Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mikrowyprawy w wielkim mieście - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mikrowyprawy w wielkim mieście - ebook

Wypoczynek kojarzy się nam z koniecznością wzięcia urlopu i wyjazdem na kilka dni z miasta, gdzieś daleko. Tymczasem Łukasz Długowski, dziennikarz i zapalony podróżnik, który sam o sobie mówi, że jest „uzależniony od miejsc niepopularnych i wyzwań”, odkrywa przed nami, że… można wypocząć w środku tygodnia, nawet w samym centrum wielkiego miasta! Zresetować umysł i odprężyć ciało w kilka godzin tak, żeby się poczuć jak po dłuższych wakacjach. I nie potrzeba w tym celu ani wielkich pieniędzy, ani specjalnych umiejętności. Najczęściej wystarczy tylko chęć przeżycia czegoś nowego i kilka drobiazgów, jak latarka, zapałki, wygodna odzież, śpiwór.

Minisurvival to coś, co może uprawiać każdy. W każdym wielkim mieście w Polsce, jak Kraków, Warszawa, Poznań, Katowice, Wrocław, Łódź czy Trójmiasto znajdziemy miejsca, które mimo otaczającej je cywilizacji nadal urzekają nieskalaną przyrodą. Są dosłownie na wyciągnięcie ręki, albo naprawdę niedaleko, góra godzinę drogi od rogatek. Po co więc urządzać wielką wyprawę w poszukiwaniu akwenu, skoro na desce zwanej SUP (od ang. stand up paddle, wiosłowanie na stojąco) możemy przemieszczać się rzeką przepływającą przez nasze miasto? Ustoi na niej każdy, nawet dziecko. A ile będzie przy tym doskonałej zabawy!  

Jeśli jesteśmy zapracowani i przemęczeni, i za nic nie możemy wziąć ani dnia wolnego, to nocleg w ruinach starego zamku nie tylko stanie się okazją do przeżycia wspaniałej przygody, ale będzie natychmiastowym resetem dla naszego organizmu. A spanie na pomoście? Pod gwiazdami? Noc i pobudka w takim miejscu, zamiast we własnej miejskiej, dusznej sypialni to dawka tlenu warta miliny. A nie kosztuje… nic.


Książka zawiera praktyczne wskazówki do każdej wyprawy, takie jak koszty i spis potrzebnych rzeczy, sposób dotarcia na miejsce i czas, który należy na nią poświęcić. A także mnóstwo rad i uwag - często niezwykle zabawnych - od autora, który każdą z tych wypraw osobiście przetestował. Już samo jej przeczytanie stanie się relaksem, a wygodny format pozwoli zabrać ją ze sobą wszędzie – bo naprawdę warto to zrobić.
Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0297-4
Rozmiar pliku: 16 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Przygoda jest w nas

Stałem na szczycie wzgórza. Dookoła biało, jakby była niedziela i Bóg przykrył cały świat białym obrusem, tylko trochę go pofałdował. Przede mną i za mną góry, na lewo i na prawo – góry. Żadnych zabudowań, żadnego człowieka, nawet śladu po tym, że kiedyś tu był. Biała pustynia. Jakby ktoś zrzucił bombę atomową i z całej ludzkości przeżyłem tylko ja.

Stałem na tym wzgórzu sam, a powinienem być jednym z trzech. Mieli mi towarzyszyć Darek i Reinhold, ale obaj zrezygnowali. Jeden, bo nie zdążył wrócić z wyprawy w Himalaje, drugi, bo mu się odwidziało. Razem mieliśmy zimą przejść Norwegię na nartach, z Bergen do Oslo. Chciałem powtórzyć trasę, którą w 1884 r. pokonał Fridtjof Nansen, norweski polarnik i laureat Pokojowej Nagrody Nobla.

Od dziecka marzyłem o tym, żeby zostać podróżnikiem. Zaczytywałem się w historiach spisywanych przez Reinholda Messnera, sir Ernesta Shackletona, Bruce’a Chatwina, Roalda Amundsena i polskich himalaistów: Jerzego Kukuczkę, Wojciecha Kurtykę, Krzysztofa Wielickiego, Piotra Morawskiego, Piotra Pustelnika. Zawsze wydawało mi się, że prawdziwe życie jest tam, w podróży, a nie tu, w betonowym bloku. Przez wiele lat jeździłem po świecie autostopem, chodziłem po górach, próbowałem różnych rzeczy, ale nigdy nie odważyłem się na nic naprawdę dużego. Na ekspedycję z prawdziwego zdarzenia. Czułem się bardziej turystą niż podróżnikiem i chciałem to zmienić.

Kiedy przeczytałem o podróży Nansena i jego kolejnych wyczynach – pierwszym w historii przejściu Grenlandii oraz próbie dotarcia na biegun północny, która trwała trzy lata, poczułem, że trafiłem na właściwego faceta. Kiedy później doczytałem o jego działalności charytatywnej i naukowej oraz powodach przyznania Pokojowej Nagrody Nobla, wiedziałem, że to jest ktoś, kogo śladami chcę iść. Postanowiłem, że powtórzę wszystkie jego wyprawy, zaczynając od trawersu Norwegii.

Kiedy moi kumple, z którymi miałem ruszyć na wyprawę, powiedzieli, że rezygnują, poczułem, że coś tracę. Że moje wymarzone życie wymyka mi się z rąk. Miałem 29 lat i czułem, że jeśli nie teraz, to już nigdy. Byłem tak zdeterminowany, żeby pokonać tę trasę, że ruszyłem w nią z nastawieniem: przejdę, nawet po własnym trupie.

Tak się znalazłem na szczycie wzgórza, na płaskowyżu Hardangervidda. Niezamieszkałym obszarze wielkości jednego polskiego województwa, na którym panują warunki subpolarne. Temperatury spadają do minus trzydziestu, a wiatr osiąga prędkość 120–150 km/h. Jest tak źle, że polarnicy aklimatyzują się tam przed pójściem na biegun. Brzegiem płaskowyżu przebiega jedna droga i jedna linia kolejowa. Nikt na nim nie mieszka, sporadycznie można napotkać hytta, norweskie domki letniskowe i nieliczne schroniska. Poza tym – pustynia.

Od dziecka marzyłem o tym, żeby zostać podróżnikiem. Zawsze wydawało mi się, że prawdziwe życie jest tam, w podróży, a nie tu, w betonowym bloku.

Po kilku dniach w drodze stałem na tym wzgórzu i patrzyłem przed siebie. Przed oczami miałem jeden łańcuch górski, a za nim kolejny i kolejny. Za sobą to samo. Gdziekolwiek nie spojrzałem, widziałem to samo. Jakby ktoś skopiował górski, zimowy wycinek świata i wkleił tutaj setki razy. Jakby komuś się zaciął CTRL + V.

Zaczynało do mnie docierać, na co się porwałem. Trzeci stopień zagrożenia lawinowego, zero możliwości pomocy w przypadku zasypania lawiną i zbliżająca się burza. Zacząłem ważyć: zdrowie, życie, rodzina kontra przygoda i spełnianie marzeń. Usiadłem na śniegu, jadłem czekoladę z orzechami na zmianę z kabanosami i zastanawiałem się, co jest dla mnie ważniejsze. Przygoda czy moje życie? Przygoda czy mój syn? Przygoda czy moja dziewczyna?

Zawróciłem. Poczułem, że ryzyko jest zbyt duże i że żadna góra, żadna przygoda nie jest warta nawet paznokcia. I szczerze mówiąc, nie zrobiłem tego z poczuciem żalu czy straty. Wręcz przeciwnie, byłem szczęśliwy, że zrozumiałem, co jest dla mnie naprawdę ważne. Ta porażka była początkiem najważniejszej zmiany w moim życiu.

Przygoda to nie jest coś, co przychodzi z zewnątrz, to jest nastawienie do życia. Otwarcie się na nie, na niewygody, ryzyko, nieznane. Przygoda jest w nas.

Nie zmieniło się jednak to, że chciałem podróżować i przeżywać przygody, mieć kontakt z naturą, sprawdzać się w trudnych, wymagających sytuacjach. Wiedziałem, że to jest tak ważna część mnie, że jak jej nie będę zaspokajał, uschnę. Jednak nie chciałem już tego robić na dużą skalę, nie chciałem ryzykować życiem i bezpieczeństwem mojej rodziny. Musiałem wymyślić coś prostszego, bardziej dostępnego i mniej ryzykownego.

Któregoś dnia natrafiłem na blog brytyjskiego podróżnika Alastaira Humphreysa (www.alastair­humphreys.com). Facet przejechał na rowerze cały świat, zajęło mu to cztery lata, a kiedy wrócił do domu, czuł, że czegoś mu brakuje. Nie chciał spędzać niedzielnych popołudni na obiadkach u teściów, nadal chciał przeżywać przygody. Wymyślił coś, co nazwał „mikroprzygodami”, wyprawami na mniejszą kieszeń i mniejsze możliwości. Przygody, na które nie musisz poświęcać miesiąca urlopu i dwóch lat przygotowań, tylko coś, co będziesz w stanie zrobić po pracy, w nocy albo w jeden wolny dzień. Tak mnie zafascynował tą ideą, że zrobiłem z nim wywiad dla „Wysokich Obcasów”, weekendowego magazynu „Gazety Wyborczej”:

– Pakujesz mały plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami, wsiadasz w pociąg lub autobus i wyjeżdżasz za miasto, do miejsca, które choć trochę jest dzikie. Nawet mieszkając w takim molochu jak Londyn, w ciągu godziny mogę być w pięknym miejscu pozbawionym śladów miejskiego życia. Jeśli wziąłeś ze sobą jedzenie, ugotuj je pod chmurką, jeśli nie – wyskocz do miejscowego pubu, ale noc koniecznie spędź, gapiąc się w gwiazdy. Rano, jeśli masz w pobliżu rzekę albo jezioro, wykąp się. Potem wsiądź do tego samego pociągu, którym przyjechałeś, i na dziewiątą będziesz w pracy. Możesz być trochę zmęczony, trochę śmierdzieć, ale co z tego? Przez jeden dzień warto – opowiadał Alastair¹.

Myślę, że zostaliśmy oszukani. Że ci wszyscy wielcy odkrywcy – pierwszy na biegunie, na Mount Evereście, pierwszy, który spłynął Amazonką od źródeł do ujścia – że to wszystko jest jednym wielkim oszustwem. Że oni nas zwodzili. Sprzedali nam marzenie, mówiąc: zobaczcie, skoro ja tak mogę, to każdy tak może. Ale to jest nieprawda. Żeby być eksploratorem z prawdziwego zdarzenia, potrzebnych jest masę wyrzeczeń: rodzinnych, finansowych i czasowych. Trzeba się w to naprawdę zaangażować i przestawić na ten tor całe swoje życie. Przeciętny pracownik korporacji albo urzędu nie może sobie na to pozwolić. Ale pomimo to uwierzyliśmy, że się da, i zazdrościliśmy im za każdym razem, kiedy publikowali nowe książki albo wrzucali nowe zdjęcia do sieci, mówiąc: zobaczcie, teraz jesteśmy na Antarktydzie!

Przyznam szczerze, że szlag mnie trafiał, kiedy oglądałem te zdjęcia. Byłem strasznie sfrustrowany, że tego nie robię. Z czasem jednak zrozumiałem, że dokonałem takiego wyboru. Nie poświęciłem życia podróżom, bo nie chciałem, nie mogłem, zabrakło pieniędzy. Nieważne dlaczego. To już się nie zdarzy. Ale dzięki Alastairowi zrozumiałem, że przygoda nie kryje się tylko na biegunie południowym albo w amazońskiej dżungli czy na pustyni w Czadzie. Przygoda jest tu, pod nosem, w podmiejskim lesie, pobliskiej rzece, nieodległych skałkach. Bo przygoda to nie jest coś, co przychodzi z zewnątrz, to jest nastawienie do życia. Otwarcie się na nie, na niewygody, ryzyko, nieznane. Przygoda jest w nas, a te wszystkie miejsca – lasy, rzeki, jeziora, góry – pomagają ją tylko uwolnić.Rozdział 1

Egzotyka na wyciągnięcie ręki

Nie chodziło o to, żeby znaleźć coś wielkiego. Wręcz przeciwnie, chodziło o coś małego, osiągalnego, niewymagającego specjalnych przygotowań. Tak, żeby można było po pracy wskoczyć w autobus lub pociąg, wyskoczyć z niego za miastem i już, gotowe. Któregoś razu, kiedy wracałem z delegacji i podchodziliśmy do lądowania na Okęciu, z okien samolotu wypatrzyłem wyspy na Wiśle. W życiu nie przypuszczałem, że coś takiego może istnieć na Wiśle. Na morzu, jeziorze – to rozumiem, ale na rzece? Zacząłem szukać informacji w internecie i oglądać rzekę na zdjęciach satelitarnych w Google Maps. Nie miałem przewidzeń, wyspy na Wiśle istnieją. Co więcej, te, które widziałem, nie są jedynymi, ale jednymi z wielu.

Od dłuższego czasu chciałem się spotkać z Krzyśkiem, moim kumplem, ale zawsze coś nam wypadało – spotkanie, przedłużająca się praca, zmęczenie. Nie mogliśmy się zgrać. Aż w końcu zaproponowałem, żebyśmy wieczorem, po pracy, wybrali się na te wyspy nocować. Całe przygotowania ograniczyły się do tego, żeby sprawdzić połączenia autobusowe, spakować karimatę, śpiwór, coś do jedzenia i picia. Dwadzieścia minut.

Praca zajmuje nam tylko jedną trzecią dnia, zaledwie osiem godzin. Szesnaście wolnych godzin, które pozostawia, to całkiem spory kapitał.

Miejski autobus zawiózł nas prawie pod samą rzekę, przespacerowaliśmy się z kilometr i o zmierzchu byliśmy na miejscu. Ściągnęliśmy buty i płytką wodę u brzegów przeszliśmy na boso, a potem znaleźliśmy sobie wygodne miejsce na piaszczystej łasze. Gadaliśmy do późnej nocy, o wszystkim, o czym nie mogliśmy się nagadać wcześniej. Rano zamiast dzwonienia budzika obudził nas śpiew ptaków. Zamiast nerwowej krzątaniny – kto pierwszy do łazienki? dzieci do szkoły! gdzie mój krawat? – był szum rzeki i przebijające się przez konary drzew słońce. Spakowaliśmy się i w pełni zrelaksowani ruszyliśmy do pracy.

Po pierwsze, okazało się, że wcale nie potrzeba dużo czasu na przeżycie fajnej przygody. Od kiedy skończyliśmy pracę – ok. 18:00, do momentu, kiedy do niej wróciliśmy – ok. 10:00 rano, minęło 16 godzin. Tyle właśnie zostaje przeciętnemu pracownikowi po zakończeniu standardowego dnia pracy. Tak, dla mnie to też było wielkie odkrycie – praca zajmuje nam tylko jedną trzecią dnia, zaledwie osiem godzin. Szesnaście wolnych godzin, które pozostawia, to całkiem spory kapitał. W tym czasie można pojechać nad morze i wrócić, przebiec maraton, wejść i zejść z Kasprowego, przejść około pięćdziesięciu kilometrów. Te szesnaście godzin to skarb, o którym kompletnie zapomnieliśmy.

Po drugie, w sensie przygodowym – nie spotkało nas nic niezwykłego. Nie było burzy i nagłego wezbrania wody, którego się obawialiśmy, nie osunął się nam brzeg spod śpiworów, żadnego z nas nie porwała rzeka. Było cicho i spokojnie, ale pomimo tego czułem, że przeżyłem przygodę. Jej sens jednak nie polegał na niezwykłości przeżyć, a na wyjściu ze swojej strefy komfortu. Z bezpiecznego gniazdka, które uwiłem sobie w domu, dobrze znanego, ciepłego, z dostępem do bieżącej wody, jedzenia i internetu. Na Wiśle byłem w dzikim, nieznanym miejscu. O własnych siłach, bez cywilizacyjnych udogodnień, w bezpośrednim kontakcie z przyrodą. Rzeka, którą wydawało mi się, że tak dobrze znam, okazała się zupełnie nowym, dzikim środowiskiem, w którym spędziłem noc w roli gościa.

Al opowiadał mi, że jego ulubioną wyprawą był spływ Tamizą, bez kajaka, w samych kąpielówkach, wpław. Płynął dwa dni, zrobił szesnaście kilometrów, widział głównie krowy i pastwiska Oksfordu. Kiedy zapytałem go czy przeżył jakąś przygodę, odpowiedział:

– W ogóle! Zupełnie nic się nie działo. Byłem tylko ja i rzeka. Ale mimo to cały czas czułem, że jestem wśród przyrody, że mam kontakt z czymś bardzo pierwotnym.

Dzięki mikrowyprawom mogę więcej się cieszyć, mniej stresować. Więcej przeżywać, mniej czytać o tym, co przeżywają inni. Więcej działać, mniej marzyć.

Od pierwszej mikrowyprawy, którą zrobiłem, minęło dobrych kilka lat. W międzyczasie zdążyłem pojeździć trochę po świecie – Grecja, Chile, RPA, Norwegia, napisać cykl tekstów „Długowski na mikrowyprawie” dla „Gazety Wyborczej” i dojść do wniosku, że coraz rzadziej mam ochotę na długo wyjeżdżać z domu. Im więcej jeździłem po Polsce na mikrowyprawy, tym bardziej otwierały mi się oczy, jakie możliwości mamy tu, na miejscu. Zamiast wydawać kilka tysięcy złotych na bilet do Ameryki Południowej, mogę wydać kilkadziesiąt na pociąg w góry albo nad morze. Nie zarywać nocy, przepracowując się w biurze, żeby zarobić na wyjazd, nie rezygnować z kontaktu z rodziną i przyjaciółmi, więcej się cieszyć, mniej stresować. Więcej przeżywać, mniej czytać o tym, co przeżywają inni. Więcej działać, mniej marzyć.

Dzięki mikrowyprawom jestem szczęśliwszy, bardziej zrelaksowany i zadowolony z życia, udało mi się znaleźć kompromis między wielkimi wyprawami a wymogami, jakie stawia codzienność, mam mniej długów, bo nie pożyczam pieniędzy na długie wyjazdy, częściej jestem z rodziną.

Najbardziej nieoczekiwaną korzyścią jest nowa ksywka, którą nadał mi siostrzeniec mojej byłej dziewczyny. Mówił na mnie „egzotyczny”. Kiedy spytano go, dlaczego akurat tak, odpowiedział: Bo śpi na plaży.

I to jest dobre podsumowanie mikrowypraw: to egzotyka na wyciągnięcie ręki.Rozdział 2

Dlaczego powinieneś ruszyć na mikrowyprawę?

Założę się, że analitycy Google albo agencji rządowych, którzy mają dostęp do naszych danych, muszą nas mieć za strasznych nudziarzy. Pięć razy w tygodniu ta sama droga do i z pracy, ten sam sklep po mleko, bułki, chleb; ta sama galeria handlowa po ciuchy, jeśli w weekendy są spacery – to w tych samych miejscach, jeśli jest coś niestandardowego, to wizyta u lekarza, wróżki albo kochanki. Gdyby w trójwymiarze stworzyć mapę tego, jak poruszamy się po mieście, wyglądałaby jak sieć rowów. Jak sieć kanionów o głębokości kanionu Kolorado.

Życie większości z nas ogranicza się do kilkunastu ulic, budynków, kilku knajp i parków. Kiedy dzień w dzień poruszamy się tą samą trasą, jesteśmy jak rzeka, która wymywa dno i pogłębia koryto. Po 30 latach żłobienia chodzimy już w tak głębokich rowach, że nie widzimy nic, co jest poza nimi. Idziemy jak na automacie, a ściany kanionu są tak głębokie, że możemy tylko spojrzeć w górę – świeci słońce, znaczy, że jeszcze żyjemy.

Przestaliśmy się ze sobą kontaktować, żyjemy w swoich bezpiecznych, ciepłych kanionach, bojąc się wychylić nos na zewnątrz. Między naszymi światami nie ma kontaktu, żyjemy jak w pierwszych wiekach naszej ery – jeden klan, jedna dolina. I chociaż wiadomo, że wystarczy przejść las albo górę i w kolejnej dolinie żyją inni ludzie, to niewielu starcza na to odwagi.

Mikrowyprawy są jak pomost łączący te światy. Jak zaproszenie do stołu. Zmuszają cię do tego, żebyś wyszedł ze swojego kanionu i zobaczył jak wygląda kanion obok. Najpierw przejdziesz do niego górą, a z czasem, jak nabierzesz odwagi, przebijesz tunel i oba ze sobą połączysz.

Pójdziesz do pracy inną drogą niż zawsze, nie spędzisz weekendu przed telewizorem, ale poza miastem, odezwiesz się do obcych ludzi, wejdziesz do innego sklepu, pojedziesz innym autobusem. Im częściej będziesz zbaczał z utartych tras, tym więcej przeżyjesz. W jednej chwili świat eksploduje: okaże się, że takich kanionów jak twój są miliony, a nawet, że istnieją ludzie, którzy nie żyją w taki sam sposób, na dnie rowu, tylko biegają wolno, zaglądając to tu, to tam, czerpiąc z życia pełnymi garściami.

Podczas jednej z wizyt w Łodzi rozmawiałem z recepcjonistką hostelu, w którym się zatrzymałem. Opowiadała mi o tym, jak bardzo lubi jeździć na longboardzie (rodzaj deskorolki), ale że w Łodzi straszna bieda, bo nie ma porządnej górki, z której można by zjeżdżać. Jedyne miejsce, które się na to nadaje, to Arturówek, tzw. zielone płuca Łodzi, gdzie jest jedna górka. Dziewczyna mieszkała w Łodzi prawie od trzech lat i nigdy nie słyszała o Parku Kraj­obrazowym Wzniesień Łódzkich, gdzie górek jest od groma. To ja, jako przyjezdny, uświadomiłem jej, że coś takiego istnieje. Wyciągnąłem ją z jej kanionu na powierzchnię.

Relaks i jakość życia

Al opowiadał mi, że kiedyś wymyślił coś, co nazywa „trzema krokami do sflaczałości”. Sam, już na studiach, osiągnął trzeci stopień wtajemniczenia:

– Pierwszy jest najbardziej zdradliwy i najłatwiejszy do osiągnięcia: dużo siedzisz w pracy, masz dzieci do odebrania ze szkoły, zakupy do zrobienia, wracasz do domu i nawet nie chce ci się myśleć o tym, żeby zrobić choć jedno ćwiczenie fizyczne. Mimo że czułbyś się lepiej, byłbyś bardziej efektywny. Siadasz na kanapie i pochłaniasz paczkę chipsów. Drugi krok – gdy siedzisz przed telewizorem, skaczesz po kanałach, od czasu do czasu śmiejąc się z beznadziejnych żartów prezentera. Aż w końcu krok trzeci – stwierdzasz, że to ci wystarczy. Że głupi talk-show i paczka chipsów to najlepsze, co może cię spotkać – opowiadał w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”.

Przyznam, że sam tak czasami mam. Jestem tak zajechany pracą, że jedyne, na co mam ochotę, to włączyć film i się zrelaksować. Ale często to nie wystarcza, wręcz przeciwnie, męczy. Film ładuje mi do głowy nowe informacje i problemy do przetrawienia. Prawdziwy relaks przychodzi bardzo rzadko. Prawdziwy relaks przychodzi wtedy, kiedy wyjdę na spacer do parku, spłynę rzeką albo prześpię się w lesie. Wtedy naprawdę potrafię odpocząć.

Ale nie chodzi tylko o relaks, a o jakość życia. Wydaje nam się, że z wszystkimi udogodnieniami, które mamy, jakość naszego życia wskoczyła na najwyższy możliwy poziom – sauna w domu, samochód z podgrzewanymi siedzeniami, klimatyzacja w biurze i mieszkaniu, jedzenie na telefon. Żyjemy jak pączki w maśle. Ale co nam po tej jakości, skoro nie potrafimy jej docenić?

Uwielbiam być w drodze. Jeździć stopem, nie mieć dostępu do prysznica, wygodnego łóżka, pachnącej pościeli, szerokiego wyboru jedzenia: sera pleśniowego, rukoli, chleba z pełnego ziarna, herbaty w dziesięciu smakach. Uwielbiam się styrać, ubrudzić, zmarznąć, zmęczyć i natrudzić. Uwielbiam, kiedy nie wszystko przychodzi mi łatwo, kiedy nie jest na zawołanie, na telefon, kiedy muszę pogłówkować, postarać się, poczekać. Podróże i mikrowyprawy przypominają mi, jak cenne są tak proste rzeczy jak ciepły prysznic i wygodne łóżko. Kiedy wracam do domu, znowu przez jakiś czas je zauważam, stoję pół godziny pod prysznicem, wyleguję się rano w pachnącej pościeli. A kiedy zaczynam ślepnąć, wiem, że to znak, żeby znowu ruszyć w trasę. Sfatygować się i odzyskać balans. Poczuć wartość tego, że mam świetne, wygodne życie.

Co nam po jakości życia, skoro nie potrafimy jej docenić? Mikrowyprawy przypominają nam, jak cenne są tak proste rzeczy jak ciepły prysznic i wygodne łóżko.

Miliony możliwości

Kiedy zaczynałem chodzić po lesie, widziałem to, co widzi większość ludzi: bujające się liście na wietrze, grzyby i jagody, czasami sarnę. Wydawało mi się, że nasze lasy są martwe. A przede wszystkim, że są strasznie nudne. W takiej Amazonii to się dzieje! A tutaj, w tej przeciętnej, umiarkowanej Polsce żadnego życia. To się zmieniło, dopiero kiedy zacząłem zbaczać ze ścieżek, spać w lesie i chodzić po nim z ludźmi, którzy tym lasem żyją, którzy znają go lepiej niż miasto. Wtedy zaczęły mi się otwierać oczy: dziura w ziemi przestała być dziurą, a norą, nauczyłem się rozpoznawać, która należy do lisa, a która do borsuka; tropy przestały być śladami jakiegoś zwierzaka, a zaczęły być tropami lisa, wilka albo rysia; korony drzew, w których wcześniej, w mojej głowie, istniały tylko dzięcioły, nabrały życia; rzeki, które dotychczas były szarymi strugami wody, stały się żyjącymi organizmami ze swoimi tajemnicami, rytmami i zwyczajami.

Mikrowyprawy uświadomiły mi, w jak bogatym miejscu żyjemy, jak bardzo zróżnicowanym i niejednolitym. A dzięki ludziom, których spotkałem, pokazały mi, jak wiele jest możliwości życia. Nie ma jednej, słusznej wersji – warszawskiej, poznańskiej czy krakowskiej. Możliwości są tysiące i są równie ciekawe, a może nawet ciekawsze i szczęśliwsze.

Przyjaciele

Wszyscy moi przyjaciele żyją w dużych miastach, wszyscy jesteśmy zabiegani między rodziną, pracą a tysiącem różnych spraw. Często trudno znaleźć czas dla samego siebie, a co dopiero dla przyjaciół.

Mikrowyprawy dzięki temu, że nie wymagają dużo czasu na przygotowania i realizację, są idealną okazją do tego, żeby się spotkać. Nie trzeba nawet brać wolnego, wystarczy noc, którą można spędzić razem w lesie, przy ognisku. Gdzieś i tak trzeba spać, więc dlaczego nie przenieść się z łóżka na plażę albo na łąkę? Dodatkowy plus jest taki, że ognisko, las, nocleg pod gwiazdami dostarczają innych przeżyć niż wspólne piwo w pubie. Czas spędzony w ten sposób waży więcej, jest jakby gęstszy, bardziej namacalny. Nie do końca potrafię wytłumaczyć dlaczego, ale tak czuję. Może to zasługa tego, że robimy coś wspólnie, razem coś przeżywamy, a nie tylko siedzimy przy barze?

Na pewno tak jest w przypadku poważniejszych mikrowypraw – wspólnych spływów czy długodystansowych marszów. W tym przypadku dochodzi element ryzyka, a czasami kryzysowych sytuacji. W takich chwilach można się dużo lepiej poznać, sprawdzić i samego siebie, i przyjaciół. Po kilku takich wyprawach wiem już, na kogo mogę liczyć w trudnej sytuacji, kto nie traci wtedy głowy, kto myśli tylko o sobie, a kto nawet w niebezpiecznych momentach potrafi zachować poczucie humoru, które rozładuje napięcie. Może w codziennym życiu to nie jest najbardziej przydatna wiedza na świecie, bo rzadko pojawiają się w nim sytuacje ryzykowne, ale dobrze mieć świadomość tego, na kim można polegać. Ja przynajmniej czuję się wtedy bezpieczniej. Jestem dużo pewniejszy siebie i innych.

Mikrowyprawy nie wymagają przygotowań, dlatego są idealną okazją, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Nie trzeba nawet brać wolnego – wystarczy noc, którą spędzimy razem w lesie, przy ognisku.

Wpływ na zdrowie, samopoczucie i pracę

Coraz więcej jest dowodów naukowych na to, że kontakt z przyrodą ma zbawienny wpływ na nasze zdrowie. Japońscy naukowcy od ponad dwudziestu lat badają, jak czas spędzony w lesie wpływa na nasz stan psychiczny i fizyczny. Ich badania potwierdzają ogólną intuicję, że natura pozytywnie na nas wpływa, ale szczegóły są jeszcze ciekawsze: odpowiednio długi spacer w lesie obniża ciśnienie krwi, napięcie mięśniowe, redukuje objawy stresu i agresji, sprzyja relaksowi, podnosi poziom kreatywności, pomaga leczyć depresję, a co najważniejsze – wpływa pozytywnie na nasz system odpornościowy. Wiele badań dowiodło, że kontakt z fitocydami, związkami chemicznym wydzielanymi przez drzewa do atmosfery, aktywizuje produkcję komórek antyrakowych oraz komórek NK, tzw. naturalnych zabójców, które niszczą wirusy powodujące choroby (więcej o tym przeczytacie w rozdziale „Kąpiel w lesie”).

Badania przeprowadzone w Stanach Zjednoczonych dowodzą, że kontakt z wodą – wystarczy posiedzieć na plaży i wpatrywać się w taflę – uspokaja, wprowadza umysł w stan zbliżony do tego osiąganego podczas medytacji, pomaga zredukować lub usunąć objawy związane z ADHD, sprzyja przestawieniu mózgu na „domyślny” sposób myślenia, który jest konieczny przy rozwiązywaniu zadań kreatywnych (więcej o tym w rozdziale „Niebieski umysł”).

Przebywanie w naturze, nawet przez krótki czas, usuwa objawy zmęczenia i sprzyja regeneracji mózgu. Wyniki badań przeprowadzonych w 2010 roku na Uniwersytecie w Rochester w USA pokazały, że wystarczy piętnastominutowy spacer w terenie zielonym, oglądanie zdjęć środowiska naturalnego, a nawet tylko wyobrażanie sobie go, aby poczuć przypływ energii i „sił życiowych”.

Zgodnie z innymi badaniami już trzydzieści minut spędzone w terenie naturalnym powodowało, że badani osiągali lepsze wyniki w testach kognitywnych. .

Mikrowyprawy są jak medytacje. Stwarzają przestrzeń na to, żeby pojawiły się pytania, które zwykle od siebie odsuwamy: o sens życia, o to, czy jestem szczęśliwy, czy samemu ze sobą jest mi dobrze.

Okazało się, że najlepsze efekty dają trzy pełne dni trekingu w środowisku naturalnym – wtedy wyniki na testach kognitywnych osiągane przez ba­danych były o 50% lepsze niż przed rozpoczęciem wycieczki. W ciągu tych kilku dni mózg ma wystarczająco dużo czasu, żeby odpocząć, zregenerować się, analizować, selekcjonować i usuwać zbędne informacje. W trakcie długotrwałego, jednostajnego wysiłku w środowisku o ograniczonych bodźcach, mózg dużo łatwiej przechodzi w tzw. stan flow (więcej przeczytasz o nim w wywiadach z kognitywistą Maciejem Błaszakiem). Badania prof. Davida Stre­yera, kognitywisty z Uniwersytetu w Utah w USA, wykazały, że trzy dni to optimum, które zapewniają mózgowi pełny wypoczynek i najbardziej poprawiają jego możliwości poznawcze. Nawet jeśli przedłużymy wycieczkę o kilka kolejnych dni, zmiana nie będzie już znacząca. Dlatego naukowcy zalecają, żeby zamiast raz w roku wyjeżdżać na dwutygodniowe wakacje, wybrać się kilka razy na krótsze, trzydniowe wypady.

Odpowiedź na najważniejsze pytania

Conrad Anker, amerykański himalaista, w jednym z wywiadów powiedział:

– Oświecenie nie przychodzi przy pełnym brzuchu, podczas leżenia na miękkiej poduszce.

Mikrowyprawy nie są ani jednym, ani drugim. Zawsze, w mniejszym lub większym stopniu, wiążą się z wyjściem ze swojej strefy komfortu. Podjęciem ryzyka – podróżą przez nieznany teren, spotkaniem obcych ludzi, robieniem czegoś nowego, a przede wszystkim spędzeniem czasu z samym sobą. Mikrowyprawy są jak medytacje, w tym sensie, że stwarzają przestrzeń na to, żeby pojawiły się pytania, które zwykle od siebie odsuwamy. O sens życia, o to, czy jesteśmy szczęśliwi w tej pracy, w tym związku, czy samym ze sobą jest nam dobrze. Pozwalają na chwilę stanąć obok swojego życia i spojrzeć na nie z dystansu. To jest niesamowicie cenne, bo dopiero wtedy widać, co pęka, a co się dobrze trzyma. Co trzeba naprawić, a co zburzyć. Mikrowyprawy mogą być duchową podróżą w głąb siebie. Tylko trzeba im dać na to szansę.Rozdział 3

Gdzie zorganizować mikrowyprawę?

Podstawowa zasada rządząca mikrowyprawami to: im prościej, tym lepiej. Więc jeśli zabierasz się do jej organizacji, nie kombinuj za dużo. Nie wyznaczaj sobie zbyt ambitnych i trudnych celów do osiągnięcia. Jeśli mieszkasz w mieście, ale masz dom z ogrodem albo mają go twoi znajomi, prześpij się w nim. Gdy potrzebujesz czuć się bezpiecznie i mieć trochę prywatności, rozbij namiot. Jeżeli otwarta przestrzeń ci nie przeszkadza, rozłóż karimatę i śpiwór pod gołym niebem. Kiedy spodziewasz się deszczu, a nie chcesz spać w namiocie, skorzystaj z płachty biwakowej, która ochroni cię przed opadami, ale nadal zachowasz bezpośredni kontakt z przyrodą. Jeśli spanie w ogrodzie masz już za sobą albo potrzebujesz poważniejszego wyzwania, pojedź do lasu pod miasto albo nad rzekę lub jezioro. Znajdź ustronne miejsce, najlepiej z dala od ludzi i rozłóż karimatę ze śpiworem, albo namiot. Na pewno raźniej ci będzie, gdy pojedziesz na nocleg ze swoimi przyjaciółmi.

Jeżeli spanie w naturze to dla ciebie za duża rzecz jak na pierwszy raz, zrób coś mniejszego, np. zamiast jeździć do pracy samochodem lub autobusem, zacznij chodzić do niej pieszo. Gdy masz zbyt daleko, żeby przejść całą trasę, podziel ją naodcinek samochodowy i pieszy. Wyznacz sobie zieloną autostradę parkami do pracy. Albo relaksuj się w trakcie spaceru, albo zamień to w poranną sesję ćwiczeń (więcej w rozdziale o Warszawie).

Przepis na mikrowyprawę? Im prościej, tym lepiej. Nie traktujcie tej książki jako sztywnego poradnika – podobną przygodę można przeżyć w każdym miejscu w Polsce.

Im bardziej będziesz gotowy do zmieniania swoich przyzwyczajeń i podejmowania ryzyka, tym więcej czeka cię ciekawych przeżyć. Wtedy otwierają się także możliwości noclegu na 30 metrach w namiocie ścianowym (rozdział o Krakowie), spływu rzeką w kąpielówkach (Łódź), tropienia jeleni (Katowice) czy zimowego surfingu (Trójmiasto).

Dokładnie obejrzyj na mapie okolice twojego miasta. Może obszar Polski nie jest tak urozmaicony jak, powiedzmy, USA, nie mamy strasznie wysokich gór i głębokich kanionów, ogromnych pustyń i jezior wielkich jak morza. Nasz krajobraz nie jest tak dramatyczny i powalający, ale jest wystarczający. Na mikrowyprawę w sam raz. Jeśli spojrzysz na mapę, zdziwisz się, jak wiele w pobliżu twojego miasta jest terenów zielonych, parków krajobrazowych lub narodowych, rzek, wąwozów, skałek, gór albo jezior. Każde takie miejsce ma w sobie potencjał na przygodę, trzeba tylko spojrzeć na nie z innej perspektywy, nie patrzeć na nie jak na teren spacerowy, tylko wyzwanie. Wtedy, w promieniu godziny–dwóch nawet od największej aglomeracji znajdziesz miejsca, w których bez problemu przeżyjesz przygodę. Rzeką możesz spłynąć na SUP-ie (Warszawa i Wrocław), w lesie powspinać się na drzewa (Trójmiasto), w miejskim parku pochodzić na slacklinie (Łódź), a w parku krajobrazowym poznać tajemnice świata przyrody (Poznań).

Choć starałem się skupić konkretne mikrowyprawy wokół konkretnych miast, tak naprawdę można je realizować praktycznie w każdym miejscu w Polsce (poza kilkoma wyprawami wymagają­cymi specjalnego ukształtowania terenu, np. gór albo morza). To, co jest, można przeżyć w pobliżu Krakowa, czy Katowic, można też zrobić w okolicach Trójmiasta, albo Warszawy. Proponuję, żeby nie traktować tej książki jako sztywnego poradnika co zrobić tu i tylko tu, ale spis kilkudziesięciu porad na to, jak przeżyć przygodę w dowolnym miejscu w Polsce.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: