Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miejsce odosobnienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miejsce odosobnienia - ebook

Brudna polska polityka, sekrety natowskie o najwyższym stopniu tajności i tajemnicze samoloty lądujące na małych polskich lotniskach. Czy to możliwe, że w Polsce torturuje się więźniów CIA?

Takiego rozwoju wydarzeń Ewa Górska, analityczka kontrwywiadu, zupełnie się nie spodziewała. Nie zakończyła jeszcze sprawy „Olina”, rosyjskiego szpiega, którego utożsamiano z samym premierem Oleksym, gdy skierowano ją do sprawdzenia byłej rosyjskiej bazy wojskowej. Razem z byłym oficerem SB, Tadeuszem Kolskim, trafia na ślad afery, która mogłaby pokazać Rzeczpospolitą w bardzo złym świetle.

Wszystko wskazuje na to, że do Polski przywożeni są więźniowie CIA.

Znakomicie poprowadzony thriller polityczny Cezarego Harasimowicza – znanego aktora i scenarzysty.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3256-9
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Dzień jest piękny. Słoneczny. Łukasz M. stoi przy oknie i patrzy, jak promienie rozkładają się w prawie krystalicznej przestrzeni. Prawie krystalicznej, bo o godzinie ósmej czterdzieści pięć niebo przesłania jeszcze lekka mgiełka. Łukasz M., urodzony w 1979 roku w Suwałkach. Studia na uniwersytecie w Białymstoku. Trzeci rok, marketing i zarządzanie. Łukasz niecałe trzy miesiące wcześniej przyleciał do USA, żeby odwiedzić rodziców. Matka i ojciec wyemigrowali do Stanów dwa lata temu. Szczęśliwcy, wylosowali zielone karty. Łukasz mieszka w Kew Gardens. Na wschód od Brooklynu, na południe od Queens. Wakacyjną przerwę chce wykorzystać, by zarobić na studia. Przyjechał do Nowego Jorku razem z o rok starszą siostrą Kamilą. Znalazł pracę w kafeterii prowadzonej przez Forte Food Service dla Cantor Fitzgerald na sto pierwszym piętrze północnej wieży World Trade Center. Posada – asystent menedżera. Nieźle. Łukasz jest zdolny, mówi biegle po angielsku. Przystojny. Piwne oczy, nieco garbaty męski nos, pełne usta, które lubi wykrzywiać w lekko ironicznym uśmiechu. O ósmej czterdzieści pięć Łukasz patrzy na Manhattan z wysokości sto pierwszego piętra. Wieża północna ma sto dziesięć pięter, mierzy do dachu czterysta siedemnaście metrów, a wraz z masztem telewizyjnym pięćset dwadzieścia siedem. Łukasz jest chłopakiem o pogodnym usposobieniu. Podoba mu się widok ziemi obiecanej zatopionej w porannym świetle. Może myśli o tym, że w kraju został Max, ukochany pies. Łukasz ma wykupiony bilet powrotny do Polski na 26 września. Za dwa tygodnie zobaczy się z Maxem. W barze panuje spokój. Nie ma jeszcze gości.

Nagle ciszę rozrywa potworny huk. Odgłos wybuchu rozdziera błonę bębenkową w uszach. Ogromna, zgęstniała masa powietrza odrzuca Łukasza od okna. W ciało i twarz wbijają się odłamki szkła. Budynek przechyla się w lewo, a potem w prawo. Z regałów spadają naczynia. Trzask fajansu i porcelany miesza się w kontrapunkcie z głuchym łomotem. W powietrzu szybują widelce, noże i łyżki. Przez rozbite okno widać setki, może tysiące kartek papieru, które po chwili zamieniają się w płonące ptaki. Ktoś krzyczy: Immediately run! Łukasz odzyskuje przytomność. Ociera krew z twarzy, biegnie w stronę wyjścia awaryjnego. Ale w tym momencie drzwi stają się magmą, przez którą toczy się kula ognia pożerająca wszystko, co napotka na swojej drodze. Łukasz M. przeistacza się w miliardy zwęglonych pyłków. Jest godzina ósma czterdzieści sześć 11 września 2001 roku.

Siedemnaście minut później zostaje zaatakowana druga wieża WTC. O dziewiątej pięćdziesiąt osiem wieża południowa rozpada się w proch, pył i gruz. O dziesiątej dwadzieścia osiem wieża północna to dymiący wulkan, który pochłania implozja. W zamachach na World Trade Center ginie 2749 osób, 26 osób uznaje się za zaginione. Wśród ofiar jest Łukasz M. Jego pies Max zdechnie niedługo po 11 września 2001 roku.

Sześć tysięcy osiemset sześćdziesiąt cztery kilometry od Nowego Jorku jest godzina szesnasta dwie. Dzwoni telefon. W miarę ładna szatynka o niebieskich oczach zakrytych szkłami okularów podnosi słuchawkę.

– Górska.

– Ewa, włącz TVN24 – odzywa się męski głos w słuchawce. Głos jest stanowczy, ale lekko drży.

Kobieta odkłada słuchawkę. Sięga po pilota. Włącza telewizor. Na sześćdziesięciodziewięciocalowym ekranie pojawia się obraz jak z filmu katastroficznego: płoną dwa wieżowce w Nowym Jorku. To powtórka materiału. Wieże już nie istnieją. Dziennikarka Patrycja Redo informuje, że dwa niezidentyfikowane samoloty uderzyły w World Trade Center. Z początku padają informacje o wypadku lotniczym. Ale szatynka siedząca w ciasnym pokoju przed telewizorem wie, że informacje są bzdurą. Dwa samoloty wbijające się w wieżowce to nie przypadek, to zamach. Kolejne wiadomości: o godzinie dziewiątej trzydzieści siedem miejscowego czasu statek powietrzny American Airlines, lot 77, wbił się w Pentagon. Między godziną dziesiątą sześć a dziesiątą dziesięć boeing 757-222 rozbił się na terenie nieczynnej kopalni węgla gminy Somerset w Pensylwanii, koło Stonycreek Township i Shanksville. W studiu TVN24 pojawia się dwoje dziennikarzy: Justyna Pochanke i Grzegorz Miecugow. Komentarze nie dotyczą już wypadków lotniczych. Wiadomo, że to atak na Stany Zjednoczone. Pytanie: kto stoi za zamachami? Jakiś kretyn ekspert sugeruje, że być może American Nazi Party uderzyło w USA. Facet nie ma pojęcia, o czym mówi.

Kobieta siedząca w ciasnym gabinecie wie, że zaraz posypią się kolejne bzdurne teorie. Trzeba tu zaznaczyć, że kobieta ma swoistą umiejętność przewidywania. Ale nie jest żadną wróżką. Antycypacja, myślenie kilka ruchów do przodu jest jej rzemiosłem. Nie odbiera kolejnych telefonów, ścisza telewizor, łączy się z siecią, wchodzi w wyszukiwarkę, która od lipca oferuje całkiem zgrabny serwis map. Wyszukiwarka nosi nazwę Google. Można tam szybko obliczyć współrzędne czasu i odległości. W ciągu niecałych pięciu minut kobieta robi kwerendę potencjalnych lotnisk, z których mogły wystartować samoloty wbijające się w wieże WTC. Podstawą analizy jest założenie: jeśli maszyny miały posłużyć zamachowcom jako latające bomby, baki powinny być prawie pełne paliwa. A zatem lotniska muszą być położone niedaleko Nowego Jorku. Nie mógł to być żaden z nowojorskich portów lotniczych. Ani JFK, ani LaGuardia. Czas od startu do uderzenia w budynki jest zbyt krótki, by dokonać porwania. Oczywiście zamachowcami mogli być sami piloci, ale to jest czysta teoria. Taka akcja byłaby zbyt skomplikowana pod względem organizacyjnym i logistycznym. Konspiracja grupy terrorystów pod przykryciem lotników nie miałaby szans. A więc najwidoczniej samoloty zostały porwane, a pilotów sterroryzowano, by nakierowali maszyny na wyznaczone cele. Trzy maszyny uderzyły w strategiczne punkty Stanów Zjednoczonych. World Trade Center jest symbolem amerykańskiej finansjery. Pentagon, jasne, armia. Do jakiego celu zmierzał czwarty samolot? O niecałą godzinę lotu od Somerset jest… Tak, Waszyngton. Obiektem ataku miał być jeszcze albo Biały Dom, albo Kapitol. Skoro porwana maszyna rozbiła się na drodze do celu, to znaczy, że piloci udaremnili zamach, roztrzaskując samolot o ziemię. Pilotom maszyn, które uderzyły w WTC, ten bohaterski manewr się nie udał. Tak czy owak, wniosek jest oczywisty: samoloty zostały porwane, a pilotów zmuszono do ataku. Czyżby…? Przez mózg kobiety przelatuje błyskawiczna dygresja, reminiscencja, wspomnienie, arcyciekawa konwersacja z pewną analityczką Centralnej Agencji Wywiadowczej. To było podczas szkolenia w Langley, pół roku wcześniej. Okazało się, że obie kobiety łączy pochodzenie i może dlatego tamta odważyła się na szczerość. Była Polką, właściwie polską Tatarką, urodzoną już w Stanach. Pracowała w wyselekcjonowanej grupie analityków Alec Station. Oddelegowano ją do przysposobienia kursantów z krajów tak zwanej młodej demokracji. Była sfrustrowana, bo ważny raport jej autorstwa wylądował w koszu szefa wywiadu. Meldunek stanowił szczegółową informację: pewien Saudyjczyk przechodził kurs pilotażu boeingów w jednej z prywatnych szkół lotniczych w Arizonie w latach 1999–2000. Ciekawa rzecz, szkolenie dotyczyło tylko startów, bez lądowań. Kobieta siedząca w ciasnym gabinecie zapamiętała dobrze nazwisko wymienione przez amerykańską analityczkę: Hani Saleh Hanjour. Jeszcze w Langley, w ramach ćwiczeń z analizy antyterrorystycznej, zrobiła rozbiór powiązań grup saudyjskich. Linia prosta od Haniego Saleha Hanjoura prowadziła do tak zwanej bazy, czyli Al-Kaidy, organizacji stworzonej w 1988 roku przez Abd Allaha Azzama, a obecnie prowadzonej przez niejakiego Osamę bin Ladena, Jemeńczyka, który dorobił się majątku w – uwaga! – Arabii Saudyjskiej. Bin Laden jest wyznawcą radykalnych idei islamskich krzewionych przez Bractwo Muzułmańskie. Odwoływał się do terroru, by odbić z rąk radzieckich Afganistan, a w 1998 roku ogłosił powstanie Światowego Frontu Islamskiego na rzecz Walki z Żydami i Krzyżowcami. Całą swoją fundamentalistyczną nienawiść saudyjski szejk przeniósł na zgniły Zachód. Ameryka jest liderem zgniłego Zachodu. To ambasady USA w Kenii i Tanzanii były celem ataków Al-Kaidy w 1998 roku, niszczyciel USS „Cole” w Jemenie rok temu. A zatem…

Stop. Kobieta zawiesza w myślach dygresję. Za wcześnie na wnioski. Zaczyna od pieca, by analiza ułożyła się w logiczny ciąg. Wtedy znajdzie się odpowiedź na podstawowe pytanie: kto jest organizatorem zamachu? Kobieta musi najpierw rozwiązać kilka wstępnych kwestii, by po nitce dojść do kłębka. Oto one. Ile czasu potrzeba, by porwać samolot i by w zbiornikach zostało sporo paliwa? Godzina. Następna kwestia: to były maszyny kursujące na wewnętrznych liniach. Pasażerowie lotów międzynarodowych przechodzą przez ścisłą kontrolę. Krajowych rejsów niestety nie. Jakich maszyn używa się w wewnętrznych liniach? Już wiadomo, że pod Somerset rozbił się boeing 757-222. Kobieta nie może znaleźć w sieci szczegółowej specyfikacji. Pozostaje intuicja i rzut oka na mapę. Z jakich lotnisk mogły wystartować samoloty, które uderzyły w wieżowce? Jakie większe miasto jest o godzinę lotu od Nowego Jorku? Już to wcześniej sprawdziła: Boston? Albany? Raczej Boston. To spore lotnisko. Terrorystom łatwiej zgubić się w tłumie. Załóżmy więc Boston. Jakie samoloty startują na liniach krajowych z Bostonu? Przeważnie boeingi – 737, 747, 757 i 767. Boeing 767 ma z nich największe zbiorniki. Załóżmy, że samolot miał lecieć aż do Los Angeles. Tak. Po godzinie lotu wystarczy paliwa w zbiornikach, by wysadzić stupiętrowy wieżowiec. Konkluzja: trzeba natychmiast sprawdzić listę pasażerów wszystkich boeingów 767 lecących z Bostonu na zachodnie wybrzeże, być może do Los Angeles. Trzeba przepatrzyć listy z samolotów startujących około godziny siódmej trzydzieści i wyodrębnić pasażerów o pochodzeniu arabskim, ze szczególnym uwzględnieniem Saudyjczyków. Jeśli na liście widnieje Hani Saleh Hanjour albo jakiś inny uczestnik kursu pilotażu bez lądowań, jesteśmy w domu – zamach zorganizowała Al-Kaida.

Telefon dzwoni natrętnie. Kobieta nie podnosi słuchawki. W studiu TVN24 pojawiają się następni goście. Generał Gromosław Czempiński, były szef Urzędu Ochrony Państwa, i pułkownik Konstanty Miodowicz, były szef kontrwywiadu. Kanał TVN24 jest młodym serwisem informacyjnym. Ma dopiero miesiąc. Można powiedzieć, że szefom prywatnej stacji spadła gwiazdka z nieba, choć to porównanie jest nie na miejscu. Stacja stanęła na głowie, by podbić jeszcze bardziej oglądalność. Redaktor wydania sprowadza do studia prawdziwych znawców przedmiotu, aby zatrzeć fatalne wrażenie po komentarzach kretyna, który oskarżył o zamach dawno nieistniejącą amerykańską partię nazistowską. Czempiński i Miodowicz to najwyższa półka speców służb specjalnych, choć ich zawodowa proweniencja jest całkowicie odmienna. Generał Czempiński to „święty Paweł”. Nawrócony były funkcjonariusz peerelowskiej Służby Bezpieczeństwa. Departament I MSW, wywiad. Trzeba tu wspomnieć po sprawiedliwości, że Departament I był, jak na warunki PRL-u, w miarę autonomiczną jednostką i do struktur SB został włączony tuż przed transformacją. Czempiński prowadził akcje szpiegowskie w USA i w Szwajcarii. Po zmianie ustroju dokonał w 1990 roku brawurowej akcji wyprowadzenia amerykańskich oficerów wywiadu z wojennego Iraku. Za ten czyn został odznaczony medalem CIA, a Polsce Stany Zjednoczone umorzyły dwadzieścia miliardów dolarów długu. Legenda mówi, że to od jego imienia elitarna jednostka GROM nosi swoją nazwę. W latach 1993–1996 był szefem Urzędu Ochrony Państwa. Mimo zasług i legend za plecami generała szepcze się „komuch”. Pułkownik Miodowicz to druga strona barykady, choć jego życiorys też jest naznaczony paradoksem. „Święty Franciszek”. No, może nie z powodu ascezy, ale raczej z powodu buntu przeciw ojcu. Konstanty Miodowicz jest synem Alfreda, szefa komunistycznych związków zawodowych. To Alfred Miodowicz miał publicznie, podczas debaty telewizyjnej, rozjechać na miazgę Lecha Wałęsę. Stało się inaczej. Wałęsa rozjechał ojca Konstantego. Historyczna dysputa stała się początkiem ostatecznego końca komunizmu w Polsce. Konstanty Miodowicz działał w opozycji, był członkiem nielegalnego pacyfistycznego ruchu Wolność i Pokój. Kiedy w Polsce nastąpiła zmiana ustrojowa, Miodowicz wraz z trzema kolegami z opozycji reformował służby, weryfikował komunistycznych funkcjonariuszy. Był szefem kontrwywiadu. Pacyfista został jednym z najważniejszych w kraju funkcjonariuszy służb specjalnych. Polska to kraj paradoksów…

Kobieta siedząca w ciasnym pomieszczeniu zna obu mężczyzn. Generał Gromosław Czempiński był jej szefem przez trzy lata, a pułkownik Konstanty Miodowicz zarządzał kontrwywiadem, kiedy zwerbowano ją do pracy w resorcie bezpieczeństwa. Teraz dwaj spece od tajnych służb siedzą w studiu młodziutkiego TVN24 i odpowiadają na pytania dziennikarzy. Konkluzja jednego i drugiego jest następująca: trzeba natychmiast zlustrować listy pasażerów samolotów, które zostały porwane. Jeśli znajdą się na nich osoby, do których można przyłożyć jakiś wspólny mianownik, będziemy znali odpowiedź na pytanie, kto stoi za akcją terrorystyczną. Kobieta zna już odpowiedź na to pytanie. Zajęło jej to mniej więcej pół godziny. Jest naprawdę niezłym fachowcem.

Telefon natrętnie dzwoni. Kobieta podnosi słuchawkę.

– Słucham.

– Dlaczego nie odbierasz telefonu? – pyta męski głos.

Kobieta nie odpowiada. To jej przyzwyczajenie, które wielu wprowadza w irytację: milczenie jest odpowiedzią.

– Całe Biuro ma odprawę. Proszę natychmiast przyjść do sali konferencyjnej, pani porucznik.

„W procedurach zarządzania kryzysowego większy nacisk powinien być położony na fazę przygotowania, koncentrującą się na odpowiedniej edukacji społeczeństwa, np. na ćwiczeniach z udziałem cywilów, współpracy z mediami, wprowadzeniu nowego przedmiotu w szkołach ponadgimnazjalnych traktującego o bezpieczeństwie obywateli. Ograniczanie swobód obywatelskich i rozszerzanie uprawnień policji mogą eliminować prawdopodobieństwo wystąpienia ataku, lecz nie przygotują społeczeństwo na postępowanie w obliczu zagrożenia. W fazie reagowania (likwidacji skutków ataku) działania różnych służb ratowniczych, a także sztabów kryzysowych, powinny być bardziej skoordynowane. Wszystkie rozwiązania muszą być dokładnie opracowane przez zespół międzyresortowy i zawarte zgodnie z ustawą o zarządzaniu kryzysowym”.

Tak niezbyt gramatycznie brzmiał okólnik sklecony naprędce przez ministra, a odczytany przez dyrektora Biura Analiz i Informacji. Mężczyzna o szarych policzkach, w szarym garniturze i o zaczerwienionych oczach jest tym, który wcześniej przywoływał kobietę do porządku przez telefon. W sali panuje śmiertelna cisza. Wszyscy mają ściągnięte twarze. Nieruchome oczy, w niektórych błyszczą łzy.

Kobieta milczy. Nie ma łez w oczach, jej twarz jest, jak zwykle, kamienna. Nie podnosi ręki i nie zadaje przed sparaliżowanym audytorium kilku pytań, które ma na języku. Na przykład:

Jaka ustawa o zarządzaniu kryzysowym? Nie ma takiej na papierze, bo czcigodny parlament zajmował się uchwaleniem pieprzonej nowej ordynacji wyborczej, która dawałaby rządzącej partii większe fory. Jaka edukacja społeczeństwa? Atak na struktury państwa może teoretycznie nastąpić za godzinę. A ile trwa edukacja społeczeństwa? Pokolenie. Ograniczanie swobód obywatelskich i rozszerzanie uprawnień policji? A co z gwarancjami demokratycznymi, które zapewnia konstytucja? Koordynacja służb ratowniczych i sztabów kryzysowych? Nie ma ani procedur, ani koordynacji. Gdzie ja, do cholery, pracuję? Przed chwilą świat zmienił bieg, a nam czyta się okólnik. Służby specjalne powinny w tej chwili zapieprzać według dawno ustalonej metodyki, by punkt po punkcie chronić państwo przed kryzysem. Tryby powinny się kręcić jak dobrze naoliwiona i dawno przetestowana obronna maszyneria. A my co mamy? Kulawe procedury, odziedziczone po komuchach. Jeśli jakiś świr, dywersant albo napakowany posraną ideologią degenerat porwie samolot i skieruje, nie wiem, na Sejm, Belweder, Wawel albo Pałac Kultury, zbierzemy się w sali konferencyjnej i wysłuchamy bla, bla, bla, okólnika. Ale dupki z Langley też potrafią dać ciała. Gdyby szef CIA, George Tenet, nie wypieprzył raportu o szkoleniach z pilotażu bez lądowania, nie byłoby tej całej katastrofy. No, ale tak czy owak, Polska a Stany to inna skala…

Kobieta uśmiecha się, bo pewien obraz stanął jej przed oczami.

– Z czego się śmiejesz?

Kobieta dopiero teraz uświadamia sobie, że została w pustej sali konferencyjnej sam na sam z szefem Biura. Wszyscy już wyszli.

– Nic. Coś mi przyszło do głowy.

– Co?

– Wyobraziłam sobie, jak by to u nas wyglądało.

Twarz mężczyzny przypomina pomięty papier.

– No jak?

– Lotniarz walnąłby w Pałac Kultury. Jaki kraj, taki zamach.

– Bardzo śmieszne – prycha tamten. Nieruchome oczy przebijają kobietę na wylot. Głos brzmi matowo. – Kurwa… Kto to zrobił?

– Al-Kaida.

Mężczyzna przeczesuje palcami rzadką grzywkę.

– Cooo? – Pytanie zawisło bez odpowiedzi w ocienionej przestrzeni. Mężczyzna o szarej twarzy bąka: – Niech pani wraca do „Olina”, pani porucznik.

Kobieta idzie w stronę drzwi. Za chwilę według rozkazu wróci do „Olina”, będzie dalej przekopywać aferę, w którą wplątał się były premier.

Poprzedni, solidarnościowy minister spraw wewnętrznych oskarżył szefa rządu postkomunistów o szpiegostwo na rzecz Rosji. Rzecz była gruba, zachwiała posadami państwa. Od kilku miesięcy kobieta zajmuje się szczegółowo tą sprawą. Analiza jest na tyle ważna i priorytetowa, że wydzielono dla niej specjalny gabinet. Ewenement w Firmie. Oczywiście kobieta zdaje sobie sprawę, że szefostwo Urzędu Ochrony Państwa zrobi z jej raportem, co zechce. Tak się składa, że MSW i UOP-em zarządzają wrogowie „Olina”, lecz wszystko wskazuje na to, że za chwilę, po wyborach parlamentarnych, Firmę przejmą koledzy „Olina” z tej samej partii, co były premier. Kobieta nigdy nie była ich koleżanką. Ale jest zbyt dobrym analitykiem, prawdopodobnie nikt nie odważy się wypieprzyć jej na bruk. Kobieta postanowiła: nawet jeśli w resorcie zapanują postkomuchy, przeczeka. Polska jest już na amen demokratyczna. Zmieniają się czasy, zmieniają się partie zarządzające Firmą. Trudno. Kobieta ma gdzieś tę karuzelę. Najęła się do tej roboty, bo – tak, Boże, zabrzmi to cholernie patetycznie, ale prawdziwie – jest popieprzoną patriotką. Dwadzieścia lat temu po ulicach ganiała z kamieniami za ZOMO, roznosiła ulotki, pomagała chłopakom w montowaniu nadajników podziemnego radia. Kiedy chłopcy z podziemia wparowali do MSW, cholernie imponowało im, że będą zmieniać ustrój od spodu, że rozpierdzielą czerwoną bezpiekę, będą ścigać ruskich szpiegów, nosić giwery pod pachą, a przede wszystkim chwycą za jajca tych, którzy w stanie wojennym trzymali ich za flaki. Rzeczywistość okazała się troszkę inna. Nie można było rozpieprzyć dawnej bezpieki i wprowadzić opcji zerowej. Kto zostałby w Firmie? Miotacze kamieni? Podziemni drukarze? Specjaliści od koktajli Mołotowa i rozwalania komuny za pomocą bibuły? Kursy i przyspieszone szkolenia są bardzo fajne, ale w tym rzemiośle trzeba jeszcze mieć trochę praktyki. A poza tym pierwszy solidarnościowy premier bardzo dobrze wiedział, że jak wypieprzy esbeków za bramę, to będą się pałętać po kątach i prędzej czy później ktoś ich gdzieś skrzyknie na gwizdek. Będą robić krecią robotę. Rodząca się w ukochanej odrodzonej ojczyźnie przestępczość zorganizowana chętnie by zwerbowała bezrobotnych bezpieczniaków w swoje szeregi. Ruski wywiad tylko czekał, żeby przytulić dawnych koleżków. Zarządzono weryfikację. Czternaście tysięcy funkcjonariuszy zostało prześwietlonych i przetestowanych na okoliczność patriotyzmu i osobistego zaangażowania w operacje komuszej represji. Egzamin zdało sześćdziesiąt procent. Wśród nich był obecnie emerytowany, zasłużony generał Czempiński, a weryfikował go bezpośredni szef kobiety, dyrektor Biura Analiz i Informacji, ten o papierowej twarzy, ten, który się zdziwił, że to Al-Kaida zamieniła WTC w kupę gruzów, a w Pentagonie wybiła dziurę. Stało się, jak się stało. Koledzy kobiety nie chwycili za jajca swoich dawnych prześladowców. Musieli współpracować z dawnymi esbekami, musieli się z nimi zakumplować, a nawet pić z nimi wódkę. Kobieta nie zakumplowała się z żadnym z nich, bo w ogóle nie umiała się kumplować. Wódki nie piła z zasady. Ale współpracowała. Miała bardzo specyficzne podejście do swojego patriotyzmu. Dla niej był to przede wszystkim synonim profesjonalizmu. Zawodowość i kompetencja do bólu.

Dlatego teraz staje w progu sali konferencyjnej i odwraca się w stronę szefa, zadając mu bolesne pytanie:

– Szefie. Czy Firma jest przygotowana na takie łajno?

Mężczyzna w pierwszej chwili lekko prostuje się, a potem przekrzywia głowę, co jest dowodem irytacji. Ta kobieta bardzo często irytuje go swoimi zbyt oczywistymi pytaniami. Po prostu go wkurwia i tyle. Już dawno by wypieprzył tę sucz z Firmy, ale jest genialna. I bardzo przydatna. No i pracuje nad „Olinem”.

– Jesteśmy przygotowani. A będziemy jeszcze lepiej – mówi.

– Jak?

Gdyby mógł, kopnąłby ją jednak w tyłek.

– Jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie restrukturyzacja.

– Aha – rzuca kobieta, odwraca się na pięcie i wraca do swojego klaustrofobicznego gabinetu, by w ciszy i spokoju zająć się „Olinem”.

Siódmego października 2001 roku Osama bin Laden komentuje zamach na WTC w nagraniu wideo: „Ameryka została uderzona przez Allaha w najbardziej wrażliwy punkt, straciła najcenniejsze budynki”. Już wiadomo, na sto procent, że to Al-Kaida stoi za zamachami. Już wiadomo, że jednym z zamachowców samobójców był Hani Saleh Hanjour, uczestnik kursu pilotażu bez lądowań.

27 grudnia 2001 roku bin Laden w nagraniu wideo mówi: „Terroryzm przeciwko Ameryce jest uprawniony i święty, ponieważ jest odpowiedzią na niesprawiedliwość oraz jest wymierzony w amerykańskie wsparcie dla Izraela, który zabija naszych ludzi”.

12 września 2001 roku NATO wydaje oświadczenie, w którym uznaje, że w wypadku, „jeśli zostanie ustalone, iż atak przeciwko Stanom Zjednoczonym był kierowany z zagranicy, to będzie on traktowany jako działanie objęte artykułem 5. traktatu waszyngtońskiego”. Po ludzku można to ująć tak: członkowie NATO będą zobowiązani do zbrojnej odpowiedzi na atak.

2 października 2001 roku NATO potwierdza powyższy wniosek. Cytat: „Wydarzenia z 11 września zostają uznane przez Sojuszników za napaść zbrojną, tym samym stanowiąc o pierwszym przypadku zastosowania przez Organizację Traktatu Północnoatlantyckiego artykułu 5. traktatu waszyngtońskiego, jak też uznania w prawie międzynarodowym ataku terrorystycznego za napaść zbrojną (agresję)”. NATO wypracowuje natychmiast własną definicję terroryzmu: „Terroryzm to bezprawne użycie lub zagrożenie użycia siły lub przemocy przeciwko jednostce lub własności w zamiarze wymuszenia lub zastraszenia rządów lub społeczeństw dla osiągnięcia celów politycznych, religijnych lub ideologicznych. W walce z terroryzmem NATO bierze pod uwagę trzy główne aspekty tego problemu: 1) wykrywanie działalności terrorystycznej oraz potencjalnych zagrożeń; 2) przeciwdziałanie zagrożeniom; 3) reakcję na możliwy atak z użyciem broni masowego rażenia”.

Od 12 marca 1999 roku Polska należy do NATO. Do Sojuszu Północnoatlantyckiego wprowadził Polskę prezydent Aleksander Kwaśniewski, prezydent o postkomunistycznej proweniencji.

4 października 2001 roku, dwadzieścia cztery dni po 11 września, prezydent Aleksander Kwaśniewski desygnuje na fotel premiera Leszka Millera, przewodniczącego SLD, szefa zwycięskiej partii w wyborach do parlamentu. SLD jest dziedziczką Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. PZPR była wrogiem NATO i USA, jej spadkobierczyni jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych.

7 października 2001 roku NATO pod przewodnictwem USA rozpoczyna akcję zbrojną w Afganistanie, państwie, w którym rządzą skrajnie islamistyczni talibowie i na którego terenie znajdują się bazy szkoleniowe Al-Kaidy. Polska będzie uczestniczyć w tej operacji.

Wobec powyższych faktów słowa wielu politologów i publicystów, że rozpoczęła się nowa wojna światowa, można uznać za słuszne. Naprzeciw Zachodu staje islamistyczny dżihad. To są strony konfliktu dwóch cywilizacji. Powtórzmy: Polska już jest pełnoprawnym członkiem Zachodu. Teza głoszona przez Francisa Fukuyamę, że historia się skończyła, wzięła w łeb. Historia właśnie się na nowo zaczęła. Kropka.

Wiosna owego 2003 roku była ciekawa. Zostawmy kwestie meteorologiczne. Pogoda w Polsce prawie zawsze jest kapryśna. Zajmijmy się wojną. Co Polska ma z tym wspólnego? Ano ma. Jak się rzekło, od 7 października 2001 roku, w ramach odwetu za atak Al-Kaidy dokonany 11 września na USA, NATO realizowało swoją największą akcję zbrojną. W operacji brało udział osiemdziesięciu polskich komandosów z GROM-u. To sojuszniczy wkład Rzeczpospolitej. Artykuł 5. traktatu waszyngtońskiego zobowiązuje. Ale na tym nie koniec. Wojna cywilizacji ma swój następny etap. W nocy z 19 na 20 marca Amerykanie wkroczyli do Iraku. Bezpośrednim pretekstem był raport Centralnej Agencji Wywiadowczej, dokumentujący na oczach całego świata składy broni masowego rażenia gromadzone przez Saddama Husajna. Istniały także niezbite dowody, że iracki reżim wspierał międzynarodowy terroryzm. W inwazji uczestniczyli Polacy. GROM brał udział w pierwszej wojennej operacji na taką skalę. Komandosi brawurowo opanowali platformę wiertniczą pod Umm Kasr, otworzyli Amerykanom lądową drogę do Iraku i uchronili Zatokę Perską przed katastrofą ekologiczną – armia iracka zamierzała wysadzić platformę, by zalać zatokę ropą naftową. Wojsko Polskie w ramach sojuszniczych zobowiązań będzie uczestniczyć w działaniach stabilizacyjnych na terenie okupowanego Iraku.

Tymczasem w Polsce wiosna nieśmiało kwitła. Lewicowa partia rządziła, na fotelu prezydenckim zasiadał Aleksander Kwaśniewski. W resorcie bezpieczeństwa, jak przyrzeczono, trwała restrukturyzacja. Ale już nie solidaruchy ją miały robić, lecz postkomuchy. Nie było już Urzędu Ochrony Państwa. Nie było już Biura Analiz i Informacji. Był za to Departament Kontrwywiadu, dla którego kobieta, którą poznaliśmy na początku naszej historii, pracowała, zasiadając w tym samym klaustrofobicznym pokoju, przed tym samym komputerem, i ciągle zajmowała się aferą „Olina”. Akta i raporty zajmowały już około stu gigabajtów. I były bardzo ciekawe. Kilkuletnia praca porucznik Ewy Górskiej – całkiem ładnej szatynki o nieruchomym spojrzeniu i odwrotnie proporcjonalnym do spojrzenia umyśle – dobiegała powoli końca. Wnioski z analizy okazały się zaskakujące. Ale, by zweryfikować ostateczne konkluzje, potrzebna była dodatkowa praca operacyjna. Górska wielokrotnie zwracała się do Gabinetu Szefa o wsparcie operacyjno-techniczne. Odpowiadano jej zawsze tym samym: „Brak środków”. „Brak środków…”. To był stały motyw przewijający się w Firmie. „Bidasłużby”, tak szeptano po kątach, a kumple z dawnej SB robili sobie podśmiechujki, bo za komuny nigdy nie brakło forsy w bezpiece. Uśmiechali się i cieszyli, że już lada moment odsłużą regulaminowe piętnaście lat i przejdą na zasłużoną resortową emeryturę. Porucznik Górska miała przed sobą jeszcze trochę pracy dla ojczyzny.

A więc za oknem budynku przy Rakowieckiej na drzewach pojawiły się już pierwsze zielone plamki listków, gdzieś tam George Bush walczył tomahawkami o demokrację na Bliskim Wschodzie, wspomagali go prawie wszyscy sojusznicy NATO, a na biurku porucznik Ewy Górskiej dzwonił telefon.

– Proszę do mnie, pani porucznik – zabrzmiał w słuchawce stanowczy głos.

Ewa wylogowała się z systemu, przerejestrowała zmienną sesji o nazwie „Olin” na „Gold”, tak brzmiał kryptonim tajnego pliku. Sprawdziła każdą stronę, czy zmienna została zapisana. Wyszła z serwera. Poprawiła włosy. Nowy szef lubił schludne fryzury. Opuściła swoją samotnię i przeszła długim, pustym korytarzem, przykładając kartę dostępu do kolejnych bramek. Odgłos jej szpilek odbijał się od ścian. Lubiła te nowe procedury. Lubiła odgłos wysokich obcasów. Miała hopla na punkcie eleganckiego obuwia. Wreszcie dotarła do gabinetu szefa. Sekretarka w szarym, całkiem nieźle skrojonym kostiumie uśmiechnęła się płasko, zlustrowała ukradkiem szpilki pani porucznik i mruknęła oficjalne „szef czeka”, wskazując drzwi obite skajem. Czas płynie, systemy się zmieniają, a obicie na drzwiach gabinetów ciągle takie samo. Skaj pamiętał komunę, a teraz dzielnie służył demokracji.

Szef był czterdziestoparoletnim mężczyzną o kruczoczarnych włosach, lekko pofalowanych, dosyć przystojnym, choć zbyt chudym. Jego twarz okrywał półcień, ale Górska dostrzegła kropelki potu na czole.

Emocje, skonstatowała w myślach. Ciekawe.

– Proszę usiąść, pani porucznik.

Ewa usiadła na krześle. Milczała. Mężczyzna podał bez słowa teczkę z kryptonimem „Kwarc”.

– Cosmic Top Secret?

– Tak.

– Dlaczego inskrypcja nie po polsku?

– Kto tu jest analitykiem?

Ewa milczała przez chwilę. Następnie powiedziała dwa słowa:

– Rozumiem. NATO.

Szef kiwnął głową. Ewa poprawiła okulary. Cosmic Top Secret to była klauzula sekretów natowskich o najwyższym stopniu.

– Nie mam upoważnienia dla klauzuli „ściśle tajne”.

– Dostaniesz. – Szef lubił zmieniać formę oficjalną na bardziej personalną i odwrotnie. Jak każdy szef, który raz chce być kolegą, raz zwierzchnikiem. Takie zwyczaje są regułą w resortach mundurowych. Górska wolała służbowy dystans. Nie lubiła fałszywej fraternizacji. Tym bardziej z byłym pracownikiem Komitetu Centralnego PZPR.

– Przedmiot sprawy? – spytała suchym tonem.

– Jest w teczce. Zapoznaj się. Teraz.

– Oczywiście.

Ewa otworzyła teczkę i przeczytała krótki tekst. Poprawiła jeszcze raz, trochę nerwowo, okulary. Przeczytała ponownie dyrektywę. Uważnie. Słowo po słowie. Poprawiła włosy. Przeczytała treść trzeci raz. Zamknęła teczkę. Milczała.

– Wszystko jasne? – spytał mężczyzna.

– Tak.

Szef wyciągnął dłoń po teczkę.

– Poproszę.

Odebrał dokument i wrzucił go do niszczarki. Ewa zanotowała, że dłoń mężczyzny lekko drży. Wkuła w pamięć nazwisko, które pojawiło się w tekście: Tadeusz Kolski.

– To wszystko?

– A mało? – odrzekł szef.

– Mogę zadać pytanie?

– Nie.

– Rozumiem.

Ewa wstała z krzesła, odwróciła się twarzą w stronę drzwi obitych skajem. Jej szpilki zastukały na parkiecie. Parkietu też nie zmieniono tu od lat. Ciekawe, czy stukały po nich obcasy tych, którzy wprowadzali stan wojenny. Górska sięgnęła do klamki i jednak mimo zakazu zadała pytanie:

– Szefie? Jesteśmy blisko rozstrzygnięcia sprawy. Wszystko na to wskazuje, że powiązania… – Zawiesiła głos na dwie sekundy. – Czy… dalej zajmuję się sprawą „Olina”?

– Powiedziałem: żadnych pytań.

Porucznik Górska kiwnęła głową i wyszła z gabinetu. Kątem oka odnotowała jeszcze raz drżącą dłoń mężczyzny. Niszczarka cięła teczkę o kryptonimie „Kwarc. Cosmic Top Secret” na cienkie paski.

Kiedy wróciła do swojego gabinetu, włożyła kartę dostępu do gniazda komputera. Chciała sprawdzić, kim jest porucznik Tadeusz Kolski. Udało się bez większych kłopotów.

Firma musi jeszcze popracować nad wewnętrzną siecią, pomyślała. Firma musi popracować jeszcze nad wieloma sprawami. I nie chodzi o wymianę drzwi i klepek w podłodze.

Westchnęła i zaczęła się pastwić w myślach nad restrukturyzacją służby; służby, której oddała już trzynaście lat życia. W głowie pulsowały myśli związane z gównem, które zalało świat po 11 września.

Co zrobiono z zagrożeniem terrorystycznym? Powołano Departament Przeciwdziałania Korupcji, Terroryzmowi i Przestępczości Zorganizowanej. Ja pierniczę… Co, do jasnej cholery, ma wspólnego korupcja i przestępczość zorganizowana z Al-Kaidą hulającą po świecie? Niby dżihad szaleje tysiące kilometrów od Polski, ale baza ma swoje przyczółki w Europie. Na bank lada moment coś wybuchnie w Londynie, Paryżu albo Madrycie. Może jeszcze nie teraz, ale przyjdzie czas, kiedy krew poleje się na całym kontynencie. A nasze mądrale od restrukturyzacji ciągle myślą, że Polska leży na rubieżach, że jest monolitem etnicznym, że nie ma u nas diaspory islamskiej oprócz Tatarów, wiernych od wieków biało-czerwonej. Ale, do jasnej cholery, terroryzm może mieć nie tylko muzułmański pysk… Może już gdzieś jakiś napalony narodowiec gromadzi w piwnicy saletrę… Nowy departament to nic innego, jak istniejący od dawna w UOP-ie Zarząd Ochrony Ekonomicznych Interesów Państwa. Wystarczy wczytać się w nazwę nowej komórki, żeby skapować, że kolesie, którzy wprowadzili nowe porządki, są kompletnymi dyletantami, jeśli chodzi o rozpoznanie potencjalnych zagrożeń. Terroryzm to działka międzynarodowa, a wepchnięto ją między korupcję i przestępczość zorganizowaną. Jezu, to są przecież zagrożenia wewnętrzne! A czy oprócz nazwy coś się jeszcze zmieniło? Nul. Do nowego departamentu przerzucono funkcjonariuszy z komórki zajmującej się zwalczaniem terroryzmu, funkcjonującej od dawna w innym zarządzie operacyjnym. I co? Pstro. Osłabiono w miarę sprawnie funkcjonujący do tej pory pion, rozpieprzono robotę specjalistycznej komórki organizacyjnej. Na siłę włączono ją do jakiejś półpolicyjnej struktury, która zamiast deptać po piętach terrorystom, będzie się uganiać za podatkowymi przekrętami, za gangsterskimi karkami z Pruszkowa i Wołomina. Totalnie pod prąd, totalnie w odwrotnym kierunku niż zmiany w niemieckiej BND, brytyjskim Security Service, a nawet w ruskiej FSB… Angole, Ruscy, żabojady, makaroniarze po jedenastym września wydzielili komórki zajmujące się zwalczaniem terroryzmu, nadano im wyspecjalizowany charakter. A nasza ukochana Firma upchała antyterrorystów w jakiś „superdepartament”, szkoda, że nie zajmuje się jeszcze pedofilami i wlepianiem mandatów za złe parkowanie. Ale burdel… Chryste, czy postkomuchy, czy solidaruchy – taka sama śpiewka. I jeszcze ten supertajny natowski rozkaz, który przed chwilą wylądował w niszczarce. Jestem o krok od mety, jeszcze kilka wniosków do raportu, nad którym ślęczę ponad dwa lata, a wyrywa się mnie do zadania, które jest operacyjną robotą, a nie fuchą dla analityka. Co to za ściema? Chcą mnie sczyścić z „Olina”, bo były premier jest ich koleżką z tej samej partii. Na bank tak jest.

Przymknęła na chwilę powieki. Przed oczami stanęła jej lekko spocona twarz szefa, jego drżące dłonie. Już na samym początku urzędowania mocno ją wkurzył swoją homilią, kiedy po objęciu stanowiska zwrócił się do dziennikarzy z „prośbą o współdziałanie w informowaniu polskiego społeczeństwa o potencjalnych zagrożeniach aktami terroru politycznego w Polsce i możliwościach zapobiegania takim wydarzeniom”.

No koniec świata… Tajne służby proszą dziennikarzy o pomoc, przyznając w ten sposób, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie jest w stanie zajrzeć w tyłki terrorystom. Taka prośba o ratunek jest ewidentnym publicznym przyznaniem się do słabości; do dziś w żyłach Górskiej gotowała się krew. Albo takie coś: „Prewencja antyterrorystyczna wymaga czegoś więcej niż tylko sprawne działanie służb specjalnych – konieczna jest stosowna czujność ze strony społeczeństwa”. Przekręcić się można ze śmiechu. Tajna służba prosi społeczeństwo o donosy?! A jakim zaufaniem może cieszyć się instytucja, która z dnia na dzień pozbywa się pięciuset oficerów zaangażowanych w działania operacyjne? No bo tak było czy nie? Podczas „restrukturyzacji” zwolniono najlepszych operacyjnych. Bo byli z solidarnościowego rozdania! Zaufanie buduje się przez lata. Zwłaszcza w naszym nadwiślańskim kraju, gdzie nad służbami wisi odium komunistycznej bezpieki. No i co? I nowe szefostwo ABW jednym ruchem skasowało tworzony przez lata prestiż Firmy. I całą robotę Kostka Miodowicza, Piotrka Niemczyka, Brochwicza, Sienkiewicza – chłopaków, którzy stawali na głowie, żeby służby specjalne nie kojarzyły się ludziom z esbeckim aparatem bezpieczeństwa – można wsadzić psu w dupę. I co będzie? Ano zamiast „współdziałania polskiego społeczeństwa” znów pojawią się słowa „spisek”, „skandal”… Tak wygląda twoja misja ku chwale ojczyzny, pani porucznik Górska. Taka jest twoja Polska, za którą mogłaś kiedyś dać się zastrzelić, napierdzielając cegłówkami w zomowskie suki na moście Grunwaldzkim we Wrocku… Zawiesiła się na moment. A po chwili przetoczyło się pod czaszką: „prestiż służb”? Czy przypadkiem, Górska, nie przeginasz z tą miłością do reformatorów bezpieki? Wszystko było okej w dawnym UOP-ie? Mhm, Górska… Weź tyłek w troki i daj sobie spokój z tą robotą. Bezpieka zawsze będzie bezpieką. Czy to pod czerwoną, czy biało-czerwoną flagą. Czy pod łysym orłem, czy pod orłem w koronie. Czytałaś Conrada i pana Johna Le Carré, pipo?

Ale już po chwili z mózgu porucznik Ewy Górskiej ulotniła się frustracja. Bo porucznik Ewa Górska niestety była nieuleczalnym, wymierającym egzemplarzem, który dałby się zarżnąć za tak zwane imponderabilia. A poza tym Ewa Górska miała jeszcze tysiące innych powodów, by nie zwalniać się ze służby. Pomyślała: pies trącał okoliczności, pies trącał dawnych komuchów rządzących Firmą, pies trącał to wszystko. Rób swoje, Górska. Nawet pod czerwoną flagą. Ruszaj w teren według rozkazu, według natowskiego Cosmic Top Secret. Ale najpierw sprawdź w systemie, kto to jest ten „Tadeusz Kolski”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: