Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miecz i kwiaty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miecz i kwiaty - ebook

Pełna barwnych opisów i zaskakujących zwrotów opowieść o przygodach niepokornego młodzieńca…

Gaston de Baideaux przybył właśnie do Ziemi Świętej. Wyprawa miała być jego pokutą. Słyszał o tym miejscu same wspaniałości i szczerze wierzył w unoszące się nad głowami chrześcijan anioły, w uzdrowienia i w kościoły pełne boskich relikwii. To, co zastał, to istne zło, a Ziemia Święta okazała się miejscem gniewu, walki i sodomii. Czy młody de Baideaux to zaakceptuje? Czy odnajdzie się w świecie, gdzie wszelkie granice zostały przekroczone? I czy zdobędzie się na odwagę, by poskromić własne demony przeszłości…

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3362-7
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Miecz i kwiaty tom 1

Upalnego dnia 4 lipca 1187 roku armia króla Gwidona de Lusignan, największa, jaką kiedykolwiek wystawiło Królestwo Jerozolimskie, została rozgromiona przez siły tureckie pod wodzą sułtana Salah ad-Dina, a sam król wzięty do niewoli. W ręce muzułmanów dostała się wówczas najcenniejsza relikwia chrześcijaństwa – Krzyż Święty. Wkrótce padła Tyberiada, a po niej Toron, Akka, Nablus, Jaffa, Gaza oraz Askalon. 30 października, w dniu wstąpienia Mahometa do nieba, baron Balian z Ibelinu poddał Salah ad-Dinowi bronioną przez siebie Jerozolimę.

Po upadku Świętego Miasta frankijskie sztandary powiewały już tylko nad Tyrem, drobnym okruchem mocnego ongiś państwa. Nieugięty markiz Konrad z Montferratu, który zdecydował się bronić twierdzy przed Saracenami, odparł atak Salah ad-Dina i rozpoczął prace nad wzmocnieniem murów obronnych. Jednocześnie Europa po dramatycznych apelach arcybiskupa Tyru, Jozjasza, zaczęła szykować się do kolejnej, trzeciej już w dziejach krucjaty. Ku ostatniemu skrawkowi Królestwa Jerozolimskiego ruszyli pierwsi pielgrzymi krzyżowcy.Rozdział pierwszy

W którym dzielny Gaston de Baideaux najpierw długo błądzi, a potem dowiaduje się kilku rzeczy, ale bynajmniej nie tego, czego się spodziewał. Podobnie jak templariusze

Święty Leonardzie, a poraź tryprem tych łajdaków! Coś ty rzekł, italski dusigroszu? Coś ty rzekł?! – wrzeszczał ktoś piskliwym głosem. Wtórował mu szmer oburzenia.

Obojętny na wszystko wokół siebie Gaston de Baideaux przymknął oczy i zaraz je otworzył. Czar nie prysł.

Był dość urodziwym młodzieńcem o błękitnych, normańskich oczach i jasnych włosach, porywanych teraz przez ciepły śródziemnomorski wiatr. Wyglądał na człowieka z gatunku tych, co to zachwycają się każdym słonecznym dniem, każdym pięknym koniem i każdą mijaną pięknotką. Zdawał się to potwierdzać zarówno nieprzytomny uśmiech, jak i blask w oczach. Ale było w nim coś – może wąskie, mocno zaciśnięte wargi, może głęboka zmarszczka na czole, zbyt głęboka jak na tak młody wiek, może szczupła prawa dłoń bez przerwy ściskająca rękojeść miecza – co znamionowało upartość i zaciętość, zaciętość wprost bezgraniczną. Gdyby zaś głębiej wejrzeć w jego oczy, można byłoby natknąć się na bezbrzeżne pokłady smutku. Ale dziś, siódmego dnia rejsu na niewielkiej, zatłoczonej galerze genueńskiej, Gaston był wprost wniebowzięty.

Nie odrywał wzroku od morza. Drobne fale omywające burtę unosiły białe grzywy, lecz dalej, na horyzoncie, tam gdzie wyrastały wieże Tyru, biel była pochłonięta przez rdzawą czerwień zachodzącego słońca. Ta sama czerwień płonęła na wciąż ledwie widocznych dachach kościołów i pałaców i rozlewała się wzdłuż masywnych murów obronnych. Opromieniony Tyr przypominał mu krwawy diament wypchnięty spośród fal przez pogańskie bóstwa Fenicjan.

– Wreszcie… – szeptał do siebie. – Wreszcie.

– W życiu nie zapłacę ci ośmiu solidów, ty żydowski padalcu! Święty Krzysztofie, patronie…

Piskliwe wrzaski uciął głośny rozkaz szypra. Szczęknął oręż, czyjeś ciało uderzyło z łoskotem o deski pokładu, ktoś jęknął z przerażeniem. Gaston nadal się nie odwracał.

Stał na dziobie od świtu, gdy majtek na maszcie okrzyknął ląd. Nie dbał o głód, zmęczenie ani o kłótnię między pielgrzymami a szyprem, która od południa, a więc od chwili, gdy ziemia stała się widoczna, przybierała na sile. Stał i wytężał wzrok, a w myślach popędzał leniwy wiatr wypełniający spłowiałe żagle galery. Czasami odwracał się zniecierpliwiony, chcąc zaczepić któregoś z żeglarzy i zapytać, czy zdołają rzucić kotwicę przed nocą, ale za każdym razem rezygnował z zamysłu. Kłótnia na śródokręciu była coraz bardziej zajadła, lecz miny Genueńczyków mówiły, że nie mają zamiaru ustąpić.

Co więcej, od świtu każdy z nich nie rozstawał się z bronią.

Gaston wzdychał i znów wytężał wzrok ku wciąż tajemniczym, skrytym wśród rdzawych promieni zabudowaniom miasta, które niegdyś Pan pokarał najazdem króla Babilonu z jego rydwanami i końmi, a teraz znów poddawał srogiej próbie. Widok ów fascynował i pochłaniał Gastona tym bardziej, im bliżej się znajdowali, im więcej szczegółów widział. Patrzył, ocierając łzawiące oczy, a nadzieja, którą uparcie trzymał z dala od siebie, znów zaczynała ożywać.

Że kłótnia na galerze dotyczy również i jego, przypomniał sobie dopiero pod wieczór. Stało się to zaraz po tym, jak dostrzegł dwie masywne wieże strzegące wejścia do tyryjskiego portu, wieże, między którymi rozciągano ponoć monstrualnej grubości łańcuch zamykający port w nocy. U boku Gastona niespodziewanie wyrósł wtedy ojciec Adalbert, który przetarł tonsurę, przeżegnał się nabożnie i wybuchnął:

– Dobry Panie, że też nie ma na nich sprawiedliwości, takich synów! Do morza mnie cisnąć chcieli, mnie, sługę bożego… Że też nie poślesz aniołów, Ojcze Niebieski, by ich biczami ognistymi wysmagali, pogańskich psubratów, nasienie…

– Co takiego? – zamrugał oczyma de Baideaux.

– Płacić znowu każą, łajdaki! – pożalił się duchowny. Tłuste policzki drgały, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem. – Gadają, że w Genui nie dość żeśmy dali, że więcej się należy, bo onych greckich piratów prześcignęli i ponoć jakąś morską potworę zmylili… Jeśli to zaiste potwora jaka była, to ani chybi z rodu tych bydlaków! Jak żyję, takich krwiopijców…

– Ile chcą? – zapytał Gaston. Rzeczywistość szybko przybierała wokół niego namacalne formy: pątnicy przeklinający z werwą i kunsztem przeczącymi ich świętemu celowi, żałosny brzęk ostatnich monet wyłuskiwanych ze szczupłych sakiewek, obleśny uśmiech genueńskiego żeglarza siedzącego nieopodal z kuszą na kolanach.

Uśmiechnął się z przekąsem.

– Święty Leonardzie z Limoges, broń nas ty przed italskimi rabusiami! Żądają jeszcze po osiem solidów?! Po osiem od osoby! – Adalbert załamał ręce. – Do morza chcieli mnie cisnąć! Mnie, sługę bożego! Mówią, że jeśli nie zapłacimy, to wszyscy tam trafimy! Do morza! My, pątnicy…

– No to im zapłać i już. – De Baideaux wzruszył ramionami i znów spojrzał w stronę Tyru. Nie widział, jak twarz duchownego kraśnieje jeszcze bardziej,

– Jak to zapłać? – Ten, nagle pobladły, rozdziawił usta. – Przecież to niemal wszystko, co mamy! Wszystko z tego, co zostało po sprzedaniu koni!

– I co z tego? – Gaston uniósł brwi. – No i co z tego, Adalbercie? Czyż nie dopływamy do Ziemi Świętej, gdzie jak sam opowiadałeś, złoto funta kłaków niewarte, bo aniołowie się o ludzi troszczą? Gdzie jeno czystość serca i zbrojne ramię się liczy? Gdzie fortuna sama odnajduje mężnych a cnotliwych?

– Święty Grzegorzu cudotwórco, juści, że tak, ale…

– Nie frasuj się tedy – przerwał mu de Baideaux. – Zapłać Genueńczykom i pozdrów dobrym słowem. I za ową potworę podziękuj. Niech mnie, nic nie widziałem! Musiałem wtedy spać.

Wstrząśnięty księżulo zamrugał oczyma, po czym odwrócił się i usiadł na pokładzie, przy sakwach pilnowanych przez ponurego Bernarda, jedynego człowieka na galerze, którego zuchwali Genueńczycy starali się omijać. W tłuściutkich palcach Adalberta zamigotały srebrne monety, a spoconą twarz ściągnął wyraz skupienia. Gaston przyglądał mu się beznamiętnie.

„A jeśli fortuna nas nie odnajdzie, w co raczej wątpię, to ty zrobisz wszystko, by ją odnaleźć – pomyślał bez śladu wesołości. – Wszystko. Bo jak na księdza przystało, znasz się głównie na przyzywaniu świętych i tropieniu pieniędzy. Reszta twych talentów niestety nijak do sukienki duchownej nie pasuje”.

Dla niego samego fortuna była bowiem całkiem obojętna. On zmierzał do Ziemi Świętej w zupełnie innym celu.

* * *

Ryczący wielbłąd targnął głową, niemalże przewracając trzymającego go za uzdę Syryjczyka, i cofnął się o krok. Deski, na których dwóch śniadoskórych uliczników ustawiło miski z parującym kuskusem, runęły, mieszając zapach posiłku z gryzącą wonią kurzu. Pełne oburzenia wrzaski wzbiły się ponad płaczliwe prośby właściciela wielbłąda, zagłuszyły nawet porykiwania zwierzęcia i gwar ulicy.

Gaston obejrzał się bezradnie na Adalberta.

– I gdzie teraz?! – krzyknął.

Duchowny rozłożył bezradnie ręce, a potem wskazał przed siebie. Poruszał szybko ustami, jakby coś pospiesznie tłumaczył, lecz poza imionami kilku świętych de Baideaux niczego nie usłyszał. Pewnie duchowny, nie wiedząc, co powiedzieć, swoim zwyczajem plątał modlitwy z przekleństwami i narzekaniem, podobnie jak w Genui.

– Mówiłeś, że znasz Tyr! – krzyknął głośniej Gaston. – Że byłeś tu przed laty jako pątnik!

– Juści, ale… święty Krzysztof…

Wielbłąd plunął. Żołnierz w poszarpanej kolczudze, który chciał minąć wściekłe zwierzę przyciśnięty do ściany kamieniczki, teraz zatoczył się trafiony idealnie między oczy. Jedną ręką trąc oczy, drugą machnął na odlew i powalił na bruk sędziwego, siwobrodego Syryjczyka, który cierpliwie czekał na przejście. Ulicznicy wrzeszczeli jak potępieni. Poganiacz wielbłądów jęczał i błagał, zwierzę ryczało. Ktoś wołał straż, oczywiście na próżno.

– Tędy nie przejdziemy! – krzyknął de Baideaux i się odwrócił. Stanął twarzą w twarz z zarumienionym, spoconym Adalbertem.

– Mówiłeś, że znasz Tyr! – wrzasnął.

– Znam, panie, znam! – bełkotał duchowny. – Wżdy święty Paweł w Tyrze z uczniami swymi rozprawiał, a Stary Testament o królu Hiramie mówi, który…

– Tawerna jakaś nam potrzebna! Tawerna, nie opowieści o królu Hiramie!

– Ale…

Gaston już nie słuchał. Wyminął tłumaczącego coś pospiesznie Adalberta i ruszył z powrotem uliczką, którą przybyli z Portu Syjońskiego, jak nazywali go Italczycy – uliczką, którą przedzierali się prawie od godziny. Słońce nieomal już zaszło – na wysokich dachach, sięgających pięciu, sześciu pięter kamieniczek, pełgało wciąż rdzawe światło zachodu, ale na wąziutkich, ciasnych uliczkach między nimi robiło się coraz ciemniej, tym bardziej że nad głowami przybyszów rozciągały się kamienne rozpory oraz maty chroniące przed skwarem dnia. Mimo później pory gwar nie słabł, wręcz przeciwnie, wydawał się narastać. Wrzawa wielu języków, w której Gaston z rzadka wychwytywał jakieś słowo francuskie bądź łacińskie, oszałamiała, a ludzie wokół niego, w większości odziani w strojne, bogate szaty, wydawali się obcy, mimo że rozpoznawał od czasu do czasu twarze rodaków. Z uchylonych drzwi kapliczek bił oszałamiający zapach kadzideł, znad ulicznych jadłodajni wznosił się ostry aromat przypraw, aż kręciło w nosie, nawet morze pachniało jakoś inaczej.

Tak naprawdę jedynym swojskim akcentem był smród moczu z co ciemniejszych zakamarków.

Dzwony uderzyły na Anioł Pański, odpowiedziały im oburzone krzyki mew. Gaston parł przed siebie znużony, skołowany. Przedarł się przez grupkę podpitych jasnowłosych żołdaków, ani chybi Danów, wyminął zaprzężoną w muła dwukółkę strzeżoną przez trzech ponurych, uzbrojonych po zęby Ormian, stanowczym ruchem ręki odpędził gromadkę żebrzących dzieci i natychmiast wpadł w ramiona tłustego, rechoczącego zbrojnego z purpurowymi policzkami. Ten zagadał coś po grecku i chciał wycisnąć mu pocałunek na czole, ale Gaston wyślizgnął się z obrzydzeniem i przebiegł kilka kroków, Adalbert i Bernard za nim. Odwrócił się dopiero, gdy duchowny pochwycił go za ramię. Spocony księżulo znów poruszał ustami – tym razem chyba naprawdę coś mówił, ale jego słowa zagłuszył łomot kotlarzy z pobliskiego bazaru.

Gaston skrzywił się tylko i podjął wędrówkę. Znikł gdzieś z jego twarzy wyraz szczęśliwości i rozanielenia, którymi witał Tyr. Zastąpiła go posępna zaciętość, groźna, nieposkromiona.

Adalbert dogonił go, gdy wyszli na sześciokątny, wyłożony mozaikowymi płytami plac, w którego centrum wznosiła się kamienna fontanna. Wokół niej tańczyło kilkunastu mężczyzn dzierżących kubki, którymi co rusz czerpali ze stojącej nieopodal baryłki. Było jeszcze dość widno, ale paru wymachiwało już pochodniami. Żarłoczny ogień ni to szumiał, ni skwierczał, w roztańczonych, lecz coraz głębszych cieniach zakamarków roiły się niewyraźne postacie, ani chybi żebracy i ulicznicy.

– Panie! – wysapał ksiądz. – Nie tak szybko… Nie możemy się rozdzielać…

– Bernard sobie radzi – burknął Gaston. W istocie, olbrzymi sługa nie był nawet zasapany, pomimo że dźwigał na swych plecach ogromny tobół. – A ty, Adalbercie… Cóż, ponoć znasz Tyr. Z poprzedniej pielgrzymki.

Tańczący śpiewali nierówno, ale za to głośno, w italskiej mowie. Podczas żeglugi na genueńskiej galerze de Baideaux podłapał wystarczająco wiele słów, by wiedzieć, że pieśń bynajmniej nie wychwala czci niewieściej, wręcz przeciwnie.

– Znam, ino… – Adalbert również zrozumiał przesianie pieśni i na wszelki wypadek przeżegnał się pospiesznie. – Ino ostatnim razem nie było tu tylu Italczyków! – wybuchnął. – Panie, trza nam dalej, dalej! Wżdy to te italskie wie…

Jeden z podrygujących żeglarzy, wysoki, barczysty człowiek z kręconymi włosami, zatrzymał się przy baryłce i z rozmachem nabrał wina, aż naokoło prysły krople. Spojrzał przy tym na trójkę przybyszów, co prawda przelotnie i nawet z zaciekawieniem, ale to starczyło, by Adalbert odwrócił wzrok. Bernard dostrzegł to i wyszczerzył zęby. Italczyk w jednej chwili uznał za stosowne powrócić do swych pląsających kompanów.

– Pasowany! – zawołał ze zdumieniem Gaston, dostrzegając skrawek szerokiego pasa rycerskiego wystający spod przybrudzonej koszuli Italczyka. – Pasowany, a podryguje kiej opętany! Na litość boską!

– Z dala nam trza od tych wieprzy! – burknął mściwie Adalbert i zacisnął pulchne pięści. I nagle stracił rezon, bo z jednego zaułka wybiegło kilka syryjskich dziewcząt strojnych w powłóczyste szaty. Zaraz wmieszały się w korowód tancerzy, a ochota, z jaką podjęły pieśń, nieznacznie tylko kalecząc italski, jednoznacznie wskazywała na ich powołanie.

– Z dala – powtórzył bezwiednie Gaston i potrząsnął grzywą bujnych włosów. – Do portu zatem, jak mówiłem. Trza nam jakąś tawernę znaleźć, przespać gdzieś, gdziekolwiek, ale mylą mi się te uliczki…

– Dajcie temu pokój, dobry panie! – zawołał ktoś chrapliwie w langue d’oïl, języku używanym na północy Francji. Gaston odwrócił się na pięcie i ujrzał żebraka, który wstawał spod ściany kamieniczki i postukując laską, kusztykał w ich stronę.

– Dajcie pokój – powtórzył. W blasku skaczących pochodni ujrzeli jego twarz, zarośniętą i wynędzniałą, oraz oczy, ciemne, żarzące się niczym od gorączki. – Szkoda waszego czasu, dobry panie. Odkąd do Tyru zwalili wszyscy panowie Outremer, każdy z tyloma zbrojnymi, ilu ich zdołał spod ostrzy Saracenów wyrwać, a po nich Sycylijczycy króla Wilhelma, londyńczycy, Danowie i Bóg jeden raczy wiedzieć, kto jeszcze (o ile w ogóle Mu zależy), w porcie nie ma gdzie szpilki wetknąć. Pałacyki pozajmowane, kamieniczki, piwnice, ba, ludzie po ogrodach i ulicach śpią! Jeno czekać dnia, jak się Tyr nam rozpęknie, he, he!

Podszedł już tak blisko, że czuć było jego zapach, również całkiem swojski. Zakaszlał i zamachał dłonią owiniętą w brudną szmatę.

– Oto do czego nam przyszło! – Splunął. – Gnieździmy się jak szczury w ostatnim mieście Outremer, bez wodzów, bez broni i bez nadziei. Pozostaje nam patrzeć na igry italskich pajaców, którzy lada dzień wlezą na swe galery i odpłyną, zostawiając nas wszystkich na pewną śmierć! Tfu!

– Tfu! – zawtórował mu Adalbert, nagle mężniejąc. – Walczyłeś z Saracenami?

– A pewnie, ten tego. Na murach Jerozolimy stałem, ciąłem suczych synów, samemu Balianowi z Ibelinu kuszę podawałem!

– A prawda to, że aniołowie sfrunęli z jasnego nieba i otoczyli skrzydłami świątobliwego patriarchę Herakliusza, coby krzywda mu się nie stała, gdy miasto opuszczał? – pytał z ożywieniem duchowny, znów pokraśniały.

– A prawda, prawda, najświętsza prawda! – Żebrak pokiwał głową z niezdrowym entuzjazmem. – Sam Michał im przewodził, a Gabriel z góry zerkał, coby sobie szaty nie powalać, i chórami dyrygował. A Saraceny stały i słuchały, bo to piękne pienie było, piękne! Gęby przy tym rozdziawiały, aż im muchy do mord powłaziły i kałduny wzdęły. Sam widziałem, jak jeden się rozpuknął, aż wątpia na bazylikę poleciały. Mam nieco liści oliwkowych z Ogrójca i kamień z Góry Oliwnej, ojczulku, spójrzcie. Tanio oddam, parę miedziaków…

– Łże jak pies, nie słuchajcie go, ojczulku! – wychrypiał inny żebrak, kusztykając pospiesznie w ich kierunku. – Boga się nie boisz, Rudolf, kurwi synu? Kamień z Góry Oliwnej, co?! Dobrze widziałem, jak żeś z ziemi podniósł, ojczulka ujrzawszy! To kłamca, dobry ojcze! Ja mam prawdziwe liście palmowe znad Jordanu, w świętej rzece obmyte!

– A ja pióro anielskie mam! – wrzasnął jeszcze inny falsetem. – Saracen chciał mi zabrać, alem nie dał. Dziabnął mnie, dziabnął mnie o tutaj, alem nie dał! Jak lew walczyłem! Dobremu chrześcijaninowi oddam, pomyślałem sobie, i uciekłem mimo ran! Tanio oddam, dinara, bo szczerze wam…

– Pióro anielskie z kaczej dupy wyrwane! – Żebrak nazwany Rudolfem opanował oburzenie. – Liście palmowe z ogrodu Renalda z Sydonu! Wy żmije kłamliwe…

Gaston zrobił krok w tył, a potem kolejny. Żebracy krzyczeli coraz głośniej, wino chlustało na boki, barwiło lniane koszule, mieszało się z błotem pod bosymi stopami Italczyków. Do pląsających dołączyły kolejne dziewczęta, tym razem owładnięte dzikością bachantki o podmalowanych oczach – czarne kreski ciągnęły się aż na skronie. Skaczące blaski pochodni pobudzały do tańca nawet kamienne gargulce na fontannie. Gdzieś ktoś ochryple wrzeszczał.

– Tyr się rozpęknie – powtórzył bezwiednie za żebrakiem Gaston, zaciskając zęby.

Adalbert stał jak skamieniały, oczarowały go roztańczone nimfy. Nie zwracał już uwagi na ostatniego żebraka, który wciąż usiłował go przekonać do swej oferty – pozostałych dwóch tarzało się już po płytach dziedzińca, kwestionując autentyczność sprzedawanego towaru pięściami i zębami, okazjonalnie również kamieniem z Góry Oliwnej. Korowód tańczących pękał – kilku Italczyków zatrzymało się i wpatrywało w uliczkę, z której dobiegały coraz głośniejsze wrzaski. Któryś już trzymał lagę w ręku.

I wtedy de Baideaux dostrzegł dla siebie ocalenie. Maska zaciętości na jego twarzy nagle skruszała, wyjrzały spod niej tęsknota, żal i hamowana z trudem rozpacz.

Niewielka, pokryta złuszczoną farbą kopuła świątyni wskazywała na pochodzenie bizantyjskie, a osadzony na jej szczycie krzyż – przynajmniej dla Gastona – był mocny i przekonujący jak nigdy. Resztki promieni słonecznych mieniły się zapraszająco na pozostałościach fresku. Bez namysłu de Baideaux ruszył ku wejściu, zapominając o zmęczeniu, swych towarzyszach, pustyni żołądku, a nawet o liściach z Ogrójca.

Dopiero gdy dotknął kolanami zimnej posadzki, gdy wciągnął w płuca przepojone kadzidłem powietrze i spojrzał na krzyż rozedrgany w blasku szeregu świec, poczuł, jak powraca do niego spokój. Przeżegnał się powoli drżącą dłonią, a potem cichym, ochrypłym szeptem rozpoczął modlitwę:

– Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum…

Jego głos odbijał się echem wśród ścian kościółka. Nie pamiętał już o rozczarowaniu, które usiłował zdusić w sobie od paru godzin. Nie pamiętał już, że zamiast do wyśnionej krainy Boga trafił do zdziczałego Tyru, którego rozpasanie przerastało wszystko, co ujrzał w Genui. Po prostu cieszył się, że Bóg wita go w ten sam sposób, w jaki go pożegnał w dalekiej Pikardii, w cichej kapliczce w rodzinnym Baideaux. A witał go ciszą i spokojem, zsyłając nań ukojenie i pociechę.

– Ojcze miłościwy, wdzięcznym Ci, żeś pozwolił mnie, marnemu grzesznikowi, rozpocząć pokutę – szeptał, chyląc czoło przed obliczem umęczonego Jezusa. – Wdzięcznym Ci, żeś pozwolił mi przebyć morze i dotrzeć szczęśliwie tu, gdzie wreszcie mogę zacząć płacić za moje grzechy.

Miecz uniósł się w powietrze, zatrzymał na chwilę, a potem opadł niczym błyskawica w dół.

Gaston się wzdrygnął.

– Nigdy tego nie odpokutuję, wiem – szeptał pospiesznie, przerażony wspomnieniem. – Wiem. Ale nie spocznę po kres życia, Panie. Nie spocznę. Bo tylko Twoja łaska, miłosierny Ojcze, uwolnić mnie może od… od…

Tego słowa nie mógł wymówić, wstyd mu nie pozwalał. Zacisnął mocno powieki, a mimo to po policzkach spełzły dwie łzy, delikatne niczym sen o świcie.

I wtedy coś – lub ktoś – walnęło z całej siły w drzwi kościoła.

– Padre nostro! – wrzasnął jakiś przerażony głos, a potem rozległ się kolejny łomot. Spomiędzy desek drzwi wyjrzało ostrze włóczni, poruszyło się, jakby ktoś na zewnątrz usiłował je wyszarpnąć, a potem de Baideaux usłyszał kolejny jęk ozdobiony wiązką italskich przekleństw.

Gaston oprzytomniał w jednej chwili.

„Adalbert i Bernard! – pomyślał. – Boże, tam walczą!”.

Jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, pchnął, wypadł na zewnątrz. Niemalże wpadł na skulonego człowieka, który jedną ręką trzymał się za genitalia, a drugą usiłował niemrawo wyrwać włócznię z drzwi kościoła. Na placyku wokół fontanny roiło się od zbrojnych, niektórzy nosili turbany i powiewające w biegu kufije.

„Saraceni!” – pomyślał zdjęty przerażeniem.

I wyszarpnął z pochwy miecz, zakręcił młyńca, aż zahuczało. Płomienie pochodni leżącej na mozaikowej płycie prześlizgnęły się po klindze.

– Saraceni! – wrzasnął. – Do broni! Bernard! Bernard!

Któryś z walczących wpadł na niego, uniósł do ciosu ciężką pałę. Gaston rozpaczliwie nachylił się, odruchowo ciął, lecz trafił w próżnię. Sekundę później leżał na płytach dziedzińca przygnieciony ciałem jakiegoś brodacza w turbanie. Szarpnął się, próbując go zrzucić, lecz ciężar w cudowny sposób sam, wyparował. Gaston uniósł wzrok i ujrzał człowieka w turbanie wleczonego za nogi w kierunku fontanny. Dwóch ludzi, w których rozpoznał niedawnych tancerzy, kopało go wściekle i najwidoczniej dość celnie, bo jego wrzaski stawały się coraz wyższe.

Szybko popatrzył wokół siebie. Nigdzie nie widział Adalberta, a skupiony Bernard właśnie złapał jednego z przebiegających Saracenów za kufiję, szarpnął, grzmotnął nim o ziemię, a potem zmarszczył czoło, wybałuszył oczy i wyszczerzył zęby. Na ten widok biegnący na odsiecz zmaltretowanemu kompanowi Saracen przezornie uskoczył w bok.

– Bernardzie! – wykrzyknął de Baideaux, bezskutecznie usiłując powstać.

Sługa targnął kudłatym łbem, ale nie usłyszał go, gdyż bosonogie Syryjki, które przytupywały na cembrowinie fontanny, uderzyły w kolejny pisk. Niektóre nadal usiłowały tańczyć, nie do końca świadome – lub właśnie doskonale świadome – że poodsłaniały wiele ze swych wdzięków. W rzeczy samej jeden z napastników, śniady chudzielec z nieproporcjonalnie długą piką, zagapił się na chwilę, aż ocucił go cios łokciem któregoś z tancerzy. Chudzielcem zarzuciło, splunął krwią i zębami, zakreślił bezwładny łuk włócznią, potem padł na plecy. Wtedy przydepnął go Bernard, tak wykrzywiony, że niemalże uśmiechnięty.

– Bernardzie! – Gaston już klęczał, ale znów ktoś na niego wpadł, przeklinając z pasją po italsku. Razem przetoczyli się po bruku, świat zawirował i rozbłysnął tysiącem iskier, a kiedy na nowo znieruchomiał, nad nimi oboma wyrosła nowa postać, ciemna i masywna, z wyszczerzonym zębami i wzniesionym toporzyskiem. I nagle de Baideaux przypomniał sobie, że nie wypuścił z dłoni miecza. – Za Grób Święty! – wychrypiał i pchnął na oślep, nie przymierzając.

O dziwo, trafił.

Topór upadł z głuchym stuknięciem, a człowiek zaryczał przeraźliwie, nakrywając dłońmi ranę na udzie. Kątem oka Gaston ujrzał, jak ten drugi, z którym przetoczył się po bruku, chyżo wstaje nadal zbrojny w słuszną lagę. Pałka z hukiem przecięła powietrze, czaszka przeciwnika trzasnęła, aż echo poszło. Trafiony zatoczył się i padł na ziemię, gdzie natychmiast przypadli doń właściciel kamienia z Góry Oliwnej i właściciel liści palmowych znad Jordanu, chwilowo pogodzeni. Właściciel pióra anielskiego, obojętny na dobra doczesne, zanurzał właśnie głowę w zapomnianej beczułce.

– Dzięki! – zawołał wesoło człowiek z lagą. Młodzieniec odwrócił głowę i ujrzał, że to ów pasowany Italczyk, którego dostrzegł wcześniej wśród tańczących. – Dziabnąłby mnie jak nic, gdyby nie wasza… Uważaj!

Pochwycił dłoń Gastona i jednym szarpnięciem postawił go na nogi. Końcem lagi wskazał czterech drabów, którzy pędzili w ich stronę z dzikim wrzaskiem, wymachując pałkami i pikami. Jednego z nich zgarnął wciąż przerażająco uśmiechnięty Bernard, inny zwolnił, by wbić właściciela pióra anielskiego w głąb beczki, ale pozostali dwaj wciąż szarżowali. Żebracy w panice pryskali na boki, Syryjki tupały i piszczały, ktoś daremnie wołał straż.

– Jestem Gaston de Baideaux! – wykrzyknął rycerz zgodnie z obyczajem, mocniej chwytając miecz. – Za Grób Święty! – dodał łamiącym się głosem.

– Za co? – spytał zdumiony Italczyk.

Pierwszy z nadbiegających, brodacz w brudnej koszuli i rozsupłującym się turbanie, również stanął zdumiony. To uratowało mu życie, bo Gaston zdołał wyprowadzić rozpaczliwe cięcie, które teraz minęło brzuch napastnika o dobry łokieć. I to było jedyne, czego zdołał w tej walce dokonać. Jedno uderzenia serca później, gdy maczuga uderzyła w klingę miecza, jego ramię zdrętwiało aż po bark, a nim zdążył chwycić za sztylet, świat rozbłysnął eksplozją światła i bólu.

Unoszącą się maczugę de Baideaux widział jak przez mgłę. Odruchowo zasłonił się łokciem, a wtedy za plecami brodacza w turbanie wyrósł Bernard. Wciąż uśmiechnięty, z jeszcze większą maczugą. Chrupnęło, aż ciarki przeszły.

– Mierda… – jęknął olbrzym i padł na kolana. Nim Bernard ostatecznie rozciągnął go na płytach placyku, zdążył wybełkotać jeszcze kilka innych przekleństw. Co do jednego doskonale znanych Gastonowi dzięki żegludze przez Morze Śródziemne.

– Saraceni? – wyjąkał z niedowierzaniem.

– Gdzie? – rozejrzał się zasapany Italczyk i otarł pot z czoła. – Aaa, ci? Nie, to nie Saraceni, mój przyjacielu. Jeszcze gorzej. Pizańczycy, kurwa, ich macierz. Strasznie się z nami, Genueńczykami, nie znoszą, gównojady zatracone. No, już, trzeba nam uchodzić.

– Uchodzić? – Gaston zacisnął powieki, próbując odpędzić łupiący ból czaszki. – Ale gdzie? Przed kim? Co tu się dzie…

– Przed strażą miejską! – Italczyk się uśmiechnął i pomasował pęczniejący guz na czole. – Co jak co, ale na koniec bijatyki pojawić się lubią. Chodźcie za mną!

Pizańczycy i Genueńczycy prali się po gębach z coraz mniejszym zaangażowaniem, znudzone widowiskiem Syryjki, łopocząc szatami, zeskakiwały z cembrowiny i umykały w mrok, na ścianach kamieniczek pełgało wątłe światło latarni nadbiegającego patrolu. Bernard chrząknął i zarzucił na ramię porzucony tobół, znów przybrał ponurą i obojętną minę. Z ciemnego zakamarka wychynął zaczerwieniony Adalbert, jeśli przerażony, to tylko tym, że jego towarzysze dostrzegli błyszczące oczy roześmianej Syryjki, która skryła się tam wraz z nim.

Gaston pokręcił głową.

– Zalibym tylko ja wziął ich za Saracenów? – wyszeptał z niedowierzaniem.

Ponad dachy Tyru wypłynął już księżyc, napęczniały i ogromny.

* * *

– …Quoniam tibi est regnum et potestas et gloria in saecula. Amen – wyrzekli chórem bracia zakonni i na znak dany przez wielkiego mistrza zasiedli z szelestem szat. Podobnie uczynili serwiensi i giermkowie stojący wokół sąsiedniego stołu. W refektarzu, pomimo obecności wielu ludzi, zapanowała całkowita cisza, jeśli nie liczyć plusku wina nalewanego do kielichów przez milczących służących. W tyryjskiej komandorii Fratres Militiae Templi, Pauperes Commilitones Christi Templique Salomonis – Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, zwanego potocznie templariuszami lub rycerzami Świątyni – rozpoczęła się wieczerza.

„Jakby nic się nie działo – myślał wielki mistrz Robert de Sablé, odrywając kawał chleba. – Jakbyśmy nadal byli tym, kim jesteśmy”.

Spojrzał wzdłuż długiego, krytego białym suknem stołu, zastawionego misami i kielichami, przy którym zasiadali bracia zakonni. Patrzył na ich poważne twarze i białe tuniki z czerwonymi krzyżami, niegdyś tak świętymi, patrzył na ich dłonie, jeszcze nie tak dawno dzierżące miecze w obronie Grobu Świętego. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech, lecz natychmiast go stłumił.

Bo nie był to stosowny uśmiech.

Jeden z braci, siwobrody Vincent, człowiek o twarzy przeciętej blizną i weteran wielu bitew, wstał i zasiadł za pulpitem, po czym otworzył Pismo Święte.

„Brat Vincent – zadumał się wielki mistrz. – Mówią, że na wieść o klęsce pod Rogami Hittinu wpadł w rozpacz tak wielką, że trzeba było go osadzić w celi. Dzielny brat Vincent. Szkoda, że człek tak dzielny dożywa swych dni w przeczuciu porażki. Dobrze, że nie zna całej prawdy. Dobrze, że nie wie, że to nie Hittin był dla nas prawdziwą klęską. Zakon przegrał swą wojnę o wiele wcześniej”.

– „Lecz Bogu niech będą dzięki za to, że pozwala nam zawsze zwyciężać w Chrystusie i roznosić po wszystkich miejscach woń Jego poznania. Jesteśmy bowiem miłą Bogu wonnością Chrystusa zarówno dla tych, którzy dostępują zbawienia, jak i dla tych, którzy idą na zatracenie; dla jednych jest to zapach śmiercionośny – na śmierć, dla drugich zapach ożywiający – na życie. A któż temu sprosta?” – czytał Vincent grobowym głosem. Bracia jedli i słuchali.

Mistrz włożył do ust kęs gotowanej baraniny i zapatrzył się w płomień świecy.

„To brzmi jak bluźnierstwo – pomyślał, przełykając z trudem. – Te słowa, tak święte, tak piękne, czytane w waszej przytomności, Ubodzy Rycerze Chrystusa, naprawdę brzmią jak bluźnierstwo”.

Robert de Sablé przyjął bowiem śluby zakonne jako człowiek dojrzały i żonaty, zdystansowany do świata i doskonale znający ludzkie przywary i ułomności. Twarze braci zakonnych były skupione i poważne, ale on czytał z nich niczym z otwartej księgi.

„Chwała ci, bracie Gilbercie – dumał z ironią, przyglądając się jednemu z zakonników, który jedną ręką ujął kielich wina, a drugą sięgał po chleb. – Choć na chwilę powstrzymałeś się od skrytego ściskania dłoni brata Reynalda. A ty, Guillaume? – zapytał, przeniósłszy wzrok na zakonnika siedzącego po przeciwnej stronie, wysokiego mężczyznę o nieobecnej twarzy, który nawet nie tknął posiłku. – Przebolejesz kiedyś śmierć Armanda pod Rogami Hittinu?”.

Przejrzał już wiele grzechów Ubogich Rycerzy. Dobrze wiedział, którzy oddają się sodomii, a także z kim i jak często. Dobrze wiedział, którzy złamali przykazanie poszanowania życia chrześcijan, którzy w skrytości upijali się bądź wdychali saraceńskie narkotyki i którzy przesypiają nabożeństwa. Wiedział o wszystkim. Zresztą nawet gdyby nie potrafił przenikać ludzkich umysłów, i tak szybko domyśliłby się wielu tajemnic. Po tym, co zdradził mu komandor Tyru Wilhelm du Triere, następnego dnia po wyświęceniu, pewne rzeczy szybko stałyby się oczywiste.

Choć nie, nie wiedział o wszystkim. Widok nadobnej, męskiej twarzy z ciemnymi lokami opadającymi na czoło, wyrysowanej węglem na ścianie celi brata Gotfryda tak starannie, że wydawała się wręcz żywa, wstrząsnął nim do głębi. Oszołomiły go zwłaszcza oczy, ciemne, niepokojące, wręcz hipnotyczne, i uśmiech, złowieszczy i lubieżny. Na próżno próbował sam siebie przekonać, że wrażenie to wywołała jedynie gra cieni ściganych chybotliwymi płomieniami pochodni.

Żałował, że nie udało mu się wypytać brata Gotfryda o inspirację. Gdy go odcięto, był już zimny.

– „Nie jesteśmy bowiem jak wielu, którzy kupczą słowem Bożym, lecz ze szczerości, jak od Boga mówimy w Chrystusie przed Bogiem” – czytał ponurym głosem brat Vincent. Bracia jedli i słuchali, co rusz zwracając twarze ku pulpitowi. Panowała cisza, dostojna, lecz fałszywa.

Wilhelm du Triere siedzący po prawicy wielkiego mistrza nagle drgnął i odwrócił głowę w kierunku drzwi. Skinął przyzwalająco głową i niemalże w tej samej chwili stanął przy nim młody templariusz, którego Robert jeszcze nie miał okazji poznać. Ani rozgryźć. Templariusz nachylił się i szepnął coś do ucha komandorowi.

Palące słońce Ziemi Świętej nie było dla Wilhelma du Triere łaskawe. Gdy Robert de Sablé ujrzał go po raz pierwszy, zdumiał się, jak bardzo upał może wyssać z człowieczego ciała wszelkie soki i zamienić twarz w pobrużdżoną, nieruchomą skałę pustynną. Jego rzadkie włosy zetlały, przybrały barwę wyschniętej trawy, na spękanych wargach nie było śladu wilgoci, nawet oczy mu zmatowiały. Ponoć nie płakał nawet na wieść o pogromie pod Rogami Hittinu. Teraz jednak, gdy skinieniem odprawił młodego templariusza i spojrzał na wielkiego mistrza, jego oczy rozbłysły po raz pierwszy, odkąd się znali.

Robert pokiwał głową i ujął kielich z winem. Starał się utrzymać spokój, ale serce biło mu gwałtownie. Młody zakonnik szeptał co prawda cicho, ale wielki mistrz i tak doskonale słyszał jego słowa:

„Gaston de Baideaux przybył do Tyru”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: