Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość pod Psią Gwiazdą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 sierpnia 2013
Ebook
27,90 zł
Audiobook
23,86 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłość pod Psią Gwiazdą - ebook

Czy pełna kompleksów licealistka może zaimponować najbardziej interesującemu chłopakowi w szkole? Jak nie przegapić prawdziwej miłości, która kryje się nie tam, gdzie jej szukamy? Magda i Andrzej – oboje niepewni własnej wartości. Ich drogi krzyżują się przypadkiem. Czy to, co się między nimi zdarzyło, pomoże im odnaleźć samych siebie? Jaką rolę w ich życiu odegra pewien pies? A nawet dwa psy?

„Miłość pod Psią Gwiazdą” to opowieść o poczuciu winy, a także szukaniu, chwytaniu, utracie i znajdowaniu miłości.

Kupując tę książkę, wspierasz Schronisko dla Bezdomnych Zwierząt w Toruniu.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-12563-7
Rozmiar pliku: 951 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii

Izabela Sowa Agrafka

Agata Mańczyk Duża kieszeń na kłopoty

Agata Mańczyk Rupieciarnia na końcu świata

Małgorzata Gutowska-Adamczyk Wystarczy, że jesteś

Małgorzata Gutowska-Adamczyk 13. Poprzeczna

Małgorzata Gutowska-Adamczyk Niebieskie nitki

Anna Łacina Czynnik miłości

Anna Łacina Kradzione róże

Anna Łacina Telefony do przyjaciela

Anna Łacina Miłość pod Psią Gwiazdą

Ewa Karwan-Jastrzębska Sobowtór

Agnieszka Gil Herbata z jaśminemRozdział I

Piątek, 10 października 2008

1.

Andrzej sapnął z zadowoleniem. Nie sądził, że znalezienie tego w necie okaże się aż tak proste.

„1 wynik (0,21 s)” – poinformowała go wyszukiwarka i skierowała na jakiegoś bloga.

Ucieszył się. Jeden wynik – to mogło oznaczać, że wiersz zgubiła autorka, a nie zbieraczka, przepisująca co lepsze kawałki z sieci. Kliknął w link i raz jeszcze zerknął na trzymaną w ręku kartkę, porównując napisany odręcznie tekst z widocznym na ekranie. Tak... ten sam.

Pełna nadziei

Że nie jesteś

Jej

Marzę o zielonych oczach

O księżycowym zającu z wiaderkiem westchnień

Lwie psy biegną przed nami

Śnię

Nie chcę się obudzić

Ale Ty kochasz nie mnie

Choć

Nie wiesz

Tańczymy wokół siebie

W maskach

Wietrzny karnawał

– Wietrzny karnawał – powtórzył. – Wieczny karnawał.

Spodobała mu się ta dwuznaczność. Osoba, która pisze takie rzeczy, nie może być zwykłą rozchichotaną małolatą. I przedstawiła się w sposób, który dziwnie chwycił go za serce, bo sam miewał takie myśli jeszcze niedawno. Zwłaszcza fragment „Lubię mówić z Tobą”, niemal słyszał gdzieś w tle tę niesamowitą saksofonową końcówkę, gdy czytał wpis dziewczyny. Tara-tara-tara-dam-dam-tara, tara-tara-tara-dam-dam-tara...

O mnie

Deszczowa

Jaka jestem? Najprościej, najbanalniej: mam 17 lat, chodzę do liceum. Ale to przecież nie jest najważniejsze, kiedy o sobie myślę. A co jest ważne? Uczucia. Założyłam tego bloga, bo „kiedy z serca płyną słowa, uderzają z wielką mocą...”. Za mało mam odwagi, żeby to komuś pokazać. Więc może chociaż tutaj... A dlaczego Deszczowa? Bo płacz mi często stoi na krawędzi powiek. Jak deszcz.

Sama się wstydzę, kiedy czytam to, co powyżej napisałam. Nie lubię w sobie tej egzaltacji. Ale przecież gdzieś tam we mnie jest.

„I dlatego lubię mówić z Tobą”^() – dokończył w myślach.

Nie zamieściła zdjęcia. Awatarem było oko ze spływającą łzą, a blog nazwała Spis nikomu niepotrzebnych myśli moich.

Czy dziewczyna, której sfrunęła kartka z wierszem, to właśnie Deszczowa? Ale która z nich? Tyle ich siedziało na galerii sali gimnastycznej. Może ta niepozorna blondyneczka albo ta patykowata, z włosami skręconymi w pierścionki? Miał nadzieję, że nie. Była dla niego stanowczo zbyt wysoka. Bo chyba nie tamta barbie w różowym ani ta druga, spalona na solarium, wylewająca się ze zbyt obcisłych spodni? Nie. Niemożliwe, żeby Deszczowa lubiła solarium.

Wyobraził sobie park podczas ulewy, on idzie pod wielkim czarnym parasolem i nagle spotyka ją. Wyglądałaby... zwyczajnie. Ładna, ale nie za bardzo. Bałby się podejść do zbyt ładnej dziewczyny.

Stałaby pod drzewem, w mokrej sukience, deszcz spływałby po jej długich włosach. On podszedłby i osłonił ją dachem parasola. I dalej poszliby już razem, w szumie deszczu, w melodii kropel...

– Andrzej, cholera jasna! – Głos matki brutalnie przywołał go do rzeczywistości. – No pewnie! To nie ty płacisz za wodę! Ile razy mówiłam, że naczynia nie zmywają się same! Znowu nie dokręciłeś kranu! Czy ty się nigdy nie nauczysz? Jak coś bierzesz, to umyj potem i odstaw na suszarkę, a nie podstawiaj pod lejącą się wodę, no! Ale nie! Nos w komputer i nic go nie obchodzi! A ty, człowieku, martw się, jak związać koniec z końcem!

Zrzędzenie oddalało się coraz bardziej. Jak zwykle mama wylała żale i poszła, w ogóle nie oczekując odpowiedzi. Poczuł się winny, więc otworzył ulubioną playlistę na Youtubie i podkręcił głośniki. Rzeczywiście, zjadł resztę zupy i wstawił garnek do zlewu, zamierzając go umyć, tyle że akurat słabo ciekło, jak zwykle w porze obiadowej na dziewiątym piętrze. No a potem oczywiście zapomniał...

Westchnął i wsłuchał się w piosenkę. Taka staroć, a jakby pisana specjalnie dla niego:

Oglądam twoją twarz

oglądam twoją twarz w lunecie

i nie wiesz o mnie nic

zasypiasz naga w swoim świecie^()...

Wpatrzył się w oko ze spływającą po policzku łzą, spoglądające na niego z monitora.

„Nie wiesz o mnie nic – pomyślał – a ja nie wiem, jak wyglądasz...”.

Ponownie przywołał obraz zalanego deszczem parku.

Dziewczyna stoi pod drzewem, jej mokra sukienka lepi się do ciała. Włosy, ciężkie od wody, spływają wzdłuż szyi aż do... No, spływają – czym prędzej nakazał swojej wyobraźni, by zatrzymała się na oczach Deszczowej, na jej policzkach, mokrych... może od łez?

Wziął głęboki oddech, jak przed skokiem do wody, i napisał w komentarzu:

Witaj, Deszczowa.

Mam rękopis Twojego wiersza, który znalazłem dzisiaj w sali gimnastycznej. Jeśli chcesz go odzyskać, to będę jutro w Astrolabium (wklejam link do mapy) od 17:00 do 18:00. Poznasz mnie po kartce z wierszem, leżącej na stoliku. Zapraszam Cię na dobrą kawę i coś do kawy

AO

I dopiero kiedy kliknął „wyślij”, uświadomił sobie, że zapomniał się przelogować. Jęknął z rozpaczą. Planował skomentować bloga anonimowo albo używając swojego oficjalnego, brzmiącego nieco staroświecko nicka Obcy_Astronom, pod którym starał się pisać rzeczy mądre i wyważone.

Tymczasem wysłał komentarz jako Piorun_Kaczora; był to nick, którego używał do ostrych dyskusji i flejmów.

„Pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz – pomyślał zniechęcony. – A ja jak zwykle zaczynam od falstartu”.

Wszedł na forum i postanowił trochę potrollować dla uspokojenia emocji. Trudno, przepadło. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.

2.

„Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem” – pomyślała Lucyna. Dzień zaczął jej się fatalnie, a potem było już tylko gorzej. Najpierw okazało się, że Padalec napoczął mleko z kartonika, oczywiście nic nikomu nie powiedział, do lodówki też nie raczył schować. Zepsuło się. Zarzuciła mu, że zrobił to specjalnie, przecież Leszek zawsze je płatki na śniadanie, Padalec dobrze o tym wie. Roześmiał jej się w twarz, trzasnął drzwiami i wyszedł. Bez śniadania. Leszek tak samo. Nie krzyczał wprawdzie, w ogóle tego nie skomentował, stwierdził, że przekąsi coś w barze, i poszedł do pracy, ale powinna była sprawdzić poprzedniego dnia, czy niczego nie brakuje. Zwłaszcza że Leszek ma dziś dyżur, więc porządnego obiadu też nie zje.

Chyba z tych nerwów kupiła aż trzy opakowania Wiejskiego, skuszona promocją, dopiero w domu zorientowała się, że na kartoniku nie ma słowa „mleko”. Przeczytała etykietę – no oczywiście. Produkt mlekopodobny. Na szczęście też UHT. Schowała w swoim pokoju. Kiedyś pod nieobecność Leszka podsunie Padalcowi. On zje i wypije wszystko.

„Jak by to było miło, gdyby zniknął z naszego życia – westchnęła – wyjechał gdzieś... Najlepiej za granicę, do matki”. Leszka udało się wyrwać ze szponów tej okropnej kobiety, ale jej synalek ciągle plątał się po domu jak wyrzut sumienia. A niestety wdał się w matkę. I z urody, i z charakteru. Arogancki, kłótliwy, nieposłuszny. Leszek za dużo mu ustępuje.

Lucyna wypucowała kuchnię, wyczyściła kafelki w łazience, ale ciągle czuła się niespokojna. Asia przybiegła ze szkoły, więc zjadły wczesny obiad, potem kazała córce odrabiać lekcje i postanowiła się przejść. Samotne wędrówki to była jej jedyna przyjemność, której nie chciała dzielić z nikim. Potrzebowała chwili dla siebie, jak niektórzy potrzebują seriali, słodyczy albo używek. Dochodziła wtedy do ładu ze sobą i znów mogła prać, gotować, sprzątać, znosić humory Padalca, samotność, kolejne przybywające lata i kilogramy. Kiedy była zła, szła szybko, prawie biegła, kiedy czuła się szczęśliwa, kroczyła powoli, delektując się każdą chwilą.

Mieszkali w Toruniu od niedawna, to znaczy odkąd Leszek dostał tu lepszą pracę, więc nie miała jeszcze swoich ulubionych dróżek. Za każdym razem poznawała inny fragment miasta. Zwykle zwiedzała najbliższą okolicę, czasem jechała autobusem albo tramwajem możliwie daleko, a potem próbowała znaleźć drogę powrotną. Tego dnia, korzystając z pięknej pogody, wybrała się na peryferie, gdzie domki jednorodzinne, wybudowane zaledwie parę lat temu – o czym świadczyły świeżo otynkowane ściany i młode drzewa w ogródkach – sąsiadowały ze starymi gospodarstwami, takimi z oborą, maszynami rolniczymi i kurami biegającymi po podwórku. Skręciła w polną drogę, zwabiona złotem i czerwienią niedalekiego zagajnika. Nazbiera kolorowych liści i ustawi w pokojach, by i w domu czuło się jesień. A może nawet znajdzie parę grzybów? Nieoczekiwanie pomyślała, że tak chyba wygląda szczęście. Poranny gniew dawno się ulotnił, otaczał ją zapach jesiennych liści, bogactwo kolorów, a ciepłe promienie październikowego słońca głaskały po włosach. Czuła się młodo, lekko i radośnie.

I właśnie wtedy usłyszała ujadanie, krzyki, śmiechy, a potem skowyt.

Przyśpieszyła kroku. Grupka dzieci, niewiele starszych od Asi, zgromadziła się przy krzywym płocie otaczającym zaniedbane gospodarstwo i najwyraźniej świetnie się bawiła, wymachując kijami i ciskając kamieniami w coś, co miotało się po drugiej stronie ogrodzenia.

– A wy tu czego?! – wrzasnęła z furią. – Zmykać mi stąd, ale już!

Dzieciaki rozprysły się na boki jak spłoszone gołębie. Kiedy znalazły się w bezpiecznej odległości, znów zebrały się razem i obrzuciły ją wyzwiskami.

Lucyna przyjrzała się psu. Skulony pod daszkiem ze skośnie ustawionych desek, szczerzył zęby i łypał na nią przekrwionymi ślepiami. A właściwie jednym, bo drugie oko miał przymknięte i sklejone ropą. Trudno się dziwić, skoro dzieciaki rzucały w niego kamieniami i grudami ziemi. Pewnie nie po raz pierwszy.

Westchnęła nad smutnym losem zwierzaka. Czy ktoś doceni jego wierność i oddanie?

– Taki los – szepnęła. – Biedactwo...

Bachory, znudzone, już sobie poszły. Lucyna też ruszyła w drogę powrotną. Kolory jesieni przestały ją cieszyć. A serce miała cięższe niż wszystkie kamienie, którymi dzieciaki obrzucały psa.

3.

Andrzej właśnie pisał zjadliwy komentarz, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadła Alicja. Barwna jak papuga i jak papuga rozwrzeszczana, wybiła go z koncentracji. Wykrzykiwała coś z przedpokoju do matki o tym, jak minął dzień, o klientach, jakieś historie, które przecież powierzali tylko jej. Zajrzała do jego pokoju.

– Cześć, mały! – wrzasnęła. – Czego słuchasz?

Zły, wyciszył głośnik niemal do zera. Alicja wzięła to za dobrą monetę i zaczęła wyginać się na boki, podrygiwać, kręcić biodrami, nucąc nieco fałszywie:

– Bam-bam bi-dam, bam-bam bi-dam bam, bam-bam bi-dam, bam-bam bi-dam bam... Puść mi Rihannę, co? – zażądała. – Dzisiaj w zakładzie leciała w kółko i teraz mnie prześladuje. – Chwyciła bez pytania jego futerał od okularów i ciągle podrygując, zaśpiewała do wyimaginowanego mikrofonu: – Uuuu eeeaaa... Yeah!

Rzucił jej wrogie, milczące spojrzenie, licząc, że zrozumie i opuści cudze terytorium, ale równie dobrze mógłby żądać od ściany, by się przesunęła. Alicja podeszła bliżej i zajrzała mu przez ramię. Szybko zminimalizował okno przeglądarki.

– Wpuść mnie na chwileczkę. Dosłownie na sekundkę – poprosiła głosikiem kapiącym od słodyczy. – Bam-bam bi-dam, bam-bam bi-dam bam... Bam-bam bi-dam, bam-bam bi-dam bam...

Mogłaby chociaż nie śpiewać. Nienawidził tej rozwrzeszczanej piosenkareczki, nienawidził wszystkich piosenkareczek świata, a najbardziej nienawidził swojej starszej siostry. Wylogował się z komputera i zwolnił krzesło. Rozsiadła się natychmiast, zadowolona. Zasłoniła ekran, ale i tak wiedział, że za chwilę wstuka jednym palcem AliciaO, logując się jako inny użytkownik. Wolał jej nie dopuszczać do swoich plików i ustawień, a własne hasło zmieniał co dwa tygodnie. Profilaktycznie.

Westchnął i wyszedł z pokoju. Zrobi sobie coś do jedzenia. Na pocieszenie.

4.

Całe szczęście, że urywające się do Alicji telefony w końcu wywabiły ją z domu. Andrzej z ulgą zajął zwolnione miejsce przed SWOIM komputerem. Na blogu Deszczowej cisza. Przeczytała jego wpis? Przyjdzie?

– Zobaczymy – mruknął przez zęby i odpalił jedną z ulubionych gier. Tu był wysokim, gibkim wojownikiem, obdarzonym magiczną mocą, odzianym w błyszczącą zbroję i wyposażonym w cały podręczny arsenał, ciągle ulepszany i uzupełniany. Umiał się teleportować, biec bez zmęczenia, zwyciężał nawet w walce ze smokami, a poruszając się, niczego nie przewracał ani nie zrzucał. Szybki, zręczny, dzielny... dlaczego tak nie może być w realu?

Zatonął w wirtualnym świecie, aż ojciec, który wszedł do pokoju, musiał położyć mu rękę na ramieniu, by poinformować o swojej obecności.

– Chwila! – mruknął Andrzej. Zadał jeszcze kilkanaście ciosów mieczem, zebrał łupy i dopiero wtedy zdjął słuchawki. Spojrzał pytająco.

– Już późno – powiedział ojciec nieśmiało. – Nie powinieneś iść spać?

– Jutro sobota – przypomniał, ale wylogował się z gry. Faktycznie, siedział przed monitorem cztery bite godziny. Wystarczy. Co miał zrobić, już zrobił, nie ma sensu łazić dalej po lesie, tłukąc wszystko, co się rusza.

– No tak, ale przecież...

Andrzej westchnął znacząco i ojciec natychmiast zamilkł.

– Coś dobrego? – spytał po chwili, sięgając po słuchawki. – Mogę?

Andrzej skinął głową i przełączył z powrotem na playlistę, której słuchał, zanim zaczął rozgrywkę.

– O! – ucieszył się ojciec. – Republika! Wiesz, że na ich koncercie poznałem twoją matkę? Jaka to była śliczna dziewczyna... – Rozmarzył się i zaczął opowiadać, a Andrzej nie przerywał, chociaż słyszał tę historię wiele razy. Rodzice poznali się podczas juwenaliów. Matka chodziła do liceum, ojciec był na czwartym roku historii. Co on w niej widział? Rozwrzeszczana małolata zgrywająca studentkę. Wyobraził sobie siebie na juwenaliach, a przecież matka miała wtedy mniej lat niż on teraz, i mało nie parsknął śmiechem. Dziewczyny są dziwne.

– Pewnie cię nudzę – zreflektował się ojciec.

– Nie, skąd! – skłamał natychmiast.

– Bo właściwie przyszedłem przypomnieć, że jutro wstajemy przed szóstą. No, może parę minut po – poprawił się natychmiast, widząc minę syna – ale to jednak sześć godzin jazdy. Im wcześniej się uda wyjechać, tym lepiej. Żeby jeszcze odsapnąć trochę i zaaklimatyzować się przed wystawą...

Andrzej klepnął się w czoło.

– Radzyń! Kompletnie zapomniałem!

– ...i do Tomków wpadniemy na obiad, jak zwykle – dokończył ojciec. – No! – Uśmiechnął się i wstał z krzesła. – Zmykaj spać, bo jutro rano będzie płacz i zgrzytanie zębów.

Andrzej westchnął. W sobotę w Radzyniu Podlaskim zaczynała się ogólnopolska wystawa modelarska. Odkąd pamiętał, ojciec całymi dniami, a czasem i nocami, w każdej wolnej chwili, ku utrapieniu matki kleił, szlifował i malował modele samolotów, starając się jak najbardziej upodobnić każdy do oryginału. Potrafił godzinami opowiadać, co dany samolot potrafi, w jakich słynnych bitwach brał udział, kto nim latał, w którym roku zaczęto, a w którym zakończono jego produkcję i inne tego typu rzeczy. Andrzej nie podzielał jego pasji. Próbował, gdy był mały, ale spod jego palców wychodziły wyłącznie ubabrane klejem garbate stwory niepodobne do niczego. Poza tym co to za model, choćby najwierniejszy, który tylko stoi i ładnie wygląda? Już zwykły papierowy samolocik ma w sobie więcej życia. Mimo to nie potrafił dotąd odmówić ojcu, gdy ten zabierał go na kolejne wystawy i konkursy. Był nawet na swój sposób dumny, kiedy zdobywali (no dobrze, ojciec zdobywał) nagrody czy puchary. Rola kibica wydawała się wygodna i mało absorbująca, a ojciec tak się cieszył, że ma z synem wspólną pasję. Tylko...

– Tato... – Zatrzymał go w drzwiach. – Ta wystawa kończy się dopiero w przyszłą sobotę, prawda?

– Dostałem urlop – odparł z uśmiechem. – A tobie przecież napiszę usprawiedliwienie. Wyskoczymy na Roztocze, do Krasnobrodu, Zwierzyńca... – zapalał się coraz bardziej – ...w zeszłym roku ominęły nas szumy roztoczańskie, ale w tym nie daruję, zwłaszcza że pogodę zapowiadają prawie letnią, Tomek już mi obiecał...

– Przykro mi – Andrzej spuścił wzrok – ale to maturalna klasa. I... i mamy sprawdzian z matematyki. – Nie skłamał, o ile kartkówkę można nazwać sprawdzianem.

– Na początku roku?

– Cisną nas. – Rozłożył ręce w geście bezradności. – A wiesz, jaki jest Rejewski. „Maszeruj albo giń!”. Prędzej umrze, niż pozwoli komuś w klasie się obijać.

– No tak... – Ojciec pokiwał głową. – Masz rację, szkoła ważniejsza. Mądry z ciebie chłopak.

I wyszedł. A Andrzej poczuł się jak zdrajca.

Sobota, 11 października

1.

Andrzej zjawił się w Astrolabium grubo przed siedemnastą. Obrzucił szybkim spojrzeniem osoby przy stolikach. Chyba jeszcze nie przyszła? Zresztą nie wiadomo, czy w ogóle przyjdzie. Nie odpowiedziała na jego komentarz. A może dał jej za mało czasu? Może w ogóle nie wchodziła na bloga?

Usiadł przy stoliku naprzeciwko wejścia. Zamówił Czarną Dziurę, czyli przedłużone espresso bez cukru, i bardziej wąchając, niż pijąc napój, czekał. Siedemnasta... siedemnasta pięć... siedemnasta osiem... Drzwi się otworzyły. Zesztywniał i zaraz odetchnął z ulgą. Jakieś dwie baby w wieku jego matki. Upił duży łyk kawy. Wydała mu się potwornie gorzka, choć zwykle nie słodził. Skinął na kelnerkę i poprosił o Przysmak Kopernika. Czekolada pomaga na stres. Cukier też.

Siedemnasta dwadzieścia dziewięć. Po piernikowym przekładańcu pozostał tylko ślad na talerzyku, a jej wciąż nie było. Wytarł usta serwetką i przetarł okulary. Głupio wymyślił z tym Astrolabium. Trzeba było poprosić ją o maila, jakoś inaczej się umówić czy coś... Jak zwykle pokpił sprawę. Nie mogła przyjść czy nie chciała? Pisała w wierszach, że cierpi, że ktoś niechcący zranił jej serce... On by ją kochał, chronił...

„Zaraz, zaraz – zreflektował się. – Skąd wiesz, że się sobie spodobacie? Dziewczyny jakoś za tobą nie latają. I czemu uczepiłeś się akurat tej?”.

„Bo to zastanawiające – zripostował, prowadząc dyskusję z samym sobą. – Może codziennie mijamy się w szkole, a przecież w ogóle bym o niej nie wiedział, gdyby nie ten wiersz. To nie mógł być przypadek! – Włożył okulary, ale okazało się, że umazał je czekoladą, wyciągnął więc z kieszeni miękką szmatkę i zabrał się do czyszczenia szkieł. – Zobacz... – prowadził dalej konwersację z wyimaginowanym interlokutorem – ...ile musiało się wydarzyć kompletnie nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, żebym ja się w ogóle dowiedział o istnieniu Deszczowej! Pęknięta rura w szkole i zalane sale, to jedno. Dalej to, że akurat naszą klasę przeniesiono do sali gimnastycznej, i to... – wyliczał, polerując szkła – ...że woda zniszczyła tak dużą część budynku, że w sali musiały zmieścić się aż trzy klasy. No a najważniejsze, że właśnie jej klasę umieszczono na galerii nad nami, bo przecież gdyby tamten wiersz nie sfrunął mi pod nogi, to w życiu bym go nie podniósł. Poza tym...”.

– Wolne?

Czym prędzej włożył okulary i spojrzał na przybyłą. Dziewczyna. Żadna z tych, które widział na galerii, ale... ładna. Ona? Patrzyła na niego jakby ze złością.

– Eee... tego... – wymamrotał, niepewny, czy może zaprosić ją do stolika. Podobała mu się. Ale jeśli pozwoli jej usiąść, a potem przyjdzie prawdziwa Deszczowa? – To znaczy... – zaczął jeszcze raz.

– Ty jesteś Piorun Kaczora? – przerwała zniecierpliwiona.

Poczuł falę gorąca ogarniającą go całego, aż po czubki uszu, a równocześnie niebotyczną ulgę.

– A ty jesteś... – Gwałtownie zerwał się z miejsca. – Ty jesteś...

– Nie, ja nie jestem – burknęła. – Jestem Magda.

– Ale... ale... – wyjąkał. – Bo ja...

– Wiem, czekasz na Deszczową. Nie mogła przyjść. Jestem w zastępstwie.

– Aha – odetchnął i opadł na krzesło. To znaczy miał taki zamiar, ale poczuł, że leci w przepaść. Lądowanie było twarde i bolesne. Obejrzał się zdumiony. Za plecami nikogo, tylko przewrócone krzesło drwiąco wytykało go wszystkimi czterema nogami. Co za obciach...

Dziewczyna usiadła przy stoliku. Dobrze chociaż, że się nie śmiała. Andrzej marzył, by zrobić się przezroczystym, niewidzialnym, zmienić w kroplę deszczu i wniknąć w szparę podłogi. Uśmiechnął się przepraszająco, podniósł krzesło, włożył okulary, które zsunęły mu się podczas upadku (całe szczęście, że nie pękły!) i spojrzał jej w twarz, szukając śladów szyderstwa. Nie znalazł. Fajna dziewczyna.

– Dlaczego chciałeś się umówić z Deszczową? – zapytała spokojnym tonem.

– Bardzo mi się spodobał jej wiersz. Bo to jej, prawda?

Wzruszyła ramionami.

– A czyj miałby być?

– Szkoda, że nie mogła... Czy mogłabyś jej przekazać, poprosić... chodzi mi o to... – Znowu zabrakło mu słów. Jak miałby spotkać się z Deszczową? Dlaczego wysłała Magdę w zastępstwie? A może to jednak ona? Jak to sprawdzić? Jak zdobyć choćby jej imię i nazwisko? Albo numer telefonu? I nagle go olśniło. – Bo wiesz... ja jestem redaktorem szkolnej gazetki – skłamał – i właśnie szykujemy numer poświęcony poezji. Czy Deszczowa zgodzi się na zamieszczenie tego wiersza? – Pomachał kartką.

– Zapytam ją.

Wyciągnął notes i długopis. Grunt to profesjonalny wygląd.

– To jak ona się nazywa?

Uśmiechnęła się kpiąco, zupełnie jakby przejrzała jego zamiary.

– O ile ją znam, będzie wolała pozostać anonimowa – odparła.

Oklapł. Nie miał już innych pomysłów.

– Hmm, no tak – mruknął. – No tak...

Nagle uświadomił sobie, że wcale nie jest ciekaw, jak ona wygląda. A raczej że chciałby, aby to właśnie Magda okazała się Deszczową. Ma takie ładne oczy... I ładny owal twarzy. I ładne kształty, niby szczupła, ale nie chuda ani kanciasta, tylko jak kamyk albo szkiełko wygładzone przez morze. I włosy tak jej się podkręcają na końcach. No, w ogóle składa się z tylu zachwycających szczegółów, a jednocześnie nie jest z tych, za którymi ludzie oglądają się na ulicy. I nie ubiera się jak Alicja, tylko tak... normalnie, po ludzku. A dłonie ma takie delikatne, że gdyby się nie bał, to zaraz by ją pogłaskał.

– No dobra! – Podniósł głowę i spróbował się uśmiechnąć. – Nie chciała przyjść, no trudno... – rzucił i natychmiast się poprawił, by nie wyjść na gbura – ...trudno się dziwić, ale dlaczego nie miałbym wypić tej kawy z tobą? Mają tu niezłe desery. Co ci zamówić?

2.

Do domu wracał w stanie dziwnego oszołomienia. Ciągle na nowo przewijał w głowie film z ich spotkania, przyglądał się, jak Magda mruży oczy, gdy się śmieje; jak przechyla głowę, słuchając; jak potrząsa włosami. A włosy miała w niezwykłym kolorze, ni to popielatym, ni zielonkawym. Jak driada. I pachniała tak... wykwintnie. Inaczej niż koleżanki ze szkoły. A ze wszystkich słodyczy oboje najbardziej lubią to, co czekoladowe.

Czas pokaże, co wyniknie z tego dziwnego zagięcia czasoprzestrzeni, które dwie zupełnie sobie obce planety wyrzuciło ze zwykłych trajektorii i wepchnęło na całkiem nową orbitę.

------------------------------------------------------------------------

^() Lubię mówić z tobą, Akurat.

^() Grzegorz Ciechowski, Obcy astronom.Rozdział II

Poniedziałek, 13 października

1.

Panią Sewerynę Szulc (zwaną SS) Andrzej złapał podczas jej dyżuru na boisku. Wprawdzie dopiero co miał z nią dwie godziny polskiego, ale wolał nie załatwiać takich spraw w klasie.

– Gazetkę? – Polonistka trochę się zdziwiła.

Nie odpowiedział od razu, bo akurat zapatrzył się na Magdę wychodzącą z budynku. Z trudem oderwał wzrok od jej zawadiacko sterczącego biustu i zakotwiczył spojrzenie na pieprzyku pod okiem nauczycielki. Poczuł, że znów jest w stanie zebrać myśli.

– Kiedyś ukazywała się regularnie – przypomniał. – Gdy byłem w pierwszej klasie. A potem się rozmyło. Inne szkoły mają – dorzucił cięższy kaliber. Wiedział, że Szulcowa bardziej myśli o rychłej emeryturze niż o udzielaniu się na zajęciach dodatkowych.

– Ależ ja nie mam nic przeciwko temu! – Odżegnała się gestem. – Tylko żeby to nie był słomiany zapał. Kto oprócz ciebie chce tworzyć redakcję?

Był przygotowany na to pytanie.

– Nie mogę powiedzieć, koledzy zastrzegli sobie anonimowość.

Wyskubane brwi polonistki uniosły się jak u gejszy.

– Oni... nie mają najlepszej opinii u nauczycieli – kłamał jak najęty. – Jeśli eksperyment się powiedzie, wtedy się ujawnią i może to im poprawi oceny? Zwłaszcza z zachowania. Ale niektórzy to tylko, jak to się mówi, „do wiadomości redakcji”, żeby sobie wstydu przed kolegami nie narobić.

Wyraźnie się zaciekawiła.

– Bo pierwszy numer byłby poświęcony poezji – dorzucił. – A to takie, w sumie, mało męskie.

– Jak to mało męskie?! – oburzyła się. I natychmiast wyrecytowała listę nazwisk, począwszy od poetów współczesnych, a skończywszy na wieszczach. – Wszystko mężczyźni – podsumowała. – No to skąd „mało męskie”?

– Oczywiście, pani profesor – przytaknął gorliwie. – Ale przecież kiedy się zaczyna pisać, to jeszcze nie wiadomo, czy z tego będzie arcydzieło czy gniot. Kto wie, może do naszego liceum chodzi nowy Miłosz i sam jeszcze o tym nie wie? Albo Szymborska – dodał, przypomniawszy sobie o Deszczowej.

Skrzywiła się.

– A ty? Też piszesz wiersze?

– Ja się widzę w roli redaktora. Ewentualnie krytyka literackiego.

Pokiwała głową z uznaniem. Andrzej poczuł, że zdoła ją przekonać.

– Skorniewicz! – wrzasnęła nagle w kierunku kolegi z klasy, przemykającego chyłkiem za jej plecami. Ta kobieta ma chyba oczy z tyłu głowy. – Pozwól tu, robaczku. Zaspało się biedakowi – dodała z jadowitą słodyczą – czy może widok pani Szulc wydał się dziś nie do zniesienia?

Robert, smagły brunet, rzucił Andrzejowi wściekłe spojrzenie.

– Sama pani powiedziała, że mam się nie pokazywać – wymamrotał.

– Nie bądź bezczelny. Miałeś się nie pokazywać z takim niechlujnym zeszytem. Przepisałeś?

– Nie. Mam dysgrafię.

– Opinia u pani pedagog jest?

– Będzie.

– Jak będzie, to się zastanowimy. A póki jej nie ma, jesteś zobowiązany prowadzić zeszyty jak każdy NORMALNY uczeń. Zrozumiano?

Wzruszył ramionami.

– Możesz odejść – pozwoliła łaskawie, ubiegając Roberta o ułamek sekundy, tak że jego odwrócenie się plecami wyglądało teraz jak wykonanie polecenia. – I bądź pewien, że zgłoszę wychowawcy twoje dzisiejsze wagary – dodała jeszcze. – A więc mówisz, że widzisz się przede wszystkim w roli krytyka literackiego? – wróciła do tematu. Andrzej patrzył zdumiony na jej kamienny spokój. Zero emocji. – Lubię, kiedy ktoś wie dokładnie, czego chce – ciągnęła. – To dobrze wróży twojemu projektowi. Jak często chcecie mieć zebrania redakcji? Bo wiesz, z wolnym czasem u mnie...

Na to właśnie liczył.

– Myślę, że pani profesor w ogóle nie musi w tym uczestniczyć. Z kolegami dogadujemy się przez telefon czy internet, a jak numer będzie gotowy, podrzucę do akceptacji. No i czy mogłaby pani porozmawiać z dyrektorem? Żeby nie było, że samowolka.

– Zobaczę, co da się zrobić. – Zerknęła na zegarek. – Zmykaj do szkoły, zaraz będzie dzwonek, ja jeszcze muszę wygonić te dorsze z wędzarni. Przez ciebie dzisiaj im się upiekło.

I ruszyła dostojnym krokiem w kierunku kępy krzewów.

2.

Po przerwie wypadała matematyka. Oczywiście na dzień dobry jak zwykle „świstówka”, tak Rejewski określał sprawdzian na świstku papieru, jedno, dwa, góra trzy zadania, pięć minut na rozwiązanie. Fundował im taką „przyjemność” co drugą lekcję. Był z tego znany, więc nikt nawet nie zaprotestował.

A po zebraniu karteczek matematyk powiedział:

– Podobno niektórzy mają problem z rannym wstawaniem. Problem rozumiem, rozwiązania nie pochwalam. Zapraszam na gimnastykę.

I wskazał Roberta Skorniewicza. Część klasy spojrzała ze współczuciem, część z radością, że znów będzie zadyma. Reju niezbyt często stosował tę metodę i tylko wobec najbardziej opornych uczniów. Winowajca przez całą lekcję sterczał przy tablicy, rozwiązywał zadania, trzymał pomoce naukowe, a przy okazji Reju dość szczegółowo przepytywał go z wiążących się z tematem zagadnień z poprzednich działów, a nierzadko z poprzednich lat edukacji. Każde potknięcie komentował celnie i dość złośliwie, a że słynął z ciętego języka, klasa zwykle zarykiwała się ze śmiechu, podczas gdy delikwent pocił się przy tablicy.

Robert nie miał jeszcze okazji zasmakować „gimnastyki”, bo chodził do III A dopiero od września. W Toruniu też mieszkał od niedawna. Andrzej akurat skądś wracał i widział, jak się sprowadzali do bloku obok jego wieżowca. Gdy na początku września Reju przedstawił im nowego kolegę, od razu go skojarzył. Nawet przebiegła mu przez głowę myśl, czyby nie podejść do Roberta na przerwie i nie powiedzieć, że mieszkają blisko siebie, ale zanim się zdecydował, chłopak skumał się z Pawłem i Doniem, z którymi niewiele Andrzeja łączyło. Pozostało mieć nadzieję, że przynajmniej nie będą wchodzić sobie w drogę.

3.

Rejewski, jak to miał w zwyczaju, zatrzymał gimnastykowanego ucznia na pogadankę umoralniającą, więc na religię Robert wpadł chwilę po dzwonku, gdy strategiczne ostatnie rzędy zostały już pozajmowane.

– Byłem u wychowawcy – rzucił krótko i skierował się ku jedynemu wolnemu krzesłu w kącie pod oknem, które trzymał dla niego Paweł. Niestety nie zauważył leżącego w przejściu plecaka Andrzeja.

– Zrobiłeś to specjalnie! – syknął do niego, gdy już się pozbierał. – Odbiło ci, grubasie?

– Pax, pax, chłopcy. – Ksiądz, który od piątku zastępował ich katechetę, położył mu rękę na ramieniu. – Pax et silentium. Po co się gnieść z tyłu? Przecież pierwsze ławki są wolne.

Chwycił Roberta pod łokieć i stanowczym ruchem przeprowadził ku „patelni” tuż pod katedrą. Gdyby wzrok mógł zabijać, Andrzej już by nie żył.

Ksiądz tymczasem pedantycznie dokończył sprawdzanie obecności, poprowadził krótką modlitwę i przeszedł do tematu.

– Jak wiecie – zaczął – jestem tu w zastępstwie, ponieważ ksiądz Adam wyjechał na pielgrzymkę, ale wróci, nie martwcie się, wróci już jutro. – Zatarł ręce, jakby to on najbardziej cieszył się z takiego obrotu sprawy. – Zatem, jako zastępca, nie bardzo się orientuję w zawiłościach szkolnych programów. Dlatego pozwolę sobie narzucić wam własny temat, a mianowicie – ojczyzna. Tak, dobrze słyszycie, to lekcja religii, a ja chcę porozmawiać o ojczyźnie. I tej doczesnej, i tej wiecznej. Cóż to jest zatem ojczyzna? – zawiesił głos, czekając na odpowiedź, ale się nie doczekał. Ostatnie ławki grały w karty, przeglądały „Skarb Kibica” lub magazyny o modzie, ci zaś, którzy mieli nieszczęście siedzieć bardziej na widoku, podrzemywali z otwartymi oczami lub czytali pod ławką.

– Miejsce naszego urodzenia naznacza nas na całe życie – zaczął ksiądz z innej beczki. – Na przykład ty... – wskazał siedzącą w pierwszej ławce Monikę – ...gdzie się urodziłaś?

– W Toruniu.

– No proszę – wzniósł ręce w niemym zachwycie – wasza koleżanka jest rodowitą torunianką. A to oznacza, że nawet jeśli wyprowadzi się na koniec świata i tam zamieszka, zawsze pozostanie torunianką z urodzenia. Jak choćby Tony Halik, jeśli wiecie, kim był Tony Halik. I jeśli... jak masz na imię?

– Monika.

– Jeśli Monika osiągnie coś znaczącego w życiu, jej rodzinne miasto z pewnością upomni się o jej sławę. Taak. A ja urodziłem się w Częstochowie. I jak widzicie, jestem kapłanem. Już od ponad dwudziestu lat. A ty? – Wskazał Roberta. – Gdzie się urodziłeś?

– W Betlejem.

Gruchnął śmiech. Ksiądz spurpurowiał i przez chwilę łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody.

– Jeśli uważasz, że to było zabawne – stwierdził w końcu – to jesteś w błędzie. Ale proszę bardzo, poużywaj sobie. To takie cool, nie?

– Holy Family Hospital – dorzucił Robert spokojnie. – Ulica Pawła VI, Autonomia Palestyńska, Betlejem. Tam podobno się urodziłem. Może pan sprawdzić w dzienniku.

– Ksiądz, nie pan! – oburzył się duchowny, a potem zastygł, wpatrując się w Roberta wytrzeszczonymi oczami. – Hmm... no tak... Wybacz, trochę mnie zaskoczyłeś. Nie każdemu jest dane urodzić się w Betlejem. Przepraszam, że spytam, jesteś Palestyńczykiem? Czy może... Żydem?

– Nie, Hiszpanem. – Zabrzmiało to jak sarkazm. Nikt nie wiedział, czy Robert żartuje, czy mówi poważnie. Ksiądz też poniechał dalszych pytań i wrócił do tematu, co jakiś czas zerkając jednak na Roberta.

Przez chwilę rozwodził się nad pojęciem patriotyzmu, dowodził, że miłość do ojczyzny niebieskiej nie wyklucza wcale miłości do ojczyzny ziemskiej, przeciwnie, umacnia ją i potęguje, klasa znów zaczęła przysypiać, ukołysana monotonnym wykładem, ksiądz tymczasem zgrabnie z ojczyzny przeszedł do matki, by w końcu stwierdzić:

– Podobnie jest w przypadku choćby kultu maryjnego. Miłość do Maryi, naszej matki niebieskiej, sprawia, że jesteśmy lepszymi i czulszymi synami dla naszych ziemskich matek. Robercie, jak ma na imię twoja matka? – zwrócił się znów do Skorniewicza.

Ten wzruszył ramionami.

– A czy to ważne?

– No jak to? – zdumiał się ksiądz. – Czyżbyś wstydził się własnej matki?

– Nie, ale nie muszę też każdemu opowiadać życiorysu – odparował Robert. – Jest coś takiego jak ochrona danych osobowych.

Reszta klasy oprzytomniała, wietrząc nową zadymę. Robert od początku roku zdążył już podpaść prawie wszystkim nauczycielom. Zwykle szło o drobiazgi, które później urastały do rangi wielkich problemów.

– No to zaraz zobaczymy, czy to informacja publiczna czy prywatna. – Ksiądz otworzył dziennik. – Proszę, jest. Robert Josef Skorniewicz Emanuel. Emanuel?

Ktoś cicho parsknął.

– Urodzony w Betlejem, zgadza się – mruczał pod nosem – syn Józefa i... – urwał, wpatrując się w dziennik.

– Maryi – wyrwało się Andrzejowi, zanim zdążył pomyśleć. Klasa ryknęła śmiechem. Robert zmiażdżył go wzrokiem.

– Nie... – W głosie księdza pobrzmiewało zaskoczenie. – Mercedes?

Śmiech, który dał się słyszeć po słowach Andrzeja, teraz przeszedł w radosny kwik.

– Jak? Jak? – dopytywali ci mniej uważni. – Mercedes? Jaki mercedes?

Robert wstał i wyszedł.

– Ferrari, poczekaj! – krzyknął ktoś. Reszta pokładała się na ławkach ze śmiechu. Tylko Andrzej się nie śmiał. Przeklinał swój nieposkromiony język.

4.

Na WF-ie Andrzej o mało nie wyzionął ducha. Musiał być w nieustannym pogotowiu, bo „bomby” nadlatywały nie wiadomo skąd i zamiast do bramki trafiały właśnie w niego. Kilka razy cudem się uchylił, chroniąc twarz, nie miał jednak oczu dookoła głowy i teraz żebra, plecy i ramiona, którymi zasłaniał się przed piłką, pulsowały tępym bólem. Na pewno jest cały w siniakach.

Do tego Neumann pieklił się o niecelne strzały i dał wszystkim po kilka karnych okrążeń. Jemu też, a przecież był poszkodowany.

„Może źle, że się uchylałem? – rozmyślał Andrzej, wlokąc się do domu. – Jakbym dostał w nos, jakby Neumann zobaczył krew, to może by mnie zwolnił? Chociaż z tych okrążeń. A może mógłbym zostać w domu parę dni i spokojnie przygotować gazetkę? Dobrze, że chociaż jutro nie trzeba iść do szkoły”.

Przy placu Hoffmanna zawahał się. Zawsze skręcał w lewo, w Bema, i po dziesięciu minutach był w domu, ale... jeśli Robert gdzieś się zaczaił? Trzeba mu jakoś wyjaśnić, że to był zbieg okoliczności, że nie miał złych intencji, że tak mu się palnęło i plecak też zupełnie przypadkiem, ale póki gość nie ochłonie, lepiej trzymać się z daleka.

Obejrzał się niespokojnie. Chyba nikt go nie śledzi? Na wszelki wypadek postanowił wracać przez Kraszewskiego. Dookoła, ale nadejdzie z zupełnie innej strony, niż mógłby się spodziewać ewentualny prześladowca.

5.

Jakim cudem nie trafił dotąd do tej cukierni? Szkoda, że nie mają stoliczka, by się w spokoju posilić i odpocząć. Po takich przejściach i morderczym WF-ie należy mu się od życia trochę słodyczy.

Kupił kawałek tortu truflowego i jeszcze kawałeczek czekoladowego, dwa rogaliki marcepanowe, babeczkę i czekoladowego rożka. Ekspedientka ułożyła wszystko w pudełku i z uśmiechem dodała dwa makaroniki.

„Faktycznie – uświadomił sobie. – DWA kawałki tortu, DWA ciastka, DWA rogaliki. Pewnie myśli, że kupuję dla siebie i dziewczyny”.

Z trudem powstrzymał westchnienie. Chętnie zjadłby to na spółkę z Magdą.

„Kiedyś ją tu zaproszę – obiecał sobie. – Ona wybierze, a potem siądziemy na ławce, może w parku...”.

Byłby się rozmarzył, ale nastąpił najmniej przyjemny moment całej operacji. Płacenie. Jeśli ma gdzieś jeszcze zaprosić Magdę, musi zacząć oszczędzać. Albo znaleźć dodatkowe źródło dochodu.

Wyszedł z cukierni i skamieniał.

Od strony szkoły nadchodziła Magda! Zupełnie jakby się umówili! Chyba go jakiś dobry anioł natchnął, żeby kupować wszystkiego po dwa! Pomachał radośnie w kierunku dziewczyny.

Nie odmachała.

Szła dalej, zamyślona. Patrzyła przed siebie, ale... chyba naprawdę go nie widziała. A przecież znajdował się nie więcej niż sto metrów od niej. Zawołać? A jeśli ona tylko udaje, że go nie widzi? Nie. Niemożliwe. Gdyby udawała, nie patrzyłaby w jego kierunku. Nabrał powietrza, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo Magda nieoczekiwanie skręciła w lewo i zeszła w dół schodkami przy spółce cukrowej.

Chwilę stał bez ruchu, zdezorientowany, a potem popędził za nią. No, może raczej podreptał, bo zmęczone i obolałe mięśnie nie bardzo dawały się zmusić do czegokolwiek. Kiedy dotarł do schodków, Magda właśnie wchodziła do stojącego nieopodal wieżowca.

Andrzej podszedł do drzwi, za którymi zniknęła, i na wszelki wypadek spisał wszystkie nazwiska i numery mieszkań, jakie widniały na domofonie. A potem znalazł wygodną ławeczkę nieopodal i wpatrując się rozmarzonym wzrokiem w wieżowiec, zjadł ciastka. Sam.

6.

Matka i Alicja, korzystając z tego, że ojciec wyjechał, postanowiły zrobić sałatkę. Nazwały to inaczej, jakoś po włosku, ale Andrzej wyraźnie widział, że potrawa składa się głównie z zielonej sałaty i jakichś śmieci pomiędzy.

– Ojej! – dobiegło z kuchni i po chwili matka stanęła w drzwiach jego pokoju. – Andrzejku, nie skoczyłbyś mi do sklepu? Nie zauważyłam, że oregano się skończyło.

Pytanie było retoryczne, mimo to Andrzej próbował ratować resztki autonomii.

– Mam dużo zadane – użył ogranego chwytu.

– Przecież jutro nie idziesz do szkoły – przypomniała. – No leć, leć, mały spacer dobrze ci zrobi. Siedzisz całymi dniami przed komputerem, poruszaj się trochę, dotleń...

– Ale ja nie wiem, jak to wygląda...

– Jest podpisane. Czytać już chyba się nauczyłeś? O-re-ga-no. Znajdziesz. Wiem, że ci się nie chce, ale leć, tylko szybko, bo potrzebujemy na już. Za to jaka pyszna kolacja dzisiaj będzie!

– Ja bym wolał coś bardziej konkretnego niż zielsko. – Skoro nie da się wykręcić, to może zdoła jakoś na tym skorzystać. – Może zrobisz pizzę, jak już koniecznie chcecie włoską kuchnię? Mogę kupić gotowe spody. Albo chociaż zapiekankę.

– Od pizzy tylko brzuch rośnie. Ale dobrze, za resztę kup sobie, co tam chcesz, na kolację. Tylko w tempie, bo sałatka musi się przegryźć!

Znalazł oregano na półce z przyprawami, z chłodziarki wyjął półmetrową zapiekankę z pieczarkami i serem i wtedy zauważył Roberta przy stoisku monopolowym. W pierwszym odruchu chciał się ukryć między regałami, zaczekać, aż tamten sobie pójdzie. Ale przecież nie można zostawiać nierozwiązanych spraw. Im szybciej się z tym upora, tym lepiej.

Robert ruszył w kierunku kasy. Andrzej wziął głęboki oddech i stanął w kolejce tuż za nim.

– Cześć – zaczął. – Sorry... Tam, w szkole, to nie było specjalnie.

Kolega zmierzył go zimnym spojrzeniem i odwrócił się do kasjerki. Pokazał dowód. Andrzej patrzył, jak płaci za kilka puszek piwa i dwie butelki mocniejszego alkoholu.

– Idziesz na imprezę? – zagaił znowu.

– Nie, na księżyc – prychnął Robert. Sięgnął po puszki i zaczął układać je sobie na zgiętym przedramieniu, jedną obok drugiej. Kasjerka skasowała przyprawy i zapiekankę Andrzeja. Zapłacił.

Robert włożył butelki do kieszeni polaru i wyszedł ze sklepu. Andrzej podążył za nim. Zastanawiał się, czy kontynuować rozmowę, czy odpuścić, kiedy Robert odwrócił się raptownie.

– Czego za mną leziesz, gru... – urwał, bo butelki, wprawione w ruch gwałtownym półobrotem, wysunęły mu się z kieszeni; próbował je złapać, a wtedy upuścił puszki, jedna pękła i siknęła piwem wokoło – ...basie – dokończył w tępym zdumieniu, wpatrując się w rozbite szkło, pogięte puszki i spienioną kałużę alkoholu.

Andrzej pochylił się i podniósł piwo, które przyturlało mu się do stóp.

Robert doskoczył do niego z pałającymi oczami i twarzą wykrzywioną wściekłością.

– Zabiję cię! – wysyczał między jednym przekleństwem a drugim. Chwycił go za kurtkę pod szyją. Szarpnął. – Gdzie się nie obejrzę, wszędzie ty! Pecha mi przynosisz! Uwziąłeś się na mnie czy co? – Zamierzył się jak do uderzenia.

– Straż miejska – powiedział Andrzej.

Uścisk pod szyją zelżał. Robert obejrzał się za siebie. Rzeczywiście, u wylotu ulicy ukazało się dwóch strażników z bloczkami mandatowymi. Przyglądali się zaparkowanym samochodom i nie zamierzali interweniować, ale ta chwila wystarczyła, by Robert nieco ochłonął.

– ¡Vete! Zapierrniczaj do sklepu, ale to już! ¡Ya! – warknął przez zaciśnięte zęby, wzmacniając wypowiedź kopniakiem.

Andrzej sięgnął do kieszeni i wyciągnął parę drobnych monet, które zostały mu z zakupów.

– Nawet gdybym chciał – powiedział – to mogę ci zafundować co najwyżej chińską zupkę.

Robert przez dobrych parę minut tworzył piętrowe zdanie oparte na porównaniach do najstarszego zawodu świata oraz szczegółach anatomicznych, zanim w końcu wyartykułował problem. Kilka puszek piwa to trochę za mało, by wejść na imprezę i być tam mile widzianym. Andrzejowi zrobiło się go żal.

– Wiesz co? Chodź ze mną do domu, może coś skombinuję z barku – zaproponował po chwili namysłu. – Może być?

7.

– No, ciebie tylko po śmierć posyłać! – wykrzyknęła matka. – Sadziłeś to oregano czy co? Dawaj szybko, bo kolacja się opóźnia! – Podeszła bliżej i podejrzliwie pociągnęła nosem. – Co od ciebie tak jedzie piwem?

– Rozlało się i wdepnąłem. – Całe szczęście, że Robert wolał zostać na dole i nie słyszy tych dialogów.

– Co znaczy „rozlało”? Komu się rozlało?

– Ojejku, komuś. Nie zostawił karteczki z nazwiskiem.

– Trochę dziwnie wdepnąłeś. – Przyjrzała się mokrym plamom na ubraniu. – Chuchnij!

Chuchnął posłusznie, po czym wręczył jej przyprawy i zapiekankę.

– Podgrzejesz mi w piekarniku? – spytał przymilnie.

Kiedy matka zniknęła w kuchni, wpadł do dużego pokoju, chwycił z barku butelkę jakiejś nalewki i wybiegł z domu. Robert na pewno już się niecierpliwi.Rozdział XXI

Poniedziałek, 22 grudnia

1.

Dostępne w wersji pełnej

2.

Dostępne w wersji pełnej

3.

Dostępne w wersji pełnej

4.

Dostępne w wersji pełnej

5.

Dostępne w wersji pełnej

6.

Dostępne w wersji pełnej

7.

Dostępne w wersji pełnej

8.

Dostępne w wersji pełnej

9.

Dostępne w wersji pełnej

10.

Dostępne w wersji pełnej

11.

Dostępne w wersji pełnej

12.

Dostępne w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: