Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mężczyźni mojego życia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
16,99

Mężczyźni mojego życia - ebook

Ikona polskiej telewizji pisze o mężczyznach, którzy odegrali ważną rolę w jej życiu zawodowym i osobistym. Opowiada o swoich byłych mężach, członkach rodziny, współpracownikach i przełożonych. Oprowadza nas po korytarzach TVP, kulisach festiwali w Opolu i Sopocie oraz milicyjnych celach, w których zdarzyło się jej wylądować. W książce Katarzyny Dowbor "Mężczyźni mojego życia" przeczytamy między innymi o szefie TVP2 Jerzym Kapuścińskim, byłych prezesach TVP Robercie Kwiatkowskim i Wiesławie Walendziaku, a także o prezenterze telewizyjnym Janie Suzinie i Krzysztofie Ibiszu. Autorka niejednokrotnie burzy nasze wyobrażenia na temat osób znanych z ekranu. Nie oszczędza swoich kolegów, np. Wojciecha Manna, o którym pisze, że "traci po poznaniu". Przytacza barwne anegdoty. Dowiadujemy się, że Zygmunt Chajzer udawał konduktora w pociągu, a Krzesimir Dębski świętował swoje urodziny na koniu zupełnie nagi. Z kolei Włodzimierz Szaranowicz tańczył z Dowbor na stole, zaś Władysław Komar pytał ją często: "Jak tam Kasieńka? Może trzeba komuś przypierdolić?"

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-61808-32-9
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Za­pew­ne wie­lu Czy­tel­ni­ków za­in­try­go­wał ty­tuł tej książ­ki. Może szu­ka­li w niej pi­kant­nych opi­sów i nie­dy­skret­nych zwie­rzeń. Paru pa­nów bę­dzie po­szu­ki­wa­ło też za­pew­ne swo­ich na­zwisk, ale nie­ste­ty ich nie znaj­dą. Dla­te­go, że a) nie byli war­ci, żeby o nich wspo­mi­nać, b) byli zbyt nud­ni, aby o nich opo­wia­dać, c) nie chcia­łam psuć sło­wa­mi tego, co kie­dyś mię­dzy nami było. Każ­dy z za­wie­dzio­nych niech so­bie sam od­po­wie na py­ta­nie, pod któ­ry pod­punkt pod­pa­da.

Za­tem ty­tuł jest tro­chę my­lą­cy, bo do­ty­czy głów­nie męż­czyzn z mo­je­go ży­cia za­wo­do­we­go. Ten mały pod­stęp wy­ni­ka z ob­ser­wa­cji współ­cze­sne­go świa­ta, któ­ry – co wszy­scy wi­dzi­my – bar­dzo się nam sta­blo­idy­zo­wał. A w tym ta­blo­ido­wym świe­cie naj­waż­niej­szy jest moc­ny, efek­tow­ny ty­tuł. Sko­ro czy­ta­my na co dzień o koń­cach świa­ta, któ­re nie nad­cho­dzą, skan­da­lach, któ­re są wy­du­ma­ne, i sen­sa­cjach, któ­re są zmy­ślo­ne, to i ja po­sta­no­wi­łam iść z du­chem cza­su.

Nie jest to za­tem książ­ka plot­kar­ska. Ra­czej nie wy­wo­ła wiel­kie­go skan­da­lu. Je­śli już, to taki śred­ni. Owszem, opo­wia­dam w niej tak­że o mo­ich trzech mę­żach i in­nych bli­skich mi męż­czy­znach. Ale nie cho­dzi tu o ta­jem­ni­ce sy­pial­ni, ale o por­tre­ty barw­nych, nie­tu­zin­ko­wych lu­dzi, któ­rych po­zna­łam w swym ży­ciu. Spo­tka­łam ich bar­dzo wie­lu, tro­chę za spra­wą pra­cy, jaką wy­ko­ny­wa­łam, a tro­chę – mam na­dzie­ję – dzię­ki so­bie sa­mej. Grze­chem by­ło­by za­cho­wać tę wie­dzę dla sie­bie. Tym bar­dziej że wie­le opi­sa­nych tu hi­sto­rii jest na­praw­dę za­baw­nych. Będę szczę­śli­wa, je­śli ro­ze­śmie­je­cie się, czy­ta­jąc tę książ­kę. Mam na­dzie­ję, że Męż­czyź­ni mo­je­go ży­cia wpra­wią Was, Dro­dzy Czy­tel­ni­cy, w do­bry hu­mor. Po to ta książ­ka po­wsta­ła.

Ka­ta­rzy­na Do­wborJanusz Atlas Drugi mąż

Za­wsze się chwa­lił, że był moim twór­cą. Ja mu od­po­wia­da­łam, że to jed­nak za­słu­ga mo­ich ro­dzi­ców. Ja­nu­sza po­zna­łam w Trój­ce. On był w trak­cie roz­wo­du, ale waż­niej­sze jest to, że był uzna­nym dzien­ni­ka­rzem. W Trój­ce miał wła­sny fe­lie­ton pod ty­tu­łem Te­raz ja, a wła­ści­wie J.A., czy­li Ja­nusz Atlas. Miał kiep­ską dyk­cję, więc trze­ba było go wie­lo­krot­nie na­gry­wać i po­pra­wiać. Ja­nusz był świet­nym, dow­cip­nym i zło­śli­wym fe­lie­to­ni­stą, pi­sał rów­nież ka­pi­tal­ne re­por­ta­że. Ra­zem z Ar­tu­rem Za­wi­szą pu­bli­ko­wa­li w „Ku­li­sach” i to były praw­dzi­we pe­reł­ki dzien­ni­kar­stwa.

Ja­nusz, gdy­by miał tro­chę lep­szy cha­rak­ter, był­by jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych dzien­ni­ka­rzy w Pol­sce. Zgu­bił go jed­nak al­ko­hol oraz ma­łost­ko­wość. Był pa­mię­tli­wy, wy­kłó­cał się o byle co, za­miast pi­sać waż­ne rze­czy, do cze­go był stwo­rzo­ny. Oto przy­kład. Ja­nusz za­wsze pi­sał w nocy. Po­nie­waż na po­cząt­ku mie­li­śmy małe miesz­kan­ko i on pra­co­wał tuż przy łóż­ku, to ja wkrót­ce na­uczy­łam się za­sy­piać przy stu­ko­cie ma­szy­ny do pi­sa­nia. Po­tra­fił na­pi­sać trzy fe­lie­to­ny jed­nej nocy. Ja za­sy­pia­łam, on pi­sał, bu­dzi­łam się, a on wła­śnie koń­czył. I wszyst­ko mi rano czy­tał. Kie­dyś po­wi­tał mnie ką­śli­wym fe­lie­to­nem o ja­kimś re­ży­se­rze: że bez­ta­len­cie, że zro­bił bez­na­dziej­ny film, że dno kom­plet­ne. Strasz­li­wie fa­ce­ta i to jego dzie­ło zma­sa­kro­wał. Wów­czas wszyst­ko ro­bi­li­śmy ra­zem. Po­nie­waż ja tego fil­mu nie wi­dzia­łam, to i on nie mógł. I mó­wię: „Ja­nusz, ale ty nie oglą­da­łeś tego fil­mu”. On na to: „Nie szko­dzi. Ale on dwa­dzie­ścia je­den lat temu od­bił mi dziew­czy­nę i te­raz musi mi za to za­pła­cić”. I to był wła­śnie pro­blem Atla­sa. Miał w so­bie mnó­stwo żół­ci, któ­ra zże­ra­ła jego sa­me­go i jego ta­lent.

Ale wróć­my do na­szych po­cząt­ków. On mnie wy­pa­trzył na ko­ry­ta­rzu w Trój­ce i od­kąd mnie zo­ba­czył, kom­bi­no­wał, jak­by mnie tu po­de­rwać. Nie by­łam za­in­te­re­so­wa­na. Dzie­sięć lat star­szy ode mnie, chu­dy, dłu­gi, nie w moim ty­pie. No i sko­rzy­stał z po­mo­cy Mo­ni­ki Olej­nik. By­ły­śmy wte­dy za­ko­le­go­wa­ne, bo ra­zem ro­bi­ły­śmy ma­te­ria­ły. Za­pro­sił Mo­ni­kę i jesz­cze jed­ne­go ko­le­gę do SPA­TiF-u. A wte­dy SPA­TiF był miej­scem kul­to­wym i bar­dzo eks­klu­zyw­nym. Nie każ­dy mógł tam wejść. Ja­nusz po­pro­sił Mo­ni­kę, żeby za­bra­ła ze sobą mnie, a on sta­wia ko­la­cję. Po­szli­śmy we czwór­kę, pod­czas ko­la­cji za­czął mnie ad­o­ro­wać, uwo­dzić, no i uda­ło mu się ze mną umó­wić.

Szyb­ko sta­li­śmy się nie­roz­łącz­ni. Wszę­dzie cho­dzi­li­śmy ra­zem. Wszyst­ko było świet­nie do mo­men­tu, kie­dy lu­dzie za­czę­li do nie­go mó­wić Pa­nie Do­wbor. Dla jego po­czu­cia wła­snej war­to­ści i mę­skiej próż­no­ści było to nie do znie­sie­nia. Naj­pierw Ja­nusz bar­dzo chciał, że­bym pra­co­wa­ła w te­le­wi­zji, ale jak mi tam za­czę­ło iść, to strasz­nie cier­piał. Zo­stał mę­żem swo­jej żony i bar­dzo go to uwie­ra­ło. Kie­dyś po­je­cha­li­śmy na przy­kład na fe­sti­wal do So­po­tu. On miał akre­dy­ta­cję, ja by­łam tyl­ko oso­bą to­wa­rzy­szą­cą, ale to mnie lu­dzie pro­si­li o au­to­graf, co go iry­to­wa­ło. Uwa­żał, że to nie­spra­wie­dli­we, bo on od lat pi­sał świet­ne tek­sty, a ja tyl­ko po­ka­zy­wa­łam się w te­le­wi­zji.

Go­rzej, że fru­stra­cje cza­sa­mi znaj­do­wa­ły nie­bez­piecz­ne uj­ście. Ja­nusz jak to Ja­nusz upił się na przy­ję­ciu pod­czas fe­sti­wa­lu w So­po­cie. A był tam mój ów­cze­sny szef Zbi­gniew Bo­życz­ko. I Ja­nusz stwier­dził, że nie lubi tego ch… i mu wy­gar­nie. Jak po­wie­dział, tak nie­ste­ty zro­bił. Za­czął go szar­pać i mó­wić, co o nim my­śli. Ja prze­ra­żo­na gdzieś ucie­kłam, ale nie­wie­le to po­mo­gło. Po po­wro­cie do War­sza­wy dy­rek­tor we­zwał mnie do sie­bie i za­bro­nił przez pół roku po­ka­zy­wać się na wi­zji. Tak mi wła­śnie po­ma­gał w ka­rie­rze mój mał­żo­nek. „Ale prze­cież to nie ja pana szar­pa­łam” – prze­ko­ny­wa­łam sze­fa. „Nie szko­dzi. Na przy­szłość bę­dzie pani le­piej pil­no­wać męża” – od­po­wie­dział i de­cy­zji nie zmie­nił.

Przy­gód mie­li­śmy co nie­mia­ra. Nie był to ła­twy zwią­zek. Pierw­sze dwa lata były idyl­licz­ne. Wszę­dzie ra­zem i bar­dzo bli­sko sie­bie. Do­pie­ro po­tem się oka­za­ło, że przez ten czas Ja­nusz był za­szy­ty. Ja tego nie wie­dzia­łam. W ogó­le nie mia­łam po­ję­cia, że ma pro­blem z al­ko­ho­lem. Po­tem eks­plo­do­wa­ło. Ja­nusz po al­ko­ho­lu ro­bił się agre­syw­ny i nie pa­no­wał nad sobą.

Ja wte­dy nie umia­łam go­to­wać, Ja­nusz też, a zresz­tą w na­szej sie­dem­na­sto­me­tro­wej ka­wa­ler­ce nie bar­dzo było jak go­to­wać. Na­czy­nia się myło w wan­nie, ku­chen­ka była w mi­kro­sko­pij­nym przed­po­ko­ju. Po­nie­waż je­stem za­rad­na, to uda­ło mi się zna­leźć ko­bie­tę chęt­ną do za­mia­ny miesz­kań – jej było trud­no wcho­dzić na trze­cie pię­tro. Moi ro­dzi­ce do­ło­ży­li tro­chę pie­nię­dzy na do­pła­tę i za­mie­ni­li­śmy na­szą klit­kę na jej sie­dem­dzie­się­cio­me­tro­we miesz­ka­nie na Mo­ko­to­wie.

No i jest prze­pro­wadz­ka. Po­pro­si­li­śmy paru ko­le­gów, żeby po­mo­gli no­sić na­sze gra­ty. Sam Ja­nusz, mimo że za­wo­do­wo zaj­mo­wał się spor­tem, był sła­be­uszem i szyb­ko się mę­czył. Wniósł z ko­le­gą je­den me­bel, po­tem dru­gi, ale przy trze­cim coś mu spa­dło na nogę, bo już opadł z sił. Sta­nął i wrza­snął: „Pier… tę całą prze­pro­wa­dzę! Nie bę­dzie­my się prze­pro­wa­dzać”. I po­szedł na wód­kę. A ja zo­sta­łam z jego ko­le­ga­mi i me­bla­mi na uli­cy. To był cały Ja­nu­szek.

Waż­nym miej­scem był dla nas SPA­TiF, gdzie nasz zwią­zek się na­ro­dził. To było wów­czas nie­zwy­kłe, le­gen­dar­ne miej­sce. Tam wła­śnie ja­da­li­śmy obia­dy. Ską­di­nąd cie­ka­we, że mie­li­śmy wów­czas tyle cza­su, żeby wy­cho­dzić z pra­cy i co­dzien­nie spo­ty­kać się na obie­dzie. Dzi­siaj to prze­cież nie do po­my­śle­nia, tak bar­dzo zwięk­szy­ło się tem­po ży­cia. W SPA­TiF-ie kil­ka sto­li­ków mia­ło swo­ich sta­łych re­zy­den­tów i nie moż­na tam było sia­dać. Na wła­sne oczy wi­dzia­łam wie­lo­krot­nie opi­sy­wa­ną sce­nę, jak wie­czo­rem po spek­ta­klu wpa­dał do SPA­TiF-u Bro­ni­sław Paw­lik, bez sło­wa pod­cho­dził do baru, a biu­ścia­sta pani Da­nu­sia na­le­wa­ła mu dwie wód­ki. Chla­pał jed­ną, po­tem dru­gą i wy­cho­dził. Tyl­ko „do wi­dze­nia” mó­wił. By­wał tam czę­sto Jo­nasz Ko­fta, z któ­rym się bar­dzo lu­bi­li­śmy.

Słyn­ną po­sta­cią był szat­niarz Fra­nek. Plot­ko­wa­no, że był ube­kiem, ale to były tyl­ko do­my­sły. Fra­nek uwiel­biał ar­ty­stów. Miał spe­cjal­ną ma­ry­nar­kę, któ­rą po­ży­czał nie­wła­ści­wie ubra­nym ak­to­rom czy re­ży­se­rom, bo żeby wejść do SPA­TiF-u, trze­ba było być wła­ści­wie odzia­nym. W ra­zie po­trze­by po­ży­czał spłu­ka­nym go­ściom pie­nią­dze. Wy­mie­niał tak­że wa­lu­ty. Na do­pła­tę do miesz­ka­nia ro­dzi­ce dali mi do­la­ry i wła­śnie Fra­nek wy­mie­nił je na zło­tów­ki po do­brym kur­sie. Był tak­że po­moc­ny w in­nych aspek­tach ży­cia. Kie­dy mój mąż wpa­dał do SPA­TiF-u beze mnie, to za­zwy­czaj koń­czy­ło się to nie­zbyt do­brze. Wte­dy dzwo­nił do mnie Fra­nek, przed­sta­wiał się i mó­wił: „Pacz­ka do ode­bra­nia”, czy­li trze­ba było wy­cią­gnąć z lo­ka­lu pi­ja­ne­go w sztok Atla­sa. A po­tem od­ho­lo­wać go do domu, co nie było ła­twe, bo wciąż jeź­dzi­li­śmy ma­lu­chem. Po wó­decz­ce w Atla­sie bu­dzi­ła się ułań­ska fan­ta­zja: chwy­tał sza­bel­kę w dłoń i był bar­dzo bo­jo­wy. We­pchnię­cie go do tak ma­łe­go sa­mo­cho­du było trud­ne, a jak już mi się to uda­ło, to Ja­nusz ła­pał za kie­row­ni­cę albo trą­bił. To była praw­dzi­wa ge­hen­na.

Za­zwy­czaj jak przy­cho­dzi­łam po za­la­ne­go Atla­sa, to mi­ja­łam się w drzwiach z pew­ną zna­ną ak­tor­ką, któ­ra wy­cią­ga­ła ze SPA­TiF-u pew­ne­go słyn­ne­go pia­ni­stę, rów­nież za­mro­czo­ne­go al­ko­ho­lem. Ona też od­bie­ra­ła swo­ją pacz­kę. Nic dziw­ne­go, że z tą ak­tor­ką zbli­ży­ły­śmy się do sie­bie i bar­dzo po­lu­bi­ły­śmy. Mia­ły­śmy po­dob­ne trau­my, więc się do­brze ro­zu­mia­ły­śmy. Na­wet po­mo­gła mi parę razy upchać nogi Ja­nu­sza w ma­lu­chu.

W dru­giej fa­zie na­sze­go związ­ku Ja­nusz był za­zwy­czaj albo pi­ja­ny, albo na kacu. Kie­dy miał mo­ral­nia­ka, to był po­de­ner­wo­wa­ny. A że sam z sie­bie był ner­wo­wy, więc sta­wał się po pro­stu nie do wy­trzy­ma­nia. Kie­dyś w na­szym ma­lu­chu za­czął się nade mną znę­cać psy­chicz­nie, do­ga­dy­wać. Było to bar­dzo nie­przy­jem­ne. Go­ni­łam już reszt­ką sił. W de­spe­ra­cji mó­wię mu: „Jak się za chwi­lę nie za­mkniesz, to wjeż­dżam pod tę cię­ża­rów­kę”. Prze­stra­szył się, za­milkł. I go­dzi­nę nic nie mó­wił.

W tym cza­sie czę­sto jeź­dzi­łam w tak zwa­ne tra­sy – wy­jaz­dy, pod­czas któ­rych pro­wa­dzi­łam wy­stę­py es­tra­do­we lub ka­ba­re­to­we. Trwa­ło to kil­ka, kil­ka­na­ście dni. By­wa­ło jed­nak, że wra­ca­łam wcze­śniej do domu. I za­sta­wa­łam tam za­zwy­czaj taki wi­dok: zna­ny re­ży­ser, zna­ny po­eta, zna­ny pu­bli­cy­sta sie­dzą i piją z Ja­nu­szem wód­kę. W ta­kich sy­tu­acjach ro­bi­łam groź­ną, znie­cier­pli­wio­ną minę, a mój mąż go­rącz­ko­wo prze­ga­niał kum­pli, bo jed­nak tro­chę się mnie bał.

Z Ja­nu­szem by­łam pięć lat i było to pięć lat abs­ty­nen­cji. Mąż sku­tecz­nie znie­chę­cił mnie do al­ko­ho­lu.

Ja­nusz mie­wał tak­że ata­ki za­zdro­ści. W la­tach osiem­dzie­sią­tych słyn­ne były do­rocz­ne bale w ho­te­lu Fo­rum, któ­re or­ga­ni­zo­wał jego dy­rek­tor pan Wilk. Za­pra­sza­ni byli lu­dzie zna­ni, dziś po­wie­dzie­li­by­śmy, że ce­le­bry­ci. Te bale były bar­dzo miłe. Na jed­nym sie­dzie­li­śmy z pa­ro­ma oso­ba­mi, wśród któ­rych był ko­le­ga Ja­nu­sza w pięk­nym bia­łym smo­kin­gu. Mu­zy­ka gra­ła, ale Atlas jak to on wo­lał pić niż tań­czyć. A ja mia­łam ocho­tę na za­ba­wę. Za­uwa­żył to ten zna­jo­my i po­pro­sił mnie do tań­ca. Za­tań­czy­li­śmy raz, dru­gi, trze­ci. Ja­nusz na­gle stwier­dził, że ja coś za czę­sto tań­czę z pa­nem w bia­łym smo­kin­gu. I kie­dy wró­ci­li­śmy do sto­li­ka, pod­szedł i bez sło­wa ude­rzył czło­wie­ka pię­ścią w twarz. Nie za­po­mnę tego wi­do­ku: na bia­ły smo­king po­la­ła się krew. „Ja­nusz, o co ci cho­dzi, prze­cież to jest Sta­sio” – za­czę­ło krzy­czeć to­wa­rzy­stwo. „Nie­waż­ne, nikt nie bę­dzie tań­czył z moją żoną”. Ja ucie­kłam do to­a­le­ty. Nie­ste­ty, Atlas wy­rwał mi to­reb­kę, w któ­rej mia­łam pie­nią­dze i do­ku­men­ty. I nie chciał jej zwró­cić. Więc pół sali ba­lo­wej pro­wa­dzi­ło z nim ne­go­cja­cje, żeby mi od­dał.

Za­baw­na jest spra­wa na­sze­go roz­wo­du. Woj­nę to­czy­li­śmy przede wszyst­kim o na­sze­go jam­ni­ka. To była sucz­ka Fel­ka, któ­rą do­sta­li­śmy od świę­tej pa­mię­ci Ewy Sa­łac­kiej, mo­jej bli­skiej przy­ja­ciół­ki. I wła­śnie Fel­ka była chy­ba naj­więk­szą mi­ło­ścią Ja­nu­sza. Bar­dziej ko­chał ją niż mnie czy któ­rą­kol­wiek ze swo­ich żon. Miał ab­so­lut­ne­go fio­ła na punk­cie Fel­ki.

Cap­nę­łam wła­śnie ją, kie­dy wy­szłam z na­sze­go domu po tym, jak Ja­nusz pod­niósł na mnie rękę. Zro­bił to pierw­szy i za­ra­zem ostat­ni raz. Kie­dy mnie ude­rzył, wzię­łam kil­ka dro­bia­zgów, za­bra­łam Fel­kę pod pa­chę i wy­szłam. Je­śli męż­czy­zna raz ude­rzy, to zna­czy, że póź­niej bę­dzie to ro­bił zno­wu. Ko­bie­ta nie może się na to zgo­dzić.

No i za­czę­ła się hi­ste­ria. Nie cho­dzi­ło o to, że mnie nie ma ani że za­bra­łam sa­mo­chód. Ale jak śmia­łam wziąć Fel­kę? Ja­nusz za­cho­wał miesz­ka­nie, któ­re mu zo­sta­wi­łam, wy­cho­dząc z za­ło­że­nia, że szyb­ciej za­ro­bię na nowe, niż się z nim do­ga­dam. Nie od­dał mi mo­ich ubrań i bu­tów, któ­rych w po­śpie­chu nie za­bra­łam. Po­nie­waż była zima i wy­szłam w fu­trze, to krzy­czał, że pół fu­tra jest jego. Na­to­miast nie mógł znieść tego, że mam na­sze­go jam­ni­ka. Za­czął do mnie wy­dzwa­niać do pra­cy i do­ma­gać się zwro­tu Fel­ki. Pew­ne­go dnia ją po­rwał. Mu­siał mnie śle­dzić, do­wie­dział się, gdzie miesz­kam, i kie­dy wy­szłam z Fel­ką na spa­cer, wpadł na traw­nik, za­brał mi psa i uciekł.

No i te­raz ja za­czę­łam wy­sy­łać do nie­go li­sty, w któ­rych żą­da­łam zwro­tu Fel­ki, ale po­nie­waż nie od­pi­sy­wał, to w koń­cu ja mu ją po­rwa­łam. Pod­je­cha­łam, kie­dy był z psem na spa­ce­rze, pod­bie­głam, za­bra­łam Fel­kę i ucie­kłam do sa­mo­cho­du. Więc był re­mis.

Na­stą­pił im­pas. Ja zło­ży­łam już wte­dy po­zew o roz­wód, więc Ja­nusz za­pro­po­no­wał, że da mi ten roz­wód pod wa­run­kiem, że ja mu zwró­cę psa. Na­wet na­pi­sał mi ta­kie oświad­cze­nie na pa­pie­rze. Za­sta­no­wi­łam się, stwier­dzi­łam, że nie ma sen­su po­ry­wać so­bie bied­ne­go psia­ka, a Ja­nusz go ko­cha i Fel­ka źle u nie­go mieć nie bę­dzie. Przy­ję­łam jego wa­ru­nek i od­da­łam mu jam­ni­ka.

Ale na spra­wie roz­wo­do­wej Ja­nusz (z wy­kształ­ce­nia praw­nik) po moim prze­mó­wie­niu o nie­zgod­no­ści cha­rak­te­rów wstał i rze­cze: „Wy­so­ki Są­dzie, ale ja bar­dzo ko­cham moją żonę”. W tej sy­tu­acji sąd nie mógł dać nam roz­wo­du. Do­sta­li­śmy pół roku na na­pra­wie­nie związ­ku, a po­tem mia­ła się od­być na­stęp­na roz­pra­wa. Na są­do­wym ko­ry­ta­rzu do­pa­dłam Ja­nu­sza i wy­po­mi­nam mu, że mie­li­śmy umo­wę, gen­tle­men’s agreement. „To było wczo­raj – mówi Atlas. – Dzi­siaj jest co in­ne­go”.

Ja­nusz nie tyl­ko pił, ale i pa­lił jak smok. Jak przy­sta­ło na praw­dzi­we­go dzien­ni­ka­rza, pa­lił jed­ne­go pa­pie­ro­sa za dru­gim. Bła­ga­łam go, żeby cho­ciaż nie ro­bił tego w sy­pial­ni. Ale gdzie tam. Kładł się na łóż­ku, sta­wiał so­bie na brzu­chu po­piel­nicz­kę, czy­tał i kop­cił. W są­dzie po­ru­szy­łam i tę kwe­stię. Po­wie­dzia­łam, że już nie mogę znieść tego wszech­obec­ne­go ty­to­nio­we­go smro­du. „I to ma być po­wód do roz­wo­du? To że palę?” – obu­rzył się Atlas. Ale tym ra­zem po­par­ła mnie sę­dzi­na, któ­ra wi­dać mia­ła po­dob­ną sy­tu­acje w domu. „Ja pa­nią ro­zu­miem!” – oznaj­mi­ła do­bit­nie.

Roz­wód z Atla­sem do­sta­łam dzię­ki Han­nie Ba­ku­le. Ja­nusz trzy razy oświad­czał przed są­dem, że mnie ko­cha i żyć beze mnie nie może. Tak mnie prze­trzy­mał pół­to­ra roku. W tym cza­sie po­znał Ba­ku­łę i za­czę­ła się mię­dzy nimi love. W koń­cu za­czął prze­bą­ki­wać, że chce się z Han­ką oże­nić. I pew­ne­go dnia ode­bra­łam te­le­fon. Dzwo­ni Ba­ku­ła: „Mam py­ta­nie: ty chcesz tego roz­wo­du?”. „Ja­sne, że chcę”. „Do­bra, masz za­ła­twio­ne”.

Do­pie­ro po la­tach do­wie­dzia­łam się, co było da­lej. Han­ka oświad­czy­ła Atla­so­wi, że za nie­go wyj­dzie. Tyl­ko że on był cały czas moim mę­żem. I pod­czas ko­lej­nej roz­pra­wy wresz­cie zgo­dził się na roz­wód. Pro­sto z sądu po­biegł do kwia­ciar­ni, ku­pił kwia­tek w do­nicz­ce i udał się do Ba­ku­ły, któ­rą pyta: „Wyj­dziesz za mnie?”. A ona mówi: „No co ty?”. Tak się wściekł, że wal­nął do­nicz­ką o zie­mię. I po­biegł do sądu, żeby od­krę­cić spra­wę roz­wo­du, ale oka­za­ło się, że mu­siał­by wno­sić opła­ty są­do­we, więc zre­zy­gno­wał. Tak to wła­śnie Han­na Ba­ku­ła uwol­ni­ła mnie od Ja­nu­sza Atla­sa, za co je­stem jej do­zgon­nie wdzięcz­na.

Czas spę­dzo­ny z Ja­nu­szem Atla­sem nie był ła­twy, ale też nie na­le­żał do nud­nych. To był nie­sa­mo­wi­cie in­te­li­gent­ny czło­wiek, któ­ry in­spi­ro­wał mnie in­te­lek­tu­al­nie. Był nie do koń­ca speł­nio­ny jako fe­lie­to­ni­sta, bo choć ta­len­tu miał wie­le, to cha­rak­ter prze­szka­dzał mu w ka­rie­rze.

Ja­nusz mó­wił mi czę­sto, że się przy nim roz­wi­nę­łam. I miał ra­cję. Pod­su­nął mi war­to­ścio­we książ­ki, na­uczył wie­lu rze­czy, jak choć­by tego, że dzien­ni­karz jest wart tyle, ile jego no­tes z te­le­fo­na­mi. Poza tym wpro­wa­dzał mnie w war­szaw­skie śro­do­wi­sko dzien­ni­ka­rzy, fil­mow­ców, ar­ty­stów. Na pew­no bar­dzo mi to uła­twi­ło start, ale z dru­giej stro­ny – jak by nie miał z cze­go le­pić, to by mnie nie ule­pił.

No i po­mógł mi na­pi­sać pra­cę ma­gi­ster­ską. Na Wo­ro­ni­cza była bar­dzo groź­na pani ka­dro­wa. Mó­wi­li­śmy na nią puł­kow­nik Sta­niec. Nie wiem, czy na­praw­dę była puł­kow­ni­kiem, ale na pew­no bu­dzi­ła po­strach. Wła­śnie do­sta­łam etat i by­łam bar­dzo szczę­śli­wa. We­zwa­ła mnie puł­kow­nik Sta­niec i mówi: „Nie mam two­je­go dy­plo­mu. Masz mie­siąc, żeby mi go przy­nieść. Jak nie do­sta­nę dy­plo­mu, to cię zwol­nię”.

Padł na mnie bla­dy strach. Mia­łam wy­kształ­ce­nie pre-zy­denc­kie – pra­cy już nie za­mie­rza­łam pi­sać. A tu na­gle taka spra­wa. Na szyb­ko mu­sia­łam stwo­rzyć ma­gi­ster­kę. Te­mat mo­jej pra­cy brzmiał: Czyn­ni­ki wpły­wa­ją­ce na pro­sty­tu­cję wśród nie­let­nich. Mu­sia­łam wy­ko­nać ba­da­nia śro­do­wi­sko­we. A skąd ja mia­łam wziąć nie­let­nie pro­sty­tut­ki? Dzwo­nię do Ja­nu­sza z proś­bą o po­moc. Ten dzwo­ni do An­to­nie­go Kop­fa, zna­ne­go kom­po­zy­to­ra. On, oka­zu­je się, ma za­przy­jaź­nio­ne pan­ny lek­kich oby­cza­jów z Ho­te­lu Eu­ro­pej­skie­go i Bri­sto­lu. I uma­wia mnie z ich sze­fo­wą z Eu­ro­pej­skie­go. Bie­gnę do tego ho­te­lu, roz­ma­wia­my so­bie, woła swo­je pod­opiecz­ne, one ob­fi­cie ra­czą mnie hi­sto­ria­mi.

W prze­rwie tych wy­wia­dów po­szłam do ho­te­lo­wej to­a­le­ty. A tam na­ska­ku­je na mnie jed­na pa­nien­ka i krzy­czy: „A ty co? Kon­ku­ren­cję nam tu­taj przy­szłaś ro­bić?”. „Nie, nie, ja tyl­ko pra­cę ma­gi­ster­ską pi­szę!” – za­pew­ni­łam ją gor­li­wie, bo by­łam tro­chę wy­stra­szo­na. „A, na­uko­wo, to w po­rząd­ku”.

Ba­da­nia uda­ło się zro­bić. Upro­si­łam pro­mo­to­ra mo­jej pra­cy, pro­fe­so­ra An­drze­ja Ja­czew­skie­go, żeby w bły­ska­wicz­nym tem­pie zwo­łał ko­mi­sję eg­za­mi­na­cyj­ną. Wszyst­ko w po­śpie­chu ze stra­chu, że mnie wy­rzu­cą z pra­cy. Pro­fe­sor dał się ubła­gać. Ale trze­ba było jesz­cze wszyst­ko spi­sać. Ro­bi­li­śmy to no­ca­mi. Ja dyk­to­wa­łam, Ja­nusz pi­sał. Atlas stu­kał na ma­szy­nie tyl­ko dwo­ma pal­ca­mi, ale po­tra­fił to ro­bić bły­ska­wicz­nie. Zdą­ży­li­śmy. Eg­za­min wy­padł tak so­bie, bo już dwa lata by­łam dzien­ni­ka­rzem i ja­koś stra­ci­łam za­pał do pe­da­go­gi­ki, na­wet w jej sek­su­olo­gicz­nym wy­mia­rze. Coś tam du­ka­łam, a mój pro­mo­tor wy­ja­śniał: „Pani Do­wbor chcia­ła po­wie­dzieć…”. Atlas od­ci­snął na mo­jej pra­cy swo­je pięt­no, co zna­la­zło wy­raz w za­rzu­cie jed­ne­go z człon­ków ko­mi­sji. Stwier­dził on, że to nie jest pra­ca ma­gi­ster­ska, lecz sen­sa­cyj­ny ma­te­riał dzien­ni­kar­ski. Za do­brze się to czy­ta­ło. Ko­niec koń­ców zda­łam, ale po eg­za­mi­nie mój pro­fe­sor po­pro­sił mnie, że­bym trzy­ma­ła się dzien­ni­kar­stwa. Obie­ca­łam, że tak zro­bię, i do­trzy­ma­łam sło­wa.

Trium­fal­nie wró­ci­łam z pa­pie­rem do pani puł­kow­nik Sta­niec. A ta mi mówi: „Świet­nie. Te­raz kup mi kwiat­ki, bo jak­bym cię nie zmu­si­ła, to nig­dy byś się nie obro­ni­ła. A wy­rzu­cić cię i tak nie mo­głam”. I tak z po­mo­cą pani puł­kow­nik i Ja­nu­sza Atla­sa zo­sta­łam ma­gi­strem.Michał Bajor Jak rudy z rudym

By­li­śmy bar­dzo za­przy­jaź­nie­ni. Po­zna­łam go, gdy pra­co­wa­łam w „Pe­ga­zie”. Kie­dyś ro­bi­łam o nim więk­szy film i po­je­cha­łam z eki­pą do Opo­la, skąd po­cho­dzi. Mia­łam miesz­kać w ho­te­lu, ale mama Mi­cha­ła na to nie po­zwo­li­ła. Mu­sia­łam no­co­wać u nich w domu, a mama Mi­cha­ła cią­gle pod­ty­ka­ła mi pie­ro­gi, bo uwa­ża­ła, że je­stem za chu­da. Ach, gdzie te cza­sy, gdy lu­dzie twier­dzi­li, że je­stem za chu­da! Zresz­tą Mi­chał też o mnie dbał. Kie­dyś miesz­ka­li­śmy nie­da­le­ko sie­bie i jak tyl­ko coś ugo­to­wał, to za­raz do mnie dzwo­nił: „Kaś­ka? Przyjdź ko­niecz­nie. Wy­szła mi pysz­na po­mi­do­ro­wa”.

Oprócz tego, że mnie kar­mił, za­bie­rał mnie na przed­sta­wie­nia dy­plo­mo­we stu­den­tów szko­ły te­atral­nej. Wcze­śniej nie wie­dzia­łam, że coś ta­kie­go w ogó­le ist­nie­je. Do­pie­ro Mi­chał mnie oświe­cił. A to czę­sto były wspa­nia­łe spek­ta­kle.

Nie­ste­ty, po­tem Mi­chał co­raz czę­ściej wy­jeż­dżał za gra­ni­cę, spę­dzał tam dużo cza­su i na­sza zna­jo­mość się po­rwa­ła. Spo­ty­ka­my się rzad­ko, nad czym bar­dzo bo­le­ję.

Kasi Ko­cha­nej

dzię­ku­ję za Jej życz­li­wość
i wy­ro­zu­mia­łość,
a tak­że za nią samą.

Z przy­jaź­nią i na­dzie­ją
na przy­szłość

W-wa 3 VI 85 Mi­chał B.

Mi­chał Ba­jorChris Barnard Chirurg z zegarkiem w ręku

Jako pierw­szy do­ko­nał prze­szcze­pu ser­ca. Wy­wiad z nim był jed­nym z mo­ich więk­szych suk­ce­sów dzien­ni­kar­skich. Pod ko­niec lat osiem­dzie­sią­tych po­je­cha­łam z eki­pą do RPA re­la­cjo­no­wać mi­strzo­stwa świa­ta w la­ta­niu pre­cy­zyj­nym i raj­do­wym. Pol­ska była i chy­ba nadal jest w tym spo­rcie po­tę­gą, więc i na na­szą eki­pę pa­trzo­no z na­leż­nym sza­cun­kiem. Oczy­wi­ście za­ję­li­śmy chy­ba pierw­szych pięć miejsc. Mi­strzo­stwa się skoń­czy­ły, a my mie­li­śmy parę dni do po­wro­tu. Sa­mo­lo­ty LOT-u lą­do­wa­ły wte­dy w Afry­ce Po­łu­dnio­wej bo­daj raz w ty­go­dniu. Po­sta­no­wi­li­śmy nie mar­no­wać cza­su i cho­ciaż nikt nas o to nie pro­sił, zro­bi­li­śmy kil­ka do­dat­ko­wych ma­te­ria­łów. Roz­mo­wa z Chri­sem Bar­nar­dem była bez wąt­pie­nia naj­więk­szym prze­ży­ciem. Do­tar­li­śmy do nie­go dzię­ki miej­sco­wej Po­lo­nii, któ­ra się nami za­opie­ko­wa­ła i sta­ra­ła się zna­leźć jak naj­wię­cej cie­ka­wych te­ma­tów.

Umó­wi­li­śmy się z nim na szes­na­stą. Przy­je­cha­li­śmy tro­chę wcze­śniej. Pu­ka­my, dzwo­ni­my – nikt nie otwie­ra. Kur­czę, czyż­by nas zro­bił w ko­nia? Za­po­mniał? Ale nie. Punkt szes­na­sta drzwi się otwie­ra­ją i wita nas ciem­no­skó­ra słu­żą­ca.

Z Chri­sem Bar­nar­dem

Bar­nard oka­zał się fa­scy­nu­ją­cą po­sta­cią. Barw­nie opo­wia­dał o swym dzie­ciń­stwie w ma­łym po­łu­dnio­wo­afry­kań­skim mia­stecz­ku. Jego oj­ciec był pa­sto­rem, mat­ka gra­ła na or­ga­nach. Je­den z jego bra­ci zmarł w wie­ku 5 lat na ser­ce, co wpły­nę­ło na jego przy­szłość. Z za­py­zia­łej mie­ści­ny do świa­to­wej sła­wy kar­dio­chi­rur­ga dro­ga była da­le­ka. I Bar­nard mu­siał wy­ka­zać się nie­zwy­kłą siłą woli i kon­se­kwen­cją.

Opo­wia­dał nam o swej ka­rie­rze dłu­go i sma­ko­wi­cie. Po po­wro­cie do Pol­ski usły­sze­li­śmy, że TVP nie jest za­in­te­re­so­wa­na na­szy­mi ma­te­ria­ła­mi. Tyl­ko z Bar­nar­da zro­bio­no trzy­mi­nu­to­wy ogry­zek. In­nych na­szych re­por­ta­ży na­wet nie zmon­to­wa­no. Ka­se­ty z nimi leżą u mnie w ga­ra­żu.Wojciech Bellon Powiedział, żebym została sobą

Pod­czas mo­jej krót­kiej ka­rie­ry wo­ka­list­ki, a wła­ści­wie chó­rzyst­ki, na fe­sti­wa­lu stu­denc­kim w Szklar­skiej Po­rę­bie po­zna­łam Wojt­ka Bel­lo­na z mo­jej uko­cha­nej Wol­nej Gru­py Bu­ko­wi­na. Mogę chy­ba po­wie­dzieć, że się za­przy­jaź­ni­li­śmy. Woj­tek miał do mnie sła­bość – trak­to­wał mnie jak dziew­czyn­kę, któ­rą się trze­ba opie­ko­wać. Lu­bił ze mną roz­ma­wiać, a ja lu­bi­łam go słu­chać, bo uwa­ża­łam go za bar­dzo mą­dre­go czło­wie­ka. Był bar­dzo uta­len­to­wa­ny i nad­wraż­li­wy. Ta nad­wraż­li­wość moc­no prze­szka­dza­ła mu w co­dzien­nym ży­ciu. Głę­bo­ko prze­ży­wał to, co się dzia­ło z Pol­ską na po­cząt­ku lat osiem­dzie­sią­tych. No i nie­ste­ty roz­cień­czał tę swo­ją wraż­li­wość al­ko­ho­lem. Był wy­nisz­czo­ny przez pi­cie, od dziec­ka cho­ro­wał też na ner­ki i zmarł bar­dzo mło­do – w wie­ku za­le­d­wie trzy­dzie­stu trzech lat.

Nie­dłu­go przed jego śmier­cią spo­tka­li­śmy się na ka­wie w War­sza­wie, chy­ba w Ho­te­lu Eu­ro­pej­skim. Ja już wte­dy ro­bi­łam ka­rie­rę w te­le­wi­zji, a on chy­ba czuł, że po­wo­li od­cho­dzi. Na po­że­gna­nie po­wie­dział mi, że­bym po­zo­sta­ła sobą i uwa­ża­ła, by ka­rie­ra mnie nie zmie­ni­ła. Mam na­dzie­ję, że go po­słu­cha­łam.

Kil­ka lat po jego śmier­ci pro­wa­dzi­łam kon­cer­ty es­tra­do­we, z któ­ry­mi za­wę­dro­wa­łam do Bu­ska-Zdro­ju, skąd Bel­lon po­cho­dził i gdzie jest po­cho­wa­ny. Ra­zem z dwój­ką ar­ty­stów ka­ba­re­to­wych, Krzysz­to­fem Pia­sec­kim i Sta­ni­sła­wem Zyg­mun­tem, któ­rzy też Wojt­ka zna­li, po­sta­no­wi­li­śmy od­wie­dzić go na cmen­ta­rzu. Wzię­li­śmy pół li­tra i na jego gro­bie wy­pi­li­śmy z gwin­ta po łyku, wspo­mi­na­jąc tę nie­zwy­kłą po­stać. Je­den je­dy­ny raz w ży­ciu pi­łam na cmen­ta­rzu, ale my­ślę, że Woj­tek nie miał­by do nas pre­ten­sji.

Kie­dyś na Ma­zu­rach usły­sza­łam, jak mło­dzi lu­dzie śpie­wa­ją pio­sen­ki Wol­nej Gru­py Bu­ko­wi­na. Po­de­szłam do nich i spy­ta­łam, skąd zna­ją twór­czość Bel­lo­na. A ja­kie­go Bel­lo­na? Oka­za­ło się, że nie wie­dzą, kto to jest, ale do­sko­na­le zna­ją jego twór­czość. Te pio­sen­ki ode­rwa­ły się od au­to­rów, ale żyją wła­snym ży­ciem przy ogni­skach i na wa­ka­cyj­nych szla­kach. Z jed­nej stro­ny to pięk­ne, z dru­giej – szko­da, że mło­dzi nie pa­mię­ta­ją o Wojt­ku.Rafał Bryndal Mariusz Lubomski Koledzy z zespołu

Uro­dzi­łam się w War­sza­wie, ale wy­cho­wa­łam w To­ru­niu. Tam spę­dzi­łam bar­dzo szczę­śli­we dzie­ciń­stwo i burz­li­wą mło­dość. Kie­dy by­łam na pierw­szym roku stu­diów, stwo­rzy­li­śmy ze zna­jo­my­mi ze­spół. Byli tam Ma­riusz Lu­bom­ski, nasz ko­le­ga Jam­nik z Po­zna­nia (taką miał ksy­wę i nie­ste­ty tyl­ko ona zo­sta­ła w mo­jej pa­mię­ci), na po­cząt­ku był jesz­cze mój brat.

I z To­ru­nia, i z Po­zna­nia

No i ja. Ma­riusz przy­pro­wa­dził do nas swo­je­go kum­pla Ra­fa­ła Bryn­da­la i po­wie­dział, że on nam bę­dzie pi­sać tek­sty. I pi­sał.

Ma­riusz Lu­bom­ski jest ma­la­rzem, i to cał­kiem do­brym, ale oka­za­ło się, że też świet­nie śpie­wa. W mło­do­ści – a cho­dzi o po­czą­tek lat osiem­dzie­sią­tych – bar­dzo go bo­la­ło, że jego oj­ciec był waż­nym pro­ku­ra­to­rem. Ma­riusz zaś bar­dzo szyb­ko zwią­zał się z opo­zy­cją. Ro­dzi­ło to nie­zli­czo­ne kon­flik­ty mię­dzy nimi. Skład na­szej ka­pe­li był cie­ka­wy: syn pro­ku­ra­to­ra, syn zna­ne­go den­ty­sty (Bryn­dal) i cór­ka na­ukow­ca (ja). Moż­na po­wie­dzieć, że by­li­śmy to­ruń­ską ba­na­no­wą mło­dzie­żą.

By­łam w ze­spo­le bar­dzo waż­ną oso­bą. Co praw­da śpie­wa­łam głów­nie chór­ki, a front­ma­nem był Lu­bom­ski, ale ja jako je­dy­na już stu­dio­wa­łam, a chcie­li­śmy wy­stę­po­wać głów­nie na fe­sti­wa­lach stu­denc­kich. Moja po­zy­cja w ka­pe­li była więc nie­kwe­stio­no­wa­na, bo mu­sie­li mieć ja­kie­goś stu­den­ta. Beze mnie nie za­kwa­li­fi­ko­wa­li­by­śmy się do żad­ne­go prze­glą­du.

Na­zwa­li­śmy się I z Po­zna­nia, i z To­ru­nia. Na fe­sti­wa­lu w Szklar­skiej Po­rę­bie śpie­wa­li­śmy pio­sen­kę ze sło­wa­mi Bryn­da­la:

„Nowy dzień wsta­je już

Nad zdzi­wio­nym świa­tem

Ga­sną noc­ne ćmy

Jesz­cze tyl­ko chwi­lę

Przy­tu­le­ni ra­zem

Po­patrz w lu­stro: to my”.

Kie­dyś Bryn­da­lo­wi chcia­ło się pi­sać ta­kie ład­ne tek­sty. Lu­bom­ski jest na­praw­dę świet­nym wo­ka­li­stą, któ­ry po­wi­nien zro­bić gi­gan­tycz­ną ka­rie­rę. Ale nie zro­bił, bo jest praw­dzi­wym ar­ty­stą, z tych, któ­rzy nie­uf­nie trak­tu­ją każ­dy suk­ces. Jak coś się po­do­ba, zna­czy, że to po­dej­rza­ne, a ko­mer­cyj­ny suk­ces to naj­gor­sza rzecz, któ­ra się może ar­ty­ście przy­tra­fić. I w tej chwi­li Ma­riusz two­rzy w ni­szy. Jest ar­ty­stą un­der­gro­un­do­wym, a przy swo­im ta­len­cie mógł osią­gnąć znacz­nie wię­cej. Ale sam wy­brał swo­ją dro­gę. No cóż, taki jest.

Z wy­jaz­dem na fe­sti­wal do Szklar­skiej Po­rę­by zwią­za­na jest na­stę­pu­ją­ca hi­sto­ria. Nie tyl­ko je­dy­na w gru­pie by­łam stu­dent­ką, ale też tyl­ko ja mia­łam sa­mo­chód. Kon­kret­nie, uży­wa­ne­go ma­lu­cha, któ­re­go ku­pił mi mój ko­cha­ny ta­tuś. Ma­luch na­zy­wał się Rudy – na cześć moją oraz Ru­de­go 102. Był po­ma­rań­czo­wy i cią­gle się psuł. Nim wła­śnie wy­je­cha­li­śmy na fe­sti­wal. War­to jesz­cze do­dać, że za­ła­do­wa­li­śmy się do nie­go w pięć osób, co dzi­siaj wy­da­je się nie­do­rzecz­ne, ale wte­dy było stan­dar­dem. Po­twor­nym, ale stan­dar­dem.

Z To­ru­nia do Szklar­skiej jest szmat dro­gi. Na szczę­ście oprócz mnie pra­wo jaz­dy miał jesz­cze Bryn­dal, więc się zmie­nia­li­śmy. W jed­ną stro­nę po­szło ła­two. Go­rzej z po­wro­tem. Pro­wa­dzi­łam do nocy, aż po­czu­łam się sen­na i po­pro­si­łam Ra­fa­ła o zmia­nę. Usiadł za kie­row­ni­cą, ja szyb­ko od­pły­nę­łam i… na­gle obu­dził mnie ja­kiś strasz­ny zgrzyt. Oka­za­ło się, że Ra­fał też za­snął i wje­chał w me­ta­lo­wą ba­rie­rę przy dro­dze. Na szczę­ście w nią nie ude­rzył, tyl­ko się o nią otarł. Wy­sie­dli­śmy, szczę­śli­wi, że ży­je­my, i osza­co­wa­li­śmy stra­ty. Oka­za­ło się, że mo­że­my je­chać da­lej, ale ja już nie pu­ści­łam Bryn­da­la za kie­row­ni­cę i pro­wa­dzi­łam przez resz­tę dro­gi sama. Ra­fał so­len­nie obie­cy­wał, że odda mi za bla­cha­rza. To było trzy­dzie­ści trzy lata temu. Nie­ste­ty, do dzi­siaj nie zwró­cił mi ani zło­tów­ki, cho­ciaż po­wo­dzi mu się nie naj­go­rzej.

Przy na­szym ze­spo­le krę­cił się też wte­dy młod­szy brat Bryn­da­la, któ­re­go świat po­znał póź­niej jako Atrak­cyj­ne­go Ka­zi­mie­rza – po­zna­łam go, jak miał dwa­na­ście lat. Ja­cek był prze­uro­czy i cie­pły, po­zo­stał taki w do­ro­słym ży­ciu i nie­zmier­nie go lu­bię.

Ra­fa­ło­wi i Ma­riu­szo­wi za­wdzię­czam bar­dzo wie­le. Co praw­da w ze­spo­le nie dali mi za­bły­snąć, a Bryn­dal nie od­dał za bla­cha­rza, ale to dzię­ki nim tra­fi­łam do me­diów. A było tak. Po­nie­waż chłop­cy zda­wa­li ma­tu­rę w smęt­nym roku 1982, to Ra­fał na­pi­sał pio­sen­kę Hura ma­tu­ra, bo już nie mo­gli­śmy słu­chać Czer­wo­nych Gi­tar. Tekst Ra­fa­ła był na­praw­dę świet­ny:

„Hura ma­tu­ra wy­ro­sną ci pió­ra

Wy­ro­sną ci skrzy­dła, prze­mie­nisz się w mig

Z brzyd­kie­go ka­cząt­ka w pięk­ne­go ła­bąd­ka

Jak z mdłe­go cie­ląt­ka wy­ra­sta nam byk”.

Żeby to wy­śpie­wać, trze­ba było mieć nie­złą dyk­cję. Oka­za­ło się, że ka­wa­łek miał za­dat­ki na prze­bój. Na ja­kimś prze­glą­dzie tak się spodo­bał, że za­pro­po­no­wa­no nam na­gra­nie w pro­fe­sjo­nal­nym stu­diu ra­dio­wym w Byd­gosz­czy. Zro­bi­ło to na mnie wiel­kie wra­że­nie. Do dziś pa­mię­tam, że w stu­diu po­czu­łam się… u sie­bie. Stwier­dzi­łam, że to mój świat, w któ­rym chcia­ła­bym po­zo­stać. Pio­sen­ka wy­szła faj­nie, pusz­cza­no ją w byd­go­skim ra­diu. Ja już wte­dy prze­nio­słam się na stu­dia do War­sza­wy i uzna­łam, że taki hit nie może się zmar­no­wać. Za­żą­da­łam od ko­le­gów ta­śmy i po­sta­no­wi­łam ude­rzyć do Trój­ki, któ­ra była wte­dy mek­ką wszyst­kich mło­dych mu­zy­ków. W Trój­ce nie zna­łam ab­so­lut­nie ni­ko­go, ale co z tego. Za­ło­ży­łam mini, szpi­le, roz­pu­ści­łam wło­sy i po­szłam na My­śli­wiec­ką. Przy wej­ściu oczy­wi­ście straż­nik. Ja się grzecz­nie przy­wi­ta­łam i mó­wię: „Ja tu by­łam umó­wio­na. Mam prze­ka­zać ta­śmę”. „Ale komu” – pyta straż­nik. „Nie wiem, ta­kie­mu re­dak­to­ro­wi z »Za­pra­sza­my do Trój­ki«”. To była wte­dy naj­po­pu­lar­niej­sza au­dy­cja. Straż­nik za­dzwo­nił, że ja­kaś pani ta­śmę przy­nio­sła. No, jak jest ta­śma, to trze­ba po nią przyjść. I po chwi­li scho­dzi re­dak­tor, któ­rym oka­zał się Mar­cin Zi­moch. Do­pie­ro po stu­diach, był tam na prak­ty­kach. Wi­dzę, że na mój wi­dok oko mu się za­świe­ci­ło, więc opo­wie­dzia­łam, z czym przy­cho­dzę.

I z To­ru­nia, i z Po­zna­nia

Zi­moch zgo­dził się prze­słu­chać nasz prze­bój. Ale tak jesz­cze na mnie spoj­rzał i mówi: „Słu­chaj, ty masz bar­dzo ład­ny głos”. „Śpie­wam, to mam ład­ny” – od­po­wia­dam. A on na to: „My wła­ści­wie po­trze­bu­je­my mło­dych lu­dzi. Nie chcia­ła­byś do nas przyjść?”. „A bar­dzo chęt­nie. Ju­tro?” – upew­ni­łam się.

No i przy­szłam. Po­zna­łam An­drze­ja Tur­skie­go, sze­fa „Za­pra­sza­my do Trój­ki”. Przy­dzie­li­li mnie do po­ko­ju z Mo­ni­ką Olej­nik. I tak się za­czę­ła moja przy­go­da z me­dia­mi.Zygmunt Chajzer Sprawdzał bilety w pociągu

Z Zyg­mun­tem Chaj­ze­rem

Zyga. Taką ma ksy­wę. Spę­dzi­li­śmy ra­zem bar­dzo dużo cza­su. Przez kil­ka lat był moim głów­nym part­ne­rem w pro­wa­dze­niu im­prez es­tra­do­wych. Zjeź­dzi­li­śmy ra­zem Pol­skę wzdłuż i wszerz. Moż­na się śmiać z tych jego prosz­ków do pra­nia, ale męż­czy­zna jest od tego, żeby za­ra­biał na ro­dzi­nę. A Zyga ma na utrzy­ma­niu spo­ro osób. Ra­czej miał. Bo Fi­lip, jego syn, sam już za­ra­bia jako dzien­ni­karz w „Dzień Do­bry TVN” i świet­nie mu idzie. Był zresz­tą moim stu­den­tem i zde­cy­do­wa­nie się wy­róż­niał. Na pew­no nie robi ka­rie­ry dzię­ki ta­cie. Po pro­stu jest do­bry i ko­niec. Lu­dzie go ku­pu­ją. Fi­lip ma poza tym spe­cy­ficz­ne po­czu­cie hu­mo­ru i dy­stans do sie­bie i taty. Jak mu się po­wie, że ma ład­ną ko­szu­lę, za­raz od­po­wia­da: „W Vi­zi­rze wy­pra­na”.

Zyg­munt Chaj­zer jest wy­jąt­ko­wo do­brym czło­wie­kiem. On uwiel­bia lu­dzi. I to nie jest poza. Kie­dyś wra­ca­li­śmy ra­zem z kon­cer­tu, któ­ry pro­wa­dzi­li­śmy. Każ­de z nas do­sta­ło od or­ga­ni­za­to­rów ko­per­tę z ho­no­ra­rium. Zyga scho­wał kasę do kie­sze­ni kurt­ki. Na po­że­gna­nie go­spo­da­rze po­czę­sto­wa­li nas ma­łym drin­ku­siem. A Zyg­munt jak się na­pi­je, robi się we­so­ły i prze­uro­czy. Po­szli­śmy na dwo­rzec, wsie­dli­śmy do po­cią­gu, Zyg­munt przy­snął, co mnie ucie­szy­ło, bo czu­łam się za nie­go od­po­wie­dzial­na. Po­wrót do domu za­po­wia­dał się spo­koj­nie, ale… Je­cha­li­śmy pierw­szą kla­są i do na­sze­go prze­dzia­łu we­szło kil­ku po­dró­żu­ją­cych ko­le­ja­rzy. Bar­dzo się ucie­szy­li na nasz, a szcze­gól­nie na Zygi wi­dok. „No, pa­nie Zyg­mun­cie! Z nami się pan nie na­pi­je?”. No i po­ja­wi­ło się piw­ko, a Zyg­munt tak się z pa­na­mi za­przy­jaź­nił, że po­szedł z nimi kon­tro­lo­wać bi­le­ty. Ja za nim. Zyg­munt prze­szczę­śli­wy, za­do­wo­lo­ny, bra­ta się z ludź­mi. W po­cią­gu zro­bi­ło się we­so­ło, bo gruch­nę­ła wieść, że Chaj­zer cho­dzi i spraw­dza bi­le­ty. W koń­cu oka­za­ło się, że ktoś nie ma bi­le­tu. I co robi Zyg­munt? Się­ga do kie­sze­ni kurt­ki i mówi: „To ja za­pła­cę!”. To ja w za­stęp­stwie nie­obec­nej żony rzu­cam się na nie­go i mó­wię: „Od­daj mi tę ko­per­tę!”. I mu ją za­bra­łam, żeby nie roz­dał wszyst­kie­go lu­dziom. Bo to taki do­bry czło­wiek.

Lu­dzie w po­cią­gu byli za­chwy­ce­ni. Zyg­munt z każ­dym po­ga­dał, a jak ktoś so­bie chciał z nim zro­bić zdję­cie, to nie było pro­ble­mu. Tyl­ko ja by­łam ze­stre­so­wa­na. Za­dzwo­ni­łam do Do­ro­ty, żony Zygi, i po­pro­si­łam, żeby go ode­bra­ła z dwor­ca. „A co się dzie­je?” – pyta. „We­so­ły jest. Spraw­dza bi­le­ty” – opo­wie­dzia­łam jej po­krót­ce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: