Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłosna kapitulacja - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Lipiec 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłosna kapitulacja - ebook

Osierocona dziedziczka Titania Danforth przybywa z Ameryki do Anglii. Wkracza na salony Sussex i bez trudu podbija wszystkie męskie serca.
Jednak ona dostrzega tylko jednego mężczyznę. Niestety, jej wybranek ma nie tylko zniewalający czar... ale i jak najgorszą reputację…
Mężny żołnierz Ian Eversea wie, jak działa na zmysły kobiet. I bardzo sobie to ceni. Dlaczego miałby oddać się w małżeńską niewolę, skoro uwodzenie jest tak kuszącą zabawą?
Titania prowokuje, a on podejmuje grę, która staje się ich piekłem i niebem jednocześnie…

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5996-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Jeśli niewinność miałaby kolor, byłby to spłukany deszczem, srebrzysty błękit oczu panny Titanii Danforth.

Jej plecy dostojnie opierały się o stylowe XVIII-wieczne krzesło, dłonie spoczywały spokojnie na kolanach, a biała, muślinowa suknia była nieskazitelna niczym szata anioła. Titania byłaby uosobieniem spokoju, gdyby nie rzęsy. Były czarne, zachwycająco gęste i bardzo ruchliwe. Poruszały się w górę. I w dół. I znów w górę. I znów w dół. Gdyby tylko mogła wytrzymać przenikliwe spojrzenie księcia Falconbridge…

Jak dziewica sącząca dżin, pomyślał szyderczo książę.

Nawet mężczyźni czuli się zakłopotani w jego towarzystwie. To właśnie wychodziło księciu doskonale – wprawianie ludzi w zakłopotanie.

Dwie godziny wcześniej towarzyszka panny Danforth, słusznych kształtów kobieta w średnim wieku, zatrudniona na potrzeby morskiej podróży do Anglii, dostarczyła swoją podopieczną z niemal tuzinem waliz. I z nieco ironicznym: „Życzę dużo szczęścia, Wasza Książęca Mość”, pospiesznie zniknęła. Nie pożegnała się wylewnie z panną Danforth. Lecz długie rejsy potrafiły nawet świętemu zszarpać nerwy, a poufałość łatwo mogła prowadzić do pogardy. Kiedy zobaczył córkę kuzyna, był pewien, że nie potrzebowała szczęścia. Jej nienaganne wychowanie można było wyczuć w każdym słowie. Głos miała przyjemny i cichy, a wypowiedzi precyzyjne, choć bezbarwne.

Za to olśniewała urodą.

Popołudniowe światło, jakby potwierdzając jego wnioski, wlało się przez okno i utworzyło poświatę nad jej jasnymi włosami. Równie dobrze mogłaby mieć cholerną aureolę.

Musiał jednak przyznać, że chowane pod kloszem niewiasty irytowały go. Nigdy nie wiedział, o czym z nimi rozmawiać. Wystawiały na próbę jego cierpliwość. Ale teraz, przez niemal zapomnianą obietnicę, którą złożył wiele lat temu, przyszłość tej konkretnej chowanej pod kloszem niewiasty była w jego rękach.

Przez obietnicę, którą jego kuzyn uznał za stosowne umieścić w testamencie.

Żona dyskretnie musnęła go kolanem, co powstrzymało go przed głośnym westchnieniem, mruknięciem pod nosem i innymi reakcjami, do których miał skłonność. Przez chwilę rozmyślał nad licznymi cudownymi rzeczami, które mogła mu komunikować dotknięciem kolana. Tak go dobrze znała i kochała i miał niezwykłe szczęście, więc mógł zachować się szlachetnie, kiedy piękna, wyjątkowo życzliwa młoda kobieta siedząca u jego boku była jego. Z Genevieve nigdy się nie nudził. W końcu jako Eversea nie miała najmniejszych szans, aby być nudziarą.

Na szczęście wystarczająco się naoburzał, gdy dwa miesiące temu otrzymał zwięzły, nieco niepokojący list od prawnika panny Danforth.

– Wiem, że podróż z Ameryki może być… – powiedziała pogodnie Genevieve.

Zamilkła, gdy w drzwiach stanęło dwóch lokajów. Kolana im się trzęsły pod ciężarem wazonu z przepięknymi kwiatami z cieplarni.

– Dla Olivii? – powiedziała Genevieve niemal z rezygnacją.

– Tak, proszę pani.

– Na kominku powinno znaleźć się trochę miejsca.

Lokaje przeszli przez pokój i cicho postękując, podnieśli wazon.

Panna Danforth z żywym zainteresowaniem obserwowała ich poczynania.

Długie łodygi kwiatów wciąż drgały po wyjściu mężczyzn.

– Mówiłam – kontynuowała Genevieve – że wiem, jak męcząca może być podróż statkiem, ale morskie powietrze pani służy. Wygląda pani promiennie, panno Danforth. Cóż za radość poznać tak piękną kuzynkę!

Panna Danforth oblała się rumieńcem.

– Jest pani bardzo miła. Na szczęście podróż upłynęła spokojnie. Mniemam, że pochodzę z wytrzymałej rodziny.

Gdy ponownie podniosła rzęsy, jej oczy były przejrzyste. Miała w sobie tyle wytrzymałości co dmuchawiec. Na tę widoczną próbę przypodobania się lekko się uśmiechnął.

– Oczywiście, panno Danforth, nasza rodzina przetrwała wiele trudności

– …aaaaannnnnnnn…!

Odwrócił głowę. Wysoki, niewyraźny i jakże podejrzany dźwięk wypełnił pokój. Nie można było określić kierunku, skąd pochodził. Natężał się i cichł niemal jak bzyczenie latającego komara.

Spojrzał na żonę, którą z zaskoczenia ściągnęła brwi.

Natomiast panna Danforth pozostała niewzruszona. Poza lekkim wyprostowaniem pleców nie dała po sobie poznać, że cokolwiek usłyszała. Jej oczy płonęły ciekawością. Może u mężczyzn w jego wieku – skończył właśnie czterdzieści lat – tiki i drgawki były naturalne. Była przegotowana na wyrozumiałość.

– Państwa dom jest wyjątkowo piękny – powiedziała. – I wytworny.

– Cieszymy się, że pani tak myśli – odparła pogodnie Genevieve. – Spędziłam tu wspaniałe dzieciństwo. Falconbridge chce, żebyśmy kupili kolejny dom w okolicy, abyśmy mogli mieszkać przy mojej rodzinie przynajmniej przez część roku. Ale nie mogę się doczekać, aż pokażę pani całą posiadłość! Choć jestem pewna, że w porównaniu z Ameryką wyda się pani monotonna.

Śmiech panny Danforth zabrzmiał donośnie.

– Zaryzykuję stwierdzenie, że Ameryka nie jest tak ekscytująca, jak może się pani wydawać, ale z pewnością jest inna niż Anglia. I proszę mówić do mnie Tansy! Przyjaciele tak się do mnie zwracają.

Genevieve i książę zastygli. W jej manierach była nuta amerykańskiej swobody, takiej, którą człowiek czuje, gdy leniwie rozsiada się na fotelu, nie mając komu zaimponować. Książę uśmiechnął się lekko.

– Z przyjemnością przedstawimy cię naszym przyjaciołom, Tansy – oświadczyła jego żona. – Nowy Jork musi być ekscytujący, lecz tutaj też przyjemnie spędzamy czas! Lubisz tańczyć? Zaplanowaliśmy dla ciebie wiele wspaniałych atrakcji.

– No cóż… obawiam się, że ostatnio raczej podpieram ściany. Moje życie było nieco… – odchrząknęła – …spokojne przez ostatni rok.

Spuściła wzrok i na chwilę zapanowało milczenie. Wiedzieli, co ma na myśli. Jej rodzice zginęli w wypadku powozu ponad rok temu, a starszy brat na wojnie brytyjsko-amerykańskiej, przez co panna Danforth została sama na świecie. Poza księciem, oczywiście, który był odpowiedzialny za wydanie jej za mąż za kandydata godnego jej majątku, który zostanie jej przekazany w całości po ślubie. Jej przyszłość była zasadniczo w rękach księcia.

Tak zdecydował jej ojciec w swoim testamencie.

Jego kuzyn ulotnił się z Sussex i wyjechał do Ameryki, kiedy siedząca przed nim dziewczyna miała zaledwie osiem lat. Książę wierzył, że kiedyś ponownie go zobaczy, ponieważ byli sobie bliscy, a bliskich przyjaciół nie miał wielu.

– …aaaaaaannnnforth…!

Jasna cholera. Znów ten dźwięk. Taki niepokojący, prawie upiorny, aż włosy na karku prawie stanęły mu dęba. Znów odwrócił głowę. Lecz zanim spojrzał w kierunku okna, z lekki poczuciem winy zdołał zauważyć zainteresowanie w oczach panny Danforth.

Zmrużył oczy i wbił w nią wzrok.

Nadal się uśmiechała. Dłonie wciąż miała oparte o kolana. Dzielnie znosiła jego spojrzenie.

– Może owca wpadła do rowu? – zasugerowała Genevieve, gdy zaległo milczenie. – Biedactwo.

– …ocham panią…!

Tym razem można było rozpoznać głos.

Głos mężczyzny.

– Mo… może to wiatr? – Panna Danforth starała się prowadzić swobodną rozmowę i prawie, choć niezupełnie, jej się to udało. „Wiatr” zabrzmiał bardziej jak pisk niż konkretne słowo.

Panna Danforth poruszyła się nerwowo, kiedy książę raptownie wstał.

– Panie pozwolą, sprawdzę, co się dzieje. – Trzema krokami przemierzył pokój. Otworzył okno, a mocny wiatr wysoko uniósł zasłony, niczym łotr wymachujący czapką.

Książę wyjrzał na zewnątrz. Na trawie, poniżej okna, klęczał mężczyzna. Dłonie miał złączone w uniwersalnym błagalnym geście, a głowę odrzuconą tak mocno do tyłu, że jego usta przypominały mały, ciemny otwór. I z tego właśnie otworu wydobywały się udręczone jęki.

– Panno Daaaaaanfooooorth! Koooocham panią! Proszę tylko o rozmowę, błaaagam! Niechże mnie pani nie opuszcza!

Książę przez chwilę przyglądał się tej żałosnej scenie. A następnie odwrócił się bardzo powoli i spojrzał na milczącą i zaskoczoną pannę Danforth.

Milczał tak długo, że kiedy uniósł brwi pytająco, drgnęła.

– Czy rozpoznaje pani ten głos, panno Danforth?

Odchrząknęła.

– O… chyba. Brzmi jak pan Lucchessi. Był pasażerem na statku i obawiam się, że mógł zapłonąć do mnie… – jej twarz nabrała koloru – …uczuciem, którego nie odwzajemniłam, mimo iż dołożyłam wszelkich starań, aby moje zachowanie było uprzejme i stosowne. Musiał… musiał śledzić mnie, odkąd zeszłam ze statku.

Pewnie to wina jej amerykańskiej otwartości. Chociaż Lucchessi nie krzyczał: „Tansy!”.

– …prooooooszęęęęęęę… – żałosny jęk wpłynął do pokoju.

– Jest Włochem – dodała panna Danforth, gdy nadal zalegało milczenie.

– Ach – powiedziała ze zrozumieniem Genevieve, jakby to wszystko wyjaśniało.

Panna Danforth posłała jej pełne wdzięczności spojrzenie.

– Takie rzeczy się zdarzają – zapewniła Genevieve, na co jej mąż uniósł brwi. – Oczywiście nie mnie – pośpiesznie dodała. – Ale mojej siostrze, Olivii… widziałaś kwiaty. – Machnęła ręką w kierunku kominka. – Mężczyźni zawsze rzucają się do jej stóp. Stale wysyłają jej kwiaty. Robią żenujące zakłady u White’a o to, kiedy weźmie ślub i…

Zamilkła, kiedy zobaczyła niedowierzanie na twarzy swojego męża.

– Ostrożnie, kochanie – powiedział. – Zaczynasz brzmieć, jakbyś to aprobowała.

Uśmiechnęła się, na co też posłał jej uśmiech. To była jedna z tych krótkich chwil, kiedy cały świat wokół nich znikał.

Głos panny Danforth przerwał im tę chwilę.

– Najmocniej przepraszam. Za tak uprzejme powitanie odpłacam problemami! – Panna Danforth wyrzuciła ręce w górę. – Nigdy bym nie marzyła… to znaczy nigdy bym nie przypuszczała, że może przyjechać tu za mną! Jestem zbulwersowana, że…

Książę uniósł dłoń.

– Panno Danforth, życzy sobie pani rozmówić się z panem Lucchessim?

Pokręciła głową tak energicznie, że blond loki uderzyły o jej policzki niczym pejcze.

– Czy życzy sobie pani, abym to ja rozmówił się z panem Lucchessim?

– Nie! To znaczy, wolałabym, żeby książę tego nie robił… Po prostu chciałabym, żeby on sobie poszedł. – Znów spuściła głowę i zamilkła.

Westchnął. Matko Boska, ta dziewczyna stanowiła zagrożenie dla samej siebie. Im szybciej znajdzie dla niej męża, tym lepiej. To powinno być dosyć łatwe, ale do tego czasu musi trzymać ją z dala od tarapatów. To też nie powinno stanowić kłopotu. Inteligentni uwodziciele bali się księcia Falconbridge, a głupich łatwo się pozbyć.

Jednak pewnego uwodziciela trzeba będzie osobiście przestrzec.

Książę zwrócił się do swojej żony.

– Moja droga… – powiedział leniwie – …zakładam, że twój brat przebywa obecnie w Pennyroyal Green?

Nie musiała pytać, o którego brata mu chodzi.

Ian Eversea przeturlał się na bok i otworzył oko. Na szczęście obudził się, zanim prześladujący go sen dał mu popalić, więc teraz miał dobry humor.

Jak zawsze po tym śnie, wyprostował nogi i przeciągnął się. Był wdzięczny, że wciąż oddycha, wdzięczny, że ma wszystkie kończyny. Nie mówiąc o innych przydatnych częściach ciała.

Westchnął z zadowoleniem i otworzył drugie oko.

Przez okno dostrzegł idealny półksiężyc i kilka gwiazd. Był wieczór.

Co oznaczało, że powinien szybko się ulotnić albo przerwie swój rekord niepozostawania na całą noc.

Potarł ucho.

– Dziwne – mruknął.

– Co jest dziwne, mon cher? – odezwał się zaspany głos z francuskim akcentem. Kobieta leżąca obok niego była kolejnym powodem radosnego nastroju.

– Ucho mnie swędzi.

Monique oparła się na łokciu i spojrzała na niego spod kasztanowych włosów. W tej pozycji ścisnęła duże, piękne piersi, przypominając mu o przyjemności płynącej z zanurzania głowy między nimi. Ach, i co teraz ma zrobić?

– Co się mówi, gdy ucho swędzi…? Ktoś musi cię obgadywać. – Musnęła palcem jego ucho.

– Zawsze – mruknął z zadowoleniem i wziął Monique w swoje ramiona, żeby kontynuować miłosny maraton – ktoś o mnie myśli.2

Biedny Giancarlo.

Dochodziła północ i Tansy nie mogła zasnąć. Przesunęła przesadnie kolorowy bukiet – miała wrażenie, że kwiaty znajdują się w każdym zakamarku tego domu, najwyraźniej dzięki Olivii Eversea – dominujący na małym stoliczku przy oknie.

Stanęła na skraju małego balkonu, gdzie przywitała ją gwiaździsta noc Sussex. Próbowała wyobrazić sobie klęczącego mężczyznę tam w dole, na trawniku. Z okna na trzecim piętrze byłby zapewne jedynie drobnym pyłkiem. Matko Boska, co to była za okropna chwila – siedziała nieruchomo, uśmiechając się do księżnej i księcia jak wariatka, podczas gdy w jej głowie kołatały słowa: jasna cholera, jasna cholera, jasna cholera, gdy już zrozumiała, co się dzieje. Nigdy nie marzyła o tym, że mógłby pojechać za nią po zejściu na ląd, a co dopiero pojawić się pod oknem księcia Falconbridge, krzycząc: „Niechże mnie pani nie opuszcza”. Skąd się tego nauczył? Był pociągający nie tylko dzięki rozmarzonym brązowym oczom, ale głównie ze względu na melodyjnie szeptane włoskie słówka (które o dziwo rozumiała), uroczo wtrącane do wypowiedzi. Musiał czytywać poezję w obcych językach lub inne nonsensy, kiedy nie uwodził jej na pokładzie. Nie spodziewała się, że czytanie poezji może doprowadzić do czegoś tak niemiłego.

Książę Falconbridge jedynie uniósł brew i – puf! – Giancarlo jakimś cudem rozpłynął się w powietrzu. Zapewniono ją, że już nigdy nie będzie musiała się nim martwić, a książę i księżna (głównie księżna) przeszli do rozmowy o innych wydarzeniach i osobach – o wielu osobach, członkach rodziny – o których wypowiadali się niezwykle czule. Nie wypytywano jej o związek z panem Lucchessim, ponieważ książę był pewien, że zakończył ten temat.

Istotnie pyłek. Tym właśnie dla księcia był Giancarlo.

Książę. Podejrzewała, że on częściej unosił brwi niż większość mężczyzn. Naturalnie był uprzejmy, serdeczny, ale nieco… sztywny. Jakby obojętny na jej próby oczarowania go. Po rozmowie czuła się zmęczona, jakby przez godzinę próbowała wspiąć się po śliskiej ścianie, tylko po to, żeby raz po raz się zsuwać. Prawdopodobnie najlepszym wyjściem było kiwać głową i zgadzać się z nim. Jej ojciec zdawał sobie sprawę, co robił, kiedy powierzył księciu Falconbridge jej przyszłość.

Domyślała się, że książę mógł uchodzić za przystojnego mężczyznę, ale musiał mieć co najmniej czterdzieści lat. Niebywałe, biorąc pod uwagę, że jego żona była bardzo atrakcyjna i tylko odrobinę starsza od niej, a Tansy liczyła dwadzieścia wiosen.

Przypomniała sobie wymianę spojrzeń między nimi.

Jej rodzice też tak na siebie patrzyli. Zawsze miała wrażenie, że spojrzenia te są niczym uchylone drzwi do świata, do którego nigdy nie zostanie zaproszona.

Bardzo kochała rodziców i była przez nich kochana. Wiedziała o tym. Ale doskonale znała swoje miejsce.

Podejrzewała, że dla księcia także była pyłkiem. Zwykłym problemem, który należy przekazać innemu mężczyźnie, którego problemem się wtedy stanie. Przypominało to przekazywanie pałeczki w odwiecznej sztafecie.

Niech i tak będzie. Objęła się ramionami i lekko zadrżała w oczekiwaniu na przyszłość. Chciała wziąć ślub. Wyobrażała sobie, co powiedzieliby jej przyjaciele z Nowego Jorku, gdyby została księżną czegoś tam lub hrabiną jakąś tam. A kto, jak nie książę, mógł znaleźć dla niej księcia na męża?

Z pewnością nigdy więcej nie zobaczy Giancarla.

Przez chwilę poczuła ukłucie żalu. Nigdy się nie spodziewała, że to wszystko skończy się takim nieczystym… crescendo. Zaczęło się od wymiany spojrzeń – przelotnych i uporczywych, ukradkowych i otwartych. Potem, na próbę, udała, że poślizgnęła się na pokładzie przed nim, akurat wtedy gdy przechodził; ścisnęła jego ramię, gdy pomagał jej wstać. Wyjąkała podziękowania, stojąc odrobinę za blisko, a jego źrenice mocno się rozszerzyły.

To bliskie spotkanie przerodziło się w zaproszenie do spaceru na pokładzie statku.

Znała na tyle włoski, żeby wiedzieć, że Giancarlo (jego biceps napiął się pod jej uściskiem, gdy niby przypadkiem po raz pierwszy namiętnie wyszeptała jego imię – Giancarlo – jak ponownie pomógł jej wstać) mówił rzeczy, których dżentelmen nie powinien mówić damie. Były to rzeczy zuchwałe, porywające, często zaskakujące.

Chciał ją pocałować. Jej usta były jak śliwki, mówił. Jej usta były jak róże. Jej pośladki były jak brzoskwinie. Jej skóra była jak lilia. W swoich komplementach nie szczędził nawiązań do flory i fauny. Pragnął też robić z nią inne rzeczy niż tylko całować. Żałowała, że nie zna potocznej włoszczyzny. Chociaż, jak sądziła, odebrała dobrą edukację.

Nawet zastanawiała się, czy nie pozwolić mu na zrobienie jednej lub dwóch rzeczy, na które wyraził chęć. A z każdym kolejnym dniem na statku usta jej towarzyszki, pani Gorham, zaciskały się coraz bardziej, a przekleństwa wypowiadane pod nosem stawały się coraz mocniejsze. Lecz Tansy nie mogła się pohamować. Była mistrzynią flirtu i przez zdecydowanie zbyt długi czas odmawiała sobie okazji do ćwiczenia swoich umiejętności, których szczyt przypadł na okres, gdy powóz bez woźnicy stoczył się ze wzgórza.

Prawdopodobnie statek w odpowiednim momencie dobił do brzegu.

Odważyła się wyjść na mały balkon i spojrzała na angielskie niebo, ale nie mogła odnaleźć konstelacji, której szukała. Choć wiedziała, że to niedorzeczne, właśnie przez jej brak czuła się osamotniona, jakby bez celu wędrowała po niebie niczym puch dmuchawca – nieistotny, skazany na wieczną tułaczkę.

Gdzieś tam w spowitym ciemnością hrabstwie Sussex znajdował się kiedyś dom, który z całego serca kochała, gdy była dzieckiem. Lilymont. Jej ojciec go sprzedał, zanim wyjechał z rodziną do Ameryki. Zastanawiała się, kto dziś był jego właścicielem. Jej dom w Nowym Jorku też sprzedano, zgodnie z testamentem ojca, i mimo że tęskniła za nim, odczuwała także dziwną ulgę. Po śmierci rodziców niemal wszystko, niegdyś znajome i ukochane – od mebli po kwiaty w ogrodzie – zaczęło być obce, nawet nieco złowieszcze, niczym rekwizyty w opuszczonym teatrze.

Potrzebowała własnego miejsca. A nie będzie miała domu, prawdziwego domu, dopóki nie weźmie ślubu.

Cisza zdawała się przepełniona napięciem, jakie zapada po strzelaninie, a ciemność nie była tą ciemnością, która zalegała w gęstym lesie na skraju posiadłości w Nowym Jorku. Nawet gwiazdy wyglądały obco po tej stronie Atlantyku. Przypomniała sobie, że w Anglii używają innych nazw konstelacji. Pamiętała jedną czy dwie różnice. Reszty nie była pewna, ale to nie tak, że brytyjskiego angielskiego musiała się uczyć jak włoskiego.

Jedyne, czego była pewna, to tego, że nie lubi ciemności i ciszy, i samotności.

Sięgnęła po peniuar. Wsunęła w niego ramiona i zawiązała kokardę pod szyją. Na stopy założyła satynowe pantofelki, wzięła zapaloną lampę i na paluszkach zeszła po długich marmurowych schodach.

Nie znając otoczenia, poruszała się jak we śnie, co jej się podobało. Miała wrażenie, że nic złego nie może się stać. Nikt się nie pojawi, żadne potwory, smoki, książęta czy duchy. Niemal pragnęła, żeby coś się zjawiło, po prostu dla zabawy. Już dawno przestała się bać.

Instynktownie trafiła do kuchni, jakby była sercem domu i podążała do niej, słysząc jej bicie. Znajdzie kawałek chleba, może filiżankę czegoś ciepłego. Umiała znaleźć się w kuchni na tyle, żeby nastawić czajnik.

Na kuchennym stole, jakżeby inaczej, stał wazon z kwiatami, które więdły od ciepła. Na miłość boską! Pokręciła głową. Nie tak dawno temu to ona kolekcjonowała bukiety, podobnie jak wielbicieli.

Przy kominku chrapał chłopiec, wiercąc się i mrucząc przez sen. Domyśliła się, że miał za zadanie obracać wielki udziec, żeby się nie przypalił. Języki ognia zbliżały się do niego. Przypali się.

– Psst – szepnęła.

Zerwał się, przez chwilę wymachując kończynami niczym przewrócony pająk, i przetarł oczy pięściami.

– O matko! Prawie się zsikałem. Przestraszyłaś mnie, pani.

– Przepraszam.

Przez chwilę się w nią wpatrywał.

– Jesteś aniołem? – spytał niemal oskarżycielsko.

– Daleko mi do anioła.

– Spałem?

– Tak.

– W takim razie jesteś aniołem, pani, bo dzięki tobie nie przypiekłem udźca.

Cicho się zaśmiała. Miał w sobie jakąś ledwie tłumioną figlarność – co przypominało jej brata, który był ulubieńcem wszystkich.

– Domyślam się, że byłeś zmęczony. Jeśli obrócisz mięso, nic się nie stanie. Nazywam się panna Danforth i jestem gościem tego domu. Miałam ochotę na małą przekąskę i…

– Jordy! Czy słyszałam jakieś rozmowy?

Tym razem i chłopiec, i Tansy się zerwali. Głos należał do niskiej kobiety, która wyglądała jak miękki bochenek rosnącego chleba. Loki koloru rdzy wystawały spod jej nocnego czepka i kołysały się na czole. Najwyraźniej śpieszyła się do kuchni.

– Och, toż to pewnikiem panienka Danforth. – Dygnęła, chwytając białą, marszczoną szatę. – Margaret deWitt, do usług. Kucharka.

– Panna Danforth; tak. Miło mi panią poznać, pani deWitt. Przykro mi, że panią niepokoję. Po prostu naszła mnie ochota na małą przekąskę i…

Pani deWitt rozpromieniła się na te słowa. Żyła, aby zaspokajać głód i pomstować na młodzież.

– Niech panienka siada, a ja przygotuję coś na ząb. Chucherko z panienki. Było trzeba zadzwonić, przyniosłabym jedzenie.

Była poczciwa. Tansy od razu to wyczuła. Jej twarz i głos należały do kobiety, która zna i lubi swoje miejsce. Miała ochotę przysunąć się do niej jak kwiat do słońca. Jej uprzejmość wydawała się milsza niż wyszukane powitanie ze strony księcia i księżnej.

– Nie mogłabym zadzwonić. Nie chciałam przeszkadzać, a dom był taki cichy i spokojny, i…

– Żaden problem się obudzić. Niektórzy z nas nie śpią głęboko. Są jak myszy, tak właśnie powiadam. Wstydź się, Jordy. Żeby tak kłopotać panienkę!

Tansy uśmiechnęła się. Oczami wyobraźni zobaczyła siebie jako mysz, z narzuconym czepkiem, filiżanką herbaty w ręce, krążącą przed maleńkim kominkiem w maleńkiej norze, niemogącą zasnąć. Czasami, a zwłaszcza ostatnio, nie przeszkadzałoby jej życie na poziomie podłogi i dysponowanie norą, do której można wrócić.

Oczywiście kiedy nie rozkoszowała się faktem, że wszystkie oczy w pomieszczeniu skupiały się na niej.

– Jordy nie sprawił żadnych kłopotów! Właśnie miał mi powiedzieć, gdzie mogę znaleźć chleb. – Mrugnęła do chłopca.

Chłopiec, skazany na życie służącego, rozpromienił się.

Pani deWitt z wdziękiem baletnicy odkryła bochenek chleba i pół koła sera. Ukroiła duży kawałek każdego z nich, położyła na talerzu i podała go Tansy wraz ze słoikiem dżemu. Nalała wody i postawiła czajnik na piecyku. Tansy prawie zamknęła oczy, słysząc uspokajający, domowy dźwięk gotującej się wody.

– Panienka przyjechała tu na ślub, tak? – zapytała radośnie pani deWitt.

Tansy nie była zaskoczona, że służba wie o niej wszystko. Taka była ich natura.

– Tak sądzę.

Pani deWitt skinęła.

– Książę, kuzyn panienki, to porządny człowiek. Najporządniejszy.

I najbardziej przerażający, miała ochotę dodać Tansy.

– Na koniec świata poszłabym za tym człowiekiem. Na koniec świata…

Domyślała się, że kucharka próbuje ją uspokoić.

– …mimo tego, co poniektórzy o nim mawiają – dodała stanowczo. – I niech panienka nie wierzy w ani jedno słowo.

Czyli miałam rację, pomyślała.

– A co mówią? – spytała spokojnie.

– A księżna, nasza pani Genevieve, ona jest jak anioł, który zstąpił na ziemię – powiedziała, jakby w ogóle nie usłyszała Tansy, w co Tansy szczerze wątpiła. – Piękna kobieta i taka dobra… i sprawiedliwa.

Genevieve – księżna – w istocie była piękna. Drobna brunetka o niebieskich oczach emanowała inteligencją i pogodną pewnością osoby, która wie, że jest kochana i która jest częścią Sussex.

Tansy zwalczyła irytujące uczucie; miała wrażenie, jakby ktoś przesunął szorstką ręką po jej skórze.

– Księżna jest wspaniała. Była bardzo przyjazna i serdeczna. To niezwykłe szczęście mieć takich krewnych.

Pani deWitt uśmiechnęła się promiennie.

– Herbata… – spojrzała przenikliwie na Tansy – …może ma panienka ochotę na czekoladę?

– Poproszę czekoladę! – Wbrew sobie dziewczęco klasnęła.

Kilka chwil później filiżanka z parującą czekoladą stanęła przed Tansy, a pani deWitt szturchnęła Jordy’ego, którego głowa zaczęła się kiwać, i usiadła na krześle naprzeciw Tansy.

– Dziękuję, pani deWitt. Właśnie tego potrzebowałam.

Pani deWitt uśmiechnęła się triumfująco.

– Wiedziałam! Poznam dziewczynę, która lubi czekoladę, kochaniutka. Najładniejsze ją lubią.

Tansy znów poczuła dumę.

– Od dawna pracuje pani dla rodu Eversea?

– Panią Genevieve, Jej Książęcą Mość, znam, odkąd była szkrabem. Wtedy była panną Genevieve Eversea. Pani Genevieve to piękność, ale zawsze jest taka spokojna. Panienka też jest jak anioł – kucharka pośpiesznie zapewniła.

– Tak słyszałam… eee, to znaczy, jest pani zbyt uprzejma.

Tansy z roztargnieniem obracała kubek na stole. Po chwili przestała. Chlubiła się swoją umiejętnością zachowania spokoju w każdej sytuacji. Bez względu na to, czy chodziło o flirt podczas balu, Włocha krzyczącego pod oknem „niechże mnie pani nie opuszcza”, czy przeczytanie wiadomości o wypadku powozu, podczas gdy posłaniec, zaciekawiony, wyczekiwał, aż Tansy odzyska mowę i uspokoi oddech, żeby znaleźć szylinga i zapłacić mu za dostarczenie wieści o końcu świata.

– Ale siostra księżnej, panienka Olivia… ta to dopiero piękność! Umie opleść mężczyznę wokół palca. Jest doskonałą partią.

To uraziło dumę Tansy. Gdy ona wkraczała do sali balowej, milkły rozmowy. Wszystkie oczy patrzyły na nią. Umiesz tak, Olivio Eversea?

Miała wrażenie, że upłynęło bardzo dużo czasu, odkąd ostatni raz była na balu.

– Pan Genevieve mówiła z czułością o swoich braciach i siostrach.

– O tak. Pan Marcus wziął ślub z Louisą, a Colin ustatkował się i hoduje bydło, ale jeszcze nie ma dzieci. Panna Olivia może przed końcem roku wyjdzie za majętnego wicehrabiego, oby jej biedne serce znalazło ukojenie. No i jeszcze jest pan Ian… Na Boga, jak ten księżyc mocno świeci! – powiedziała nagle.

Tansy odwróciła głowę. Księżyc faktycznie mocno świecił, ale taka była jego natura.

Poniekąd podejrzewała, że zmiana tematu była celowa. Kogo przed chwilą wspomniała pani deWitt? Kogoś, o kim nie mówili ani księżna, ani książę. Tego Tansy była pewna.

Wyglądało na to, że kucharka nie pociągnie wątku.

– Panienka z łatwością znajdzie sobie doskonałą partię. Może nawet tak dobrą jak pani Genevieve.

Tansy chciałaby, żeby ludzie przestali mówić o niej jak o jakiejś rzeczy, której brakuje pary. Gdyby to było tak proste, z pewnością wymieniałaby teraz głębokie spojrzenia z jednym ze swoich wielbicieli z Nowego Jorku. Wielu przysięgało jej wieczną miłość i wielu było co najmniej tak przystojnych jak biedny Giancarlo, a jeden ją pocałował, ponieważ był odważny, a ona rzuciła mu wyzwanie. Podobało jej się, ale natychmiast przerwała czułości, ponieważ miała więcej zdrowego rozsądku, niż ojciec jej przypisywał.

Nie poczuła nic poza przyspieszonym biciem serca. Mężczyzna nie zawładnął jej wyobraźnią, a tym bardziej sercem, na dłużej niż jeden dzień. A Tansy była przekonana, że ktoś, kogo poślubi, powinien być do tego zdolny.

Na szczęście sporządziła listę wymagań wobec przyszłego męża. Stwierdziła, że księciu się przyda.

– Pochlebia mi pani, pani deWitt – powiedziała.

Pani deWitt spojrzała na Tansy i przez chwilę uważnie się jej przyglądała.

Następnie zaskoczyła dziewczynę, poklepując ją po dłoni. Spoufalenie wynikało zapewne z tego, że obie miały na sobie nocne stroje.

– Niech się panienka niczym nie przejmuje.

To pewnie tylko frazes, ale w ciemnej kuchni, słuchając uspokajającego rytmu, w jakim Jordy sennie obracał udziec, miała wrażenie, że pani deWitt zajrzała w głąb jej duszy. Nagle ścisnęło ją za gardło, a oczy zaczęły piec.

Pewnie to przez parującą czekoladę.3

Gdy Tansy otworzyła oczy, noc zaczynała powoli ustępować miejsca świtowi.

Miękki materac, na którym leżała, nie kołysał się w rytm fal. Pokój w odcieniach złota i błękitu pełen był eleganckich mebli z ciemnego drewna. To nie Ameryka. Nie statek. Tylko Sussex. A dokładnie Pennyroyal Green.

Promień przyjemnego różowego światła przebił się przez szczelinę między zasłonami.

Tansy sennie zsunęła się z łóżka, przetarła oczy, przerzuciła ciężki warkocz na jedno ramię i pewnie ruszyła przez gęsty dywan Savonnerie.

Łagodnie rozsunęła niezwykle miękkie, aksamitne zasłony w kolorze złota i wyjrzała przez okno.

Roztaczała się przed nią paleta kolorów: jasna zieleń zadbanych parków Eversea, dalej rozłożyste i strzeliste korony drzew w kolorze butelkowym, za nimi rozległy obszar ciemniejszej zieleni, nierówny jak zmięty koc – z pewnością wzgórza Sussex – i na końcu wąski, srebrny pasek. Zapewne morze.

Niebo dopiero zaczęło nabierać dziewczęcych rumieńców. Obserwowała, jak wschodzące słońce ozłacało kolejne elementy krajobrazu, jakby zapewniało im chwilę chwały. Najpierw wysokie, zadbane krzewy, potem białą, kamienną ławę, następnie fontannę i mężczyznę…

Wstrzymała oddech tak nagle, że niemal się zakrztusiła.

Nagi mężczyzna.

A przynajmniej nagi od pasa w górę.

Stał na małym balkonie obok jej okna. Zaledwie kilka jardów dalej.

Schowała się w pokoju. Zaciągnęła zasłonę na twarz, zostawiając jedynie szparę na oczy, jak dziewczyna z haremu, i wychyliła się, żeby mieć lepszy widok. Widziała jedynie jego plecy. Cudownie gładkie, szerokie barki, proste wgłębienie kręgosłupa, które rozdzielało wyraźne zarysowane mięśnie i zmierzało do wąskich bioder.

Nagle wyrzucił ramiona w powietrze, wygiął się do tyłu, jakby poraziła go błyskawica, i wydał z sobie krzyk niczym pogański bóg witający dzień. Choć wątpiła, czy bóg miałby takie gęste, czarne włosy pod pachami.

Po chwili zniknął w swoim pokoju, jakby był kukułką wyskakującą z zegara, która obwieszcza godzinę.

Jego krzyk wciąż unosił się cichym echem.

Całkiem udany początek dnia.

Tansy wróciła do łóżka. Jeśli to był sen, chciała, żeby trwał.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: