Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość i śmierć w Pradze - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
8 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłość i śmierć w Pradze - ebook

Rok 1941, Bernie wraca z frontu wschodniego i podejmuje pracę w wydziale zabójstw berlińskiej Kripo, służąc pod Reinhardem Heydrichem, człowiekiem, którego jednocześnie nienawidzi i którego się boi. Tymczasem Heydrich został niedawno mianowany Recihprotektorem Czechosłowacji. Dostawszy cynk o planowanym na siebie zamachu, przełożony wydaje Bernie’emu rozkaz towarzyszenia mu w swojej wiejskiej posiadłości na przedmieściach Pragi, gdzie Heydrich zaprosił najbardziej odrażające kreatury spośród urzędników Trzeciej Rzeszy, by świętować awans. Wśród gości znajduje się również zabójca

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2206-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Poniedziałek–wtorek, 8–9 czerwca 1942

Był ciepły, słoneczny dzień. Razem z Obergruppenführerem SS Reinhardem Tristanem Eugenem Heydrichem, protektorem Czech i Moraw, dotarliśmy z Pragi na dworzec Anhalter w Berlinie. Obaj ubrani byliśmy w mundury SD, jednak ja – w odróżnieniu od generała – krok miałem sprężysty, czoło podniesione, a moje serce śpiewało. Cieszyłem się z powrotu do rodzinnego miasta. Z przyjemnością myślałem o spokojnym wieczorze, który spędzę z butelką dobrego mackenstedtera i kemalami, zwędzonymi z prywatnych zasobów Heydricha, z jego gabinetu w zamku na Hradczanach. Myśl, że mógłby odkryć tę drobną kradzież, nie niepokoiła mnie w najmniejszym stopniu. W ogóle niczym się specjalnie nie przejmowałem. Miałem wszystko, czego brakowało Heydrichowi. Byłem żywy.

Berlińskie gazety donosiły, że mordu na nieszczęsnym protektorze dokonała grupa terrorystów spadochroniarzy, którzy przedostali się do Czech z Anglii. W rzeczywistości było to nieco bardziej skomplikowane, ale ja nie zamierzałem dzielić się wiedzą na ten temat. Jeszcze nie teraz. Jeszcze długo nie. Być może nigdy.

Trudno powiedzieć, co stało się z duszą Heydricha, o ile kiedykolwiek ją miał. Przypuszczam, że Dante mógłby wskazać mi przybliżony kierunek, gdybym kiedyś odczuł chęć udania się na jej poszukiwanie gdzieś w zaświatach. Ja z kolei mam dosyć dobre pojęcie o tym, co stało się z jego ciałem.

Nikt nie gardzi porządnym pogrzebem, naziści nie są tu żadnym wyjątkiem – urządzili Heydrichowi najpiękniejsze pożegnanie, jakie mógłby wymarzyć sobie psychopatyczny morderca. Cała uroczystość odbyła się z takim rozmachem, że można by pomyśleć, iż to jakiś perski satrapa zmarł po odniesieniu zwycięstwa w wielkiej bitwie; pomyślałem nawet, że nie zabrakło niczego poza rytualną ofiarą z paru setek niewolników; potem, kiedy wyszła na jaw sprawa Lidic, małej górniczej wioski w Czechach, okazało się, że nie miałem tu racji.

Z dworca Anhalter przewieziono Heydricha do Sali Kon­ferencyjnej w kwaterze głównej Gestapo, gdzie sześcio­osobowa straż honorowa w żałobnych mundurach trzymała wartę przy katafalku. Dla wielu berlińczyków była to okazja, by zanucić: „Bim-bam! Wiedźma nie żyje!”, zaglądając na paluszkach do Pałacu Księcia Albrechta. Ryzykowne przedsięwzięcie w rodzaju wspinaczki na szczyt wieży radiowej w Charlottenburgu albo jazdy skrajem autostrady AVUS. Przyjemnie było móc pochwalić się czymś takim.

Tego wieczora w radiu Führer wychwalał zmarłego Heydricha, nazywając go „człowiekiem o żelaznym sercu”,­ co pewnie miało być komplementem. Z drugiej strony nie można wykluczyć, że naszemu własnemu Czarnoksiężnikowi z Krainy Oz mógł się po prostu pomylić Blaszany Drwal z Tchórzliwym Lwem.

Nazajutrz, już w cywilnym ubraniu i z poczuciem, że zdecydowanie bardziej jestem teraz człowiekiem, przy­łączyłem się do tysięcy berlińczyków pod Nową Kancelarią Rzeszy. Starałem się wyglądać należycie posępnie, kiedy z Sali Mozaikowej wysypało się całe mrowisko sługusów Hitlera, by podążyć za błyszczącą lawetą, na której spoczywała przykryta flagą trumna Heydricha. Laweta skierowała się na wschód Voss Strasse, a potem na północ Wilhelmstrasse, w stronę miejsca ostatecznego spoczynku generała, na Cmentarz Inwalidów, gdzie miał zostać złożony u boku prawdziwych niemieckich bohaterów, takich jak Scharnhorst, Ernst Udet i Manfred von Richthofen.

Nikt nie wątpił w dzielność Heydricha – jego ochocza czynna służba w Luftwaffe w czasie, gdy lwia część wierchuszki siedziała bezpiecznie w swoich niedostępnych redutach i wyłożonych futrem bunkrach, była najoczywistszym przykładem odwagi generała. Przypuszczam, że Hegel rozpoznałby w heroizmie Heydricha wcielenie ducha naszych despotycznych czasów. Ale na mój rozum herosi powinni być na usługach bogów, a nie tytanicznych sił ciemności i chaosu. Szczególnie w Niemczech. Dlatego też nie było mi ani trochę przykro oglądać go martwego. To przez Heydricha zostałem oficerem SD. A zmatowiały srebrny znaczek na mojej czapce, wstrętny symbol długoletniej znajomości z generałem, nosił na sobie znamiona nienawiści, strachu i – po moim powrocie z Mińska – także poczucia winy.

To było dziewięć miesięcy temu. Staram się o tym nie myśleć za często, ale – jak zauważył kiedyś inny sławny i szalony Niemiec – trudno spoglądać w otchłań tak, by otchłań nie spoglądała jednocześnie w nas.1

Wrzesień 1941

Myśl o samobójstwie jest dla mnie prawdziwą pociechą: czasami to jedyny sposób na przetrwanie bezsennej nocy.

W takie noce – a było ich wiele – miałem zwyczaj rozbierać mojego walthera na części i skrupulatnie oliwić tę metalową układankę. Za dużo widziałem niewypałów, będących skutkiem złego nasmarowania pistoletu, i zbyt wiele tragicznie nieudanych samobójstw, które nie powiodły się, bo kula weszła w czaszkę pod kątem zbyt ostrym. Rozkładałem nawet magazynek i polerowałem każdy nabój z osobna. Ustawiałem je w szeregu jak czyściutkie mosiężne żołnierzyki, by wybrać najschludniejszego, najjaśniejszego i najbardziej usłużnego i umieścić go na samym wierzchu. Chciałem, by ten najlepszy z nich miał przywilej przebicia otworu w murze celi więziennej, którą była moja czaszka, a potem wydrążenia tunelu poprzez szare zwoje przygnębienia, z których składał się mój mózg.

Wszystko to może tłumaczyć, dlaczego policja dostaje tyle zgłoszeń, w których samobójstwo przedstawia się jako coś innego. „Po prostu czyścił swój pistolet i ten nagle wystrzelił”, twierdziła żona denata.

Oczywiście, pistolety bardzo często wypalają znienacka, a czasem nawet pozbawiają życia osobę, która je trzyma; żeby jednak tak się stało, najpierw trzeba przyłożyć sobie zimną lufę do głowy, najlepiej z tyłu, i pociągnąć za ten cholerny spust.

Zdarzało mi się nawet włożyć parę poskładanych ręczników pod poduszkę i położyć się z mocnym postanowieniem, że naprawdę to zrobię. Z głowy wycieka bardzo dużo krwi, nawet przy małej dziurce. Leżałem i wpatrywałem się w pożegnalny list, napisany na moim najlepszym papierze – prosto z Paryża – i umieszczony starannie na kominku, niezaadreso­wany do kogoś szczególnego.

Do nikogo szczególnego, z kim pozostawałem w dość blis­kich stosunkach pod koniec lata 1941.

Zdarzało się, że po dłuższej chwili zasypiałem. Ale sny, które miałem, były nieodpowiednie dla osób poniżej dwudziestego pierwszego roku życia. Zapewne były nieodpowiednie dla Conrada Veidta czy Maksa Schrecka. Raz obudziłem się z tak strasznego, mrożącego krew w żyłach snu, że naprawdę wystrzeliłem z pistoletu, siedząc sztywno na łóżku. Zegar w mojej sypialni – wiedeński zegar ścienny mojej matki z drewna orzechowego – nigdy już nie był taki sam.

W inne noce leżałem po prostu i czekałem, aż szare światło na brzegu zakurzonych zasłon rozjaśni się i nadejdzie kolejny dzień ze swoją bezmierną pustką.

Odwaga już nie pomagała. Ani bycie dzielnym. Niekończące się przesłuchanie mojego nieszczęsnego ja nie wywoływało skruchy, tylko jeszcze większą odrazę do siebie samego. Wszyscy, którzy patrzyli z zewnątrz, widzieli tego samego człowieka, co zawsze, Berniego Günthera, komisarza kryminalnej z Alex, ale tak naprawdę byłem zaledwie mglistym jego wspomnieniem. Oszustem. Kłębkiem nerwów, zgrzytającym zębami, z gulą w przełyku i okropną, głuchą, pustą jaskinią w żołądku.

Jednak po powrocie ze wschodu nie tylko ja czułem się inny – Berlin także się zmienił. Choć byliśmy oddaleni od frontu o blisko dwa tysiące kilometrów, wojnę zdecydowanie czuć było w powietrzu. Nie miało to większego związku z brytyjskimi Królewskimi Siłami Lotniczymi, którym wbrew zapewnieniom Grubego Hermanna, że żadna angielska bomba nie spadnie nigdy na stolicę Niemiec, udawało się składać niezbyt regularne, niemniej brzemienne w skutki wizyty na nocnym niebie Berlina. Ale w lecie 1941 roku angole nie odwiedzali nas już prawie wcale. Nie, teraz to Rosja wpływała na każdy, nawet najdrobniejszy aspekt naszego życia, począwszy od tego, co było w sklepach, poprzez to, jak spędzaliśmy wolne chwile – przez pewien czas tańce były zakazane – a kończąc na tym, jak poruszaliśmy się po mieście.

„Żydzi są naszym przekleństwem”, głosiły gazety, jednak jesienią 1941 nikt tak naprawdę nie wierzył w slogan von Treitschkego, zwłaszcza że teraz mogliśmy go porównać ze znacznie bardziej oczywistą klęską, którą w dodatku sami na siebie sprowadziliśmy, czyli Rosją. Kampania na wschodzie straciła już impet, a z powodu Rosji i nadrzędnych potrzeb naszej armii Berlin sprawiał wrażenie stolicy republiki bananowej, w której zabrakło nie tylko bananów, ale też wszelkich rzeczy, jakie można sobie wyobrazić.

Piwa było bardzo mało, a nierzadko wręcz wcale. Począt­kowo gospody i bary zamknięte były jeden dzień w tygodniu, potem dwa, niekiedy zamykały się na dobre i po jakimś czasie w całym mieście zostały tylko cztery miejsca, w których można było regularnie dostać kufel piwa. Choć trudno powiedzieć, żeby to, co w końcu udawało się wytropić, smakowało jak piwo. Brązowa, kwaśnosłonawa woda, którą rozgoryczeni sączyliśmy powoli ze swoich kufli, najbardziej przypominała mi wypełnione płynem leje po bombach i nieruchome sadzawki na Ziemi Niczyjej, w których czasem byliśmy zmuszeni się kryć. To było dla berlińczyka prawdziwe nieszczęście. Nie sposób było zdobyć napojów alkoholowych, a wszystko to razem oznaczało, że upicie się i ucieczka od samego siebie stała się praktycznie niemożliwa, wskutek czego późną nocą często można było mnie zastać na czyszczeniu pistoletu.

Wielkość racji mięsa była źródłem nie mniejszego rozczarowania w społeczeństwie, dla którego kiełbasa pod wszelkimi postaciami stanowiła sposób na życie. Każdy z nas był rzekomo uprawniony do pięciuset gramów tygodniowo, ale nawet kiedy mięso się pojawiało, równie dobrze mogło się zdarzyć, że dostaniemy marne pięćdziesiąt gramów za talon na sto.

Po kiepskich zbiorach ziemniaki zniknęły zupełnie. Tak samo konie, które ciągnęły wózki mleczarzy, choć to akurat nie miało większego znaczenia, bo w bańkach i tak nie było mleka. Do dyspozycji mieliśmy tylko mleko i jaja w proszku; jedno i drugie smakowało jak pył murarski, strząsany z naszych sufitów przez bomby RAF-u. Chleb miał smak trocin, a niejeden berlińczyk gotów był przysiąc, że z nich właśnie się składa. Talony na odzież starczały na nowe szaty cesarza i nic ponadto. Nie dało się kupić nowych butów, a przy tym nie sposób było znaleźć szewca, który mógłby naprawić stare. Szewcy, podobnie jak inni rzemieślnicy, byli w wojsku.

Ersatze za to były wszędzie. Sznurki pękały, kiedy próbowało się je mocniej zawiązać. Nowe guziki łamały się w palcach podczas prób przyszycia do ubrania. Pasta do zębów składała się z kredy i wody o miętowym posmaku, a w kolejce po mydło można było uświadczyć więcej piany, niż w kruszących się jego kawałkach wielkości herbatników, które wydzielano nam, byśmy mogli dbać o higienę. Przez cały miesiąc. Nawet ci z nas, którzy nie należeli do partii, zaczynali wydzielać lekki zapaszek.

Wszyscy rzemieślnicy trafili do wojska, nie było więc komu troszczyć się o tramwaje i autobusy, wskutek czego całe trasy – na przykład Jedynka, która biegła ulicą Unter den Linden – wypadały z użytku, w dodatku połowa berlińskich pociągów została po prostu zabrana i skierowana do służby w zaopatrzeniu kampanii rosyjskiej w całe to mięso, ziemniaki, piwo, mydło i pastę do zębów, których nie dało się dostać na miejscu.

Zresztą w zaniedbanie popadały nie tylko maszyny. Gdzie­kolwiek spojrzeć, ze ścian i stolarki łuszczyła się farba. Gałki od drzwi zostawały wchodzącemu w ręce. Ogrzewanie i kanalizacja odmawiały posłuszeństwa. Rusztowania wokół uszkodzonych przez bomby budynków zostawały na stałe, bo nie było dekarzy, którzy mogliby naprawić zniszczenia. Pociski oczywiście działały doskonale, jak zawsze. Niemiecki sprzęt bojowy zawsze był dobry; mogłem zaświadczyć o niezmiennej jakości amunicji i broni, z której ją wystrzeliwano. Jednak wszystko inne było drugiej kategorii, podrabiane, zamknięte, niedostępne lub deficytowe. A cierpliwość, podobnie jak racje żywnościowe, była szczególnie deficytowym towarem. Rozjuszony czarny niedźwiedź, zdobiący herb naszego dumnego miasta, zaczął przypominać typowego berlińczyka, który warczy na współpasażera, ryczy na obojętnego rzeźnika, dającego mu ledwie połowę boczku, do jakiego teoretycznie uprawnia go kartka, albo grozi sąsiadowi z kamienicy partyjną szychą, która tu przyjdzie i załatwi go na cacy.

Bodaj największa popędliwość cechowała osoby stojące w coraz dłuższych kolejkach po tytoń. Przydział wynosił trzy papierosy na dzień, ale kiedy człowiek zdobył się na taką rozrzutność, by rzeczywiście wypalić jednego z nich, łatwiej mu było zrozumieć, dlaczego sam Hitler nie pali: tytoń miał smak przypalonej grzanki. Niektórzy palili czasem herbatę – wtedy, kiedy udało się ją dostać – ale jak się to już zdarzyło, z dwojga złego naprawdę lepiej było zalać ją wrzątkiem i wypić.

W kwaterze głównej policji na Alexanderplatz – tak się złożyło, że okolica ta była jednocześnie centrum berlińskiego czarnego rynku, który mimo bardzo surowych kar, nakładanych na tych, co dali się złapać, stanowił chyba to jedyne w mieście, co działało przyzwoicie, a nawet można by rzec, prosperowało – brak benzyny dawał się nam we znaki prawie równie mocno, jak niedostatek tytoniu i alkoholu. Na miejsca zbrodni jeździliśmy pociągami i autobusami, a kiedy te nie funkcjonowały, chodziliśmy piechotą, nierzadko podczas zaciemnienia, co stanowiło pewne ryzyko. Trudno jednak powiedzieć, żeby któryś z moich kolegów z Kripo był zainteresowany oglądaniem miejsc zbrodni czy rozwiązywaniem czegokolwiek poza uporczywym problemem z tym, gdzie znaleźć nowe źródło kiełbasy, piwa i papierosów. Czasem żartowaliśmy, że przestępczość maleje: nikt nie kradł pieniędzy z tego prostego powodu, że w sklepach nie było nic, na co można by je wydać. Podobnie jak większość żartów krążących po Berlinie na jesieni 1941, ten był zabawniejszy przez to, że prawdziwy.

Oczywiście nadal zdarzało się mnóstwo kradzieży: talony, pranie, benzyna, meble – złodzieje używali ich do palenia w piecach – zasłony (szyto z nich ubrania), króliki i świnki morskie, które ludzie trzymali na balkonach na mięso; trudno przywołać jakąkolwiek rzecz, której berlińczycy by nie kradli. A wraz z zaciemnieniem pojawiły się także prawdziwe, brutalne przestępstwa, jeżeli ktoś takich szukał. Zaciemnienie było gratką dla gwałcicieli.

Przez jakiś czas pracowałem znów w wydziale zabójstw. Berlińczycy nadal zabijali się nawzajem, chociaż nie było momentu, żebym nie myślał, jak absurdalnym jest wierzyć wciąż, że ma to jakiekolwiek znaczenie, teraz, kiedy wiedziałem, co się dzieje na wschodzie. Nie było dnia, żeby nie wracał do mnie widok starych Żydów i Żydówek pędzonych do dołów, gdzie rozprawiały się z nimi plutony egzekucyjne złożone z rozbawionych i pijanych esesmanów. Zachowywałem jednak pozory bycia przykładnym policjantem, choć często miałem uczucie, jakbym próbował ugasić pożar w popielniczce, gdy kawałek dalej płonie całe miasto.

To właśnie podczas prowadzenia dochodzeń w sprawie kilku zabójstw, które wydarzyły się na początku września 1941 roku, odkryłem parę nowych motywów zbrodni, nieomawianych do tej pory w podręcznikach kryminalistyki. Motywów, które narodziły się z nowych realiów życia w Berlinie. Mało­rolny chłop z Weissensee, który, pijąc podły bimber własnej produkcji, doprowadził się do takiego stanu, że siekierą zarąbał listonoszkę. Rzeźnik w Wilmersdorfie, zadźgany swoim własnym nożem przez członka miejscowej obrony przeciwlotniczej podczas kłótni o niedoważoną rację boczku. Młoda pielęgniarka ze szpitala im. Rudolfa Virchowa, która otruła sześćdziesięciopięcioletnią starą pannę z Plotzensee, by móc korzystać z jej lepiej wyposażonego pokoju. Sierżant SS na przepustce z Rygi, dla którego masowe mordy dokonywane na Łotwie stały się chlebem powszednim, zastrzelił więc swoich rodziców; po prostu nie widział powodu, żeby tego nie zrobić. Niemniej jednak żołnierze wracający z frontu wschodniego w nastroju do zabijania przeważnie zabijali się sami.

Być może i ja bym to zrobił, gdyby nie pewność, że nikt by za mną nie tęsknił oraz twarda wiedza o tym, że jest wielu innych – głównie Żydów – którzy się nie poddają, choć dostali od życia o tyle mniej niż ja. Tak. Późnym latem 1941 to właśnie Żydzi i to, co się z nimi działo, pomogło przekonać mnie, bym się nie zabijał.

Naturalnie berlińskie morderstwa w dawnym stylu – dzięki którym ludzie kupowali gazety – popełniano nadal. Mężowie wciąż mordowali żony, zupełnie jak kiedyś. A od czasu do czasu żony mordowały mężów. Z mojego punktu widzenia ci, których to spotykało – zbiry zbyt hojnie częstujące żony pięściami i krytyką – w większości sami się o to prosili. Ja nigdy nie uderzyłem kobiety, o ile wcześniej tego nie omówiliśmy. Prostytutkom podrzynano gardła albo bito je na śmierć, jak dawniej. Zresztą nie tylko prostytutkom. Latem, jeszcze przed moim powrotem ze wschodu, przestępca seksualny Paul Ogorzow przyznał się do gwałtów i morderstw na ośmiu kobietach, i prób zamordowania co najmniej ośmiu kolejnych. Prasa brukowa ochrzciła go mianem Mordercy z S-Bahnu, ponieważ większość jego ataków miała miejsce w pociągach lub w pobliżu stacji kolejki miejskiej.

Dlatego też pomyślałem właśnie o Paulu Ogorzowie, kiedy nocą w drugiej połowie września 1941 zostałem wezwany, by obejrzeć ciało, które znaleziono nieopodal torów między stacjami przy moście Jannowitza a Schlesischer. Z powodu zaciemnienia nikt nie był całkiem pewien, czy to denat, czy denatka, co łatwiej zrozumieć, kiedy weźmie się pod uwagę, że ciało trafiło pod pociąg i zostało pozbawione głowy. Nagła śmierć rzadko bywa schludna. Gdyby była, nikt nie potrzebowałby policjantów. Ten przypadek był jednak chyba najmniej estetyczny ze wszystkich, jakie widziałem od czasów I wojny światowej, kiedy to mina czy pocisk z haubicy potrafiły w mgnieniu oka przemienić człowieka w kupkę zakrwawionych szmat i zgruchotanych kości. Może zresztą dlatego byłem w stanie przyglądać się temu ciału bez emocji. Taką mam nadzieję. Druga możliwość – że moje ostatnie doświadczenia w getcie w Mińsku uczyniły mnie niewrażliwym na widok ludzkiego cierpienia – była zbyt okropna, by się nad nią zastanawiać.

Poza mną w śledztwie uczestniczyli sierżant Wilhelm Wurth, policjant odnoszący głośne sukcesy sportowe, oraz Gottfried Lehnhoff, inspektor, którego ściągnięto do Alex z emerytury.

Wurth był szermierzem, a ubiegłej zimy wziął udział w zorganizowanych przez Heydricha dla Policji Niemieckiej zawodach narciarskich i zdobył medal. Służyłby w wojsku, gdyby nie to, że miał o parę lat za dużo. Prowadząc dochodzenie, warto było mieć kogoś takiego u boku na wypadek, gdyby ofiara wjechała na nartach na ostrze szpady. Wurth był chudym, cichym mężczyzną z uszami niczym dwa sznury od dzwonków i wąsem jak u morsa. Twarz ta doskonale pasowała do oficera berlińskiej policji, niemniej sierżant nie był aż tak głupi, na jakiego wyglądał. Nosił zwykły szary dwurzędowy garnitur, w ręku dzierżył grubą laskę i gryzł ustnik fajki z drewna wiśniowego, niemal zawsze pustej; jakimś cudem od Wurtha czuć było jednak tytoniem.

Szyja i głowa Lehnhoffa przypominały gruszkę, ale inspektor bynajmniej nie był zielony. Podobnie jak wielu innych gliniarzy pobierał już emeryturę, ponieważ jednak tylu młodych oficerów służyło teraz w batalionach policyjnych na froncie wschodnim, wrócił do pracy i znalazł sobie zaciszny kącik w Alex. Znaczek partyjny, wpięty w klapę jego taniej marynarki, ułatwiał mu wypełnianie policyjnych obowiązków z możliwie najmniejszym zaangażowaniem.

Skierowaliśmy się na południe Dirken Strasse, doszliśmy do mostu Jannowitza, po czym ruszyliśmy wzdłuż linii S-Bahnu, mając pod sobą rzekę. Noc była księżycowa i latarki właściwie nie były nam potrzebne, dawały jednak poczucie bezpieczeństwa, kiedy tory skręcały gwałtownie nad gazownią na Holtmarkt Strasse i starą fabryką żarówek Juliusa Pintscha. Nie było tam barierki i nietrudno byłoby po ciemku zlecieć na dół.

Kiedy przechodziliśmy nad gazownią, natrafiliśmy na grupę mundurowych policjantów i pracowników kolei. Kawałek dalej majaczyła sylwetka pociągu stojącego na dworcu Schlesischer.

– Komisarz Günther z Alex – powiedziałem. Wyglądało na to, że nie ma potrzeby machać im przed nosem moją blachą. – A to inspektor Lehnhoff i sierżant Wurth. Kto nas wezwał?

– Ja, panie komisarzu. – Jeden z policjantów zbliżył się i zasalutował. – Sierżant Stumm.

– Nie jesteście żadnym krewnym, mam nadzieję – odezwał się Lehnhoff.

Niejaki Johannes Stumm został zmuszony przez Grubego Hermanna do wystąpienia z policji, ponieważ nie należał do partii.

– Nie, panie inspektorze – odparł sierżant Stumm, uśmiechając się z rezerwą.

– Proszę mi powiedzieć, sierżancie – zwróciłem się do niego – dlaczego uznaliście, że to morderstwo, a nie samobójstwo czy wypadek?

– Cóż, skok pod pociąg to faktycznie w tej chwili najpopularniejszy sposób na odebranie sobie życia – odpowiedział sierżant Stumm. – Zwłaszcza wśród kobiet. Gdybym ja chciał ze sobą skończyć, użyłbym broni palnej. Ale kobiety nie radzą sobie z pistoletami tak dobrze jak mężczyźni. A co do tego człowieka, to wszystkie kieszenie miał wywrócone na lewą stronę, panie komisarzu. Kiedy ktoś planuje się zabić, to raczej nie robi czegoś takiego. Zresztą pociąg też zazwyczaj nie zadaje sobie tyle trudu. Czyli pomysł z wypadkiem też odpada.

– Może ktoś inny znalazł go przed wami – zasugerowałem. – I wyczyścił kieszenie.

– Może jakiś gliniarz – podsunął Wurth.

Sierżant Stumm rozsądnie zignorował tę sugestię.

– To mało prawdopodobne, panie komisarzu. Jestem w zasadzie pewny, że pojawiłem się na miejscu jako pierwszy. Maszynista zauważył kogoś na torach, kiedy pociąg zaczął przyspieszać za Jannowitz. Złapał za hamulec, ale kiedy maszyna stanęła, było już za późno.

– W porządku. Przyjrzyjmy mu się.

– Nie jest to piękny widok, panie komisarzu. Nawet po ciemku.

– Widywałem gorsze rzeczy, możecie mi wierzyć.

– Wierzę na słowo.

Stumm poprowadził nas wzdłuż torów, po czym zatrzymał się, włączył latarkę i oświetlić oderwaną dłoń leżącą na ziemi. Przyglądałem się jej przez chwilę. Następnie ruszyliśmy dalej, do miejsca, w którym inny policjant czekał obok kupki podartych ubrań, przemieszanych bezładnie z krwawymi szczątkami tego, co jeszcze niedawno było człowiekiem. Przez moment miałem wrażenie, jakbym patrzył na samego siebie.

– Poświećcie tutaj, obejrzymy go sobie.

Ciało wyglądało, jakby je przeżuł i wypluł jakiś prehistoryczny potwór. Zdeformowane nogi ledwie trzymały się nieprawdopodobnie płaskiej miednicy. Mężczyzna miał na sobie niebieski kombinezon roboczy z kieszeniami, które rzeczywiście wywrócono na lewą stronę, tak jak to opisał sierżant; podobnie kieszenie w zatłuszczonej szmacie, w jaką zmieniła się jego flanelowa kurtka. Tam, gdzie znajdowała się kiedyś głowa, pozostał tylko poszarpany harpun z zakrwawionych kości i ścięgien. Czuć było intensywny smród ekskrementów z kiszek, które zgniótł i opróżnił potężny nacisk kół lokomotywy.

– Trudno mi sobie wyobrazić, żeby widział pan coś, co wyglądało gorzej niż ten nieszczęśnik – odezwał się Stumm.

– Mnie również – dodał Wurth, odwracając się z obrzydzeniem.

– Myślę, że wszyscy będziemy jeszcze mieli okazję zobaczyć niejedno, zanim skończy się wojna – powiedziałem. – Czy ktoś próbował znaleźć głowę?

– Kazałem chłopcom przeszukać okolicę – odparł sierżant. – Jeden jest na torach, drugi tam na dole, na wypadek, gdyby głowa poleciała do gazowni czy na teren fabryki.

– Myślę, że macie rację – stwierdziłem. – Faktycznie wygląda to na morderstwo. Poza wywróconymi kieszeniami jest jeszcze tamta ręka.

– Ręka? – To był Lehnhoff. – Co z nią?

Poprowadziłem ich z powrotem wzdłuż torów, żeby jeszcze raz przyjrzeć się oderwanej dłoni. Podniosłem ją i zacząłem obracać, jakby to był historyczny artefakt, czy może jakaś pamiątka należąca niegdyś do proroka Daniela.

– Te rany na palcach wyglądają mi na ślady walki – powiedziałem. – Tak jakby złapał za nóż, którym ktoś próbował go zadźgać.

– Jak można coś takiego stwierdzić już po tym, jak faceta przejechał pociąg? – zdziwił się Lehnhoff.

– Nacięcia są za wąskie jak na skutek kolizji pociągiem. I popatrz, gdzie się znajdują. Po wewnętrznej stronie palców i na dłoni między kciukiem a palcem wskazującym. Podręcznikowy przykład obrażeń powstałych podczas obrony własnej, Gottfriedzie.

– W porządku – przyznał Lehnhoff z niechęcią. – W końcu to ty jesteś specjalistą od morderstw.

– Być może. Chociaż ostatnio mam dużą konkurencję. Na wschodzie jest masa gliniarzy, i to młodych, którzy wiedzą na ten temat znacznie więcej niż ja.

– Trudno mi się wypowiedzieć – mruknął Lehnhoff.

– Uwierz na słowo. Mamy tam nowe pokolenie policjantów specjalistów. – Pozwoliłem tej uwadze wybrzmieć, po czym dodałem ostrożnie: – Czasem ta świadomość przynosi mi prawdziwą ulgę. Myśl, że jest tam tylu dobrych ludzi, którzy w razie czego będą w stanie zająć moje miejsce. Prawda, Stumm?

– Tak jest, panie komendancie – odparł umundurowany sierżant, lecz w jego głosie dosłyszałem nutkę powątpiewania.

– Przejdźcie się z nami – zwróciłem się do niego z nagłą sympatią. W kraju, w którym ton nadawały złość i uraza, a Hitler i Goebbels bezustannie rzucali na kogoś gromy, niewzruszony spokój sierżanta wydawał się bardzo krzepiący. – Wróćmy na most. Jeszcze jedna para oczu może się nam przydać.

– Tak jest, panie komendancie.

– Czego teraz szukamy? – spytał Lehnhoff znużonym głosem, wzdychając, jakby doprawdy nie widział sensu w ciągnięciu dalej tego śledztwa.

– Słonia.

– Co?

– Czegoś. Dowodów. Z pewnością zorientujesz się, kiedy je zobaczysz.

Cofając się po torach, znaleźliśmy plamy krwi na podkładzie kolejowym i kolejne na skraju peronu, przed rozbrzmiewającą echem szklarnią, jaką był dworzec przy moście Jannowitza.

Z pokładu barki, która, posapując cicho, przepływała pod jednym z ceglanych przęseł mostu, dobiegł czyjś głos nakazujący nam zgasić światła. Lehnhoff potraktował to jako okazję, by pokazać, kto tu rządzi. Wyglądało to niemal jakby czekał, żeby móc się na kimś wyżyć, mniejsza o to, na kim.

– Jesteśmy z policji! – wrzasnął w dół, w stronę barki. Miałem przed sobą kolejnego rozzłoszczonego Niemca. – I prowadzimy tutaj dochodzenie w sprawie morderstwa. Więc pilnujcie własnego nosa albo wejdę na pokład i was przeszukam, jak mi się zachce.

– Jak angielskie bombowce zobaczą wasze światła, to się wam odechce – odrzekł całkiem rozsądnie głos.

Wurth zmarszczył nos w grymasie niedowierzania.

– Nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobne. A panu, komendancie? RAF od dłuższego czasu nie zapuszcza się tak daleko na wschód.

– Pewnie też nie mogą dostać benzyny.

Skierowałem światło latarki na ziemię, podążając za śladem krwi do miejsca, w którym się zaczynał.

– Sądząc po ilości krwi na ziemi, to tutaj otrzymał cios. Potem przeszedł kawałek po peronie, zataczając się, aż upadł na tory. Podniósł się. Uszedł jeszcze trochę, po czym prze­jechał go pociąg do Friedrichshagen.

– To był ostatni – powiedział sierżant Stumm. – Ten o pier­wszej w nocy.

– Całe szczęście, że na niego zdążył – odezwał się Lehnhoff.

Nie zwracając na niego uwagi, spojrzałem na zegarek. Była trzecia nad ranem.

– Czyli znamy przybliżony czas zgonu.

Przeszedłem kawałek torami wzdłuż peronu i po chwili znalazłem zielonkawoszarą książeczkę wielkości paszportu. Legitymacja pracownicza, niemal taka jak moja, z tym że to była wersja dla cudzoziemców. W środku znajdowały się wszystkie informacje o denacie, których potrzebowałem: nazwisko, narodowość, adres, zdjęcie i miejsce zatrudnienia.

– Książeczka zatrudnienia dla imigrantów? – spytał Lehn­hoff, zerkając mi przez ramię, gdy przy świetle latarki studiowałem dane ofiary.

Skinąłem głową. Zmarły nazywał się Geert Vranken, miał­ trzydzieści dziewięć lat, urodził się w Dordrechcie w Holandii i pracował na kolei jako ochotnik; mieszkał w hostelu w Wuhlheide. Fotografia przedstawiała mężczyznę o podejrzliwym wyrazie twarzy, w niedogolonym podbródku widniał dołek. Brwi miał krótkie, włosy przerzedzone z jednej strony. Wyglądało na to, że ma na sobie tę samą flanelową kurtkę, w której go znaleźliśmy, i zapiętą pod szyję koszulę bez kołnierzyka. Zanim zdążyliśmy doczytać do końca suche fakty z niedługiego życia Geerta Vrankena, na dworcowych schodach pojawił się kolejny policjant. Niósł coś, co w ciemności przypominało niedużą okrągłą torbę.

– Znalazłem głowę, panie sierżancie – zameldował. – Leżała na dachu fabryki Pintscha. – Trzymał ją za ucho, co wobec skromnej ilości włosów wydawało się całkiem sensownym sposobem noszenia pozbawionej ciała głowy. – Nie chciałem jej tam zostawiać.

– Dobrze zrobiliście, że przynieśliście ją tutaj – powiedział sierżant Stumm. Chwycił za drugie ucho i ostrożnie położył głowę nieboszczyka na peronie kolejowym tak, że patrzyła prosto na nas.

– Nie co dzień widuje się coś takiego – odezwał się Wurth i odwrócił wzrok.

– Powinieneś wybrać się do Plötzensee – rzuciłem. – Sły­szałem, że młyny sprawiedliwości mielą tam ostatnio wyjątkowo sprawnie.

– To on – powiedział Lehnhoff. – Ten facet z książeczki zatrudnienia. Nie sądzisz?

– Zgadzam się – przyznałem. – I przypuszczam, że ktoś próbował go okraść. Bo inaczej po co miałby opróżniać mu kieszenie?

– Czyli obstajesz przy założeniu, że to morderstwo, a nie wypadek? – zapytał Lehnhoff.

– Tak. Obstaję.

Sierżant Stumm głośno cmoknął i potarł ręką zarośnięty podbródek, co zabrzmiało niemal równie hałaśliwie.

– Miał gość pecha. Ale i morderca też.

– Co macie na myśli? – zapytałem.

– Cóż, skoro ten tutaj był imigrantem, to trudno sobie wy­obrazić, żeby miał w kieszeniach coś poza paprochami. To pas­kudne rozczarowanie, zabić człowieka dla zysku, a potem się przekonać, że nie ma on przy sobie nic, co warto ukraść. Mam na myśli, że ci nieboracy raczej nie zarabiają kokosów, nie?

–W każdym razie mają co robić! – wzburzył się Lehnhoff. – Lepsza praca w Niemczech niż brak pracy w Holandii.

– A czyja to wina? – spytał Stumm.

– Chyba nie podoba mi się to, co insynuujecie, sierżancie – burknął Lehnhoff.

– Daj spokój, Lehnhoff – powiedziałem. – Nie pora i nie miejsce na spory polityczne. Zabito człowieka.

Lehnhoff chrząknął i stuknął w leżącą na ziemi głowę czubkiem buta. Miałem ochotę kopnąć go tak, żeby zleciał z peronu.

– Nawet jeśli ktoś go rzeczywiście zabił, jak twierdzisz, komisarzu, to zrobił to jakiś inny imigrant. Oni w tych swoich hostelach żrą się ze sobą jak psy.

– Nie oceniaj ich tak surowo – odparłem. – Psy wiedzą, ile znaczy porządny posiłek. Zresztą ja sam, mając do wyboru pięćdziesiąt gramów psa i sto gramów niczego, bez wahania zjadłbym psa.

– Ja nie – odparł Lehnhoff. – W ostateczności świnkę morską. Ale psa? Mowy nie ma!

– Można tak mówić, panie inspektorze – wtrącił sierżant Stumm – ale spróbować rozróżnić jedno od drugiego to już zupełnie inna historia. Może panowie o tym nie słyszeli, ale gliniarze przy dworcu Zoo muszą wystawiać nocne patrole przy ogrodzie zoologicznym. Wszystko przez kłusowników, co się tam włamują i kradną zwierzęta. Podobno dopiero co podprowadzili tapira.

– Co to jest tapir? – zapytał Wurth.

– Trochę przypomina świnię – odpowiedziałem. – Podej­rzewam, że jakiś pozbawiony skrupułów rzeźnik sprzedaje go właśnie jako wieprzowinę.

– Szczęść mu Boże – rzucił sierżant Stumm.

– Chyba nie mówicie serio?! – zawołał Lehnhoff.

– Nawet najbardziej wzruszające przemówienie Mahatmy Propagandiego nie napełni człowiekowi żołądka – od­parłem.

– Amen – dodał sierżant Stumm.

– Więc nawet wiedząc, co to jest, udawałbyś, że o niczym nie wiesz?

– Tego nie powiedziałem – odparłem, odzyskując czujność. Mogłem być potencjalnym samobójcą, ale nie idiotą; doniesienie Gestapo na faceta, który nosi angielskie buty, byłoby jak najbardziej w stylu Lehnhoffa. A ja z pewnością nie miałem ochoty na spędzenie tygodnia w celi. – Ale jesteśmy w Berlinie, Gottfriedzie. Udawanie, że o niczym nie wiemy, to nasza specjalność.

Wskazałem na głowę leżącą u naszych stóp.

– Zobaczysz, że mam rację.2

W wielu sprawach zdarza mi się nie mieć racji. Kiedy jednak chodzi o nazistów, rzadko się mylę.

Geert Vranken pracował jako ochotnik. Do Berlina przyjechał w poszukiwaniu pracy lepszej od tej, jaką mógł dostać w Holandii. Koleje berlińskie, które cierpiały obecnie na brak pracowników obsługi technicznej, z radością powitały doświadczonego inżyniera kolejowego. Berlińska policja ze znacznie mniejszym entuzjazmem podeszła do śledztwa w sprawie jego zamordowania. Prawdę mówiąc, w ogóle nie chciała się tym zajmować. Nie było jednak wątpliwości, że Holendra zamordowano. Jego ciało zostało ostatecznie poddane pobieżnym oględzinom przez emerytowanego lekarza, sprowadzonego przez policję, aby zajął się dla nich medycyną sądową. Okazało się, że na tym, co zostało z tułowia Vrankena, znajduje się sześć ran kłutych.

Komendant Friedrich-Wilhelm Lüdtke, który dowodził obecnie berlińską Policją Kryminalną, nie był złym śledczym. To właśnie on kierował dochodzeniem, które doprowadziło do ujęcia i stracenia Paula Ogorzowa. Jednak zgodnie z tym, co sam powiedział mi w swoim gabinecie na najwyższym piętrze Alex, na Wilhelmstrasse szykowano nowe rozporządzenie. Przełożony Lüdtkego, minister spraw wewnętrznych Wilhelm Frick, wydał rozkaz, by dać pierwszeństwo jego egzekwowaniu przed wszelkimi innymi sprawami kryminalnymi. Lüdtke, z wykształcenia doktor praw, z zakłopotaniem wyjawił mi, do czego sprowadza się to ważne nowe rozporządzenie.

– Poczynając od dziewiętnastego września – powiedział – wszyscy Żydzi w Niemczech i na terenie Protektoratu Czech i Moraw będą zobowiązani do noszenia na odzieży wierzchniej żółtej gwiazdy z napisem „Żyd”.

– Jak w średniowieczu?

– Zgadza się, jak w średniowieczu.

– No tak, dzięki temu będzie ich łatwiej wypatrzyć. Do niedawna było mi dosyć trudno rozpoznać, kto jest Żydem, a kto nie. Ostatnio rzeczywiście wyglądają na głodniejszych i chudszych niż my wszyscy. Ale to by było właściwie tyle. Mówiąc szczerze, nie widziałem jeszcze ani jednego, który przypominałby choć trochę te idiotyczne karykatury w „Stürmerze”. – Pokiwałem głową z udawanym entuzjazmem. – Tak, to z pewnością sprawi, że przestaną wyglądać tak, jak cała reszta.

Lüdtke z zakłopotaną miną poprawił wykrochmalone mankiety i kołnierzyk. Był dużym mężczyzną z gęstymi ciemnymi włosami zaczesanymi starannie do tyłu i szerokim, opalonym czołem. Miał na sobie granatowy garnitur i ciemny krawat z węzłem tak małym, jak znaczek partii w jego klapie. Może to dlatego miał takie ściśnięte gardło, kiedy przychodziło mu powiedzieć prawdę. Na rogu jego podwójnego biurka leżał granatowy melonik, który wyglądał, jakby coś się pod nim kryło. Może drugie śniadanie Lüdtkego. Albo jego sumienie. Zacząłem się zastanawiać, jak wyglądałby ten melonik z żółtą gwiazdą na czubku. Jak hełm Keystone Kops, uznałem. W każdym razie coś absurdalnego.

– Wcale nie podoba mi się to bardziej niż tobie – odezwał się Lüdtke, drapiąc się nerwowo po rękach. Widać było, że dałby wszystko za papierosa. Tak samo jak ja. Bez papierosów Alex sprawiało wrażenie mniej więcej takie, jak popielniczka w poczekalni dla niepalących.

– Myślę, że podobałoby mi się znacznie mniej, gdybym był Żydem – powiedziałem.

– Tak, ale wiesz, co jest w tym najgorsze? – Otworzył pudełko zapałek i przygryzł jedną z nich. – W tej chwili wszędzie brakuje materiału.

– Żółtego materiału.

Lüdtke skinął głową.

– Mogłem sam na to wpaść. Poczęstujesz mnie jedną?

– Na zdrowie. – Rzucił zapałki przez biurko i patrzył, jak wyławiam jedną z nich i wsuwam w kącik ust. – Podobno dobrze robią na gardło.

– Niepokoisz się o swoje zdrowie, Wilhelmie?

– Tak samo jak wszyscy. Dlatego właśnie robimy, co nam każą. Żeby nie rozłożyła nas jakaś paskudna odmiana Gestapo.

– Na przykład pilnujemy, żeby Żydzi nosili żółte gwiazdy?

– Zgadza się.

– Naturalnie, naturalnie. Jednak, chociaż dostrzegam bezdyskusyjną wagę tego rozporządzenia, pozostaje jeszcze kwestia martwego Holendra. Na wypadek gdybyś zapomniał: facet dostał sześć ciosów nożem.

Lüdtke wzruszył ramionami.

– Gdyby był Niemcem, wyglądałoby to inaczej, Bernie. Ale śledztwo w sprawie Ogorzowa mocno nadwyrężyło nasz budżet. Właściwie to go znacznie przekroczyliśmy. Nie masz pojęcia, ile nas kosztowało złapanie tego drania. Tajni agenci, przesłuchania połowy pracowników miejskich kolei, zwiększona liczba policjantów na dworcach… Pieniądze za nadgodziny były gigantyczne. To był naprawdę trudny czas dla Kripo. Nie wspominając o naciskach, jakie wywierało na nas Ministerstwo Propagandy. Trudno jest kogoś złapać, kiedy gazetom nie wolno wspomnieć ani słowem o sprawie.

– Geert Vranken był pracownikiem kolei – powiedziałem.

– A ty uważasz, że ministerstwo się ucieszy, słysząc o kolejnym mordercy na S-Bahn?

– Ten jest inny. Z tego, co widziałem, denata nikt nie zgwałcił. I wyłączając pociąg, który go przejechał, nikt nie próbował go również okaleczyć.

– Ale morderstwo to morderstwo, a ja niestety wiem dokładnie, co od nich usłyszę. Że wokół jest dosyć złych wiadomości. Na wypadek, gdybyś nie zauważył, Bernie, to morale naszego miasta już w tej chwili sięga dna. A zresztą potrzebujemy tych imigrantów. To właśnie usłyszę. Ostatnią rzeczą, której byśmy sobie życzyli, jest to, żeby Niemcy zaczęli myśleć, że z naszymi robotnikami z zagranicy jest coś nie tak. Już podczas sprawy Ogorzowa pojawiły się takie głosy. Cały Berlin był przekonany, że żaden Niemiec nie mógłby zamordować tych wszystkich kobiet. Wielu imigrantów zostało pobitych przez rozsierdzonych berlińczyków, przekonanych, że musiał to zrobić któryś z nich. Chciałbyś, żeby się to powtórzyło? Chryste, naprawdę wystarczy nam już problemów z koleją i metrem. Dziś jechałem do pracy prawie godzinę.

– Zastanawiam się, po co w ogóle zawracamy sobie głowę chodzeniem do pracy, skoro to Ministerstwo Propagandy decyduje, w których sprawach możemy prowadzić śledztwo, a w których nie. Naprawdę mamy szukać ludzi, którzy wyglądają na Żydów, i sprawdzać, czy mają na sobie takie wyszywanki, jak trzeba? To niedorzeczne.

– Obawiam się, że tak to wygląda. Może jeśli zdarzy się więcej tego typu morderstw, będziemy mogli przeznaczyć na dochodzenie pewne środki, ale w tej chwili wolałbym, żebyś zostawił tego Holendra w spokoju.

– W porządku, Wilhelmie, skoro tak sobie życzysz. – Zacis­nąłem zęby na zapałce. – Ale zaczynam rozumieć, skąd się wziął ten twój zwyczaj gryzienia dwudziestu zapałek dziennie. Chyba łatwiej powstrzymać się od krzyku, kiedy żuje się coś takiego.

Wstając z krzesła, spojrzałem na portret na ścianie. Führer patrzył na mnie triumfującym wzrokiem, ale dla odmiany nic nie mówił. Jeżeli był na świecie ktoś, kto potrzebował żółtej gwiazdy, to z pewnością on, najlepiej naszytej na sercu, o ile je miał. Żeby pluton egzekucyjny wiedział, gdzie celować.

Mapa Berlina na ścianie gabinetu również nie była mi w stanie nic powiedzieć. Kiedy Bernhard Weiss, jeden z poprzedni­ków Lüdtkego, dowodził berlińską Kripo, mapę pokrywały miniaturowe flagi, które oznaczały przestępstwa popełnione na terenie miasta. Teraz nie było ani jednej. Wyglądało na to, że przestępczość przestała istnieć. Kolejne wielkie zwycięstwo narodowego socjalizmu.

– A, jeszcze jedno. Czy ktoś nie powinien powiedzieć Vrankenom w Holandii, że główny żywiciel rodziny zatrzymał pociąg własną twarzą?

– Porozmawiam ze Służbą Pracy Rzeszy – odpowiedział Lüdtke. – Można im to spokojnie zostawić.

Westchnąłem i ze znużeniem pokręciłem głową; miałem wrażenie, że jest duża i ciężka jak stara piłka lekarska.

– Uspokoiłeś mnie.

– Nie wygląda na to – powiedział. – Co się z tobą ostatnio dzieje, Bernie? Straszny z ciebie męczydusza, wiesz o tym? Ile razy tu wchodzisz, mam wrażenie, jakby w pokoju robiło się ciemniej. Jakbyś dał za wygraną.

– Może tak jest.

– No to nie dawaj. Rozkazuję ci wziąć się w garść.

Wzruszyłem ramionami.

– Gdybym potrafił pływać, to najpierw odwiązałbym to ­kowadło, które mam przyczepione do nóg.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: