Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłosne grafiti - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Lipiec 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłosne grafiti - ebook

Osiemnastoletnia Bex wie, jak spędzi lato przed ostatnią klasą liceum. Chce zdobyć stypendium plastyczne. Od dawna rysuje anatomiczne szkice. Na konkurs narysuje… martwe ciało. Najpierw jednak musi je zobaczyć…

Seksowny, uroczy Jack wywraca jej plany do góry nogami. Jest najlepszym malarzem graffiti w San Francisco. I najbardziej poszukiwanym.

Bex wie, że Jack to kłopoty. I miłość od pierwszego wejrzenia…

Bex czuje, że Jack coś ukrywa. Jakąś ranę, która wciąż boli. Czy wyzna jej  prawdę o sobie i swojej rodzinie? Czy Bex otworzy się przed nim? I czy kiedy poznają swoje tajemnice, będą chcieli być razem?

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5984-0
Rozmiar pliku: 992 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ostatni pociąg nie nadjeżdżał. Dochodziła północ. Prawie od godziny ściskałam kurczowo portfolio z moimi pracami i ratowałam resztki dumy, czekając na przystanku kolejki przy szpitalu uniwersyteckim razem z garstką słuchaczy zerowego roku medycyny, podstarzałą Chinką dzierżącą parasol jak dzidę, gadatliwym Bezdomnym Willem (mieszkańcem podziemnego parkingu szpitalnego) oraz zawianym ulicznym kaznodzieją, który z niezmąconym entuzjazmem próbował na zmianę ostrzec nas przed piekielną apokalipsą albo wcisnąć bilety na zlot – a może jedno i drugie.

– Metro linii N-Judah zepsuło się w tunelu Sunset – przeczytał jeden ze studentów z ekranu swojej komórki. – Wygląda na to, że zostaje nam nocny autobus.

Grupka studentów wydała zgodny jęk.

Przerażający nocny autobus.

Późno w nocy, gdy metro w San Francisco kończy kursowanie, a większość mieszkańców już spokojnie śpi, na ulice wyjeżdżają nocne autobusy nazywane sowami. Jechałam takim tylko raz, tuż przed końcem roku szkolnego. Mój starszy brat Heath chciał mnie rozerwać, więc poszliśmy na zbiorowe śpiewanie Małej Syrenki w Castro Theatre. Wieczór był do bani. Po niesmacznej kolacji w obskurnej restauracji spóźniliśmy się na ostatnie metro. Nocne autobusy są wolniejsze, brudniejsze i pełne ludzi, którzy wracają z imprez, klubów, barów – to drastycznie zwiększa ryzyko, że wplączesz się w przypadkową bójkę albo oberwiesz chluszczącymi wymiotami. Jazda nocnym autobusem, kiedy Heath był ze mną, to jedno, ale samotnie… to zupełnie inna sprawa, tym bardziej że nikt w domu nie wiedział, gdzie jestem.

Taaak, wiem. To dosyć głupi pomysł, ale nie miałam kasy na taksówkę. Odgryzłam skórkę przy paznokciu i zagapiłam się na mgłę otulającą uliczne latarnie. Bałam się, ale miałam nadzieję, że nikt tego nie widzi.

A tak dla ścisłości: w zasadzie mam zakaz poruszania się środkami miejskiej komunikacji po dwudziestej drugiej. Bo moja mama uznała, że to dowiedziony naukowo sposób, żeby uniknąć przemocy. Nie lubi pozostawiać niczego przypadkowi. Jest dyplomowaną pielęgniarką i trzy, cztery razy w tygodniu bierze nocki na ostrym dyżurze w szpitalu po drugiej stronie ulicy (teraz też tam była), więc dokładnie wie, o jakiej porze zaczynają przywozić ofiary strzelanin. Chociaż Heath ma taką samą godzinę policyjną, i tak wiadomo, że to ja bardziej nadaję się na przypadkową ofiarę, bo jestem niską dziewczyną i nie mam jeszcze osiemnastu lat. Statystycznie rzecz biorąc, mogę być łatwym celem, ale zwykle nie włóczę się po mieście o tej porze, żeby pokazać, że mam gdzieś moje cenne nastoletnie życie. Zresztą to nie było jakieś gigantyczne ryzyko. Nie zabłąkałam się do żadnej zakazanej dzielnicy, a drogę do szpitala uniwersyteckiego znam od dziecka. Miałam też przy sobie gaz pieprzowy i dość odwagi, by go użyć.

Poza tym nie kręciłam się tu bez celu. Chciałam pokazać moje ilustracje profesorce, która kieruje wydziałem anatomii, i przekonać ją, żeby mnie wpuściła do laboratorium, gdzie przechowują zwłoki przekazane szpitalowi w darze. W każdym razie taki był mój pierwotny plan. Ale po wielu godzinach czekania na osobę, która się w ogóle nie pojawiła, cały ten pomysł wydał mi się idiotyczną stratą czasu.

Studenci medycyny zakładali się, o której przyjedzie nocny autobus, a Bezdomny Will machnął mi nieznacznie ręką i ruszył w moją stronę. Dobre i to. Naprawdę czułabym się bezpieczniej, gdyby od pijanego kaznodziei oddzielała mnie jakaś znajoma twarz. Denerwowało mnie, gdy dmuchał ognistym oddechem w moją stronę.

– Hej, stary – powiedział Will, podchodząc.

Stary? Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, bo powlókł się dalej, jakby w ogóle mnie nie widział. No nieźle. Zignorowana przez bezdomnego. Ta noc zapowiadała się coraz lepiej.

– Co tam, Willy? – odpowiedział serdecznie męski głos. – Masz nockę?

– Ochroniarze szpitala robią obchód. Czekam, aż się zmyją.

Ciekawość wzięła górę. Odwróciłam się, żeby sprawdzić, kogo zagadnął Will, ale dostrzegłam tylko ciemną postać opartą o słup. Will zasłaniał mi widok i nie byłam w stanie zobaczyć nic więcej. Rozmawiali chwilę i dopiero po kilku minutach bezdomny mnie dostrzegł.

– O, Smutna Dziewczyna – powiedział, szczerząc zęby. Tak na mnie mówi, bo myśli, że mam depresję. Ale nie mam. Jestem po prostu dosyć ponura i poważna, ale jak to wyjaśnić komuś, kto sypia na łóżku z kartonu. – Jak leci?

– Nie najlepiej – odparłam. – Nic dzisiaj nie mam.

Czasami dawałam mu drobne, ale gdybym miała teraz trochę kasy, to pojechałabym do domu taksówką i już by mnie tu nie było.

– Nie ma sprawy. Twoja starsza zafundowała mi obiad, jak szła do pracy.

Wcale mnie to nie zdziwiło. Mama, pewnie przez to, że była pielęgniarką, nie mogłaby spokojnie spać, gdyby nie nakarmiła każdego w zasięgu swojego wzroku, a do tego miała jeszcze fioła na punkcie marnowania żywności. Wystarczyło, że zostało trochę więcej jedzenia niż ziarnko ryżu, a już wkładała resztki do lodówki, żeby później zrobić z tego lunch albo rozdać sąsiadom, koleżankom w pracy i jak się okazało, także Bezdomnemu Willowi. Ten ostatni dostrzegł właśnie innego znajomego i już do niego sunął, wystawiając mnie na pastwę swojego niewidocznego przyjaciela.

Ale co tam. Każdy jest lepszy niż uliczny kaznodzieja. Tyle tylko że to nie był każdy. Tylko chłopak.

Mniej więcej w moim wieku.

Naprawdę gorące ciacho w moim wieku.

Długonogi i szczupły, opierał się niedbale o słup telefoniczny i wciąż odsuwał niesforny kosmyk ciemnych włosów, który opadał mu na oko. Od stóp do głów był ubrany na czarno, jakby dostał główną rolę w filmie o włoskich gangsterach i szykował się do skoku na bank: miał dżinsy, dopasowaną kurtkę i czapkę zsuniętą prawie na oczy. Ciasne czarne rękawiczki opinały dłonie, a na chodniku, tuż przy nodze, stał wytarty plecak (prawdopodobnie wypchany materiałami wybuchowymi do rozwalenia bankowego sejfu).

Wpatrywałam się w niego zupełnie bezwiednie. Wyrwał mnie z tego dopiero głos kaznodziei.

Razem z kobietą osłaniającą się parasolem słuchałam, jak mamrocze coś o zbawieniu i światłości. Potem było kilka bełkotliwych zdań, aż wreszcie padł tekst o dziwkach, bestiach i płomieniach. Ogień i siarka. Bębenki pękały mi w uszach. Mocniej ścisnęłam moje portfolio, ale po chwili zamilkł i sprawiał wrażenie, jakby zasnął oparty o wiatę przystanku.

– Słaby zawodnik – zauważył chłopak konspiracyjnym tonem. Czyżby podszedł bliżej? Bo dopiero teraz spostrzegłam, że jest bardzo wysoki. Zresztą jak większość ludzi z mojej perspektywy. Byłam mała, więc przewyższał mnie co najmniej o trzydzieści centymetrów. – Dałabyś mu radę, gdyby chciał ci zwinąć teczkę. To twoje prace?

Opuściłam wzrok na portfolio, jakbym pierwszy raz je widziała.

– Tak, to moje prace.

Nie zapytał, co robię z pracami plastycznymi na kampusie medycyny. Zmrużył tylko oczy w zamyśleniu i powiedział:

– Czekaj, niech zgadnę. To nie jest martwa natura ani pejzaże. Twoje sceptyczne spojrzenie nasuwa na myśl sztukę postmodernistyczną, ale buty… – przesunął wzrok po mojej czarnej spódnicy i szarych skórzanych botkach sięgających kolan – …wskazują na coś praktycznego, jak projektowanie logo.

– Moje buty mówią, że doktor Sheridan, szefowa laboratorium anatomicznego, wystawiła mnie do wiatru. – Miała się ze mną spotkać po swoim ostatnim wykładzie. Ale wykład trwał od siódmej do dziewiątej wieczorem, a potem czekałam na nią do nocy. Prawie wszyscy studenci już wyszli, a ja wciąż tam siedziałam. Zadzwoniła w końcu o jedenastej i powiedziała, że wyskoczyła jej pilna sprawa rodzinna, ale i tak miałam niejasne wrażenie, że po prostu zapomniała. I głupio jej było się do tego przyznać.

– I nie tworzę sztuki modernistycznej – dodałam. – Rysuję ciała.

– Ciała?

– Anatomicznie.

To moja działka. Nie należę do tych superkreatywnych dzieciaków, które na zajęciach plastycznych potrafią wyczarować spódnice z worków na śmieci i malują odjechanymi kolorami. Ograniczam się do szkiców ołówkiem i czarnym atramentem. I rysuję wyłącznie ciała – stare, młode, mężczyzn i kobiety. Bez różnicy. Lubię obserwować, jak poruszają się kości i skóra. Zachwyca mnie, że wszystkie części serca tak idealnie do siebie pasują.

Ale w tym momencie mój umysł zafascynowany anatomią zachwycał się nowym nieznajomym, w którego sylwetce wszystko było na swoim miejscu. Piękne linie ciała i smukłe mięśnie, całe metry ciemnych rzęs i kości policzkowe tak mocne, że zdawały się podtrzymywać całość. Po prostu żywe studium anatomii.

– Należę do tych, którym sprawiało przyjemność robienie sekcji żaby na biologii w dziewiątej klasie – powiedziałam bez ogródek. Nie chcę, by zabrzmiało to tragicznie, ale ten szczegół nie przysparzał mi przyjaciół. Nie wiem, dlaczego od razu wyłożyłam karty na stół. Chyba widok takiego cukiereczka uderzył mi do głowy jak bąbelki szampana.

Gwizdnął pod nosem.

– U nas to były świńskie płody, ale odpuściłem temat i zrobiłem sekcję w komputerze. Z przyczyn filozoficznych.

Powiedział to takim tonem, jakby chciał, żebym zapytała o te przyczyny. Złapałam haczyk.

– Czyli nie znosisz widoku martwych żabek…

– Powiedzmy, że sprzeciwiam się z przyczyn filozoficznych – poprawił.

– Wegetarianin – domyśliłam się.

– Nie najlepszy, ale tak. – Wskazał na kołnierz kurtki. Miał tam przypiętą małą okrągłą plakietkę z napisem: „Bądź tu teraz”.

Pokręciłam głową skołowana.

– To moja filozoficzna wymówka. Zen.

– Jesteś buddystą?

– Nie najlepszym – powtórzył i uniósł kąciki ust niemal w uśmiechu. – À propos żaby, jak dawno temu robiłaś jej sekcję? Cztery lata? Dwa?

– Próbujesz wybadać, ile mam lat?

Teraz uśmiechnął się szeroko, a na lewym policzku pojawił się słodki dołeczek.

– Hej, jeśli chodzisz do college’u, to nie ma sprawy. Lubię starsze dziewczyny.

Ja? Do college’u? Wydałam z siebie piskliwy, neurotyczny śmiech. Co się ze mną dzieje, do licha? Na szczęście ten chichot hieny zagłuszyła ciężarówka z zepsutym tłumikiem, która brała właśnie zakręt. Kiedy przejechała, machnęłam w jego stronę ręką, do której miałam przyczepiony na łańcuszku pojemniczek z gazem pieprzowym.

– Dlaczego wegetarianin i buddysta ubiera się jak włamywacz na akcję?

– Włamywacz na akcję? – Obrzucił się spojrzeniem. – Za dużo czerni?

– Jak planujesz skok, to nie. Im więcej czerni, tym lepiej. I przydałaby się kominiarka.

– Jasny gwint – powiedział, klepiąc się po kieszeni. – Wiedziałem, że o czymś zapomniałem.

Chodnik zadrżał pod butami. Neonowa sowa na froncie autobusu mówiła sama za siebie. Pojazd nocnej linii podjeżdżał na przystanek. Z okien wylało się chłodne białe światło.

– Prawdziwy cud – mruknął chłopak pod nosem. – Jest nasz autobus.

Stanęłam na palcach, żeby zobaczyć, na co mam się nastawić. Część miejsc była zajęta, ale autobus nie był napakowany ludźmi jak puszka sardynkami. Jeszcze nie.

Przy krawężniku formowała się już kolejka, więc ruszyłam szybko, żeby wyprzedzić studentów medycyny i pijanego kaznodzieję. Czy chłopak też miał zamiar wsiąść? Powstrzymałam się od zerknięcia przez ramię, chociaż zżerała mnie ciekawość. Sięgnęłam do torby po bilet miesięczny. Przesunęłam go nad czytnikiem i już byłam w środku. Miałam tylko nadzieję, że nie samotnie.2

Pierwsza zasada podróżowania środkami komunikacji publicznej w nocy brzmi: trzymaj się jak najbliżej kierowcy. Od razu rozsiadłam się z przodu autobusu, na jednej z długich ławek zwróconych do wnętrza pojazdu. Są zarezerwowane dla niepełnosprawnych, ciężarnych i starszych, ale kobieta z parasolem zajęła już sąsiednie miejsce, więc nie miałam zamiaru się tym przejmować. Wsunęłam teczkę za swoje nogi, szybko omiatając wzrokiem resztę autobusu, by ocenić skalę zagrożenia. Na szczęście pijany kaznodzieja zniknął z horyzontu.

Ale był za to ktoś inny.

Gdy drzwi autobusu zamknęły się z piskiem, gorące ciacho opadło na fotel naprzeciwko mnie. Chłopak wsunął plecak między nogi. Westchnął teatralnie i zsunął się na fotelu, po czym nagle podskoczył, udając, że jest zdziwiony moim widokiem.

– Znowu się spotykamy.

– Najwyraźniej jedziesz w tym samym kierunku. Mam nadzieję, że nie planujesz włamania do mojego domu. Nie mamy klejnotów, panie Włamywaczu.

– Jack Włamywacz. To nawet nieźle brzmi. Może powinienem pomyśleć o takiej ścieżce kariery.

Jack. Czy tak miał na imię? W zagłębieniach jego policzków i dołku pod dolną wargą kładły się głębokie cienie od jaskrawego jarzeniowego światła. Wciąż celowo wstrzymywał uśmiech jak mały łobuziak.

– Znasz tego bezdomnego. Willa. – Postanowiłam zabawić się w Sherlocka Holmesa, gdy autobus z dudnieniem odjeżdżał z przystanku. – A to znaczy, że musisz mieszkać gdzieś w okolicach Parnassusu. Coś cię przywiało na kampus albo do szpitala.

– Pomogę ci wyeliminować jeden z tych punktów – powiedział. – Nie mieszkam tutaj.

– Hm. Czyli nie studiujesz medycyny.

– Nie zamykaj mi kariery. Niektórzy włamywacze muszą mieć chirurgiczną zręczność.

– Ale wspomniałeś o „starszych dziewczynach”, a to znaczy, że chodzisz do liceum jak ja…

– Jak ty? Aha! – powiedział wesoło. – Jesienią zaczynam ostatnią klasę.

– Ja też – przyznałam się. – Skoro nie masz zajęć na Parnassusie, to musisz znać kogoś, kto tu studiuje albo pracuje w szpitalu. Albo odwiedzałeś kogoś w szpitalu.

– To logiczne, Smutna Dziewczyno – odezwał się. – Zaraz, zaraz. Nie tylko ja znam Willa. Powiedział, że twoja starsza dała mu obiad, więc zna twoją mamę. A ponieważ teraz martwisz się, że chcę obrabować twój dom…

– Wcale się nie martwię…

– Przecież tak powiedziałaś, pamiętasz? Jestem Jackiem Włamywaczem – powiedział, podnosząc dłoń w rękawiczce. – Nieważne. Ty i twoja mama znacie Willa, ale nie mieszkacie w pobliżu szpitala. Inner albo Outer Sunset?

– Tak – powiedziałam wymijająco.

Niezrażony, próbował dalej.

– Nie powiedziałaś, po co chciałaś się spotkać z tą szefową laboratorium anatomicznego. Chcesz się załapać na staż czy…

– Nie. Chciałam tylko uzyskać zgodę na rysowanie zwłok, które tam są.

Przymrużył jedno oko.

– Masz na myśli nieboszczyków?

– Ciała ofiarowane dla dobra nauki. Chcę zostać ilustratorem medycznym.

– To znaczy rysować do podręczników?

Skinęłam głową.

– I dla firm farmaceutycznych, medycznych laboratoriów, naukowców… Jest silna konkurencja. Tylko pięć oficjalnie uznanych wydziałów magisterskich. Żeby się na nie dostać, trzeba zdobywać doświadczenie, gdzie się da. Pod koniec lipca jest konkurs plastyczny dla uczniów sponsorowany przez kilka miejscowych muzeów. Chcę go wygrać. Jest stypendium do wzięcia, a poza tym wygrana będzie dobrze wyglądać w papierach do college’u.

– I rysowanie tych zwłok pomoże ci wygrać?

– Rysowanie spreparowanych zwłok.

Skrzywił się z obrzydzeniem.

– Da Vinci też rysował zwłoki. – Sięgnęłam po argument, który nie pomógł mi uzyskać aprobaty mamy, kiedy oznajmiłam, że chcę iść w ślady włoskich malarzy. – I Michał Anioł. Wśród fresków w Kaplicy Sykstyńskiej są ukryte schematy anatomiczne. Wystarczy przyjrzeć się uważnie fragmentowi Stworzenia Adama. To ten, na którym Bóg wyciąga rękę, żeby dotknąć palców Adama. Różowy całun za postacią Boga to nic innego jak schemat ludzkiego mózgu.

– Wow. Nie żartowałaś z tą żabą?

– Nie. – Podrapałam się z tyłu głowy. Zaczynały mnie uwierać wsuwki podtrzymujące warkocze upięte nad karkiem. – Chcę tylko rysować zwłoki w laboratorium. Nie będę nikomu przeszkadzać w pracy ani kręcić się pod nogami. Ale nic nie załatwiłam i muszę tu wrócić w środę przed jej wykładem. Mam nadzieję, że tym razem przyjdzie.

Dlaczego tyle gadałam? Nie byłam pewna, ale nie mogłam przestać. Kiedy się denerwuję, zaczynam paplać.

– Dobrze chociaż, że nie będę musiała po raz drugi ryzykować życia w nocnym autobusie i rozmawiać z dziwnymi chłopakami.

– Warto zaryzykować, żeby poczuć, że żyjesz.

– Ale to tylko przypływ adrenaliny.

Roześmiał się, a potem wpatrywał się we mnie przez chwilę.

– Jesteś interesująca.

– Mówi Jack, wegetarianin i buddysta kradnący klejnoty.

Jego leniwy uśmiech był śmiertelnie niebezpieczny.

Zawsze mi się wydawało, że dobrze mi idzie flirtowanie z chłopakami, a tylko ci, z którymi flirtowałam, nie byli w tym dość dobrzy. Ale Jack był świetny, a to mnie tylko podkręcało. Musnął wzrokiem moje nogi… a zwłaszcza ten krótki kawałek odkrytego kolana między spódniczką a botkiem.

Do cholery. Po prostu chciał mnie oszacować. Jak na to zareagować? Ziemia do Beatrix: to nocny autobus, a nie piosenka Journey. Nie byliśmy dwojgiem nieznajomych, którzy jadą nocnym pociągiem w nieznane. Wracałam do domu, a on pewnie planował włamanie do monopolowego.

Czasami myślałam sobie, że moje życie uczuciowe to wielka klapa. Zdecydowanie nie miałam do tego szczęścia. Nie zrozumcie mnie źle: nie należę do tych laseczek, które mówią: „Jestem beznadziejna. Żaden chłopak nigdy na mnie nie spojrzy”. Czasami spoglądali (na przykład teraz). A kilku wręcz się wgapiało (poważnie, zupełnie jak ten tutaj). Ale kiedy mnie lepiej poznali – albo obejrzeli moje odjechane dzieła medyczne – to zwykle znajomość się kończyła.

To było zbyt dziwaczne, żeby z tego żartować, ale nie dość dziwne dla hipsterów. Nie byłam żadnym dziwolągiem ani przygłupem, więc poruszałam się po ziemi niczyjej. I nawet mi to pasowało, że mnie mylnie odbierają, naprawdę, nie przejęłam się nawet wtedy, kiedy ktoś w zimie wydrapał na mojej szafce napis „Morticia Adams”. Bo po pierwsze, chociaż mamy jakby to samo nazwisko, tamto filmowe pisze się przez dwa D, ale wątpię, żeby ten, kto to wyskrobał, miał na tyle rozwinięte szare komórki, żeby zauważyć różnicę. A po drugie z wyglądu przypominam bardziej córkę Addamsów, Wednesday – tę apatyczną dziewczynkę bawiącą się lalkami bez głów – niż Morticię, głównie z powodu moich włosów. Zawsze zaplatam warkocze i znam tysiąc jeden sposobów na dziwne fryzury, począwszy od klopsików księżniczki Lei, przez tyrolską dziewczynę, a skończywszy na stylu à la grecka bogini albo, to moje dzisiejsze arcydzieło, średniowieczna księżniczka we współczesnej odsłonie.

Ale najzabawniejsze jest to, że właściwie to lubię Rodzinę Addamsów, więc ten, kto mnie tak przezwał, wcale mi nie zrobił przykrości. Nie zadręczałam się tym po nocach, zdecydowanie nie. I nie jestem też towarzyskim odludkiem. Mam parę przyjaciółek (mówiąc „parę”, mam na myśli dokładnie dwie, Lauren i Kaylę, które wyjechały razem na wakacje do cieplejszej części stanu). I miałam też dwóch chłopaków (to znaczy Howarda Hoopera, z którym chodziłam dwa miesiące, i Dylana Nortona – ten ostatni był moim chłopakiem przez dwie godziny na konkurencyjnej studniówce urządzonej w piwnicy u Lauren).

No dobra. Mój kalendarz nie był zapełniony po brzegi i w życiu nie mogłabym włożyć do szkoły czarnej sukni, bo ludzie zaraz nabijaliby się ze mnie za moimi plecami i pytali, gdzie jest Gomez. Ale postanowiłam, że pozbędę się tej etykietki w college’u, że zbuduję tam wizerunek wyrafinowanej studentki sztuki, tryskającej humorem i niepowstrzymaną radością życia. Będę bez zahamowań prowadzić rozmowy o skórze i kościach, podbiję tym serce jakiegoś zbuntowanego profesora (oczywiście z brytyjskim akcentem i ciałem byłego olimpijczyka w pływaniu), a potem uciekniemy razem na ciepłą i bajecznie piękną śródziemnomorską wysepkę, na której zrobię karierę najbardziej wziętej ilustratorki medycznej na świecie.

W tych marzeniach byłam zawsze starsza i mądrzejsza, a poza tym wciąż świeciło słońce. A tymczasem teraz siedziałam w nocnym autobusie, za oknem wisiała chłodna mgła i czułam, że… nie wiem, co czułam. Może to, że nie muszę czekać, aż skończę liceum, żeby przenieść się na wyspę marzeń.

Może dałabym radę poderwać tego niebezpiecznie przystojnego chłopaka z nocnego autobusu. Tu i teraz.

Podniósł wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Patrzyliśmy sobie w oczy.

Patrzyliśmy…

I patrzyliśmy…

Poczułam w piersi gorącą falę, która po chwili przepłynęła po skórze. To musiało być zaraźliwe, bo na jego policzkach rozlały się dwie różowe plamy. Nigdy nie widziałam, żeby taki chłopak jak on się zarumienił. Nie wiedziałam, co się dzieje, ale szczerze mówiąc, wcale nie byłabym zdziwiona, gdyby autobus nagle zajął się ogniem, zjechał z ulicy i eksplodował niczym w ognistym piekle.

Ale autobus zawijał na kolejne przystanki, a my wciąż patrzyliśmy sobie w oczy. Ta starsza i mądrzejsza ja z moich marzeń pewnie rzuciłaby się chłopakowi na szyję, ale ta prawdziwa była na to zbyt wycofana. W końcu przerwał milczenie i zapytał cichym głosem, zdesperowany:

– Jak masz na imię?

Kobieta z parasolem cicho parsknęła. Zmarszczyła na mnie brwi z wyraźną dezaprobatą. Była w tym lepsza od mojej matki. Czy obserwowała nas przez cały czas?

– Cholera.

Jack pociągnął za pomarańczowy sznur, dając znak, że chce wysiąść, i pochylił się, by zabrać plecak. Irving and Ninth. Uczęszczany przystanek. Do mojego było jeszcze kilka przecznic, a to mogło znaczyć tylko jedno: autobusowa fantazja dobiegała końca. Co zrobić? Zignorować ostrzeżenie kobiety z parasolem i powiedzieć mu, jak mam na imię?

A jeśli go nigdy więcej nie zobaczę?

Autobus gwałtownie szarpnął i stanął. Plecak Jacka się przewrócił. Przez niedopięty zamek wyturlał się jakiś przedmiot i uderzył o czubki moich butów.

Wymyślna butelka farby w spreju ze złocistą metalową nakrętką

Podniosłam ją i znieruchomiałam. Jack zastygł w napięciu i rozdziawił usta – nie potrafił ukryć, jak bardzo się zdenerwował.

Podałam mu butelkę z farbą w spreju. Wcisnął ją do plecaka, po czym przewiesił go przez ramię.

– Powodzenia z rysowaniem zwłok.

Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa, bo moje procesory dopiero przetwarzały najświeższe wiadomości. W milczeniu odprowadzałam go wzrokiem, aż jego wysoka sylwetka zniknęła w ciemności, a drzwi zamknęły się i autobus ruszył z przystanku.

Wiedziałam, kim jest.3

Gdy w maju skończył się rok szkolny, w całym San Francisco zaczęło się pojawiać złote graffiti. Na mostach i frontach budynków wyskakiwały pojedyncze słowa zapisane olbrzymimi złotymi literami. Nie przypominało to w niczym nabazgranych wulgarnych napisów, które zostawiały gangi. To były kunsztownie wykonane literki – bez wątpienia dzieło utalentowanego i zręcznego artysty.

Czy tym kimś był Jack? Czy to on był tym osławionym ulicznym artystą, poszukiwanym za wandalizm?

Ostatni odcinek drogi minął mi jak we śnie, bo próbowałam przypomnieć sobie wszystko, co słyszałam o złotym graffiti na miejskich budynkach. Szkoda, że nie zwracałam na to większej uwagi. Czułam, że muszę przeprowadzić małe śledztwo, i to zaraz.

Kiedy autobus dojechał w końcu na Judah Street, popędziłam do domu.

Mieszkam w dzielnicy Inner Sunset, a ta nazwa to po prostu dowcip stulecia, dlatego że właśnie w tej części miasta najczęściej wisi mgła. Najgorzej bywa w lecie, gdy są chłodne noce – czasami przez kilka tygodni nie widzimy słońca. Ale nie licząc mgły, lubię tu mieszkać. Tylko kilka ulic dzieli nas od parku Golden Gate. Na Irving są całkiem niezłe sklepy. A do przystanku MUNI wystarczy podejść kilka kroków w górę ulicy. Zajmujemy dwa dolne piętra wąskiego trzykondygnacyjnego szeregowca w stylu edwardiańskim. Na tyłach znajduje się niewielkie podwórko, którego używamy wspólnie z sąsiadką Julie, studentką zerowego roku medycyny – wynajmuje mieszkanie nad nami. To właśnie ona załatwiła mi spotkanie w laboratorium anatomicznym.

Wbiegłam po schodach. Kiedy szukałam w torebce klucza do domu, przy krawężniku zatrzymała się taksówka. Wyskoczył z niej mój brat, który szybko zapłacił kierowcy i dopiero wtedy mnie spostrzegł.

– Mama jedzie do domu! – zawołał Heath, pędem wbiegając po schodach i naśladując odgłos syreny pogotowia. Miał na sobie obcisłą kurtkę, obcisłe dżinsy i jeszcze bardziej obcisłą czarną koszulkę ze srebrnym napisem: „Metalowy chłopak XXI wieku”. Śmierdział piwem, więc mu nie uwierzyłam.

– Gdzie byłeś? – zapytałam.

– Ja? Gdzie ty byłaś?

– Łapałam przestępców w nocnym autobusie.

Wydał z siebie lekceważący okrzyk, przeczesując palcami najeżone krótkie włosy w tym samym odcieniu brązu co moje. Stojąc o jeden stopień wyżej, byłam prawie wyższa od niego. Jeśli chodzi o wzrost, to wzięliśmy cały przydział po mamie. Spojrzał na moją spódnicę i buty.

– Zaraz. Dlaczego jesteś ubrana?

– To długa historia. Jedzie od ciebie jak z browaru. Jesteś narąbany?

– Już nie – poskarżył się. – Otwórz wreszcie te drzwi. Mówię zupełnie poważnie. Kiedy mijałem szpital, widziałem z taksówki, jak z parkingu dla pracowników wyjeżdża jej więźniarka.

Miał na myśli antyczną białą toyotę mamy, z pięcioma tysiącami kilometrów przebiegu i wgniecionym błotnikiem.

– Zapłaciłem taksówkarzowi ekstranapiwek, żeby przejechał na czerwonym świetle. Dlatego ją wyprzedziłem. Wrrr! – warknął niecierpliwie. – Może być w każdej chwili, Bex.

Tak nazywa mnie rodzina i przyjaciele. To skrót od Beatrix, jedyny, jaki uznaję – nie Bea ani Trixie, ani żadne inne zdrobnienie, bo wtedy moje koszmarne imię brzmi jeszcze bardziej staroświecko.

Czując oddech Heatha na plecach, otworzyłam drzwi. Wśliznęliśmy się do środka. Chociaż nasze mieszkanie zajmuje dwa piętra, oficjalnie ma tylko jedną sypialnię. Należy ona do mamy. Heath mieszka w suterenie, która z założenia jest pralnią. Technicznie rzecz biorąc, to tylko małe pomieszczenie sąsiadujące z garażem dla jednego samochodu. A mój pokój to w zasadzie jadalnia, ale nie potrzebujemy jej, bo jadamy przy stole w kuchni albo na kanapie w salonie przed telewizorem – „jak świnie”, tak mówi moja mama, ale wcale się tego nie wstydzi.

Bo w mojej rodzinie jest silny gen braku wstydu. Na przykład mój dwudziestoletni brat wcale się nie wstydzi mieszkać z matką zamiast znaleźć własny kąt. A ponieważ brakowało mu jeszcze czterech miesięcy, by stać się całkowicie pełnoletnim w świetle prawa, moja mama skopałaby mu tyłek, gdyby wiedziała, że Heath wślizguje się do klubów z fałszywym prawkiem. Znowu.

– Dlaczego wraca do domu w połowie zmiany? – zapytałam.

– Diabli wiedzą – odkrzyknął Heath, idąc już do łazienki. – Muszę się wysikać. Patrz przez okno i powiedz mi, jak przyjedzie.

– Zapomnij. Muszę się przebrać. Nie wie, że nie było mnie w domu.

Popędziłam do swojego pokoju, wcisnęłam portfolio obok stolika do rysowania i zrzuciłam płaszcz. Od salonu oddzielały mój pokój dwuskrzydłowe drzwi. Na szybach przykleiłam stare prześwietlenia rentgenowskie, które pocięłam w kwadraciki. Kiedy drzwi były zamknięte, miałam dzięki temu minimum prywatności. Ale ponieważ to nie jest pokój sypialny, nie ma w nim okien, a wszystkie ciuchy upycham do zdezelowanej szafy z Ikei, która już się nie domyka.

Mimo to nie jest tak źle. Na środku sufitu wisi lampa w stylu art déco, więc mam dosyć światła, a w ścianę jest wbudowany potężny regał na porcelanę, na którym trzymam swoje zbiory: stare podręczniki anatomii, fantom z lat sześćdziesiątych (Przezroczystą Kobietę z widocznymi narządami wewnętrznymi), kilka starych odlewów szczęk i zestaw miniaturowych anatomicznych modeli (mam serce, mózg i płuca). W nogach łóżka znajduje się Lester, szkielet naturalnej wielkości przeznaczony do nauki, który wisi na specjalnym obracanym haczyku. Szkielety są zazwyczaj drogie, ale mama wydębiła go za friko ze szpitalnego kampusu, bo brakuje mu jednej ręki.

Heath zatrzymał się przy rentgenowskich drzwiach i ciężko oddychał.

– A tak na poważnie, to gdzie byłaś?

– Miałam się spotkać z szefową laboratorium anatomicznego, ale nie przyszła.

– Znowu to? Ale jesteś uparta. Przecież mama ci powiedziała, żebyś im dała spokój.

– Miałam już umówione spotkanie – odparłam. – Nie włamałam się do laboratorium i nie zbezcześciłam zwłok. Nie zrobiłam nic złego. – Tylko zignorowałam życzenie matki, wsiadłam do nocnego autobusu i flirtowałam z chłopakiem, który być może jest poszukiwanym wandalem… – No w każdym razie nie aż tak złego – poprawiłam się.

– Boże, wybacz – wymamrotał Heath. – Ty naprawdę nie umiesz być niegrzeczna.

Rozpięłam botki i wrzuciłam je do zdezelowanej szafy.

– Ale za to ty potrafisz. Czy Noah był z tobą? A może w ogóle nie wiedział? Jeśli go oszukujesz…

– Ciii! Słyszysz? – Przechylił głowę, opierając rękę na futrynie. – Czy to więźniarka? – wyszeptał.

Spod podłogi dobiegło znajome skrzypienie drzwi do garażu.

– Spałem już, kiedy przyszłaś – poinstruował Heath i zbiegł na dół.

Szybko wcisnęłam spódnicę pod łóżko i zamykając drzwi, jednocześnie wciągałam spodnie od piżamy. Gdy gasiłam lampę, usłyszałam kroki mamy na schodach z piwnicy. Wpadła do pokoju. Jasna cholera. Ale była szybka. Musiała się spieszyć.

– Jest pierwsza w nocy. Skąd ty, do diabła, dzwonisz? – Poprzez pisk gumowych podeszew od butów przebijał się głos mamy. – Nieważne. Co mnie to obchodzi? Przejdź do rzeczy i powiedz, o co ci chodzi.

Z kim ona rozmawiała?

– Nie ma mowy. Jeśli coś przyślesz pocztą, wyrzucę to do śmieci. Słyszysz? – Głos odbił się od moich drzwi, kiedy mijała je w drodze do kuchni. Brzęknęły słoiki. Otworzyła lodówkę. Och! Pewnie oddała lunch Bezdomnemu Willowi. I teraz szukała czegoś do jedzenia. – Twoje zmartwienie. Nic się nie zmieniło. Przestań próbować, jeśli nie chcesz być rozczarowany. A teraz przepraszam, bo pracuję. Miłego lotu z Londynu – zakończyła, wymieniając nazwę miasta ironicznym tonem. Towarzyszył temu stłumiony odgłos uderzenia.

Wow! Musiała być na serio wkurzona.

Zza moich drzwi znowu dobiegł pisk butów.

– A żebyś tak spadł do jebanego Atlantyku – mruknęła do siebie, zbiegając po schodach. Minutę później rozległ się warkot więźniarki i już jej nie było.

Mama rzadko się wkurza. Szczerze mówiąc, to prawie nigdy nie okazuje emocji. W ogóle. I ja to po niej odziedziczyłam – jestem konkretna do bólu. Nie dramatyzuję, nie płaczę, nie krzyczę. Obie poruszamy się na bezemocjonalnej płaszczyźnie, w przeciwieństwie do Heatha, który żyje jak na huśtawce – od wzlotów do upadków. Ma to po ojcu, który zostawił nas trzy lata temu dla właścicielki klubu striptizerskiego. Poznał ją w czasie służbowej podróży do południowej Kalifornii. Od tamtego czasu go nie widzieliśmy, ale szczerze mówiąc, w ogóle za nim nie tęskniłam.

Jego odejście poprzedziły niezliczone kłótnie, normalka, ale potem mama bardzo szybko wzięła się w garść. Nie płakała, gdy przeprowadzali rozwód, i nie powiedziała na ojca złego słowa, chociaż nigdy nie zapłacił jej ani grosza alimentów. Ostatni raz okazała emocje dwa lata temu, kiedy oboje z Heathem w akcie rodzinnej solidarności zmieniliśmy nazwisko na jej panieńskie Adams.

Mimo to jedyną osobą, która potrafiła wprawić ją w zły nastrój, był mój tata, ale z tego, co wiedziałam, nie utrzymywali kontaktów. Nie chodziła też z nikim na randki, bo – jak powiedziała – „skreśliła mężczyzn”, nie miała również przyjaciół w Londynie.

To na kogo krzyczała przez telefon?

Uchyliłam rentgenowskie drzwi, kiedy Heath wychodził z sutereny. Mijając mnie, wyciągnął dłoń i przybiliśmy piątkę.

– Żyj i rzygaj – powiedział wesoło, wpadając do łazienki.

– Masz brokat na nosie – zauważyłam.

Nie wiem, czy odciął się błyskotliwą uwagą, bo już był poza zasięgiem moich uszu. A zresztą miałam ważniejsze sprawy, więc go olałam i zaszyłam się w łóżku z laptopem. W niespełna kilka sekund znalazłam to, co mnie interesowało: wpis na miejskim blogu opatrzony sensacyjnym tytułem: Uliczny artysta ze złotym jabłkiem: poeta czy pospolity wandal?

Na blogu relacjonowano szczegółowo to, co już wiedziałam, ale dokopałam się też do kilku nowych wiadomości, takich jak ta, że „wypalanki” czy „dziełka” (tak nazywano te artystyczne produkcje) były wykonywane profesjonalnym pistoletem natryskowym specjalną farbą do graffiti, której sprzedaż jest w mieście zakazana. Od razu przyszedł mi na myśl wyszukany pojemnik, który wypadł z plecaka Jacka – na pewno nie dałoby się tego kupić w małym lokalnym sklepiku. Poczułam lekki skurcz żołądka.

W ciągu ostatnich dwóch tygodni napisano pięć słów: „zaczynaj, leć, dołącz, skocz, zaufaj”. „Zaczynaj” było nieprzypadkowo pierwszym słowem. Litery miały półtora metra wysokości i napisano je na chodniku przy Lotta Fountain, najstarszym zabytku miasta. Ostatnie słowo, „zaufaj”, zostało wykaligrafowane na dachu budki biletowej przy wejściu do miejskiego zoo.

Na blogu cytowano wypowiedź policjanta nadzorującego z ramienia policji San Francisco Program Walki z Graffiti. Przestrzegał, że różnica między graffiti a sztuką polega na tym, że to drugie jest dozwolone. Podkreślił też, że ponieważ koszty czyszczenia graffiti przekroczyły czterysta dolarów, artysta, który namalował złote litery, będzie obłożony karą grzywny.

Mało tego. Wandal przy wszystkich słowach umieścił u dołu ostatniej litery złote jabłuszko. Autor bloga zastanawiał się, czy nie wskazuje to przypadkiem na związek twórcy graffiti z lokalną anonimową „grupą artystyczną” o nazwie Discord (Niezgoda).

To nie była dobra wiadomość.

Członkowie tego ugrupowania angażowali się we wrogie działania wobec burmistrza i mieli na koncie zniszczenie publicznej własności na kwotę rzędu dziesiątek tysięcy dolarów: wybite okna, podpalenia, oblanie farbą pomnika Gandhiego z brązu przed Ferry Building na Emabarcadero. Autor bloga snuł spekulacje, że znaczek przy złotych literach może być nawiązaniem do złotego jabłka z greckiej mitologii, które miała otrzymać najpiękniejsza bogini, co doprowadziło do niezgody między Herą, Afrodytą i Ateną.

Gdy zaczęłam o tym wszystkim rozmyślać, poczułam się jak na rozkołysanym pirackim statku w wesołym miasteczku, byłam podekscytowana i dręczył mnie strach, że puszczą liny i wystrzelę w powietrze.

Mój brat miał rację co do jednego: nie umiem być niegrzeczna. Powinnam chyba zapomnieć o Jacku i kontynuować swoje nudne lato bez przyjaciół i słońca.

Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

Następnego popołudnia, kiedy mama wciąż jeszcze odsypiała nockę, a Heath – wałęsanie się po klubach, pojechałam metrem na Irving Street, skąd można było podejść spacerkiem do południowego wejścia do parku Golden Gate… I tylko jeden przystanek dzielił mnie od miejsca, gdzie Jack poprzedniej nocy wysiadł z autobusu.

Pracowałam tam na pół etatu jako czarująca kasjerka w ekskluzywnych delikatesach o nazwie Alto’s. Ponieważ obsługiwaliśmy „wyższe sfery”, wszyscy oprócz pracowników działu mięsnego i rybnego musieli nosić białe, zapinane koszule, czarne spodnie, czarne krawaty i czarny fartuch firmowy Alto Marketu. Czułam się przez to jak kelnerka w ekskluzywnym lokalu – tylko bez sutych napiwków.

Wiele osób w szkole narzeka na letnią pracę, ale nie licząc czarnego krawata, byłam z mojej całkiem zadowolona. Przesuwanie produktów nad skanerem nie wymagało wielkiego wysiłku. I w sumie lubiłam też układać zakupy w torbach. Traktowałam to jak rodzaj puzzli: cięższe towary najpierw, zimne z zimnymi – przypominało mi to układanie plastikowych wnętrzności fantomu i o dziwo, dawało satysfakcję.

A poza tym w sklepie zawsze pachniało świeżo upieczonym chlebem i kwiatami, a płynąca z głośników muzyka klasyczna podsycała moje fantazje na temat wyrafinowanej studentki sztuki. Mogłam trafić gorzej.

Odbiłam kartę zegarową, podliczyłam pieniądze i udałam się do wyznaczonej kasy. Osoba, która obsługiwała ją przede mną, porozrzucała dookoła gumki recepturki i długopisy. Gdy odłożyłam wszystko na swoje miejsce, zza regału z importowanymi słodyczami wystawiła głowę ciemnowłosa kobieta.

– Dzień dobry, Beatrix.

Była to pani Gomez, jedna z kierowniczek w markecie i moja szefowa, odkąd zeszłego lata zaczęłam tu pracować. Miała niewiele ponad trzydzieści lat i samotnie wychowywała jedenastoletnią córkę Joy. Jak na szefową była całkiem rozsądna i sprawiedliwa, a nawet dość miła – kolejny powód, dla którego nie mogłam narzekać na tę pracę.

– Cholera… ale tu dziś nudno. Zero klientów – powiedziałam.

– Bez przerwy ziewam – przyznała pani Lopez z uśmiechem, zakładając ręce na fartuchu. Na środku jej krawata, tuż pod węzłem, błyszczała mała czarno-czerwona biedroneczka. Miała słabość do biedronek i zawsze przyczepiała taką broszkę w różne miejsca: do skarpetek, do swetra, do spodni. Kupiłam jej na Boże Narodzenie biedronkę w lucycie – trzymała ją na biurku w swoim biurze. – Jak się udało tajne spotkanie?

Pani Lopez wiedziała, czym się zajmuję, i nie robiło na niej wrażenia rysowanie spreparowanych zwłok – kolejny powód, dla którego miałam z nią wspólny język.

– Niestety, totalny niewypał. – Opowiedziałam jej pokrótce całą historię, pomijając ostatnią część o jeździe do domu nocnym autobusem i spotkaniu z Jackiem. – Drugie podejście w środę. Na moje szczęście nie mam zmiany, więc nie muszę błagać szefowej, żeby mi dała wolny wieczór.

– Na twoje szczęście masz superszefową, więc nie musiałabyś tak bardzo błagać.

Racja.

– Co się dziś dzieje? – zapytałam, kucając, żeby sprawdzić, ile mam papierowych toreb na zakupy. – Jakieś ploteczki?

– Skończyły się steki z łososia na wyprzedaży.

– Katastrofa!

Mruknęła pod nosem, próbując wymyślić bardziej soczysty kawałek.

– O, już wiem! Ten wandal od złotego graffiti znowu coś napisał. Tym razem przy wejściu do parku Golden Gate na Dziewiątej ulicy.

Moje znudzone serce zaczęło od razu bić jak szalone.

– C-co takiego? – powiedziałam, wyskakując spod kontuaru jak z procy.

– Na chodniku. Jak wyprowadzałam Beauty rano przed pracą, były tam już ekipy telewizyjne. Litery są prawie takie wysokie jak ja i były z boku chodnika.

Oderwała kawałek taśmy kasowej, żeby pokazać mi, jak to wyglądało.

R

O

Z

K

W

I

T

A

J

– Z boku chodnika – powtórzyła, pomagając sobie gestem dłoni z perfekcyjnymi czerwonymi paznokciami, które zawsze wyglądały jak świeżo zrobione.

„Rozkwitaj”. Byłam w szoku.

– To było ładne i takie kobiece. Dużo zawijasów i listków winorośli.

– Ogród botaniczny. – Uświadomiłam sobie, że był właśnie przy tym wejściu.

– Tak, to był chodnik prowadzący do botanika. Policja mówi, że po raz pierwszy jest związek między znaczeniem słowa a miejscem, gdzie zostało namalowane. A teraz wszyscy próbują złamać ten wyszukany szyfr.

Przypomniałam sobie znaczek przy kurtce Jacka: „Bądź tu teraz”. Czy buddyści nie powinni być nastawieni pokojowo? Wyobraziłam sobie uprzejmych starych ludzi rysujących wzory na piasku w ogrodach Zen i popijających herbatkę albo ćwiczących jogę.

Nie pasowało mi do tego niszczenie publicznej własności.

– Ten, kto to robi, jest bardzo sprytny i ma dużo szczęścia – zauważyła pani Lopez. – Ale szczęście kiedyś się skończy. I ktoś złapie wandala na gorącym uczynku. To tylko kwestia czasu.

Tym kimś mogłam być ja. Ale prawdopodobnie już nigdy go nie spotkam. Znałam tylko jego imię i filozoficzny stosunek do bekonu.

Ach, że też zapomniałam: mieliśmy jeszcze wspólnego znajomego.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: