Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 338 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA

Przed­mo­wa do książ­ki jest co sień do domu, z tą jed­nak róż­ni­cą, iż do­mo­wi być bez sie­ni trud­no, a książ­ka się bez przed­mo­wy obej­dzie. Sta­ro­żyt­ni au­to­ro­wie nie zna­li przed­mów – ich wy­na­la­zek, tak jak i in­nych wie­lu rze­czy mniej po­trzeb­nych, jest dzie­łem póź­niej­szych wie­ków.

Wie­lo­ra­kie by­wa­ją przy­czy­ny po­bu­dza­ją­ce au­to­rów do kła­dze­nia przed­mów na cze­le pi­sma swo­je­go. Jed­ni, fał­szy­wej mo­de­stii peł­ni, zwie­rza­ją się czy­tel­ni­ko­wi (choć ich o to nie pro­sił), jako pew­ni wiel­kiej dys­tynk­cji i nie mniej­szej do­sko­na­ło­ści przy­ja­cie­le przy­mu­si­li ich do wy­da­nia na świat tego, co dla wła­snej sa­tys­fak­cji na­pi­saw­szy chcie­li mieć w ukry­ciu. Dru­dzy skar­żą się na zdra­dę, że mimo ich wolą ma­nu­skrypt ich był po­rwa­ny. Trze­ci, czy­niąc za­do­syć roz­ka­zom star­szych, da­jąc księ­gę do dru­ku uczy­ni­li ofia­rę he­ro­icz­ną po­słu­szeń­stwa; i jak­by to bar­dzo ob­cho­dzi­ło zie­wa­ją­ce­go czy­tel­ni­ka, te i po­dob­ne czy­nią mu kon­fi­den­cje.

Nie­znacz­nie przed­mo­wy we­szły w modę; te­raz jed­nak ta moda naj­bar­dziej pa­nu­je, gdy kunszt au­tor­ski zo­stał rze­mio­słem. Bar­dzo wie­lu, a po­dob­no więk­sza po­ło­wa współ­bra­ci mo­ich, au­to­rów, żyje z dru­ku; tak te­raz ro­bie­my książ­ki jak ze­gar­ki, a że ich do­broć od gru­bo­ści naj­bar­dziej za­wi­sła, sta­ra­my się ile moż­no­ści roz­cią­gać, prze­dłu­żać i roz­prze­strze­niać dzie­ła na­sze. Jak więc przed­mo­wy do li­te­rac­kie­go han­dlu słu­żą, ła­two bacz­ny czy­tel­nik do­my­ślić się może.

Oprócz wzwyż wy­ra­żo­nych przy­czyn są wie­lo­ra­kie inne po­bud­ki za­chę­ca­ją­ce, a nie­kie­dy przy­na­gla­ją­ce do pi­sa­nia przed­mów. Zwie­rza się czę­sto­kroć au­tor czy­tel­ni­ko­wi, jaki miał cel, ja­ko­wą in­ten­cją w pi­sa­niu księ­gi swo­jej; ja­koż god­na sza­cun­ku, god­na wdzięcz­no­ści tak przy­kład­na, tak zdat­na po­ufa­łość.

Mó­gł­że­by się in­a­czej do­my­ślić czy­tel­nik, że książ­ka do na­bo­żeń­stwa na to pi­sa­na, aby się na niej mo­dlić? ko­me­dia, żeby się śmiać? tra­ge­dia, żeby pła­kać? hi­sto­ria, żeby sta­re dzie­je wie­dzieć? Był­by za­pew­ne w nie­pew­no­ści i po­wąt­pie­wa­niu; i gdy­by go do­bro­czyn­ny au­tor ła­ska­wie nie

prze­strzegł, śmiał­by się może z tra­ge­dii, pła­kał, czy­ta­jąc ko­me­die, książ­kę do na­bo­żeń­stwa mógł­by wziąć za ro­mans, a mo­dlił­by się na kro­ni­ce.

Są tacy au­to­ro­wie, któ­rzy zna­jąc wy­twor­ność dzie­ła swo­je­go, a miał­kość umy­słu in­nych lu­dzi, peł­ni kom­pa­sji nad czy­ta­ją­cym gmi­nem, ra­czą się upodlać i zni­żać dla do­bra po­spo­li­te­go, tłu­ma­cząc to w przed­mo­wie, cze­go w księ­dze zro­zu­mieć trud­no.

Ja, z miej­sca mo­je­go, wiel­biąc tak wiel­ką ich du­szy wspa­nia­łość, bio­rę jed­nak śmia­łość dać im radę, aby za­miast przed­mo­wy pi­sa­li post­scrip­tum. Czy­ta­nie przed­mo­wy zwy­kło po­prze­dzać czy­ta­nie książ­ki; na tym fun­da­men­cie czy­tel­nik znaj­dzie na pierw­szym wstę­pie uła­twie­nie trud­no­ści, o któ­rych nie wie, tłu­ma­cze­nie za­wi­ło­ści, o któ­rej nie sły­szał. Cóż za­tem na­stą­pić może? Oto, prze­ra­żo­ny i nie wie­dzą­cy cze­go się trzy­mać, po­rzu­ci księ­gę i z nie­wy­po­wie­dzia­ną na­ro­du ludz­kie­go szko­dą zo­sta­nie w pierw­szej dzi­ko­ści swo­jej.

Za­chę­ca au­tor czy­tel­ni­ka obiet­ni­ca­mi i na­ów­czas przed­mo­wa jest de­li­kat­ną dzie­ła po­chwa­łą; żeby zaś ujść sa­mo­chwal­stwu, od­mie­nia kunsz­tow­nie po­stać swo­ją. Jest to przy­ja­ciel, któ­ry mo­de­stią przy­ja­cie­la zgwał­cił; jest to dru­karz, któ­ry mimo wia­do­mość au­to­ra przed­mo­wę na­pi­sał; jest to, na ko­niec, nie­zna­jo­my obu­dwom li­te­rat, któ­ry – do­wie­dziaw­szy się o przy­szłym na świat wyj­ściu tak po­ży­tecz­ne­go dzie­ła – nie mógł tego na so­bie prze­wieść, żeby ukon­ten­to­wa­nia swe­go z czy­ta­nia przy­pad­ko­we­go tego ma­nu­skryp­tu nie wy­ra­ził.

Są me­lan­cho­licz­ne pió­ra; te sty­lem ele­gii ję­czą nad nie­wia­do­mo­ścią, nad za­śle­pie­niem, nad nie­wdzięcz­no­ścią że­la­zne­go wie­ku tego. Nie chwa­li się au­tor w ża­łob­nej swo­jej przed­mo­wie, ale z przy­zwo­itą mo­de­stią daje do wy­ro­zu­mie­nia, iż na złe cza­sy tra­fił, a w Ate­nach i w Rzy­mie miał­by był sta­tuy… Szko­da, że się daw­niej nie uro­dził.

Tan­tae-ne ani­mis co­ele­sti­bus irae?

Są (mó­wię z ża­lem) ta­ko­wi au­to­ro­wie, któ­rzy na wzór owe­go hisz­pań­skie­go ry­ce­rza z wietrz­ne­go mły­na ol­brzy­my ro­bią. Ci gnie­wa­ją się pro­roc­kim du­chem. Jesz­cze ich dzie­ła nikt nie czy­tał, już oni zo­ilów łają. Nie­kon­ten­ci z szcze­gól­nej bi­twy, wy­zy­wa­ją wszyst­kich prze­świad­czo­nych, nie­uważ­nych, pło­chych, let­kich, za­zdro­snych, głu­pich. Są zaś prze­świad­czo­ny­mi, nie­uważ­ny­mi, let­ki­mi, pło­chy­mi, za­zdro­sny­mi, głu­pi­mi ci wszy­scy, któ­rzy ich apro­bo­wać i wiel­bić nie będą.

Jest jesz­cze ro­dzaj je­den au­to­rów, wca­le prze­ciw­ny tym, o któ­ry­che­śmy do­pie­ro mó­wi­li. Ci, prze­świad­cze­ni o nie­do­sko­na­ło­ści swo­jej, a może uda­ją­cy prze­świad­czo­nych, pra­gną wzbu­dzać nie tak po­dzi­wie­nie jak kom­pa­sją. Drżą­cy i na klęcz­kach (jak mówi sa­ty­ryk fran­cu­ski), w po­kor­ne przed­mo­wie chcą zmięk­czyć i prze­pro­sić roz­gnie­wa­ne­go, a bar­dziej znu­dzo­ne­go czy­tel­ni­ka. Sta­ra­nia ich da­rem­ne. W ze­psu­tym i zu­peł­nie ska­żo­nym tym na­szym wie­ku naj­więk­sze nie­pra­wo­ści ujść mogą – to co nu­dzi, jest grze­chem nie­od­pusz­czo­nym. Ra­dził­bym ta­kim nie pi­sać; ale cho­ro­ba pi­sa­nia jest nie­ule­czo­na.

Ja sam, nie­god­ny współ­to­wa­rzysz tego prze­zac­ne­go ce­chu, jesz­czem był tej książ­ki nie skoń­czył, a już kil­ka no­wych pro­jek­tów na pi­sa­nie in­nych ksią­żek uło­ży­łem.

Je­że­li ta znaj­dzie apro­ba­cją, wdzięcz­nie przyj­mę ła­ska­wy sąd czy­tel­ni­ka; je­śli nie, za­smu­cę się, ale będę pi­sał.ROZ­DZIAŁ I

Kto­kol­wiek opi­sa­nie ży­cia mo­je­go czy­tać bę­dzie, niech wie za­wcza­su, że to ani spo­wiedź, ani pa­ne­gi­ryk. Nie dla próż­nej chwa­ły ani dla upo­ko­rze­nia mo­je­go tę pra­cę przed­się­wzią­łem; ale sie­dząc na wsi, gdy mam czas wol­ny, wolę go ob­ró­cić na to pi­sa­nie niż ła­mać kark za za­ją­cem albo w ku­flu pe­do­gry szu­kać.

Uro­dzi­łem się w domu uczci­wym, szla­chec­kim; któ­re­go roku, nie wy­ra­żam, bo to się na nic ni­ko­mu nie zda; do mo­jej hi­sto­rii chro­no­lo­gia mniej po­trzeb­na, a mnie też nie bar­dzo miło przy­po­mi­nać so­bie, żem sta­ry. Gdy­bym się chciał za­sa­dzać na świa­dec­twach kon­klu­zyj i pa­ne­gi­ry­ków przy­pi­sa­nych przod­kom moim, któ­re zbu­twia­łe do­tąd u mnie w ka­pli­cy wi­szą, zna­la­zł­bym się może w po­kre­wień­stwie ze wszyst­ki­mi pa­nu­ją­cy­mi fa­mi­lia­mi w Eu­ro­pie; alem ja od tej próż­no­ści da­le­ki. Nie­siec­ki nas w swo­im her­ba­rzu na złość Pa­proc­kie­mu i Okol­skie­mu po­mie­ścił; i mnie sa­me­mu do­sta­ło się czy­tać w jed­nym sta­rym ma­nu­skryp­cie, iż pod­czas owe­go sław­ne­go gli­niań­skie­go ro­ko­szu Ga­briel Do­świad­czyń­ski niósł buń­czuk przed Ra­fa­łem Gra­now­skim, mar­szał­kiem na­ów­czas i het­ma­nem wiel­kim ko­ron­nym.

Nim za­cznę mó­wić o moim wy­cho­wa­niu, nie od rze­czy zda mi się na­mie­nić co­kol­wiek o tych, od któ­rych ży­cie po­wzią­łem, to jest po pro­stu o moim ojcu i o mo­jej mat­ce. Oj­ciec mój, po stop­niach: skarb­nik, woj­ski, miecz­nik, łow­czy, cze­śnik, pod­sto­li, sześć­dzie­sią­tlet­nie zie­mi swo­jej i wo­je­wódz­twa usłu­gi a usta­wicz­ne na sej­mi­ki elek­cyj­ne i go­spo­dar­skie pe­re­gry­na­cje przy kre­sie ży­cia szczę­śli­wie nad­gro­dzo­ne i uko­ro­no­wa­ne zo­ba­czył: zo­stał stol­ni­kiem. Do tego na­wet stop­nia kon­sy­de­ra­cji już był przy­szedł, że go po­da­no ostat­nim kan­dy­da­tem do pod­sęd­ko­stwa, ale prze­ciw­na cno­cie for­tu­na nie po­zwo­li­ła dojść tego stop­nia; pręd­ko się jed­nak uspo­ko­ił zwy­czaj­ną nie­szczę­śli­wym re­flek­sją nad mar­no­ścia­mi świa­ta tego.

Do­po­mo­gła do ta­ko­wej re­zo­lu­cji na­der szczę­śli­wa na­tu­ra: był al­bo­wiem z tego ro­dza­ju lu­dzi, któ­rych to po­spo­li­cie na­zy­wa­ją "do­bra du­sza". Nic on o tym nie wie­dział, co ro­bi­li Gre­cy i Rzy­mia­nie, i je­że­li co za­sły­szał o Cze­chu i Le­chu, to chy­ba w pa­ra­fii na ka­za­niu. Co mu po­wie­dział nie­gdyś jego oj­ciec (a jak sta­rzy twier­dzi­li, jesz­cze lep­sza du­sza niż on), to też samo on nam usta­wicz­nie po­wia­dał; tak da­le­ce, iż u nas nie tyl­ko wieś, ale i spo­so­by mó­wie­nia i my­śle­nia były dzie­dzicz­ne. Wresz­cie, był to czło­wiek rze­tel­ny, szcze­ry, przy­ja­ciel­ski; i choć nie umiał cnót de­fi­nio­wać, umiał je peł­nić. Z tej jed­nak nie­umie­jęt­no­ści de­fi­nio­wa­nia po­cho­dzi­ło, iż się był wzglę­dem ludz­ko­ści nie­co po­my­lił; ro­zu­miał al­bo­wiem, iż do­brze w dom go­ścia przy­jąć jest toż samo co się z nim upić. Stąd po­szło, że się i in­wen­tarz zmniej­szył, i zdro­wie nad­we­rę­ży­ło; zno­sił jed­nak pe­do­grę ser­cem he­ro­icz­nym i kie­dy mu cza­sem po­fol­go­wa­ła, czę­sto na­ten­czas po­wta­rzał, iż miło cier­pieć dla ko­cha­nej oj­czy­zny.

Mat­ka moja, z dzie­ciń­stwa wy­cho­wa­na na wsi, dla od­pu­stu chy­ba na­wie­dza­ła po­bliż­sze mia­sta; skąd każ­dy ła­two wnieść so­bie może, że jej na wie­lu te­raź­niej­szych ta­len­tach bra­kło. Nie ob­cho­dzi­ło ją to by­najm­niej i gdy raz stro­fo­wa­na była od jed­ne­go mod­ne­go ka­wa­le­ra, iż zda­wa­ła się mieć zbyt su­ro­we mak­sy­my i dzi­kość nie­ja­ką, ob­ra­ża­ją­cą oczy wiel­kie­go świa­ta, rze­kła mu w szcze­ro­ści du­cha, że woli pro­stac­ką cno­tę niż grzecz­ne wy­stęp­ki.

Pierw­sze lata nie­mow­lę­stwa mo­je­go prze­pę­dzo­ne były w or­sza­ku nie­wiast. Nie­do­brze jesz­cze ar­ty­ku­ło­wa­ne sło­wa tłu­ma­czy­ły pia­stun­ki i niań­ki za dziw­nie roz­trop­ne od­po­wie­dzi; te z nie­sły­cha­ną skwa­pli­wo­ścią za­raz opo­wia­da­no mat­ce mo­jej, któ­ra zwy­czaj­nie od tego punk­tu za­czy­na­ła dys­kur­sa w każ­dym po­sie­dze­niu. Po­ta­ki­wa­li zie­wa­jąc są­sie­dzi, a nie­je­den był­by może na ko­niec i za­snął, gdy­by nie bu­dził ich oj­ciec czę­sty­mi kie­li­chy. Orzeź­wie­ni na­ów­czas, wy­nu­rza­li ko­le­ją ob­fi­te ży­cze­nia, apre­ka­cje i pro­roc­twa; a mój oj­ciec pła­kał.

W dal­szym cza­sów prze­cią­gu nie­raz mi na myśl przy­cho­dzi­ły zdroż­no­ści pier­wiast­ko­we edu­ka­cji i za­sta­na­wia­łem się nad tym, jako jest rzecz zła i szko­dli­wa w nie­mow­lę­cym na­wet wie­ku po­ru­czać dzie­ci oso­bom nie ma­ją­cym żad­ne­go oświe­ce­nia. Tkwią mi do tego cza­su w gło­wie baj­ki i strasz­ne po­wie­ści, któ­ry­chem się aż nad­to na­słu­chał; i czę­sto­kroć mimo ro­zum­ną kon­wik­cją mu­szę się z sobą pa­so­wać, że­bym gu­słom i za­bo­bo­nom nie wie­rzył lub wy­ko­rze­nił bo­jaźń ja­ko­wąś i wstręt, gdy zo­sta­ję bez świa­tła albo na osob­no­ści.

Nad­to wkra­dał się nie­znacz­nie gust ob­mo­wy sły­sząc al­bo­wiem, jako każ­de­go z dwor­skich oby­cza­je nie­wia­sty kry­ty­ko­wa­ły, te zaś po­wie­ści mile przyj­mo­wa­ne przed star­szy­mi by­wa­ły – wzią­łem to so­bie za punkt po­zy­ska­nia ła­ski mat­ki lub och­mi­strzy­ni co­kol­wiek też przed nimi na dru­gich mó­wić; a gdy bra­kło oka­zji, uda­wać się mu­sia­łem do kłam­stwa. Uwa­ża­łem i to, że jak wie­czor­ne roz­mo­wy były zwy­czaj­nie o upio­rach, cza­row­ni­cach i stra­chach, tak ran­ne o snach: jed­na dru­giej z ko­biet opo­wie­da­ła, co się jej śni­ło; a z ich tłu­ma­czeń i wró­żek na­uczy­łem się, iż gdy się komu ogień ma­rzy, go­ścia się w domu spo­dzie­wać trze­ba; a gdy ząb wy­pad­nie, za­pew­ne na­ten­czas ktoś z krew­nych umrze.

Tak do lat sied­miu prze­byw­szy w domu, tra­fi­ło się, iż przy­je­chał do nas brat mat­ki mo­jej, czło­wiek urzę­dem, na­uką i wia­do­mo­ścią świa­ta zna­mie­ni­ty. Przy­pa­tro­wa­łem się pil­nie wu­jo­wi memu, tym bar­dziej iż wi­dzia­łem, że go ro­dzi­ce moi bar­dzo sza­no­wa­li; dzi­wo­wa­łem się, iż dwa dni u nas sie­dząc, jesz­cze się był nie upił; księ­dzu lek­to­ro­wi mó­wią­ce­mu o upio­rach wie­rzyć nie chciał. To mi wstręt do nie­go za­czę­ło czy­nić, iż się ze mną nie tak jak dru­dzy ba­wił; a co naj­gor­sza, za­pę­dzo­ną w po­chwa­ły moją mat­kę nie­po­ma­łu, mnie zaś nie­zmier­nie zmie­szał, gdy się spy­tał, czy ja umiem czy­tać, pi­sać i inne wie­ko­wi przy­zwo­ite mam wia­do­mo­ści.

Pierw­szy raz obi­ły się o moje uszy na­ten­czas ta­ko­we sło­wa; mat­ka z po­cząt­ku chcia­ła o czym in­szym dys­kurs za­cząć, ale gdy co­raz bar­dziej na­le­gał, rze­kła na­ten­czas i le­d­wo nie sło­wo w sło­wo jej dys­kurs pa­mię­tam:

– Po­dob­no się zdzi­wisz, bra­cisz­ku, gdy ci po­wiem szcze­rze, że nasz Mi­ko­ła­jek do­tąd ani pi­sać, ani czy­tać nie umie; ale nie bę­dziesz nas z mę­żem moim wi­no­wał, gdy ci opo­wiem przy­czy­ny, dla któ­rych nie chcie­li­śmy się spie­szyć z jego na­uką. Naj­przód, dzie­cię jest de­li­kat­ne, sła­be, mo­gła­by mu za­szko­dzić zbyt­nia se­den­ta­ria, któ­rą i nad ala­men­ta­rzem mieć trze­ba. Po­tem, jak sam wasz­mość pan wi­dzisz, nie­zmier­nie jest bo­jaź­li­we: gdy­by­śmy mu dy­rek­to­ra dali, stra­ci­ło­by fan­ta­zją, ta zaś, raz stra­co­na, po­we­to­wać się nie może. Trud­no też zna­leźć do­sko­na­łe­go ta­kie­go czło­wie­ka, ja­kie­go by­śmy chcie­li mieć do jego edu­ka­cji; a na ko­niec, już to ostat­nia rzecz, jak mó­wią, mło­de źre­bię ła­mać.

– Do­brze mó­wisz, moja pan­no – ode­zwał się je­go­mość – świę­tej pa­mię­ci nie­bosz­czyk mój oj­ciec (Pa­nie, świeć nad du­szą jego) toż samo o mnie mó­wił; ale jed­na­ko­wo, kie­dy je­go­mość tak mówi, po­dob­no le­piej dać Mi­ko­łaj­ka do szkół. Opa­trzy z ła­ski swo­jej i miej­sce, i czło­wie­ka; a tym­cza­sem wy­pij­my za zdro­wie je­go­mo­ści, mo­je­go mo­ści­we­go pana i ko­cha­ne­go do­bro­dzie­ja.

Z jaką ra­do­ścią moją, a może i mat­ki, od­je­chał na­za­jutrz ten wspól­ny nasz nie­przy­ja­ciel, wy­ra­zić trud­no. Jed­nak jego dys­kurs zo­sta­wił w umy­śle oj­cow­skim fa­tal­ną im­pre­sją. Co­raz dys­kurs za­czy­nał o szko­łach, na­wet ku­pio­no ala­men­tarz i ta­bli­ce do pi­sa­nia. Bo­la­ło to nie­zmier­nie mat­kę; jed­nak, jako była bo­go­boj­na, gdy jej w tym uczy­nio­no skru­puł, że mnie na zgu­bę moją pie­ści, uczy­ni­ła za­pew­ne naj­he­ro­icz­niej­szą w ży­ciu swo­im ofia­rę, gdy ze­zwo­li­ła na to, abym był wy­sła­ny do szkół pu­blicz­nych; oj­ciec al­bo­wiem upo­rnie i z wiel­ką na­tar­czy­wo­ścią ga­nił do­mo­wą edu­ka­cją dla tej przy­czy­ny, że tego przed­tem w Pol­sz­cze­nie by­wa­ło. Co na to od­po­wia­da­ła mat­ka, nie pa­mię­tam; to wiem i do­brze pa­mię­tać będę, że po dłu­gich utarcz­kach, tro­skach, po­że­gna­niach, bło­go­sła­wień­stwach, na ko­niec rzew­li­wym pła­czu do szkół wy­pra­wio­ny zo­sta­łem.ROZ­DZIAŁ II

Nim dal­szy pro­ce­der szkol­nej edu­ka­cji mo­jej opi­szę, niech mi się go­dzi za­sta­no­wić nad nie­któ­ry­mi oko­licz­no­ścia­mi, a oso­bli­wie we­wnętrz­ną na­ów­czas umy­słu mo­je­go sy­tu­acją. Przez sie­dem lat nie tak wy­cho­wa­nia, jak piesz­czot do­mo­wych by­łem wo­len nie tyl­ko od na­uki, ale od naj­mniej­sze­go chę­ciom moim sprze­ci­wie­nia się; stąd ten pierw­szy krok po­nie­wol­ne­go wy­jaz­du zda­wał mi się nie­zno­śny. Pierw­szy raz do­pie­ro po­zna­wa­łem cię­żar pod­le­gło­ści; od­da­la­łem się pierw­szy raz od obec­no­ści ro­dzi­ców, od piesz­czot mat­ki, od po­chlebstw do­mow­ni­ków. Naj­bar­dziej jed­nak (jak za­pa­mię­tam) prze­ra­żał mnie cel, dla któ­re­go wy­sła­ny by­łem: na­uka. Nie mo­głem ją mia­no­wać do­brem, bo mi nią gro­żo­no i obie­cy­wa­no za karę; wno­si­łem więc so­bie, iż nie może być, tyl­ko przy­kra i do­le­gli­wa. Nie wi­dziaw­szy przed­tem ni­ko­go w domu na­szym, któ­ry by, oprócz ko­ścio­ła, na książ­ce czy­tał, mnie­ma­łem, iż na tym szczę­śli­wość star­szych za­sa­dzo­na, iż się nie uczą. Przy­mna­ża­ło umar­twie­nia peł­ne na­rze­ka­nia po­że­gna­nie do­mo­wych, ża­łu­ją­cych pa­nię­cia, iż się bę­dzie mu­siał uczyć; i lubo mi ro­dzi­ce po­wia­da­li, iż mi to wyj­dzie na do­bre, jam to brał za spo­sób sło­dze­nia nie­szczę­ścia mego, we­wnętrz­nie prze­ko­na­ny, iż je­że­li na­uka jest karą, jam na nią za­słu­żył i dla­te­go mnie do szkół wio­zą.

Dłu­go po­żą­da­ny dy­rek­tor był czło­wiek mło­dy, bez żad­ne­go do­świad­cze­nia, sam się jesz­cze uczą­cy, sy­no­wiec ro­dzo­ny je­go­mo­ści księ­dza pre­fek­ta tych szkół, do któ­rych je­cha­łem. Chło­piec do po­słu­gi w domu i szko­le – syn na­sze­go pana pod­sta­ro­ście­go, do­brze mi z daw­na zna­jo­my, pra­wie ró­wien­nik i wszyst­kiej do­mo­wej roz­pu­sty wier­ny i nie­roz­dziel­ny to­wa­rzysz. Resz­ta wy­pra­wy skła­da­ła się z sta­re­go sza­fa­rza i go­spo­dy­ni wy­uczo­nej w se­kre­tach do­mo­wej ap­tecz­ki, a to dla po­ra­to­wa­nia (broń Boże cho­ro­by) zdro­wia mo­je­go.

W wi­gi­lią wy­jaz­du za­wo­ła­ny do ojca z pa­nem dy­rek­to­rem, by­łem świad­kiem in­struk­cji one­mu da­nej; i wten­czas po­zna­łem, jak do­bre du­sze spo­sob­ne są do przy­ję­cia ła­twe­go prze­ciw­nych skłon­no­ściom swo­im im­pre­sji. Naj­przód al­bo­wiem, zlaw­szy na nie­go wła­dzę swo­ją ro­dzi­ciel­ską, za­kli­nał na wszyst­kie obo­wiąz­ki, aby nie fol­go­wał: wcho­dził w wiel­kie po­chwa­ły plag, zdo­był się, po­dob­no na­ten­czas pierw­szy raz, na cy­ta­cie, po­wta­rza­jąc owe wier­sze z ala­men­ta­rza: "Różdż­ką Duch Świę­ty dzia­tecz­ki bić ra­dzi" etc.; te prze­dziw­ne mak­sy­my koń­czy­ły wie­lo­krot­nie dość zwię­złe pe­rio­dy jego ora­cji. Na ko­niec, na znak po­dob­no ju­rys­dyk­cji, dał mu w ręce kań­czu­czek, praw­da, że mały i cien­ki, ale ja­kem sam po­tem spro­bo­wał, bar­dzo bo­le­sny. Gdy­śmy już z izby wy­cho­dzi­li, wła­śnie jak gdy­by naj­po­trzeb­niej­szej rze­czy za­po­mniał, uchy­liw­szy drzwi za­wo­łał na pana dy­rek­to­ra:

– Bij­że, bo ja ci za to pła­cę!

Co się ze mną dzia­ło, ja­kem tru­chlał, drżał, pła­kał, do­ro­zu­mieć się każ­dy może; po­bie­głem na­tych­miast do mat­ki i wszyst­ko, co się dzia­ło, nie bez rzew­ne­go pła­czu opo­wie­dzia­łem. Ka­za­ła więc za­wo­łać dy­rek­to­ra i w krót­ko­ści słów dała mu do wy­ro­zu­mie­nia, iż je­że­li się tknie dzie­cię­cia, i służ­bę stra­ci, i skó­rą od­po­wie. Po­cie­szy­ło mnie to tro­chę i za­raz na­za­jutrz pu­ści­li­śmy się w dro­gę, któ­rąm ja pra­wie całą prze­ję­czał, pan dy­rek­tor prze­my­ślał po­dob­no nad tym, kogo miał słu­chać: czy pana, czy pani.

Przy­je­cha­li­śmy bez żad­ne­go przy­pad­ku, przy­ję­ci z wiel­ką ra­do­ścią. Pier­wiast­ki szkol­ne szły try­bem zwy­czaj­nym. Po­jęt­ność mia­łem wiel­ką, ale wstręt od nauk jesz­cze więk­szy. Pan dy­rek­tor, pa­mięt­niej­szy na groź­by pani niż roz­kaz pana, ob­cho­dził się zra­zu ze mną dys­kret­nie, ale wziąw­szy sam w swo­jej szko­le pla­gi od pro­fe­so­ra, pe­łen za­pal­czy­wo­ści, lu­bom był nie­wi­nien, od­dał mi tylo dwo­je. Od tego cza­su czy­nił ko­lej­no za­do­syć obo­wiąz­kom wło­żo­nym od ro­dzi­ców mo­ich: pie­ścił, gdzie nie było po­trze­ba, bił, kie­dy nie na­le­ża­ło. Wziąw­szy na ko­niec w dzień swo­ich imie­nin parę su­kien od mat­ki w po­da­run­ku, na­pi­sał przez pierw­szą pocz­tę ro­dzi­com, iż je­go­mość pan Mi­ko­łaj cza­su swe­go w na­uce sa­me­go na­wet Her­ku­le­sa przej­dzie.

Spo­sób dal­szy spra­wo­wa­nia się mo­je­go w szko­łach po­do­bien był pier­wiast­kom; przy­jaźń współ­ucz­niów, a bar­dziej wspól­ne swy­wo­li uczest­nic­two było przy­czy­ną mniej uwa­ża­nych, lecz nie mniej szko­dli­wych kon­se­kwen­cyj.

Ju­żem do­cho­dził lat szes­na­stu, gdym ode­brał wia­do­mość o śmier­ci ojca i za­raz roz­kaz po­wra­ca­nia do domu. Czu­łem, praw­da, żal wro­dzo­ny, ale gdy się ten uśmie­rzył, sta­nę­ła w oczach po­chleb­na per­spek­ty­wa swo­bo­dy. Gość w domu po­żą­da­ny, we dwój­na­sób po­więk­szo­ne za­czą­łem od­bie­rać do­mo­wych ad­o­ra­cje; sam pan dy­rek­tor przy­świad­czał, iż mi już szko­ły nie były po­trzeb­ne. Do­ło­ży­li się do tak roz­sąd­ne­go zda­nia są­sie­dzi per­swa­du­jąc mat­ce, iż już wła­śnie by­łem w tej po­rze, aby so­bie za­słu­gi­wać na afekt bra­ter­ski i wspie­rać za­dzie­dzi­cza­łą po­pu­lar­no­ścią sła­wę domu Do­świad­czyń­skich.

Na tym więc fun­da­men­cie, do­brze się wprzód opa­trzyw­szy w amu­ni­cją piw­ną, mio­do­wą, win­ną i go­rzał­cza­ną, za­czą­łem być rad w domu moim. Zra­zu ten spo­sób ży­cia nie bar­dzo się był mat­ce mo­jej po­do­bał, oso­bli­wie gdym, pod­czas ku­li­gu wy­wró­co­ny z sa­nek, tro­chę był so­bie zio­bra nad­we­rę­żył; ale prze­ku­pie­ni obiet­ni­ca­mi i dat­kiem do­mo­wi umie­li nie­któ­re z mo­ich awan­tur taić; dru­gie je­że­li nie uspra­wie­dli­wiać, przy­najm­niej da­wać im po­zór obo­jęt­ny. W tak słod­kim ży­ciu szły dni rap­tow­nie, gdy­by był osno­wy szczę­ścia mo­je­go wuj nie prze­rwał, te­sta­men­tem oj­cow­skim wy­zna­czo­ny opie­kun.

Przy­je­chaw­szy do nas, żad­ne­go wstrę­tu nie po­ka­zał i już za­czy­na­łem try­um­fo­wać; wtem, drżą­cy i od stra­chu zbied­nia­ły, przy­pa­da do mnie mój no­wej kre­acji z chłop­ca po­ko­jo­wy oznaj­mu­jąc, iż moje psy goń­cze, le­ga­we, char­ty, kon­dy­si co do jed­ne­go już w sta­wie po­to­pio­ne; ko­nie jed­ne prze­pro­wa­dzo­ne do in­szej wsi, dru­gie wy­pra­wio­ne na jar­mark; dwo­rza­nom po­dzię­ko­wa­no, a co naj­gor­sza, ko­za­czek ban­du­rzy­sta, wziąw­szy na dro­gę bo­le­sny wia­tyk, sro­mot­nie wy­pę­dzo­ny z domu.

Za­wo­ła­ny do wuja, za­sta­łem z nim mat­kę i na pół żywy z wsty­du, zło­ści, żalu i upo­ko­rze­nia, mu­sia­łem rad nie­rad słu­chać na­po­mnie­nia i re­guł na nowo mi prze­pi­sa­nych. Trze­ba było zro­bić z po­trze­by cno­tę; obie­ca­łem od­mie­nić spo­sób ży­cia, z moc­nym we­wnątrz przed­się­wzię­ciem, iż tego, com obie­cał, nie wy­ko­nam. Czy­li się ogło­si­ła w oko­li­cy ta awan­tu­ra, czy­li ob­wiesz­czo­no umyśl­nie nie­któ­rych ich­mo­ściów – żad­ne­gom z daw­nych kom­pa­nów przez całą, a dość prze­wlo­kłą byt­ność wuja mego nie oba­czył, ale na­tych­miast usta­wicz­nie się ze mną ba­wi­li lu­dzie roz­trop­ni, ucze­ni i trzeź­wi, któ­rych na­ten­czas do­pie­rom po­znał; i jak uwa­ża­łem, roz­ryw­ki z nimi, choć nie tak ocho­cze i wrza­skli­we jak moje prze­szłe, prze­cież szły cią­gle i co­raz nie­znacz­nie da­wa­ły oka­zją i wstęp do no­wych za­baw.

Że zaś po od­pę­dze­niu daw­ne­go na­uczy­cie­la nie tra­fiał się na­pręd­ce dru­gi, a wuj tym­cza­sem w da­le­ką po­dróż od­je­chał, wy­per­swa­do­wa­ła mat­ce mo­jej nie­daw­no z War­sza­wy przy­by­ła są­siad­ka, iż w moim wie­ku ka­wa­le­ro­wi nie ła­ciń­skie­go, jak dla ża­ków, in­spek­to­ra, ale gu­wer­no­ra mieć po­trze­ba ta­kie­go, któ­ry by ję­zy­ka fran­cu­skie­go, a co naj­więk­sza, ma­nie­ry do­brej i pre­zen­cji mógł na­uczyć.

Na­strę­czy­ła za­raz na ten urząd w domu u sie­bie ba­wią­ce­go ka­wa­le­ra ro­dem z Fran­cji, któ­ry lubo był do niej za ka­mer­dy­ne­ra przy­stał, prze­cież (jak po­wie­dał) uczy­nił to był umyśl­nie, chcąc ukryć wiel­kość imie­nia swo­je­go: in­a­czej, po­zna­ny, był­by w od­po­wie­dzi za za­bi­cie w po­je­dyn­ku pod sa­mym bo­kiem kró­lew­skim w Wer­sa­lu pierw­sze­go pre­zy­den­ta Par­la­men­tu fran­cu­skie­go. Ża­ło­wa­ła nie­zmier­nie tak nie­szczę­śli­we­go przy­pad­ku mat­ka moja i za­raz po­sła­no po je­go­mo­ści pana Da­mo­na.ROZ­DZIAŁ III

Pierw­sze dni ba­wie­nia je­go­mo­ści pana gu­wer­no­ra, póki się do­brze ze wszyst­ki­mi nie po­znał, ozna­czo­ne były po­ka­zy­wa­niem grzecz­no­ści ogól­nej ku wszyst­kim, aten­cji oso­bli­wej dla mat­ki mo­jej. My z na­szej stro­ny, ile moż­no­ści sta­ra­li­śmy się o to, aby się nie po­ka­zać gru­bia­na­mi i pro­sta­ka­mi w oczach je­go­mo­ści pana mar­ki­za. Zaś pan Da­mon (któ­ry lubo nam ob­ja­wił, że był mar­ki­zem, pro­sił jed­nak, aby go nie czczo­no tym ty­tu­łem, dla lep­sze­go uta­je­nia) co­raz więk­sze pre­zen­to­wał po­sta­ci grzecz­no­ści nad­zwy­czaj­nej i w na­szych stro­nach nie wi­dzia­nej.

Po kil­ku dniach, gdy go mat­ka moja usil­nie pro­si­ła, aże­by nam awan­tu­ry swo­je opo­wie­dział, z po­cząt­ku wiel­ki od tego wstręt po­ka­zo­wał, ale upro­szo­ny na ko­niec, nie bez wie­lu po­prze­dza­ją­cych da­ro­wizn, od­krył nam le­d­wo nie naj­ja­śniej­sze uro­dze­nie swo­je, przy­pad­ki le­d­wo sły­cha­ne na mo­rzu i na lą­dzie, awan­tu­ry mi­ło­sne, nie­któ­re po­myśl­ne; nie­któ­re z złym suk­ce­sem; ta zaś naj­fa­tal­niej­sza, któ­ra go na ko­niec przy­wio­dła do owe­go po­je­dyn­ku z pierw­szym pre­zy­den­tem par­la­men­tu. Skoń­czył po­wieść za­kli­na­jąc na wszyst­kie obo­wiąz­ki, aby go nie wy­da­wać; gdy się al­bo­wiem od­krył, ży­cie jego zo­sta­wa­ło w ręku na­szych, a już się na­wet do­wie­dział o tym od pew­ne­go po­du­fa­łe­go przy­ja­cie­la, ksią­żę­cia, iż król fran­cu­ski pi­sał do na­sze­go z proś­bą, aby go wszę­dzie po Pol­sz­cze szu­ka­no.

Obie­ca­li­śmy je­go­mo­ści panu mar­ki­zo­wi zu­peł­ne w domu na­szym uta­je­nie, z tym jed­nak ostrze­że­niem, iż co do oka bę­dzie trak­to­wa­ny jak gu­wer­nor, zaś w pry­wat­nym po­sie­dze­niu jako do­mo­wy przy­ja­ciel i ze wszech miar dys­tyn­gwo­wa­ny ka­wa­ler.

Le­d­wo mo­gła uta­ić w so­bie i po­ha­mo­wać zby­tek po­cie­chy mat­ka moja, iż nie szu­ka­jąc da­le­ko, taki skarb w domu swo­im zna­la­zła; że zaś ten se­kret tro­chę jej na ser­cu cię­żał, jako ostroż­na i wiel­ce dys­kret­na, po­wie­rzy­ła go pod wiel­kim za­klę­ciem dwom tyl­ko wy­pró­bo­wa­nej roz­trop­no­ści są­siad­kom i nie wie­dzieć ja­kim spo­so­bem po ca­łej oko­li­cy wieść się ro­ze­szła o strasz­nych przy­pad­kach je­go­mo­ści pana mar­ki­za; wszy­scy jed­nak tę mie­li dys­kre­cją, iż tyl­ko w pry­wat­nych po­sie­dze­niach o nich ga­da­li. Byli nie­któ­rzy ma­ło­wier­ni, ale tę resz­tę dzi­ko­ści sar­mac­kiej umia­ły po­skra­miać damy, któ­re z na­tu­ry skłon­ne do li­to­ści, z ża­lem za­pa­try­wa­ły się na tak wiel­kie po­ni­że­nie za­cnej oso­by.

Nie­skoń­cze­nie przy­padł mi do gu­stu mój nowy pan gu­wer­nor; stąd jed­nak naj­bar­dziej, gdy ja­śnie i ocze­wi­ście mat­ce mo­jej wy­pro­bo­wał, iż szkol­na na­uka ża­kom tyl­ko przy­stoi, za­cne­go zaś pa­nię­cia dow­cip re­gu­ła­mi za­cie­śnio­ny na to by się tyl­ko przy­dał, żeby go pal­cem po Pa­ry­żu wska­zo­wa­no.

– U nas bo­wiem w Pa­ry­żu – do­dał – ję­zyk ła­ciń­ski w ta­ko­wej jest po­spo­zy­cji, iż kto go umie, nie może się w uczci­wej kom­pa­nii po­ka­zać, damy się na nie­go krzy­wią, a ka­wa­le­ro­wie na­zy­wa­ją go pe­dan­tem. Edu­ka­cja do­bra za­czy­na się od na­bie­ra­nia pre­zen­cji i fan­ta­zji, cią­gnie się i kon­ty­nu­uje pro­bo­wa­niem wspa­nia­ło­ści umy­słu, koń­czy się zaś do­świad­cza­niem sen­ty­men­tów ser­ca.

Przy­znać się mu­szę, iżem tej plan­ty edu­ka­cji naj­mniej­szej rze­czy nie zro­zu­miał, a może i moja mat­ka; z tym wszyst­kim tak się nam zda­ła być pięk­na, dow­cip­na i po­ży­tecz­na, iż z ocho­tą wszy­scy na tym prze­sta­li, abym się ćwi­czył w wspa­nia­ło­ści umy­słu i do­świad­cze­niu sen­ty­men­tów ser­ca, nie prze­po­mi­na­jąc jed­nak fran­cu­skie­go ję­zy­ka, bez któ­re­go (jako twier­dził pan Da­mon) i sen­ty­men­tów, i wspa­nia­ło­ści mieć nie moż­na.

Zo­sta­wił był w domu mój wuj gra­ma­ty­kę fran­cu­ską; tę na­za­jutrz rano ofia­ro­wa­łem je­go­mo­ści panu Da­mo­no­wi, aby mi z niej lek­cje da­wać po­czął; ale mnie za­dzi­wi­ła nie­zmier­nie od­po­wiedź jego:

– Wi­dzę – pra­wi – iż wasz­mość pana le­d­wo nie wię­cej niż z grun­tu sen­ty­men­tów uczyć po­trze­ba. Na­mie­ni­łem nie­daw­no, iż re­gu­ły umysł za­cie­śnia­ją; cóż jest gra­ma­ty­ka, je­że­li nie zbiór re­guł? Po­rzuć wasz­mość pan te ża­kow­skie na­rzę­dzia, a idź to­rem wiel­kie­go świa­ta. Na­uka ka­wa­ler­ska za­wi­sła na kon­wer­sa­cji z rów­ny­mi so­bie; nie bę­dziesz więc wasz­mość pan mie­wał in­szych lek­cji nad usta­wicz­ną ze mną kon­wer­sa­cją; z niej i wia­do­mo­ści rze­czy bę­dziesz na­bie­rał, i w sen­ty­men­tach ka­wa­ler­skich bę­dziesz się ćwi­czył.

Zda­ło mi się, iżem się już wszyst­kie­go na­uczył, taką mnie na­ba­wi­ła ra­do­ścią od­po­wiedź Da­mo­na. Za­czę­li­śmy za­raz upro­jek­to­wa­ną plan­tę do skut­ku przy­pro­wa­dzać i przy­znać na­le­ży, iż w krót­kim cza­sie dość do­brze poj­mo­wać, da­lej ro­zu­mieć, na ko­niec i mó­wić po fran­cu­sku za­czą­łem.ROZ­DZIAŁ IV

Wpra­wio­ny już nie tyl­ko w ro­zu­mie­nie, ale i mó­wie­nie po fran­cu­sku, że­bym nie tyl­ko co­raz bar­dziej wzmac­niał się w tym ję­zy­ku, ale i po­czął na­bie­rać pierw­sze sen­ty­men­tów ele­men­ta, osą­dził za rzecz po­trzeb­ną je­go­mość pan Da­mon, aby­śmy się uda­li do ksiąg mi­ło­sno-mo­ral­nych. W domu oprócz He­ro­iny, Gło­su sy­no­gar­li­cy i Oł­ta­rzy­ka won­ne­go ka­dze­nia żad­nej in­szej książ­ki nie zna­leź­li­śmy.

Za wiel­kim je­go­mo­ści pana Da­mo­na sta­ra­niem, po kil­ku­mie­sięcz­nym ocze­ki­wa­niu przy­by­ły na ko­niec ro­man­se Cy­ru­sa i Kle­lii. Nie prze­stra­szy­ła mnie by­najm­niej nie­zmier­ność tak prze­cią­głych hi­sto­ryj; owszem, ta­kie­gom na­brał gu­stu w słu­cha­niu, gdy je pan Da­mon czy­tał, iż chcąc cza­sem dojść ko­niecz­nie koń­ca za­wi­łej in­try­gi, tra­wi­łem bez­sen­ne nocy dla wiel­kie­go Al­kan­dra Iub wier­nej Man­da­ny. Du­chem bo­ha­ter­stwa na­peł­nio­ny, nie ma­jąc jesz­cze żad­nej Do­ryn­ny lub Kle­omi­ry, wzdy­cha­łem prze­cie, uskar­ża­łem się na bogi i aże­by mo­gło po­wta­rzać echo ża­ło­sne ję­cze­nia, nie­raz wy­kra­da­łem się do bli­skie­go re­zy­den­cji na­szej ga­iku.

Raz, gdym wła­śnie naj­ża­ło­śniej­szy roz­dział czy­tał hi­sto­rii Hip­po­li­ta, le­żąc u sto­ku na mięt­kiej mu­ra­wie wo­łać po­czą­łem ża­ło­snym gło­sem:

– Cze­muż się nade mną zli­to­wać nie chcesz, ko­cha­na Ju­lian­no? Pa­stwisz się nad tym, któ­ry uznał­by się za naj­szczę­śliw­sze­go, gdy­by mógł być wiecz­nym two­im słu­gą… Roz­każ!… wszyst­ko dla cie­bie uczy­nić go­to­wym, by­leś mnie tyl­ko nie chcia­ła tak nie­mi­ło­sier­nie prze­śla­do­wać!… Pój­dę w świat, gdzie mnie oczy po­nio­są…

– Ach! nie czyń mi wasz­mość pan tej krzyw­dy – rze­kła w tym punk­cie sto­ją­ca przy mnie mło­da mat­ki mo­jej wy­cho­wan­ni­ca te­goż wła­śnie imie­nia, któ­ra tre­fun­kiem prze­cho­dząc się po tym la­sku, wła­śnie za mną sta­ła wten­czas, gdym się ja na te he­ro­icz­ne okrzy­ki zdo­by­wał. – Nie ro­zu­miem – rze­kła da­lej – iżby po­stęp­ki moje mia­ły ko­mu­kol­wiek czy­nić przy­krość, a do­pie­roż sy­no­wi tej, któ­ra w moim sie­roc­twie mat­ką mi się sta­je!

Nie wiem, czy­li tak oso­bli­wy przy­pa­dek, czy­li głos wdzięcz­ny i za­ru­mie­nie­nie się, gdy mó­wi­ła, Ju­lian­ny, czy­li na­tę­żo­na z ro­man­sów ima­gi­na­cja ten we mnie w mo­men­cie spra­wi­ła sku­tek, iż w tym punk­cie zda­ła mi się być bo­gi­nią. Pa­dłem jej do nóg, łza­mi ob­le­wa­jąc jej ręce; uczy­ni­łem pro­te­sta­cją mi­ło­ści wiecz­nej; i gdy­by była gwał­tem z rąk mo­ich nie wy­dar­ła się, ro­zu­miem, iż co­kol­wiek Cy­rus Man­da­nie, Hip­po­lit Ju­lii po­wie­dział, wszyst­ko by to była usły­sza­ła przy tym pierw­szym moim wstę­pie w sen­ty­men­to­we awan­tu­ry. Re­spekt nad­zwy­czaj­ny nie po­zwo­lił mi da­lej sprze­ci­wiać się jej roz­ka­zom.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: