Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Merde w Europie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Merde w Europie - ebook

Jeden Brytyjczyk w Brukseli. Dwie przebiegłe Francuzki. I całe mnóstwo merde!

Czy Bruksela naprawdę chce zdelegalizować dudy, bingo i wędzony boczek? Czy eurokraci próbują regulować rozmiar i krzywiznę europejskich ogórków? I czy naprawdę wierzą, że ślimak to ryba? No i czy atrament w banknotach euro rzeczywiście powoduje u mężczyzn impotencję?
Nie.
To znaczy, niezupełnie.

Ale prawdą jest, że, według Paula Westa, Unia Europejska to poważnie spaczona instytucja, czego on sam doświadcza na własnej skórze. Właśnie przyjechał do Brukseli, aby pracować dla francuskiej eurodeputowanej, i może na własne oczy zobaczyć, co naprawdę dzieje się w imponującym rozmachem domu wariatów, szerzej znanym jako Parlament Europejski.

Stephen Clarke do debaty na temat Brexit wnosi tak bardzo potrzebny humor […]. Rozważając argumenty obu stron, sprawia, że dyskusja staje się bardziej przystępna.
„France Magazine”

Anglik o Francuzach. Niesłychanie rzadki gatunek literacki: powieść, przy której trudno powstrzymać się od głośnego śmiechu. Inteligentna, ciepła książka faceta, który ma dużą wiedzę, olbrzymią sympatię dla ludzi i kolosalne poczucie humoru.
„Glamour"

Stephan Clarke (ur. 1959) – brytyjski pisarz i dziennikarz, od lat mieszkający i pracujący we Francji, autor bestsellerowego cyklu Merde!. Nakładem W.A.B. ukazały się: Merde! Rok w Paryżu (2006), Merde! W rzeczy samej (2007), Merde! chodzi po ludziach (2008), M jak merde (2010) i Merde Faktor (2013) oraz inne książki pisarza: Jak rozmawiać ze ślimakiem: Dziesięć przykazań, które pomogą ci zrozumieć Francuzów (2008), Paryż na widelcu. Sekretne życie miasta (2012), 1000 lat wkurzania Francuzów (2012) i Jak Francuzi wygrali pod Waterloo (a przynajmniej tak im się wydaje) (2016). Strona autora: www.stephenclarkewriter.com.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4298-8
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 Banknoty euro mogą uczynić mężczyznę impotentem Doniesienie w brytyjskiej prasie, 2002

– Co za makabryczne stworzenia z tych ostryg – powiedział Anglik.

Nie miałem pojęcia, dlaczego mi to mówi. Przypadkowo znaleźliśmy się w tym samym barze w Brukseli.

– Makabryczne? – spytałem.

– Brutalne – odparł mężczyzna. – Okropność.

– Naprawdę? – Moje kontakty z ostrygami były do tej pory raczej jednostronne i zwykle kończyły się wynikiem dwanaście do zera dla mnie. – Chodzi panu o to, że można sobie o nie pokaleczyć palce, jeśli próbuje się je otwierać rękoma? – Chciałem się upewnić.

– Nie. To małe, wstrętne gnoje. Zakradają się do człowieka. Nie wiedział pan?

– Nie.

Spojrzałem do prawie pustej szklanki. Nie chciało mi się słuchać bredzenia jakiegoś ogarniętego paranoją pijaka, który twierdził, że śledzą go mięczaki. Tamten jednak mnie szturchnął, omal nie wylewając mi resztki piwa.

– Ludzie nie zdają sobie sprawy, że choruje się nie tylko po zepsutych ostrygach – ciągnął. – Czasami wystarczy całkiem zdrowa ostryga. Jeśli nie została zabita w czysty sposób.

– Jak to?

Usiłowałem wyobrazić sobie, co mój rozmówca może mieć na myśli. Czy ostrygę należało powalić precyzyjnym ciosem karate w kark? Zakładając, że ostryga ma kark. A może lepiej ją zastrzelić? Choć po tym akurat mógłby zostać bałagan.

– Tak, tak. Trzeba dobrze pogryźć ostrygę, na miazgę, żeby była naprawdę martwa, zanim się ją połknie. Jeśli się jej dobrze nie pogryzie, to przedostanie się do żołądka żywa i będzie z siebie wyrzucać przeciwciała, dopóki nie zdechnie.

Mężczyzna beknął. Jego układ trawienny najwyraźniej zapragnął włączyć się do rozmowy.

– Czyli twierdzi pan, że ostrygi są jelitowymi terrorystami, których wysyła się na samobójcze misje w celu zniszczenia rasy ludzkiej? – upewniłem się.

– Może się pan natrząsać. – Facet był jednak spostrzegawczy. – Ale jeśli nie zachowa się ostrożności, to nawet świeża ostryga może zrobić człowiekowi z kiszek jesień średniowiecza przez te swoje przeciwciała. Wspomni pan moje słowa, jak pan będzie przez całą dobę rzygał jak kot. A poza tym można się nabawić alergii do końca życia. Zje pan następną ostrygę i zarzyga pan całą łazienkę.

– Pyszności.

– Przykro mi, ale tak to jest. One właśnie takie są. Małe, wredne, oślizgłe i mściwe gnoje.

Na szczęście nie chciało mi się jeść. Siedzieliśmy w swojskim barze w centrum Brukseli i po kilku szklankach gęstego, ciemnobrązowego napoju warzonego przez belgijskich mnichów sadystów nie miałem najmniejszej ochoty nawet na całkowicie nieszkodliwą sałatę. Pożywne to ich piwo.

– Musiał pan mieć nieprzyjemne doświadczenia z ostrygami, co? – zagadnąłem gościa.

– Tak, ale nie dlatego chcę, żeby ich zakazano.

– Zakazano?

– Żeby te małe, lepkie kulki wyjęto spod prawa. Żeby wprowadzono nowy europejski przepis, który uczyni je nielegalnymi.

– To trochę skrajna postawa, nie sądzi pan? Gdyby Europa zakazywała wszystkiego, po czym rzygamy, wódka byłaby już nielegalna w dwudziestu ośmiu krajach. Nie wspominając o kebabach kupowanych w środku nocy.

– No może nie trzeba ich od razu zakazywać; wystarczy wprowadzić niemożliwe do obejścia wymogi sprzedaży. Można by wprowadzić przepis nakazujący humanitarne zabijane ostryg przed podaniem. Wie pan, nałożyłoby to na restauracje obowiązek rażenia każdej ostrygi prądem przed jej otwarciem. Albo stara dobra zasada prostego ogórka: ostrygi można byłoby sprzedawać tylko wówczas, gdy miałyby idealnie owalne skorupki. Żabojady wypłakiwałyby sobie oczy nad wodorostami.

– I pan może to sprawić?

– Pracuję dla europosła, który zajmuje się przepisami dotyczącymi żywności. Mógłbym spróbować.

– A niech to.

Nawet ja znam Brukselę na tyle, by wiedzieć, że członkowie Parlamentu Europejskiego to ludzie, którzy są w stanie swoje osobiste bolączki przekuć na przepisy prawne. Zatem mój nowy kumpel miał rację, mówiąc, że można Francuzów doprowadzić do płaczu. Embargo na ostrygi zrujnowałoby gospodarkę sporej części francuskiego wybrzeża, nie mówiąc już o menu w eleganckich paryskich brasseries.

Nie tylko zresztą paryskich.

– W Londynie często widuję ludzi jedzących ostrygi – rzuciłem.

– Tak, to garstka pozerów, którzy nie biorą udziału w eurowyborach. Takich to my mamy gdzieś.

– Z omułkami rozprawicie się tak samo? – spytałem jeszcze.

– Co? Przecież to belgijska potrawa narodowa. Nie możemy zrobić takiego świństwa naszym hojnym gospodarzom, co pan! – Facet wybuchnął chrapliwym śmiechem, po czym łyknął ciemnego flamandzkiego piwa. – No to nie pisnę już ani słówka. Jest pan Anglikiem, prawda?

– Tak, ale europosłanka, dla której pracuję, pochodzi z Francji.

– Z Francji? – Facet wyprostował się i wybałuszył oczy tak, jakby tuzin ostryg właśnie potraktowało go przeciwciałami. – Z Francji? Pan żartuje?

– Nie. Mieszkam w Paryżu, ale przyjechałem do Brukseli, bo mam teraz zadanie związane z ochroną zagrożonych języków we Francji. Wie pan, takich jak bretoński, baskijski, korsykański i inne.

– Ale nie jest pan Francuzem? Nie oddał pan paszportu?

– Nie. Ale kobieta, dla której pracuję, byłaby zaintrygowana pańskim planem zakazu sprzedaży ostryg. Reprezentuje zachodnią Bretanię.

– O cholera – jęknął mężczyzna.

– Chciał pan powiedzieć merde – poprawiłem go. – Chyba że woli pan dialekt bretoński, wtedy powiedziałby pan kaoc’h.

* * *

Muszę przyznać, że nie do końca mówiłem prawdę w rozmowie z moim gadatliwym angielskim przyjacielem. Wcale nie pracowałem dla francuskiej europosłanki. Przynajmniej jeszcze nie wtedy.

Właściwie tamtego dnia dopiero przyjechałem do Brukseli. Na zaproszenie znajomej, Elodie, córki Jeana-Marie, mojego byłego szefa z Paryża. Powiedziałem, że przyjechałem na zaproszenie, lecz było to raczej wezwanie: „Zarezerwowałam ci pokój w Hotel Empereur Napoléon Bonaparte w Brukseli. Zadzwoń, to powiem więcej”.

Poprosiłem, rzecz jasna, o jakieś szczegóły, ale Elodie powiedziała tylko, że ma dla mnie wyjątkowo dobrze płatne zlecenie związane z językami zagrożonymi wymarciem. Kiedy spytałem, czy to oznacza podróż do amazońskich lasów deszczowych, roześmiała się i odparła: „Nie, chodziło mi raczej o to bretońskie gówno”. Przysłała mi jednak bilet na pociąg w pierwszej klasie, więc przybyłem do Brukseli zaciekawiony, a jednocześnie pełen niepokoju, czy to dobry pomysł.

Próbowałem sobie wmówić, że te moje wątpliwości to przejaw rażącej niewdzięczności. W końcu Elodie obiecała mi znaczną porcję unijnej kasy za wykonanie krótkoterminowego zlecenia. Czym w takim razie się przejmowałem? Zapłaciła mi nawet niezłą zaliczkę. Cokolwiek się stanie, najbliższe tygodnie na pewno nie przyniosą mi straty.

Kłopot w tym, że Elodie już kiedyś mnie zwiodła. A nawet uwiodła.

Kiedyś (przez dość krótki czas) byliśmy kochankami, ale tylko dlatego, że chciała zaszokować swojego papę, który był moim szefem. Kilka miesięcy później usiłowała sabotować moją nową pracę, która polegała na promowaniu wizerunku Wielkiej Brytanii, żeby przyciągnąć amerykańskich turystów. Nasza mała rywalizacja zakończyła się zajadłą bitwą na owoce w Los Angeles, w wyniku której jej ojciec został od stóp do głów upaprany truskawkami. Od tamtej pory zdążyliśmy się jednak pogodzić, a ja nawet pomogłem zorganizować catering, kiedy Elodie brała ślub z obrzydliwie bogatym paryskim bankierem. Miałem więc nadzieję, że już mogę jej zaufać.

Przeczucie podpowiadało mi, że jej wiarygodność zależy od tego, czy jej ojciec, Jean-Marie, bierze udział w planie, który uknuła. Ojciec i córka zbyt często spiskowali razem, szykując różne intrygi.

Jean-Marie był député (członkiem francuskiego parlamentu) i reprezentował miejscowość z departamentu Mayenne, na południu Normandii. Został wybrany, ponieważ obiecał tamtejszym rolnikom, że będą mogli zarzucić męczący proceder uprawy roli i do końca życia korzystać z dotacji, które pozyska dla nich jako poseł z Brukseli. Jak się nad tym dobrze zastanowić, to samo obiecuje rolnikom większość francuskich polityków, więc może Jean-Marie wcale nie był gorszy od pozostałych.

Wydawało się logiczne, że Elodie pójdzie w ślady ojca. Wkrótce sama zajęła się polityką i dostała się do Parlamentu Europejskiego. W końcu ojciec jakoś musiał pozyskać obiecane dotacje dla rolników.

Mimo wszystko dwie rzeczy niepokoiły mnie w jej przeprowadzce do Brukseli.

Po pierwsze: jakim cudem Elodie została wybrana w okręgu położonym na zachodnim krańcu Bretanii. Z tego, co wiem, nigdy w życiu tam nie była.

Po drugie: Elodie ukończyła najdroższą uczelnię ekonomiczną we Francji i niedawno wżeniła się w jeden z prywatnych banków w Paryżu. Po co miałaby rezygnować z niebotycznych zarobków w świecie biznesu i zarządzania, przenosić się do Belgii i spędzać długie godziny na wysłuchiwaniu debat na temat minimalnych wymaganych rozmiarów łupacza oraz rozważaniach, czy brytyjską czekoladę należałoby zaklasyfikować jako „brązowy tłuszcz bogaty w cukier”?

Byłem prawie pewien, że maczał w tym palce jej ojciec.

Miałem się tego dowiedzieć już następnego ranka. Przyszedł zatem czas, by powiedzieć au revoir brukselskiej knajpce oraz rozmownemu Anglikowi, wrócić do hotelu i choć na chwilę się zdrzemnąć.

Jedyny problem, jak się przekonałem, gdy tylko udało mi się zlokalizować wyjście z knajpy i stanąć na brukowanym chodniku, polegał na tym, że belgijskie piwo koncentruje się gdzieś w okolicy kolan, niesamowicie utrudniając chodzenie.

Co gorsza klimat w Brukseli jest nieprzewidywalny i wieczór nagle zrobił się dziwnie mglisty. Okazało się, że nie poznaję ulicy, na której się znalazłem, ani nie widzę na tyle wyraźnie, aby wspomóc się mapą w telefonie. Właściwie nie zdołałem nawet wycelować palcem w wyświetlacz, żeby go odblokować.

Zrozumiałem, że piwo mogło być mocniejsze, niż mi się początkowo wydawało. Wciąż jak przez mgłę pamiętałem nazwę mojego hotelu, więc postanowiłem zapytać kogoś o drogę. Kilka metrów dalej, na rogu, stała jakaś kobieta – wyglądała na życzliwie nastawioną, bo uśmiechała się do mnie, jakby miała ochotę mi pomóc.

– Jest pan Anglikiem?! – zawołała. – Français? Deutsch? Italiano?

– Ach, jestem stuprocentowym Anglikiem. Nie ma we mnie nic z Francuza – odparłem i nie wiedzieć czemu roześmiałem się.

Kobieta wydawała się ucieszona moją odpowiedzią, sądząc po tym, jak wypięła pokaźny biust. Dopiero teraz zauważyłem, że zakrywa go tylko obcisła, mocno wydekoltowana koszulka. Kobieta zaczęła drobić w moją stronę na niebezpiecznie wysokich obcasach. Obawiałem się, że potknie się na bruku i zedrze sobie kolana, których nie przykrywały wyjątkowo krótkie szorty.

– Mogłaby mi pani oddać przysługę? – spytałem. – Potrzebuję pomocy.

– Co tylko chcesz, złociutki – odparła.

Uznałem to za przejaw wielkoduszności, tym bardziej że wcale mnie nie znała.2 Bruksela zmusza rolników, żeby dawali świniom zabawki Doniesienie w brytyjskiej prasie, 2003

Na drugi dzień rano miałem jeden powód do wdzięczności, ale tylko jeden. Gdy się obudziłem (a raczej gdy powoli grzebałem się w bagnie świadomości), okazało się, że dostałem wiadomość od Elodie – musiała jechać do Paryża, więc na nasze spotkanie w Brukseli spóźni się jakieś osiem godzin. Ulżyło mi niezmiernie, bo moje ciało dygotało na myśl o powrocie do pozycji pionowej, nie wspominając już o konieczności chodzenia, myślenia czy mówienia.

Jak na kaca było to wprost niesamowite trójwymiarowe doświadczenie. Zimny jak kamień i całkowicie trzeźwy belgijski mnich co rusz przerzucał mi nad głową butelki po piwie. Braciszkowie wiedzą, jak wpędzić człowieka w poczucie winy z powodu folgowania cielesnym pragnieniom. Nigdy w życiu nie modliłem się o wybaczenie tak żarliwie jak wtedy.

Przez gęsty całun fizycznego bólu niejasno wyczuwałem, że musiałem zgrzeszyć na więcej sposobów. Za dużo wypiłem, to nie ulega wątpliwości, ale czy nie popełniłem jeszcze jednego okropnego czynu?

Na szczęście moja pamięć wszystko wyparła.

Przez cały dzień jęczałem w pozycji embrionalnej. Dopiero około godziny piątej udało mi się doczołgać do łazienki i wziąć niemiłosiernie zimny prysznic. Potem wystarczyło już tylko poczwórne espresso, abym nabrał akurat tyle siły, żeby dowlec się do taksówki i błagać kierowcę, żeby w miarę łagodnie i delikatnie zawiózł mnie na dworzec Bruxelles-Midi. Dziwna nazwa swoją drogą, Dworzec Południowy – znaczy pociągi przyjeżdżają tu tylko w samo południe, w porze lunchu? Ciekawe, czy mają też dworzec Bruxelles Soir albo Bruxelles Petit Déjeuner. Muszę spytać o to Elodie, jeśli oczywiście nadal będę pamiętał to pytanie, kiedy się spotkamy. Jej pociąg miał przyjechać z Paryża kwadrans po szóstej.

Gdy taksówka jechała ruchliwymi ulicami miasta, zamknąłem oczy i usiłowałem zmusić mój mózg, żeby skupił się na zadaniu, które go czeka. Zadanie polegało na tym, by starać się wyglądać na trzeźwego, w pełni sił i zdolnego do podjęcia pracy. Choć duet Elodie i jej ojca nie kojarzył mi się z bezpieczeństwem, potrzebowałem forsy. Herbaciarnia w Paryżu, której byłem współwłaścicielem, prosperowała całkiem nieźle, ale praktycznie wszystkie zyski inwestowaliśmy w działalność. Chcieliśmy też otworzyć drugi lokal. W takim układzie napchanie kieszeni żywą gotówką było jednym z moich bieżących priorytetów.

Musiałem się na chwilę zdrzemnąć, bo kiedy otwarłem oczy, zobaczyłem, że uśmiechnięty kierowca patrzy na mnie i coś mówi.

– Monsieur, la gare, jesteśmy na miejscu – usłyszałem.

Dałem taksówkarzowi kilka euro, poprosiłem, żeby zaczekał, i skierowałem się w stronę dworca, ze wszystkich sił starając się iść prosto.

Nowa część dworca, czyli tam, gdzie miała wysiąść Elodie, zdołałaby zawstydzić nawet paryski Gare du Nord. Hala była nieco mroczna, ale dla kogoś z silną migreną to akurat wielki plus. Próżno byłoby tu szukać nieporządku czy brudu – sklepy były eleganckie, a wszędzie unosił się zapach świeżego pieczywa i czekolady. Gdybym nie miał kaca giganta, na pewno byłbym zachwycony. W hali dworca znajdowały się też bar, w którym podawano świeżo wyciskane soki, i kwiaciarnia. Tak, to miła odmiana po Gare du Nord, gdzie szaleje wiatr, dookoła stoją zapaskudzone przez gołębie budki z kawą, a bandy żebraków wypatrują otwartych torebek i niestrzeżonych kieszeni. Zawsze miałem wrażenie, że Francuzi poświęcili tyle czasu na utyskiwanie, że Londyn pierwotnie wybrał Waterloo jako stację dla pociągów Eurostar, że w tym wszystkim zapomnieli zadbać o własny dworzec.

Bruxelles-Midi w sumie nie był zły. Znalazłem nawet ławkę, na której nikt nie mieszkał, i tam postanowiłem zaczekać na Elodie.

Mój odpoczynek dobiegł końca szybciej, niż planowałem, bo oto przy schodach prowadzących z peronu znienacka pojawiła się właśnie Elodie. Wyglądała, jakby też przesadziła z alkoholem, choć w jej przypadku musiały to być raczej koktajle z kokainą. Rzuciła się w moją stronę, a poły jej czarnego płaszcza powiewały za nią niczym spadochron. O nie – pomyślałem – w moim stanie to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję: Elodie w bojowym nastroju do robienia interesów.

Wyglądała dobrze – nawet ja musiałem to przyznać – długie nogi, sprężysty krok i ciemna spódnica zmysłowo opinająca biodra. Jasne włosy spięte w klasyczny kok – zauważyłem od razu, że jej twarz wyglądała nieco dojrzalej niż rok temu, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Czerwone usta Elodie przybrały zacięty wyraz zamiast zmysłowego grymasu, a brwi były starannie wymodelowane i laserowo poprawione tak, że osiągnęły niemalże idealną symetrię.

– Allez, Paul, wstawaj, jesteśmy spóźnieni!

Jedna rzecz z pewnością się nie zmieniła. Elodie nadal była wredną francą.

– Bonsoir, Elodie – odparłem dobitnie.

– Och, będziemy mieć czas na powitania i uprzejmości w taksówce. Bo ufam, że sprowadziłeś taksówkę?

– Oczywiście.

– No to idziemy. Europa nie płaci za przestoje.

Popędziłem za nią truchcikiem, zmuszając ciało do poruszania się w dwukrotnie większym tempie niż pożądane. Kiedy wyszliśmy z hali dworca, podprowadziłem Elodie do eleganckiego czarnego audi z paskiem z żółtej szachowniczki.

Zmarnowaliśmy kilka cennych sekund, gdy Elodie stała obok drzwi samochodu, czekając, aż ktoś (moi) je przed nią otworzy, po czym taksówka ruszyła wąską uliczką z wydzielonym pasem dla pieszych.

– Czy on wie, dokąd ma jechać? – rzuciła Elodie.

– Nie wie. Ja też nie.

– To dlaczego ruszył?

– To chyba ulica jednokierunkowa.

– Aha. – Elodie się pochyliła. – Au parlement européen, s’il vous plaît – zwróciła się prawie uprzejmie do taksówkarza. – Le plus vite possible – dodała błagalnym dziewczęcym tonem, który umie włączyć na zawołanie.

– OK, Madame – odparł kierowca i wyjaśnił, że w mieście są korki, więc będzie trzeba trochę nadłożyć drogi.

– Très bien, très bien – sarknęła Elodie, natychmiast wracając do swojego naturalnego tonu zniecierpliwionej diwy.

Taksówkarz wiózł nas plątaniną wąziutkich uliczek. Co jakiś czas samochód trząsł się na kostce brukowej, zamieniając moją obolałą głowę w shaker do koktajli, więc próbowałem się skupić na odkrywaniu piękna nowego miasta. Wszystko dookoła przypominało Francję, a jednak było inne.

Wyglądało to tak, jakby brukselskim architektom powiedziano, żeby zaprojektowali miasto w stylu francuskim, lecz przy użyciu czerwonej londyńskiej cegły i z wykluczeniem typowych paryskich krzywizn i łuków. Cegły często kładziono w poziomych liniach, żeby – jak poziome paski na koszulce – dodawały masy wąziutkim budynkom szerokości jednego pokoju. Kamienice były niskie, a każda miała swój styl – w przeciwieństwie do dziewiętnastowiecznych paryskich ulic, na których wszystkie budynki były mniej więcej takie same. Wszędzie widziałem balkony i okna wykuszowe, a spiczaste gotyckie wieżyczki przeplatały się z płaskimi, nowoczesnymi dachami.

Wszystko było urocze i prowincjonalne jak na międzynarodową stolicę. Tylko eleganckie fasady sklepów zdradzały, że tu narodziło się euro. Pomyślałem, że na markowe buty i ubrania stać chyba tylko kogoś ze zwolnioną z podatku pensją pracownika oddelegowanego za granicę.

Na bocznych uliczkach nie było wielkiego ruchu. Kierowca stawał, żeby piesi mogli przejść na drugą stronę, nawet jeśli mieliśmy zielone światło. Coś takiego nigdy nie zdarzało się w Paryżu – nic dziwnego, że Elodie była oburzona.

– Czy pan naprawdę musi się zatrzymywać na każdym skrzyżowaniu? – rzuciła nerwowo po francusku.

– Tak, tego wymaga prawo – odparł taksówkarz.

– Przecież prawo tworzą ludzie tacy jak ja! – utyskiwała Elodie.

To prawda, pomyślałem. I właśnie z powodu takich zachowań zaczyna krążyć opinia, że Brukseli przewróciło się w głowie. Zauważyłem, że kierowca zerka we wsteczne lusterko, na Elodie.

– Vous êtes française, non? – zapytał.

– Oui? – odparła wyzywającym tonem, jak gdyby to było oskarżenie.

Prawdopodobnie było.

Wyjechaliśmy na szeroki, zatłoczony bulwar i minęliśmy średniowieczny zamek przypominający miniaturowy francuski château. Utknęliśmy w korku, więc kierowca odwrócił się do nas i zaczął nawijać o słynnych Francuzach uciekających przed podatkami, których zdarzało mu się wozić. Słyszałem, że Elodie jęknęła, chcąc okazać brak zainteresowania, więc szybko zachęciłem go zaciekawionym „vraiment?”. Lub dwoma.

– Jest jeszcze jedna osoba, bardzo sławna, przyjechała w zeszłym tygodniu – oznajmił z szerokim uśmiechem taksówkarz. – Zgadnijcie kto. Kobieta. Piosenkarka.

– Edith Piaf – syknęła Elodie.

Chyba nikt jeszcze nie wypowiedział nazwiska legendarnej chanteuse z taką zajadłością – nie licząc może tych, którzy wspominali o jej wątpliwej działalności podczas okupacji.

Kierowca zrozumiał sarkazm i zamilkł obrażony. Spojrzałem na Elodie z wyrzutem.

– To jego wina – zwróciła się do mnie po angielsku. – Niech się skupi na drodze. I tak jestem spóźniona.

– Na co? Przecież byłaś umówiona ze mną. I się spotkaliśmy.

– Myślałeś, że tak pędzę do Brukseli tylko ze względu na ciebie, Paul? – Roześmiała się. – To urocze. Nie, muszę przed siódmą podpisać się na liście europosłów, inaczej nie dostanę dniówki, a to ponad trzysta euro. Biedna posłanka musi walczyć o każdego centa.

– Czyli spędziłaś cały dzień w Paryżu, zajmując się sprawami Unii? – Moje pytanie zabrzmiało bardziej sarkastycznie, niż planowałem, ale Elodie wzruszyła ramionami.

– Jestem członkiem Parlamentu Europejskiego. Każdy mój oddech to praca na rzecz Unii. – Zachichotała i powtórzyła ostatnią kwestię na melodię znanej piosenki zespołu The Police.

Piosenka jest nadal bardzo popularna we Francji. Kto jak kto, ale Francuzi wiedzą, jak ją spaprać.

Wyjrzałem tęsknie przez okno samochodu na zielony neonowy krzyż z napisem „pharmacie”, która w Brukseli może nazywać się również apoteek. Pomyślałem, że to jeden z powodów, dla których unijną administrację postanowiono zorganizować właśnie tutaj – Belgowie mieli doświadczenie w dwujęzycznych oznaczeniach, zanim zaszła konieczność wprowadzenia dwudziestu kilku nowych języków urzędowych.

– Och, Paul, cudownie znów cię widzieć – odezwała się Elodie. Zaskoczył mnie ten nagły przypływ życzliwości. – Nikt nie umie mi tak docinać jak ty. – To powiedziawszy, spojrzała na mnie niemal z czułością. – Ale coś ty ze sobą zrobił? Koszmarnie wyglądasz. Piłeś?

– Skąd. Rzuciłem to – odparłem. – Nie miałem w ustach ani kropelki od o, ho, ho… – Machnąłem ręką, usiłując wmówić sobie, że abstynentem można być równie dobrze od sześciu godzin, co od sześciu miesięcy.

Elodie się roześmiała.

– Z ręką na sercu – dodałem. – Całą noc spędziłem, powtarzając nieregularne bretońskie czasowniki.

– Słyszałam co innego, Paul. Co to było za spotkanie z prostytutką? – Elodie uśmiechnęła się, rzucając mi oskarżycielskie spojrzenie.

– O czym ty mówisz?

– Kierownik hotelu dzwonił do mnie dziś o świcie. Skarżył się na ciebie. Naprawdę, Paul, co ci przyszło do głowy z tą dziwką? Nie masz teraz żadnej dziewczyny? Poza tym po co przyprowadziłeś ją do hotelu? To jest miejsce, w którym zazwyczaj umieszczam swoich gości.

Lawina pytań obudziła wspomnienia, które mój kac do tej pory skutecznie blokował. Tamta kobieta na rogu ulicy. W kusej koszulce i za małych szortach.

– Nie przyprowadziłem jej. To ona mnie prowadziła. – Przypominałem to sobie jak przez mgłę. – Poza tym jestem pewien, że nie… No wiesz, nigdy bym nie… Jeszcze nigdy… i nie z…

Muszę przyznać, że nie brzmiało to zbyt przekonująco, ale byłem pewien, że nie wydarzyło się nic nieobyczajnego, nawet po solidnej porcji belgijskiego piwa. Nigdy w życiu nie płaciłem za seks. A przynajmniej nie pieniędzmi. Owszem, zdarzało mi się ponosić ogromne koszty natury emocjonalnej.

– Wiem, że nie zabrałeś jej do pokoju – oznajmiła Elodie. – Portier ją zatrzymał.

– Ach, jasne. Prawda. Portier. – Przypomniał mi się mrukliwy facet w szarej kamizelce. Potem przypomniało mi się też, że ten facet nagle upadł. – Sam jest sobie winien, że mu przyłożyła. Nie była zadowolona. Dopiero co zdołałem jej wyjaśnić, że zaszło nieporozumienie, a wtedy ten musiał się wtrącić. I bez niego miałem sytuację pod kontrolą.

– Czyżby? Z tego, co mówił kierownik, klęczałeś, kiedy prostytutka próbowała wyciągnąć ci portfel z kieszeni dżinsów. Portier dał jej dwadzieścia euro i ją wyrzucił.

– Dał jej dwadzieścia euro z mojego portfela?

– Wierz mi, Paul, powinieneś mu jeszcze dołożyć pięćdziesiąt. Gdyby jedna z dziewczyn pracujących na ulicach Brukseli dostała się do twojego pokoju, nie miałbyś teraz karty kredytowej, telefonu, paszportu i wacka pewnie też. One są niebezpieczne. W Belgii prostytucja jest legalna, ale ten zawód niekoniecznie przyciąga najlepsze jednostki. Mam nadzieję, że kiedy będziesz pracował dla mnie, uda ci się zachować trzeźwość.

– Powiedziałem ci, że rzuciłem alkohol. Złożyłem obietnicę – oznajmiłem. – Poza tym jeszcze mi nie wyjaśniłaś, co miałbym dla ciebie robić w sprawie języków zagrożonych wyginięciem.

– Dowiesz się w swoim czasie. Już prawie jesteśmy na miejscu.

Mała uliczka, w której się znaleźliśmy, była taką samą mieszaniną elegancji i zaniedbania jak wszystkie pozostałe, którymi jechaliśmy, z tą różnicą, że zaparkowane tu samochody były o wiele większe i miały zagraniczne rejestracje. Po chwili dotarliśmy do szerszej alei i zauważyłem, że stojące tutaj budynki mają szlkane nowoczesne fasady i pełno tu szyldów zagranicznych banków i eleganckich kafejek.

Wjechaliśmy na nieduży plac z pomnikiem przedstawiającym jakiegoś zmęczonego polityka. Po dwóch stronach placu zauważyłem tarasy kawiarni, na których siedział tłum urzędników płci obojga. Wszyscy byli uśmiechnięci i popijali drinki. W Parlamencie Europejskim musi być coś wyjątkowego, skoro wszyscy pracownicy są tacy zadowoleni.

– Voilà! – oznajmił taksówkarz.

– Merci – odparłem, bo Elodie zapłaciła kierowcy bez słowa, wzięła paragon i wyskoczyła z samochodu.

Jej niskie obcasy stukały na bruku, gdy biegła w stronę wielkiego beżowego dziedzińca otoczonego łukowatym murem obwieszonym ogromnymi zdjęciami upamiętniającymi zakończone powodzeniem inicjatywy unijne. Wdzięczni odbiorcy dotacji w euro uśmiechali się z fotografii jeszcze promienniej niż urzędnicy przechadzający się po placu.

Na podjeździe kręciło się całkiem sporo ludzi wyglądających na eurokratów – stali w grupkach, rozmawiali albo szli do kafejek. Elodie przeciskała się między nimi, aż dotarła do szerokich schodów – klatka schodowa musiała być największą szklaną konstrukcją poza Ameryką i Dubajem. Ten, komu udało się dostać kontrakt na usługi szklarskie w Parlamencie Europejskim, pewnie od razu przeszedł na emeryturę i wyjechał na Kajmany. Albo założył firmę myjącą okna.

– Allez, Paul, ruchy, ruchy, ruchy! – warknęła przez ramię Elodie.

Zachowywała się teraz jak mój osobisty trener.

Przy pierwszych drzwiach musiała sięgnąć do torby po przepustkę. Uciekając się do władczego tonu oraz zmysłowego przygryzania wargi, zdołała ubłagać strażnika, żeby mnie wpuścił.

– Tylko dwie minutki. Ten pan zaraz wyjdzie – obiecała.

Mężczyzna wzruszył ramionami. Fałszywe obietnice polityków nie robiły już na nim wrażenia. Elodie pchnęła mnie przez obrotowe drzwi, potem prawie przerzuciła przez bramkę z wykrywaczem metalu, a po chwili pędziliśmy po szerokiej marmurowej posadzce foyer w kierunku recepcji. Tam wreszcie można się było zatrzymać.

Kobieta za kontuarem gawędziła życzliwie z mężczyzną, którego akurat obsługiwała. Facet miał na sobie zwyczajne ciuchy, nie garnitur. Takich mężczyzn Elodie zwykła traktować jak popychadła.

– Przepraszam bardzo, ale mam pilną sprawę – odezwała się po francusku gromkim głosem.

Mężczyzna odwrócił się i spojrzał prosto w rozgniewane oczy Elodie.

– Ależ proszę – odparł po angielsku.

Najwyraźniej był przyzwyczajony do tego, że paryżanie traktują go z góry.

– Oui, Madame? – spytała recepcjonistka.

– Muszę się podpisać. Nie ma jeszcze siódmej, n’est-ce pas? – Elodie podniosła rękę i zerknęła na zegarek, żeby wszyscy widzieli, że w pełni zasłużyła na swoją dniówkę, bo pokazała się w pracy całe dwie minuty przed końcem dnia.

– Siódmej? Członkowie Parlamentu Europejskiego mogą podpisywać się nawet później – wyjaśniła recepcjonistka, z trudem ukrywając zadowolenie z faktu, że Elodie niepotrzebnie gnała na złamanie karku. – Mogą się państwo podpisywać do jedenastej.

– Do jedenastej? – Elodie otwarła usta. – Ale ja zawsze podpisuję się przed siódmą. Z tego powodu odwołałam kolację w Paryżu. Co prawda na kolacji miał być tylko mój mąż, ale mimo wszystko… Dlaczego nikt nas o tym nie informował?

Elodie zachowała się jak zwykle – podobnie zresztą jak wszyscy Francuzi – czyli zwalała winę na innych.

– Jest oficjalny dokument, Madame – odparła recepcjonistka. Odwróciła się, otwarła szufladę i z kamienną twarzą rzuciła na biurko ciężki wolumin. – Regulamin pracy członków Parlamentu Europejskiego – oznajmiła.

Elodie cofnęła się, jakby ktoś właśnie dał jej do potrzymania żywego borsuka.

– Przecież nie mogę tego wszędzie ze sobą targać – zaprotestowała.

– Może Louis Vuitton produkuje specjalne torby dla europosłów – zasugerowałem. – Mogłabyś ją sobie wrzucić w koszty.

Recepcjonistka posłała mi delikatny uśmiech.

– Regulamin jest również w wersji elektronicznej. Mogę pani przesłać – zaproponowała.

– Dziękuję, moja asystentka go przeczyta i przekaże mi najważniejsze informacje – odparła Elodie i machnęła reką w moim kierunku. – Poczekaj tu, a ja się podpiszę – poleciła. – Nie będę cię przepychała przez kolejne bramki. Może zorganizujesz sobie w tym czasie przepustkę dla gości?

To powiedziawszy, zostawiła mnie w towarzystwie mężczyzny, którego jednym zdaniem usunęła ze swojej drogi. Zrobiło się trochę niezręcznie. Facet zmierzył mnie wzrokiem. Byliśmy ubrani podobnie – biała koszula, dżinsy i ciemna marynarka – ale mnie spowijała dodatkowo aura niedbałości. On jednak był posiadaczem stałej plastikowej przepustki zawieszonej na szyi na podniszczonej już smyczy, podczas gdy ja byłem tu tylko przejazdem.

– Ależ proszę, pan pierwszy – odezwałem się, żeby przerwać niezręczną ciszę. – Przepraszam, że się wepchnęliśmy. Ona jest Francuzką.

– O tak. – Mężczyzna pokiwał głową. – To widać.

Elodie wróciła do recepcji dziesięć minut później, cała w skowronkach. Każdy by się cieszył, gdyby dostał kilkaset euro za jeden podpis. Podziękowała recepcjonistce i z wdziękiem przeprosiła mężczyznę, przed którego się wepchnęła. Zdążyłem się już zorientować, że gość przyszedł tylko pogadać z recepcjonistką i ustąpiłby nam miejsca, nawet gdyby Elodie na niego nie warczała.

Elodie wzięła mnie pod rękę jak stara dobra znajoma – tym razem nie jak policjant – i wyprowadziła, rozdając uśmiechy niczym księżniczka na charytatywnej wyprzedaży. Przeszliśmy przez bramkę i po chwili znaleźliśmy się na zewnątrz.

– Muszę się czegoś napić – oznajmiła, gdy schodziliśmy po schodkach na dziedziniec otoczony gigantycznymi posterami. Jeden z nich przedstawiał zdjęcie brudnego brzdąca, który dzięki Unii Europejskiej popijał czystą wodę.

– Ja też – odparłem. – Najlepiej czegoś klarownego i z bąbelkami.

Byłem przekonany, że zdjęcie brzdąca sponsorowała jedna z kafejek obok parlamentu. Sam widok wystarczył, żeby człowiekowi zachciało się pić.

– Przy okazji możesz mi wyjaśnić, o co chodzi z tymi językami.

– To nic wielkiego – odrzekła Elodie.

Prychnęła tak, jak to robią Francuzi, kiedy guzik ich obchodzi temat poruszany przez rozmówcę.

– Sprowadziłaś mnie do Brukseli, a teraz mówisz, że to nic wielkiego? – spytałem.

– Większość z nas zajmuje się tu pierdołami, Paul. Nie wiedziałeś? – Roześmiała się z własnego dowcipu. – A tak poważnie, chciałam powiedzieć, że mam budżet na projekt dotyczący języków, ale w rzeczywistości kryje się za tym coś o wiele ważniejszego.

– Tak?

– Tak. – Elodie przyciągnęła mnie bliżej siebie i rozejrzała się dookoła, jak gdyby chciała sprawdzić, czy któryś z posiadaczy przepustek na dziedzińcu przypadkiem nas nie podsłuchuje.

Nikt nie podsłuchiwał – wyglądało na to, że wszyscy zajęci byli niezobowiązującymi rozmowami po zakończonym dniu pracy. Mimo wszystko Elodie zniżyła głos.

– Mam dla ciebie misję, Paul.

– Naprawdę?

To mogło oznaczać świetną zabawę lub, jak znałem Elodie, wielką katastrofę.

– Owszem.

Puściła moje ramię i ruszyła po kamiennych beżowych płytach w stronę pierzei z kafejkami.

– Masz zamiar mi wyjaśnić, o co chodzi? – spytałem, biegnąc za nią.

– Nie tutaj. Powiem ci wszystko jutro rano.

– I po to wyciągnęłaś mnie z łóżka?

Głowa znów zaczynała mi pulsować. Najwyraźniej miała mi za złe, że zmuszałem ją do wysiłku, podczas gdy mogła spokojnie leżeć na poduszce.

– Z łóżka? O szóstej wieczorem? – Elodie się roześmiała, przystając przed przejściem na drugą stronę ulicy, gdzie znajdował się taras najbliższej kawiarni.

– Mogłabyś przynajmniej streścić, o co chodzi.

– Niech ci będzie. – Pokręciła głową, patrząc na mnie jak na upierdliwe dziecko, po czym pochyliła się i powiedziała: – Śledzisz w wiadomościach informacje na temat ewentualnego referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii?

– Oczywiście.

Od kilku miesięcy w wiadomościach nie mówiło się właściwie o niczym innym. Wszyscy usiłowali przewidzieć, kiedy dojdzie do referendum i jaki będzie wynik. Teraz, gdy wreszcie ustalono datę, o referendum mówiono już wszędzie. Strach było otworzyć lodówkę. Temat przewijał się już nawet w prognozach pogody: jak opady deszczu wpłyną na frekwencję.

– I jak myślisz, jaki będzie wynik? – dopytywała Elodie.

– Nie mam pojęcia, wyniki sondaży są niejednoznaczne.

– Tak czy owak ja, choć raczej powinnam powiedzieć „my”… – Po raz kolejny rozejrzała się, czy nikt nie podsłuchuje. – My, Francuzi, nie chcemy, żeby Wielka Brytania wystąpiła z Unii.

– Poważnie?

W to akurat trudno mi było uwierzyć. W Paryżu krążyła opinia, że perspektywa wyrugowania odwiecznego rywala Francji w walce o władzę w Europie wydawała się kusząca. Dwieście lat temu o tym właśnie marzył Napoleon.

– Oczywiście. – Elodie jeszcze bardziej zniżyła głos i szepnęła mi do ucha: – Potrzebujemy silnej Europy, żeby stawić czoła hegemonii Amerykanów.

– Ach, rozumiem.

Francuzi uwielbiają takie słowa jak „hegemonia”, szczególnie wtedy, gdy mowa o ich największym postrachu zza oceanu. Nie mam pojęcia, co ten wyraz oznacza, zresztą Francuzi chyba też, co nie zmienia faktu, że brzmi nieźle.

– Poza tym Brytyjczycy nie zdają sobie sprawy, jak wielkie korzyści odnoszą z przynależności do wielkiej europejskiej drużyny – mówiła dalej Elodie. – Pozostawiona sama sobie Wielka Brytania nie byłaby taką potęgą. Świat postrzegałby ją jako kolejną małą wyspę, bo tym w istocie jest. Coś jak większa Korsyka. Wy, Anglicy, zamykacie oczy i nie chcecie dostrzec tej prawdy. Chowacie głowę w strusia. Tak się u was mówi?

Na jej nieskazitelnej angielszczyźnie rysy pojawiały się tylko wówczas, gdy Elodie była naprawdę zdenerwowana.

– To byłoby niebezpieczne posunięcie – przyznałem. – A jaka ma być w tym wszystkim moja rola? W twoich planach, oczywiście, nie w strusiu.

– Pomożesz nam powstrzymać Wielką Brytanię przed wystąpieniem z Unii, to oczywiste.

Elodie cofnęła się i wykrzywiła usta w grymasie, jakby dziwiło ją, że jeszcze się tego nie domyśliłem – uniosła brwi i zmarszczyła nos tak, że przydałby się chyba litr botoksu, żeby z powrotem go wygładzić.

– Och. – To mnie zaskoczyło. – I pomyślałaś, że ja bym się tym chętnie zajął?

– Nie chcesz, żeby Wielka Brytania została w Europie, Paul? Mieszkasz tu. Jesteś obywatelem kontynentu. – Elodie gapiła się na mnie tak, jakbym przed chwilą oznajmił, że wychodzę z jacuzzi, zanim włączono bąbelki.

– Właściwie to jeszcze nie jestem pewien, czego chcę. Nadal rozważam argumenty za i przeciw.

– To bardzo wyważone podejście, Paul, ale weź pod uwagę jeden detal: płacę ci, i to niemało, za wykonanie konkretnej pracy, więc chcę, żebyś wykonał zadanie.

– Ale jak niby mam powstrzymać Wielką Brytanię przed odejściem z Europy?

– Mamy pewien plan, Paul. Jutro wyjaśnię ci szczegóły. A teraz chodźmy się wreszcie czegoś napić. Jutro musisz od razu zabrać się do pracy. Nie chcemy marnować unijnych pieniędzy.

Z tymi słowami podniosła rękę i wkroczyła na ulicę przed taksówkę, która zatrzymała się z piskiem opon. W Paryżu taki krok oznaczałby niechybną śmierć pod kołami. Elodie najwyraźniej zdążyła się już zaaklimatyzować w Brukseli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: