– Ha! Więc uważa pan, że wszystkich Francuzów trzeba zmuszać do nauki angielskiego? – ryknął i obrażony zamknął za sobą drzwi, zostawiając mnie – tak mi się przynajmniej zdawało – bym zajął się poważnym biznesem, jakim jest prowadzenie kawiarni.
Ale nie, jego zemsta nadeszła jakieś trzy miesiące później. Był to czysty biurokratyczny sadyzm – list informujący, że podczas kolejnej wizytacji herbaciarni, tym razem incognito, stwierdzono kontynuowanie procederu używania nieprzetłumaczonego menu, za co zostaliśmy skazani na zapłacenie nieprzyzwoitej sumy eurogrzywny.
– Ile jesteśmy winni? – zapytałem.
Byłem w herbaciarni z Benoît, synem podstępnego paryskiego przedsiębiorcy Jeana-Marie Martina, któremu sprzedałem pięćdziesiąt procent udziałów w interesie. Jean-Marie kupił udziały w desperackiej próbie zmuszenia Benoît do ruszenia studenckiego tyłka i funkcjonowania w prawdziwym świecie. Był to przebiegły ruch – pozwoliłem Benoît przejąć obowiązki menadżera, a on z leniwego bogatego dzieciaka szybko przeistoczył się w zręcznego zgarniacza euro. Naprawdę dobrze zarządzał herbaciarnią. Albo tak mu się tylko zdawało, póki nie pojawiła się grzywna.
Benoît jeszcze raz przeczytał na głos kwotę. Pochyliłem się gwałtownie, by schłodzić bolące czoło o przeszkloną ladę, tuż nad opróżnionym połowicznie talerzem czegoś, co było najbardziej kosztownymi kiełbaskami upieczonymi kiedykolwiek na ruszcie.
– Mogę rozwiązać ten palący problem – powiedział Benoît po francusku. – Przetłumaczę etykietki, przerobię napisy na tablicy, zamówiłem też nowe menu na wynos. Kontroler przyjdzie znów jutro.
– Ale nie mam takich pieniędzy – jęknąłem. To była potężna suma – wystarczająca, bym obleciał świat dookoła klasą biznesową lub kupił sobie sportowy samochód ze średniej półki. To smutne, że miałem prawdopodobnie sfinansować jakąś ministerialną ulotkę, wyjaśniającą, jak prześladować osoby mówiące po angielsku.
Benoît cmoknął ze współczuciem. Był na tyle uprzejmy, by ukryć uczucie ulgi, że kara została nałożona za coś, co wydarzyło się, nim jego ojciec kupił udziały w herbaciarni. Zgodnie z prawem pieniądze musiały pochodzić z mojej pustej kieszeni.
– Mógłbyś... – zaczął, ale natychmiast mu przerwałem.
– Sprzedać udziały Jeanowi-Marie? Nic z tego. – Wiedziałem, że Benoît planował otwarcie filii i nie miałem zamiaru wyprzedawać się, nim marka nie uzyska globalnego zasięgu. Jeśli Dzielnicę Łacińską można uznawać za globalną. – Nie, zdobędę pieniądze – powiedziałem.
– Musisz zapłacić w ciągu sześciu tygodni, inaczej kara wzrośnie.
– Co? – Wyprostowałem się i spojrzałem Benoît prosto w oczy. Gdyby był to jego ojciec albo siostra Elodie, jakaś ich część rozkoszowałaby się moim cierpieniem, ale na twarzy Benoît malowała się prawdziwa troska.
– Francuski system prawny nie ma litości – powiedział. – Przestali ścinać ludzi na gilotynie, ale nie mogą oprzeć się pokusie odcięcia biznesmenowi...
– Dzięki, Benoît, rozumiem, o co chodzi.
Zostawiłem go, gdy zmieniał etykietki z „kiełbasa” na „saucisse” i „sałatka” na „salade”, i wyszedłem, żeby podjąć próbę wybrnięcia z finansowego pasztetu. Albo „pâté financier”, jak pewnie byłem w obowiązku to nazwać.2
Byłem w szoku. I to nie tylko z powodu problemów finansowych, ale również dlatego, że usłyszałem najstraszniejsze słowa w języku angielskim.
Nie, nie było to: „To może trochę boleć”, „Jest coś, co chciałam ci powiedzieć, kochanie” albo „Czy zdaje pan sobie sprawę, że numer pana karty kredytowej jest jednocześnie używany w Moskwie, Szanghaju i Bogocie?”
To zdanie było znacznie, ale to znacznie straszniejsze. Brzmiało: „Co zamierzasz zrobić ze swoim życiem?”
Gdy ktoś pyta o to, zazwyczaj symuluję nagłą głuchotę lub atak sraczki. Ale jeśli to twoja dziewczyna wypowiada te słowa, nie można jej zlekceważyć. Musisz przerwać oglądanie trzymającego w napięciu zakończenia miniserialu o morderstwach, który śledziłeś tygodniami, i odpowiedzieć na jej pytanie.
– Słucham? – spytałem, zmuszając się do oderwania wzroku od telewizora i spojrzenia w (przepiękną, trzeba przyznać) twarz Aleksy.
– O czym marzysz, Paul? – Położyła głowę na moim ramieniu i wyłączyła dźwięk w telewizorze, tak by nie rozpraszały mnie tłumaczenia detektywa, w jaki sposób morderca wodził za nos najlepszych ludzi ze Scotland Yardu przez ostatnie trzy odcinki.
Czułem, że będzie się działo. Tak jak homar wie, że czeka go niezła zabawa, gdy poczuje pierwszy powiew pary unoszący się z garnka z wrzącą wodą.
Minęło osiem godzin od chwili, gdy Benoît powiedział mi o grzywnie. Leżeliśmy z Aleksą zawinięci w puszystą białą kołdrę w jej ogromnym mieszkaniu niedaleko Bastylii.
W jednym rogu tego wyłożonego sosnowym drewnem pałacu znajdowała się sypialnia na antresoli. Ukryliśmy się w niej, gdyż włączenie ogrzewania podłogowego na dole pewnie pochłonęłoby dziennie miesięczną pensję, a poza wszystkimi innymi zmartwieniami znajdowałem się obecnie między wypłatami. Tak jak Aleksa, której jedyne dochody pochodziły ze sprzedaży zdjęć. Miała ostatnio wystawy w Centrum Pompidou w Paryżu i londyńskiej Saatchi Gallery, które przyniosły jej wielki prestiż, ale niewiele gotówki.
Mieszkanie należało do jej ojca, który wybrał życie ze swoją nową amour w Kopenhadze. Wprowadziłem się do Aleksy tuż po Bożym Narodzeniu, a teraz pierwszy raz oglądaliśmy telewizję w łóżku. Nie brałem tego za znak, że nasze podniecenie nie jest już takie jak niegdyś i potrzebujemy rozrywki poza wzajemną nagością. Chciałem tylko obejrzeć ostatni odcinek miniserialu.
Ale Aleksa kierowała się przecież na znawczynię sztuki, a francuscy intelektualiści traktują telewizyjne miniseriale tak, jak krokodyle patrzą na kotleciki sojowe – niewystarczająco treściwe, by zasługiwały na uwagę. Dlatego właśnie doszła do wniosku, że to będzie absolutnie w porządku, by zagadać zakończenie.
– Moje marzenia? Trudna kwestia – powiedziałem. – Muszę się zastanowić.
– Ale na pewno masz jakieś ambicje. Właśnie dlatego otworzyłeś herbaciarnię, prawda? – Mówiła po angielsku tak dobrze, że niemal nie słychać było francuskiego akcentu.
– Tak, dokładnie – zgodziłem się, gratulując sobie tak bezproblemowego wydostania się z opresji. Mój palec powędrował na odpowiedni guzik pilota, gdy detektyw wypowiadał bezgłośnie rewelacje, sprawiające, że pozostali bohaterowie wzdychali z zaskoczeniem. Pięć sekund milczenia Aleksy i potraktowałbym to jako taktyczną zgodę na ponowne włączenie głosu.
– Jednak sprzedałeś połowę udziałów, więc musisz mieć też inne marzenia.
Cholera. Będę musiał kupić DVD, żeby poznać zakończenie. Wyłączyłem telewizor i wtuliłem się w nią.
– Ach, mam cudowne marzenia – powiedziałem. – Wczoraj wieczorem wyobrażałem sobie, że leżysz naga w wannie z gorącą wodą, potem ja wchodzę i...
– Nie, Paul, nie żartuj sobie, proszę. Mówię poważnie. Co chcesz zrobić ze swoim życiem? – Jej wszystkowidzące błękitne oczy wwiercały się w mój mózg. – Ja marzę, by nakręcić film o francuskim stylu życia – kontynuowała – by zrobić karierę w fotografii. O czym t y marzysz, z wyjątkiem obejrzenia zakończenia tego twojego serialu o morderstwach? – Właśnie zamordowała to jedno marzenie. – Cudownie jest być z tobą tu w Paryżu, Paul, ale teraz zaczynam się trochę... – zamilkła.
– Trochę co?
– Nudzić.
– Nudzić? – Jest coś w byciu w łóżku z kobietą, która mówi, że jesteś nudny, co przyprawia pewne części twojego ciała o sflaczenie.
– Tak. To nie jest zbieg okoliczności, że ta sprawa grzywny dotknęła cię w tym momencie. Zmiękłeś.
– Zmiękłem?
– Tak, tu te laisses aller, odpuściłeś sobie. Już od miesiąca nic nie robisz. Prawie wcale nie chodzisz do herbaciarni.
– Benoît mnie nie potrzebuje.
– Większość czasu spędzasz na oglądaniu DVD, przeglądaniu głupich stron internetowych lub przesiadywaniu w kawiarniach.
– Albo zwinięty z tobą w łóżku. – Dla mnie brzmiało to jak idealny styl życia.
– Ale to za mało. Jesteś facetem z energią i wyobraźnią. Nie możesz tego tak po prostu zmarnować. Musisz być bardziej twórczy. Boję się, że sprzedasz drugą część herbaciarni, by zapłacić grzywnę, a wtedy będziesz miał już mniej niż nic.
Zrozumiałem przesłanie. Nadszedł czas jaskiniowca. Musiałem wyjść i zdzielić mamuta, żeby udowodnić, że jestem prawdziwym samcem. Nawet największa feministka czasami to lubi. Żądają, by facet zgłębiał swoją kobiecą naturę, ale od czasu do czasu muszą czuć szorstki zarost na jego policzku.
I gdzieś tam w głębi wiedziałem, że ma rację.
Siedzenie w paryskich kawiarniach wciąż było ekscytujące – ludzie udający, że czytają książki, podczas gdy przyglądali się innym pijącym kawę; pary zatopione w tak gwałtownych konwersacjach, że wyglądały, jakby miały zmienić świat; nastoletni uczniacy podający sobie z ręki do ręki papierosy w próbie dołączenia do społeczności dorosłych. Zawsze było to zabawne.
Jednak ostatnio czułem się nieco skrępowany, gdy tak siedziałem nad czwartą filiżanką espresso tego dnia. Łapałem się na tym, że bębnię palcami o marmurowy blat stołu, jakbym czekał na kogoś lub na coś. I nie mogłem zrzucić wszystkich swoich niepokojów na zatrucie kofeinowe. Było to swego rodzaju niezadowolenie, tkwiące tak głęboko w duszy, że nawet kawa, szampan i miłość (ciało) wspaniałej kobiety nie mogły tam sięgnąć. Jakaś część mnie poszukiwała czegoś innego. Marzenia, może.
– Nie, nie zamierzam sprzedawać moich udziałów w herbaciarni – powiedziałem Aleksie moim najlepszym głosem jaskiniowca. – Mam zamiar zdobyć te pieniądze. I chyba już wiem w jaki sposób.
– Tak? – Uniosła brew.
– Tak. Kilka dni temu dostałem e-maila z ofertą pracy. Odrzuciłem ten pomysł, bo wydał mi się zbyt wariacki, ale teraz...
– Co to jest?
– Widziałaś film Thelma i Louise, prawda?
– Tak.
– A Easy Rider?
– Tak. – Teraz Aleksa uniosła brwi. Już nie była znudzona.
– A Alfie?
– Wersję oryginalną czy remake?
– Czy to ma jakieś znaczenie?
– Dla mnie tak. – Paryskie dziewczyny uważają, że nowe wersje filmów z lat sześćdziesiątych to bluźnierstwo, tak jak kalifornijski szampan.
– W porządku. Wersję oryginalną?
– Tak.
– Cóż, ta oferta pracy jest kombinacją wszystkich trzech filmów.
Aleksa uśmiechnęła się i złożyła pocałunek na moim ramieniu. Jeśli nie przyniosłem jeszcze do domu mamuta, dałem przynajmniej do zrozumienia, że wiem, gdzie przesiadują te włochate ssaki.3
Dwa dni później byłem już w Londynie, odziany w najlepszy garnitur i z całym życiem wydrukowanym na kartce A4.
Budynek, pod który właśnie podwiozła mnie taksówka, miał dziesięć pięter i cały był z barwionego na niebiesko szkła, z wyjątkiem białych marmurowych schodów, prowadzących do drzwi wejściowych. Na szczycie schodów, w ogromnym granitowym sarkofagu, rósł ekosystem egzotycznych z wyglądu krzaków. „Może kupili egipską mumię i pozwolili jej wykiełkować” – pomyślałem. Mimo to zastanawiałem się, dlaczego nie zasadzili róż i jabłoni, bo budynek miał rzekomo sprzedawać brytyjskość. Była to nowiuteńka siedziba główna całkiem nowej organizacji o nazwie (cytuję) Zasoby Turystyczne Wielka Brytania. To byli ludzie, którzy za pośrednictwem firmy headhunterskiej przesłali mi ofertę pracy.
Po tym, jak niedbale przepytali mnie dwaj znudzeni ochroniarze, wjechałem windą na szóste piętro i usiadłem w korytarzu wyłożonym dywanem w kolorze delikatnie przypieczonego tosta. Ściany były pomarańczowe jak fasolka w sosie pomidorowym. Do pełnego angielskiego śniadania brakowało tylko zestawu kinkietów w kształcie jajek sadzonych.
Poza tym żadnych znaków ani odgłosów życia.
To znaczy do chwili, gdy znów otworzyły się drzwi windy i korytarz wypełnił się kobiecym głosem, stanowiącym podkład dźwiękowy do załamania nerwowego.
– Nie, nie mogę zabrać twojego pieprzonego psa na strzyżenie – lamentowała. – A w każdym razie nie przed szóstą.
Z windy wygramoliła się trzydziestoparoletnia tyczka, z czupryną kręconych włosów, w ubraniach, które musiała kupić w sklepie akcji charytatywnej, specjalizującym się w niedopasowanych strojach. Luźny tęczowy sweter, spódniczka mini w szkocką kratę, rajstopy w pionowe paski i wiekowe śniegowce z zamszu. W jednej ręce ściskała kurczowo stertę teczek, które wyglądały tak, jakby zdążyła upuścić je już dziesięć razy tego dnia.
– Nie, ty się odpieprz, George, tak jak to zawsze robisz. Och – zobaczyła mnie i rozłączyła się.
– Witam – powiedziała, wyciągając w moją stronę telefon, bym go uścisnął. – Przepraszam za to. Jest pan wcześniej, proszę wejść, o cholera, gdzie te pieprzone klucze, niech pan potrzyma, gnój jeden.
Wepchnęła teczki w moje ręce i doznała drugiego ataku syndromu Tourette’a, przetrząsając zamszową torebką na ramię. Przez cały ten czas mierzyła mnie jawnie wzrokiem od stóp do głów, jak ogląda się dziewczynę w klubie z tańcem na rurze. Nie żebym kiedyś był w którymś z nich. Cóż, w każdym razie nie w Europie.
– Nie pozwolili mi zaparkować pod budynkiem, dranie. Chodzi o to, że kto ma pozwolenie pierwszego dnia, tu są, cholera, jak się otwiera ten pieprzony... no, proszę, och, cudownie, dostarczyli go, niech pan siada, kawy, o nie, nie sądzę, żeby coś było, pieprzyć to, po prostu zacznijmy, dobra?
Oderwała taśmę klejącą z dużego kartonu, stojącego pod przyciemnionym oknem.
– Ach, najpierw to przymierzymy, dobrze? – Wyciągnęła coś, co wyglądało jak beznogi owczarek niemiecki i rzuciła tym we mnie. Złapawszy przedmiot, zorientowałem się, że jest to nakrycie głowy – wysoka, uszyta z niedźwiedziej skóry czapka gwardzisty. „Czy to test z kultury – zastanawiałem się. – Nazwij Ten Brytyjski Przedmiot?” Później zostanę poproszony o rozpoznanie batonika Mars i pokrowca na dzbanek z herbatą, z podobizną Karola i Camilli.
– No i? – powiedziała. – Niech pan wstanie i to włoży.
Czapka zsunęła mi się na oczy i łaskotała w uszy. Przez frędzle ze sztucznego futra spostrzegłem, że zrobiła zdjęcie i znów zaczęła szperać w puszce Pandory.
– O, tak, a co pan na to?
Tym razem musiałem umieścić drapiący koronkowy kołnierzyk wokół szyi i uśmiechać się szeroko, podczas gdy ona pstryknęła mi fotkę w nakryciu głowy strażnika z londyńskiej Tower.
– Trochę młody, ale do diabła z tym – powiedziała. – Och! Wiem, wiem, co musimy z panem zrobić. – Och, pieprzyć to.
Stała na czworaka, cały tułów wcisnęła do pudła. Przez jej ramię przeleciała plastikowa korona, a po chwili coś, co wyglądało jak błazeńskie suspensorium z małymi dzwoneczkami. Przynajmniej oszczędzono mi tego upokorzenia.
– No cóż, nic z tego. – Wstała i zaczęła się rozbierać. – Niech pan ściąga galoty – powiedziała.
„Jej! Rozmowy kwalifikacyjne zmieniły się od czasu, gdy ostatnio byłem bezrobotny – pomyślałem. – Czy zaraz poprosi mnie, bym bzykał się dla Anglii?”
– Chyba nie jest pan nieśmiały, prawda. Proszę dać spokój, w naszym interesie oglądamy wiele ciał. Założę się, że pan też nie po raz pierwszy widzi dziewczynę w rajstopach.
Nie był to pierwszy raz, ale doświadczenie równie nieprzyjemne co zwykle.
Przepraszam, drogie panie, ale takie jest prawo natury, że kobieca bielizna, nawet stringi, nie może być seksowna, gdy wepchnie się ją w kolorowy nylon.
– Kilt jeszcze nie dojechał, ale moja spódnica wystarczy do próbnych zdjęć. Przepraszam, że to tylko szkocka krata z klanu Marks & Spencer. – Wydała z siebie głośne parsknięcie, jakby czyściła przewody nosowe. Domyśliłem się, że to śmiech.
Przynajmniej nie chodziło o seks, a tylko zdjęcie moich otoczonych szkocką kratą kolan. Zrzuciłem spodnie i wciągnąłem spódnicę. Na szczęście – lub nieszczęście – była regulowana w pasie, więc nie miałem problemu, żeby się w nią zmieścić, w każdym razie na szerokość.
I gdy tak stałem tam, dając uwieczniać swoje kolana w pikselach i słuchając, jak ten kłębek nerwów nadaje, że „do ostatecznej broszury będzie prawdziwy kilt”, uświadomiłem sobie, że cały ten bal przebierańców jest prawdopodobnie niepotrzebny. Nie przyszedłem tam w sprawie broszury. Nie chodziło jej o mnie. A idąc dalej, zdecydowanie mi nie chodziło o nią. Powinienem spotkać się z mężczyzną o nazwisku Tyler. Przyjąłem, że była to jego asystentka. Nie, prawdę powiedziawszy, niczego nie przyjąłem, tylko wykonywałem polecenia i dałem zrobić z siebie głupka.
– Ee... – próbowałem przerwać jej, ale trajkotała niewzruszona, podchodząc znów do swego kartonu.
– Ma pan przy sobie portfolio? Uczestniczył pan ostatnio w dużych kampaniach? Ach, gówno.
Dzwonił jej telefon. Sprawdziła numer na wyświetlaczu i odebrała, robiąc przy tym do mnie minę „przepraszam, muszę odebrać”.
– Co? W ciąży? Znowu? Niech to szlag. Chwilka. Przepraszam, to moja siostra. Może pan poczekać na mnie na zewnątrz? – Chwyciwszy mnie za łokieć, podprowadziła do drzwi. – Kto jest ojcem? – powiedziała do telefonu. – Cholera, więc kłamał, że podwiązał sobie nasieniowody? Drań!
Znalazłem się więc na korytarzu, w spódniczce mini i miałem cholerną nadzieję, że nikt się nie pojawi i mnie nie zobaczy.
– Och, pan West, jak przypuszczam?
Bardzo mnie korciło, żeby powiedzieć „nie”.4
Pulchny mężczyzna w szarym garniturze patrzył na mnie ponad złotymi okularami do czytania. Przekroczył z pewnością pięćdziesiątkę, ale miał głowę porośniętą długimi, opadającymi miękko siwymi włosami. Wyszczerzył do mnie zęby, ale nie w uśmiechu, lecz by je oblizać, jakby usuwał z nich resztki śniadania.
– Jack Tyler – powiedział, wyciągając dłoń. Najwyraźniej stwierdził, że nie byłoby grzecznie zwracać uwagę na moje gołe nogi. Urzędnik państwowy starej daty.
– Paul West – odparłem. – Ee, jeśli chodzi o spódnicę...
– Proszę wejść. – Wskazał gabinet sąsiadujący z pokojem szalonej striptizerki.
Gabinet Tylera był dokładnie taki sam jak ten obok, z tą różnicą, że półki były częściowo zastawione teczkami i książkami rozmiarów stolika kawowego. Na biurku stał też komputer. Wyglądało na to, że facet urzędował już dzień dłużej od swojej sąsiadki.
Usiedliśmy po dwóch stronach biurka.
– Powinienem się wytłumaczyć – powiedziałem.
– Jest pan Szkotem? – znów przerwał. Jego głos był łagodny i pobrzmiewały w nim wyższe sfery.
– Nie.
– Nie jest pan transwestytą, prawda? Nie to, żebyśmy mieli coś przeciwko nim. Rząd brytyjski jest pracodawcą honorującym równouprawnienie zawodowe. – Powiedział to tak, jakby deklamował prosto z podręcznika.
– Nie, nie, chodzi tylko o to, że pańska współpracownica z pokoju obok ma moje spodnie.
– Rozumiem. – Spojrzał na mnie pobłażliwie, jak psychiatra, którego pacjent właśnie tłumaczył mu, że w rzeczywistości jest wielkim pomidorem.
– Oczywiście nie na sobie. Nie wymienialiśmy się ubraniami.
– Nie?
– Nie. Poprosiła, bym zdjął spodnie do zdjęć.
– Naprawdę? – Gapił się w ścianę, jakby mógł zobaczyć wszystkie sprośne rzeczy, do których za nią doszło.
– Chciałem powiedzieć, że ona potrzebowała kogoś, kto pozowałby do zdjęć w kilcie – mówiła coś o turystycznej broszurce – ale model się nie zjawił, a ja stałem w korytarzu, więc zaproponowała, żebym wstąpił.
– Och. – Zdawało się, że w końcu do niego dotarło. – Takie wyskakuj z bryczesów i do szeregu.
– Słucham?
– Bryczesy. Szkocka nazwa spodni.
– O tak, dobre. – Zdobyłem się na uprzejmy śmiech. – Rozmawia przez telefon i poprosiła, żebym poczekał na zewnątrz. Jak skończy, wezmę spodnie.
– Tak, tak, wszystko w normie – powiedział, oblizując zęby. – Panuje tu chaos. Nowa nazwa, nowa siedziba, cholernie to idiotyczne, jeśli chce pan znać moje zdanie.
– Nowa nazwa? – spytałem.
– Tak. Zasoby Turystyczne Wielka Brytania było wcześniej Urzędem Turystyki, póki jakiś modny pacan w rządzie nie zdecydował, że brzmi to za bardzo jak z poprzedniej epoki czy coś w tym stylu. Tak czy owak. – Przerzucił jakieś papiery, żeby zebrać myśli. – Tyle o nas. Proszę mi powiedzieć, czym się pan ostatnio zajmował. Zarówno we Francji, jak i w Anglii.
Przeprowadziłem go przez czas spędzony w Paryżu, którego większość poświęciłem na zakładanie herbaciarni, a potem opowiedziałem w zarysie, jak wróciłem do Londynu, rozreklamować obłąkanego francuskiego kucharza. Tyler zadał kilka pytań, ale żadne z nich nie wiodło na grząskie obszary, dlaczego porzuciłem dwie prace w ciągu roku.
– W porządku. Dobrze. Wię-ęc. – Znów przeleciał językiem po zębach. Tym razem musiałem z całych sił powstrzymywać się, by nie wykonać tego samego gestu. Jego tik był zaraźliwy. – Chciałby mi pan zadać jakieś pytania na tym etapie?
– Cóż, tak, w istocie. Dość podstawowe pytanie.
– To znaczy?
– To znaczy, co to konkretnie za stanowisko? – Łowcy głów przedstawili mi wystarczająco dużo informacji, bym się zainteresował, ale odmówili zdradzenia szczegółów. „Ściśle tajne” – powiedzieli.
– Ha! – zaśmiał się, ale brzmiało to tak, jakby właśnie został postrzelony. – Typowe – burknął. – Outsourcing. Płacisz komuś, żeby wykonał pracę, ale i tak musisz ją zrobić sam. Cholerne Zasoby Turystyczne. Raczej Podchody Turystyczne. Ten budynek nie jest nawet naszą własnością. Wyobraża sobie pan, jaki procent naszego budżetu pochłania opłata za wynajem? – Większą część przemowy wygłosił do sufitu, ale teraz znów zszedł na ziemię i błysnął dziąsłami w moją stronę. – Jeszcze raz, o co pan pytał?
– O pracę?
– Ach tak. Ile pan wie?
– Cóż, ludzie od rekrutacji powiedzieli mi, że będę podróżował po Stanach Zjednoczonych, promując Wielką Brytanię jako cel podróży turystycznych, i że w grę wchodzi rywalizacja. Z, jak zapewniali, pokaźnym bonusem dla mnie, jeśli Wielka Brytania wygra.
– Tak, dokładnie – powiedział. – W przeciągu jakiegoś miesiąca wybrana zostanie po raz pierwszy Turystyczna Stolica Świata. A zwycięzca konkursu będzie gospodarzem Światowych Targów Turystycznych w przyszłym roku. – Pokazałem, że jestem pod właściwym wrażeniem. – Wygrana nie tylko przyciągnęłaby miliony dodatkowych turystów – kontynuował – ale też kupę forsy od WTO. Wie pan, co to jest WTO?
– Światowa Organizacja Handlu? Tak, ale zdaje się, że właśnie zmienili nazwę na Globalne Rozwiązania Biznesowe.
– Co? Naprawdę?
– Nie, tylko...
– Ha, niezłe. Dokładnie. W samo sedno. W dziesiątkę. Czy coś takiego.
– Ale mówi pan, że głosowanie za miesiąc. Więc ta praca jest nieco last-minute, prawda?
– Tak. Pojawiły się pewne, ee... kłopoty logistyczne. – Nie był zbyt chętny, by się nad tym rozwodzić.
– A kto jeszcze współzawodniczy? – spytałem.
– Dobre pytanie. Bardzo dobre pytanie. Kto, u diabła, współzawodniczy? – Gorączkowo przeszukiwał biurko, aż wreszcie zaczął przeglądać małą broszurkę. – Pozostałe kandydujące kraje to... – Przyłożył palec do strony i przeczytał: – Chiny, Francja i Stany Zjednoczone. Wiem, że pan byłby najlepszy we Francji, ale tam mamy już kogoś na tamtym polu, dlatego też pomyśleliśmy, że mógłby pan zająć się Ameryką. – Machnął w stronę okna, jak mu się pewnie zdawało, w zachodnim kierunku.
– Ale co miałbym dokładnie robić?
– Ach tak. Cóż, pewne szczegóły, muszę przyznać, są wciąż opracowywane. Ale zasadniczo – nie cierpię tego słowa, a pan? Musi być jakieś lepsze...
– Mówiąc w skrócie? – podpowiedziałem.
– Tak, mówiąc w skrócie – dziękuję – poszukiwany kandydat zorganizuje cykl imprez promocyjnych w kluczowych miastach. – Uśmiechnął się i oblizał zęby. Tym razem nie mogłem się powstrzymać i strzeliłem językiem w moją górną szczękę.
– Kluczowych miastach, to znaczy? – spytałem.
– Och. Tak, mówiąc szczerze, nie mam pojęcia. Niech pan tu spojrzy. – Przesunął broszurkę po stole w moją stronę. Otworzyłem ją na stronie z nagłówkiem „Uczestniczące miasta, Stany Zjednoczone”, ale wyczytałem tam jedynie „Miasta do potwierdzenia”.
– Potwierdzono je już? – zapytałem.
– Tak – odparł. – Prawdopodobnie. Dowiem się. Dostaliśmy te broszury przed kilkoma miesiącami.
– I powiedziano mi, że będę jechał samochodem przez Amerykę? – W myślach byłem tam już, na przestronnej autostradzie, z jedną nogą na akceleratorze (albo pedale gazu), z drugą wywieszoną przez okno, chwytającą słońce Wyoming. Tak, mogłem wystawić nogę na zewnątrz, rękę też, bo samochód miał automatyczną skrzynię biegów.
– Tak, zgadza się, marka Mini.
– Słucham? – Wstrząsnął mną powrót do bezsłonecznego angielskiego biura. – Mini? Ale ja mam nogi. I będę miał bagaż. – Nie wspominając o mojej dziewczynie. – Wyobrażałem sobie coś nieco większego. Londyńską taksówkę, na przykład? Nie ma nic bardziej brytyjskiego niż czarna taksówka.
– Nie, nie. Przeprowadziliśmy badanie. – Tym razem oblizał zęby, jakby zmywał zły smak słowa, którego właśnie użył. – I taksówki okazały się zbyt czarne.
– Zbyt czarne? Dlaczego by więc jednej nie przemalować?
– I zbyt staromodne. Mnie proszę nie pytać, ja nawet nie wypełniałem ankiety. Ale jeśli dobrze pamiętam, Mini są kolorowe i fajne, stylowe, ale nie snobistyczne. Coś w tym guście. Sam pan wie. Jak oni to nazywali? Cool Britannia?
Wyglądało na to, że jest tu jeden mały problem.
– Ale czy marka Mini nie jest teraz niemiecka? – spytałem.
Tyler zdjął okulary i grzywka opadła mu na oczy.
– Czy dobrze rozumiem – spytał z cieniem przemęczenia w głosie – że uważa pan, iż, ee..., ta misja jest nie do zrealizowania?
– Nie, nie, z chęcią zmierzę się z tym wyzwaniem. – Poprawka – musiałem zmierzyć się z nim, jeśli chciałem zapłacić grzywnę. – Widać tu pewien brak zorganizowania – powiedziałem – ale jak może pan zobaczyć w moim CV – mam wprawę w wyprowadzaniu beznadziejnych przypadków na prostą. – Nie musiał wiedzieć, że moje ostatnie zadanie zawodowe zakończyło się, gdy francuski szef kuchni próbował udusić mnie sałatką ze startej cukinii.
– W porządku, dobrze. Cóż... – Tyler znalazł po omacku myszkę i z widocznym zmęczeniem w ruchach włączył komputer. – W takim razie, mam do pana kilka pytań. Ankieta. – Włożył okulary i czytał z ekranu: – A zatem, numer jeden. „Co pan sądzi o Amerykańskim Programie Bezpieczeństwa Narodowego?”
– Słucham?
– Ankieta ma na celu ujawnienie pana nastawienia do gospodarzy zza wielkiej wody. Radzę, by starał się pan nie brzmieć za bardzo jak terrorysta.
– W porządku. Cóż, a na przykład „Jestem za”?
– Co?
– Jestem za bezpieczną ojczyzną.
– Trochę skrótowo.
– Ale co jeszcze można powiedzieć na ten temat? – Nie miałem zamiaru pakować się w przemowę o tym, jak świetnym pomysłem jest zakazanie ludziom wnoszenia pasty do zębów do samolotów.
– Jeśli pan nalega. – Wstukał odpowiedź dwoma palcami i znów zaczął czytać. – „Jaki jest pana pogląd na obecny renesans... – Zamilkł, jakby skończyła mu się energia w połowie pytania, jednak odetchnął głęboko i kontynuował: – Na obecny renesans w amerykańskiej religijności?” Religijności? To jest nawet takie słowo?
Jej, jedno podstępne pytanie po drugim. Ukształtowałem odpowiedź tak starannie, jak francuski cukiernik nadaje formę trufli czekoladowej.
– Cóż, jeśli mogę zacytować George’a Michaela, który, jak sądzę, jest wyznawcą prawosławia...
– Tak?
– „Trza w coś wierzyć”.
– Słucham?
– „Trza w coś wierzyć”. To słowa piosenki.
– Chce pan, żebym to zapisał?
– Tak, proszę. Ale może powinien pan pominąć ten fragment o George’u Michaelu.
Tyler tylko potrząsnął głową i wstukał.
– I, to już ostatnie, obiecuję – powiedział. – „Jak pan postrzega amerykańską politykę zagraniczną?”
Dostrzegł moje przerażone spojrzenie i skinął głową. O tak, to był atak jądrowy.
– Jak wszyscy Brytyjczycy – powiedziałem w końcu. – Jestem bardzo wdzięczny, że Amerykanie włączyli się w drugą wojnę światową i pomogli nam wyzwolić Europę. – „A moja babcia dziękuje im za jedwabne pończochy” – pomyślałem.
Tyler wzruszył ramionami i wpisał moją odpowiedź do gorącej linii Pentagonu czy gdziekolwiek to szło.
– Cóż, to już chyba wszystko – powiedział. – Jeśli zostanie pan wybrany, skontaktuję się z panem. Albo ktoś inny się skontaktuje. To pewnie też objęte jest outsourcingiem. Ha, ha!
Zaśmiałem się, uścisnąłem jego dłoń i rzuciłem się do drzwi, nim mógł znowu zaatakować mnie maniakalno-depresyjnym humorem. Nadszedł czas, bym odzyskał spodnie.5
– Wdychaj atmosferę!
Mój amerykański przyjaciel Jake cierpiał na coś, co było, z tego, co mogę powiedzieć, rzadką chorobą lingwistyczną, a mianowicie, nie potrafił mówić w żadnym języku.
Nie, to niezupełnie prawda. W rzeczywistości mówił w dwóch językach jednocześnie – po francusku i angielsku – tak że trzeba było posiadać w głowie swego rodzaju system słuchania stereo, żeby domyślić się, o czym mówi. Co gorsza, zazwyczaj wymawiał francuskie słowa z amerykańskim akcentem i vice versa.
Więc to, co w rzeczywistości powiedział, brzmiało „Wdychaj powietrze”. Na szczęście znałem wystarczająco dobrze francuski, by wiedzieć, że „atmosphère” znaczy „powietrze”.
Za zasłoną sięgających do brody blond włosów Jake uśmiechał się promiennie z czystej przyjemności, wdychając pełną piersią otaczające go powietrze. Tak, użyłem słowa powietrze, ale wokoło unosiły się głównie wilgoć i dym. Bardzo niewiele miejsca zostało na cząsteczki tlenu.
Było około dziesiątej wieczorem. Zadzwoniłem do Jake’a, jak tylko wróciłem do Paryża. Powiedział, żebym przyłączył się do niego na jego dachu. Czasami przychodziliśmy tu, by oderwać się od świata i gadać bzdury, zazwyczaj w towarzystwie butelki. Jeśli tylko nie padało i powierzchni nie pokrywał lód, stosunkowo bezpiecznie można było wyjść przez świetlik i dotrzeć do płaskiej powierzchni dachu. Zakładając, rzecz jasna, że nie potkniesz się o krawędź, gdzie zachodziły na siebie płaty blachy ocynkowanej, i nie runiesz w dół na ulicę sześć pięter niżej.
Siedziałem na metalowym, lodowatym dachu, z kręgosłupem przyciśniętym do przewodu grzewczego. Było to popularne miejsce spędzania czasu. Komin nosił ślady gaszenia papierosów i skamielin z gum do żucia, a na tynku ktoś zrobił graffiti szczerzącego się w uśmiechu kota, jakby chciał nadać miejscu bardziej domowy charakter.
Popularność ta miała dobre uzasadnienie. Z mojego ogrzewanego punktu obserwacyjnego roztaczał się spektakularny widok na anarchiczną łamigłówkę paryskich dachów. Bloki, które z ulicy prezentowały się szaro i jednakowo, ujawniały swój indywidualny charakter na poziomie linii horyzontu, z wysoce zróżnicowanymi spadkami, świetlikami i nielegalnymi dachowymi tarasami. Na jednym z budynków mieszkańcy ostatniego piętra oswoili blachę ocynkowaną skrawkiem materii udającej trawę i sztuczną palmą. Dwa plastikowe leżaki ustawione były tak, by pełnić funkcję świadków zachodu słońca.
Słońce już dawno zaszło, a oddalona wieża Eiffla zaczęła się skrzyć, jakby miliardy pobudzonych seksualnie robaczków świętojańskich zeskoczyły właśnie ze szczytu. Regularnie o pełnej godzinie, od zmierzchu aż do pierwszej w nocy, światła na wieży tańczą przez pięć minut w rytmie disco – ten pulsujący, złocisty pokaz, który właśnie obserwowałem, wprawiłby w zachwyt nawet najbardziej zblazowanego inżyniera elektryka.
Jednak Jake nie był zainteresowany prezentacją francuskiej technologii oświetleniowej. Tulił się do błyszczącej metalowej rury, wspinającej się na dach z głównego dziedzińca budynku. Był to wylot systemu wentylacji z kawiarni na parterze.
– Wdychaj to – powtórzył, stając na palcach, by przyłożyć nos jak najbliżej końcówki wylotowej w kształcie grzybka. – Czysty Pari. – Tak, wąchał właśnie wyziewy z paryskiej kawiarni, mieszankę gazów, tylko nieco mniej toksyczną niż pożar w rafinerii. I w tym samym czasie zaciągał się gauloise’em.
„To musiało być jedyne wyjaśnienie jego sukcesów z kobietami” – pomyślałem. Kiedy nie miał na sobie czarnego garnituru Paula Smitha, który pożyczył ode mnie trzy miesiące wcześniej i nigdy nie oddał, wyglądał, jakby ubrał się po ciemku po orgii strachów na wróble. Więc musiało być coś obezwładniającego w jego chłopięcym uśmiechu i umiejętności zachowywania się jak totalny głupek.
Ostatnio odkrył nowe bogate pokłady niesztampowego zachowania – Francja ogłosiła, że we wszystkich miejscach publicznych zakazane zostanie palenie. I mimo że zdawało się niemożliwe, by paryscy palacze przestrzegali tego prawa, Jake chciał napalić się do syta, nim nastąpi koniec świata.
– Virginia, ona chce, żebym już przestał palić – powiedział. – Nie pozwoli palić mi w mieszkaniu, stary, jak, nawet z głową za fenêtre.
Z Virginią, studentką szkoły filmowej, Jake mieszkał mniej więcej od czasu, gdy pożyczył mój garnitur. Był to jego najdłuższy związek, a na dodatek jedyny, jaki nawiązał z Francuzką podczas dziesięcioletniego pobytu w Paryżu. Od przyjazdu do miasta realizował swój projekt przespania się, a potem opisania tego w poezji, z kobietą każdej narodowości mieszkającą w stolicy. Jednak z Virginią, tak się przynajmniej zdawało, wiązał poważniejsze plany niż tylko zerżnięcie i napisanie wiersza.
– Piszesz o niej wiersze? – spytałem.
Jake posłał mi podejrzliwe spojrzenie. Często oskarżał mnie o „brak szacunku dla jego poesie”. Miał na myśli swoją „poésie” – jego poezję. „Myli się” – pomyślałem. Szanowałem jego wiersze bardzo, w taki sam sposób jak pit bulle – co oznacza, że robiłem wszystko, by unikać bliskiego z nimi kontaktu. Po wysłuchaniu pięćdziesięciu nierymowanych dwuwierszy o tym, co dokładnie robił Jake z pijaną irańską tłumaczką i słoikiem kawioru, nie masz ochoty na więcej.
– Tak – powiedział. – Właściwie tak. We wszystkie dni wysyłam jej erotyczną poésie w texto. Dobre, nie?
– Tak, cudowne. – Upiłem duży łyk z kieliszka chenin blanc, by uciszyć żołądek.
Jake usiadł obok mnie.
– Myślisz, że akceptujesz tę amerykańską propozycję? – zapytał.
– Nie jestem pewien, czy oni zaakceptują mnie. – Wymieniłem kilka powodów, dlaczego spodziewam się otrzymania listu odmownego, łącznie z wymijającymi odpowiedziami na podstępne pytania o politykę i przypadkową wycieczką w transwestytyzm. – Okazało się, że ta kobieta prowadziła rekrutację modeli – powiedziałem mu. – To były otwarte przesłuchania, więc nie wiedziała, kto się pojawi, i w sposób naturalny przyjęła, że czekam na nią.
Jake pokiwał głową, jakby to było absolutnie normalne nieporozumienie, co podnosiło na duchu. Ćwiczyłem wyjaśnienia na okazję, gdy przekażę tę wiadomość Aleksie, przebywającej w tym czasie na południu, gdzie filmowała jakieś dzieciaki do dokumentu o francuskim stylu życia. Chciała zapytać je, dlaczego nieodłączną częścią stylu życia na przedmieściach Marsylii jest podpalanie lasów każdego lata i samochodów każdej zimy.
– Cała ta organizacja była taka chaotyczna – powiedziałem. – Wydaje mi się, że w pewnym momencie przestałem traktować tę pracę poważnie.
– To skoda – odparł Jake. Domyśliłem się, że miał na myśli słowo „szkoda”. – Gdzie znajdziesz pieniądze na grzywę?
Zanim się zorientowałem, że chodzi mu o grzywnę, minęło kilka sekund.
– Mam jeszcze parę innych rozmów o pracę – powiedziałem. – A jedna z moich byłych dziewczyn pracuje w banku. Mogłaby pomóc mi w zdobyciu pożyczki. Ale to nie rozwiązałoby problemu, że dla Aleksy jestem Panem Nudziarzem.
– Musisz ją zaskoczyć, Paul. No wiesz, może kupić strój Supermana? A potem zaprosić do seksu na trapezie.
– Tak, elegancki plan, Jake. – Jak zwykle, jego rada dotycząca kobiet powinna być ostemplowana ostrzeżeniem przed chorobą psychiczną.
– Jadę do Ameryki niedługo, wiesz – powiedział. – Do mamy, w Nevadzie. I tylko myślałem, że moglibyśmy się napotkać.
– Spotkać? Tak, ale nawet gdybym dostał tę pracę, nie jestem pewien, czy pojadę do Nevady.
– Ja taż nie.
– Co?
Jake westchnął głęboko i wkroczył kulawą angielszczyzną w historię o kupowaniu biletu lotniczego, o tym, jak później wypatrzył niższą cenę i anulował pierwszy bilet, za co później jak obuchem po głowie walnęła go opłata rezygnacyjna, tak że ledwo starczyło mu na tani jak barszcz czarter do Orlando. Ogólnie rzecz biorąc, było tak, jakbym słuchał kogoś, kto otrzymał w bożonarodzeniowej skarpecie kij baseballowy, a następnie spędził cały dzień, waląc się nim po głowie.
– Ale nie ma problemu, stary – skonkludował. – Schwytam charta.
– Co? – Planował pojechać do domu na psie?
– No wiesz, autobus.
– A tak. – Oczywiście. „Chwytać” oznaczało „łapać”, a chart to, cóż, Greyhound². W końcu chociaż raz użył właściwego amerykańskiego słowa.
– Naprawdę – jak to mówicie – czekam z niecierpliwością?
– Nie mogę się doczekać?
– Tak. Naprawdę, wiesz, nie mogę się naniecirpliwić czy jak to tam, wyjazdu do Ameryki, z wyjątkiem jednej rzeczy.
– Czego?
Zaciągnął się.
– Dymka, stary. Moi przyjaciele z Nowego Jorku powiedzieli mi, że dymek jest tam wymarły tak jak mamuty. Nawet na koncercie rockowym atmosfera jest czysta. – Skrzywił się. Był wielkim fanem paryskich imprez rockowych, gdzie – przynajmniej przez chwilę – powietrze było tak gęste od dymu papierosowego, że ledwo dało się dostrzec wielkie znaki „zakaz palenia” na ścianach.
Jake zaciągnął się mocno końcówką papierosa i wskazał na nowoczesny budynek po przeciwnej stronie ulicy.
– Popatrz – powiedział, gdy zarys kobiecej sylwetki pojawił się w pozbawionym firanek oknie na najwyższym piętrze. – Czasami przyrządza jedzenie w bieliźnie. Jestem pewien, że wie, iż ludzie ją widzą, ale zdejmuje ubrania i stek-frites. – Zaśmiał się. – Dym i bielizna. Vive Paree. Komu potrzebna l’Amérique, hmm?