Ministerstwo Przewodnictwa uprasza o niezostawanie w kraju - ebook
Ministerstwo Przewodnictwa uprasza o niezostawanie w kraju - ebook
Kiedy Hooman Majd przyjeżdża do Teheranu z żoną Amerykanką i kilkumiesięcznym synem, by na rok zamieszkać w rodzinnym kraju, zaczyna inaczej spoglądać na Iran. Konfrontacja z codziennością przynosi ciekawe obserwacje: od tych dotyczących specyfiki ruchu drogowego, w którym pieszy musi walczyć o życie, a kierowcy taksówek chowają do bagażnika pasy bezpieczeństwa, by nie uwierały pasażerów, przez czułość, jaką Irańczycy darzą małe dzieci, po stosunek do nowych technologii (z zakazanego oficjalnie Facebooka korzystają nawet niektórzy konserwatywni politycy). Ważnym kontekstem dla opowieści jest historyczny moment – Majd przyjeżdża do Iranu w 2011 roku, blisko dwa lata po stłumieniu Zielonej Rewolucji.
Jak pogodzić intensywną modernizację z przywiązaniem do własnej tradycji i respektowaniem zasad szariatu? Jak toczyć normalne życie w kraju, w którym panuje dyktatura? Majd pisze o irańskich obyczajach, życiu codziennym i polityce. Z humorem i autoironią analizuje paradoksy mentalności Irańczyków, ich zwyczajów i dyplomacji. Jak mało kto ma dostęp do całego przekroju społeczeństwa; opisuje zakupy w sklepie na rogu ulicy, rozmowy w taksówkach czy na bazarach, ale też spotkania z politykami i elitą kraju. Znając dobrze zarówno Iran, jak i Europę i Amerykę, świadomie obiera rolę tłumacza i przewodnika, który pomaga dostrzec podobieństwa i zrozumieć różnice między kulturami. Jego książka to zarazem osobista opowieść o ponownym spotkaniu z rodzinnym krajem i pasjonujący reportaż, jakiego nikt inny nie mógłby napisać.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62376-85-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kahr. Kahr, kahr, ta ruz-e kijamat, kahr. Dąsy, dąsy, dąsy aż do sądnego dnia. Nie ma co: Irańczycy dobrze wiedzą, jak się dąsać. Wynieśli dąsanie się do rangi sztuki i nie ograniczają stosowania go wyłącznie do relacji osobistych czy tych panujących pomiędzy członkami rodzin dysfunkcyjnych. Dowiedział się o tym cały świat w 2011 roku, kiedy ówczesny prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad, czarna owca przywódców Zachodu, publicznie strzelił trwającego jedenaście dni focha. Stało się to wkrótce po naszym przyjeździe do Iranu i oczywiście był to wówczas jedyny temat, jaki krążył po mieście w społeczeństwie równie zaabsorbowanym dynamiką polityki wewnętrznej co wymuszaniem pożądanych zachowań społecznych. Ahmadineżad, który – jak chyba każdy irański polityk – już wcześniej okazjonalnie się dąsał, posunął się do skrajności w walce o przewagę, w której skazany był na porażkę (aczkolwiek dąsanie się nie zawsze ma przynosić natychmiastową korzyść, o czym my, Irańczycy, dobrze wiemy). I choć poniósł klęskę w tej rdzennie perskiej grze w dąsy, ostatecznie chyba zdobył to, na czym naprawdę mu zależało.
O przyczynie focha wiadomo było tyle: w pierwszej połowie 2011 roku (na początku perskiego roku 1390 według lokalnego kalendarza) szef sztabu Ahmadineżada Esfandiar Rahim Maszai, czarna owca w ugrupowaniu konserwatystów (w Iranie każdy jest chyba jakąś czarną owcą, czy to na arenie lokalnej, czy międzynarodowej), polityk nielubiany przez kolegów z powodu swej nieortodoksyjnej wizji islamu i obyczajów oraz nacjonalistycznych poglądów, odkrył, że Ministerstwo Wywiadu założyło w jego gabinecie podsłuch. (Wielu Irańczyków dziwiło się, że był zaskoczony – przecież wiedział, co się działo przez ostatnie trzydzieści lat w paranoidalnej, momentami wręcz schizofrenicznej Republice Islamskiej). Wiceminister, który mu o tym doniósł, należał do stronnictwa Ahmadineżada, podczas gdy minister wywiadu Hejdar Moslehi był duchownym mianowanym przez Najwyższego Przywódcę i lojalnym wyłącznie wobec niego. Tytuł wali-je fakih, czyli uczonego prawnika i Najwyższego Przywódcy, nie pozostawia pola do interpretacji nawet przez krnąbrnego prezydenta. Kiedy więc Moslehi odkrył, że wiceminister przekazuje informacje obozowi Ahmadineżada, wylał go z pracy. Rozsierdzony Maszai wezwał Moslehiego i powiedział mu, że nie tylko nie może zwolnić wiceministra, lecz wręcz sam powinien natychmiast podać się do dymisji, zgodnie zresztą z poleceniem prezydenta.
W tym miejscu historia zaczyna się komplikować. Choć zgodnie z irańską konstytucją prezydent stoi na czele gabinetu, a więc jest zwierzchnikiem ministra wywiadu, Republika Islamska, jak mi przypomniano, to nie Szwajcaria, i gdy w grę wchodzą Ministerstwa Wywiadu, Spraw Wewnętrznych oraz Spraw Zagranicznych, władza prezydenta jest tylko nominalna. Ahmadineżad już kilka miesięcy wcześniej rozgniewał Najwyższego Przywódcę, bez pozwolenia wymieniając ministra spraw zagranicznych. Zrobił to metodą faktów w taki sposób, że Najwyższy Przywódca Ali Chamenei nie miał innego wyjścia, jak pogodzić się z tą decyzją – podczas kontrowersyjnych wyborów w 2009 roku mocno popierał Ahmadineżada i nie mógł sobie teraz pozwolić na publiczną scysję z człowiekiem, którego zwycięstwo wyborcze określił mianem „boskiego wyroku”. Tym razem jednak – być może dlatego, że minęło już dość dużo czasu od wyborów i spowodowanej nimi fali demonstracji, a może ponieważ postanowił pokazać prezydentowi, gdzie jego miejsce, bądź też chciał uniknąć niebezpiecznego precedensu, wskutek którego prezydent uznałby, że faktycznie sprawuje pełnię władzy – Chamenei przywrócił Moslehiego na stanowisko ministra wywiadu i nakazał mu kontynuować pracę, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło.
Zainteresowane strony znalazły się, najdelikatniej mówiąc, w niewygodnej sytuacji. Kahr, kahr, ta ruz-e kijamat, kahr: Ahmadineżad zrobił to, co powinien zrobić każdy szanujący się Irańczyk, który poczuł się obrażony – zaczął się dąsać. W istocie nie miał innego wyboru. Nie mógł się sprzeciwić Najwyższemu Przywódcy, którego „Najwyższym” nazywa się nie bez przyczyny. Nie mógł też pochylić głowy i przyznać się do błędu, gdyż to osłabiłoby jego pozycję w oczach zarówno własnych sojuszników, jak i publiki, którą za wszelką cenę starał się uwieść od czasu, gdy protesty Zielonego Ruchu z 2009 roku pokazały, jak bardzo jest niepopularny wśród wyższej klasy średniej, czyli ludzi o wielkich wpływach gospodarczych i wypchanych portfelach. Zamknął się więc w domu, przestał chodzić do pracy i na zebrania rządu, nie wydawał żadnych komentarzy i z nikim nie rozmawiał o całej sprawie. W tego rodzaju sytuacji odchodzący lub zmuszeni do odejścia politycy zachodni opowiadają, że chcą spędzać więcej czasu z rodziną, i Ahmadineżad też podawał później podobne wyjaśnienia, usprawiedliwiając się dodatkowo zmęczeniem i koniecznością odpoczynku. Ahmadineżad rozmawiał jednak z ajatollahem Dżannatim, konserwatywnym, ponadosiemdziesięcioletnim mułłą będącym powiernikiem Najwyższego Przywódcy, człowiekiem wykpiwanym przez świeckich Irańczyków nie tylko z powodu swoich nierzadko absurdalnych poglądów na szeroki wachlarz spraw, od wartości islamskich po właściwy kształt irańskiej demokracji, lecz także dlatego, że od ponad trzydziestu lat prawie w ogóle nie zmieniał się z wyglądu. Dżannati, który dawniej popierał prezydenta, z pewnością miał nadzieję, że będzie w stanie uświadomić mu teraz jego podrzędną rolę w irańskiej polityce, natomiast Ahmadineżad prawdopodobnie chciał przekonać rządzące duchowieństwo – być może przez zastraszenie – że nie należy z nim zadzierać. Według informacji ze źródeł bliskich Dżannatiemu, które wkrótce wyciekły i zaczęły krążyć w postaci SMS-ów wśród dociekliwych Irańczyków (w Iranie plotki o zwrotach intryg politycznych przesyłane są przez komórki i docierają do wszystkich tak szybko, jak tweety na Zachodzie), Ahmadineżad biadolił, że w sporze z Najwyższym Przywódcą powinno się potraktować jego, prezydenta, słowo jako rozstrzygające, ponieważ w wyborach z 2009 roku zdobyłby trzydzieści pięć milionów głosów – a nie o dziesięć milionów mniej – gdyby nie poparcie udzielone mu przez Chameneiego, które, jak twierdził, zmniejszyło jego szanse. Irańscy wyborcy faktycznie zasłynęli z ignorowania wskazań Najwyższego Przywódcy, co szczególnie wyraźnie uwidoczniło się podczas wyborów z lat 1997 i 2001, które z wielką przewagą wygrał prezydent Chatami. Nikt jednak dotychczas nie odważył się stwierdzić, że przeciwnika można zdruzgotać dzięki brakowi poparcia ze strony Przywódcy. To właśnie cały Ahmadineżad – nie wiadomo, czy jest człowiekiem oderwanym od rzeczywistości, jak twierdzą niektórzy, czy przebiegłym politykiem, który potrafi się przypochlebiać, bóść i grozić, byle tylko zdominować oponentów. Gdy Ahmadineżad powiedział Dżannatiemu – czyli tak jakby samemu Chameneiemu – że poparcie Najwyższego Przywódcy Rewolucji Islamskiej odebrało mu głosy wyborcze, było to najbardziej bezczelne „pieprz się” pod adresem Przywódcy, jakie ktokolwiek śmiał wygłosić w historii Republiki. Ludzie to zauważyli. Popularność Ahmadineżada po tym, jak zaczął się dąsać, znieważając Przywódcę słowem i czynem, zamiast spaść – wzrosła. Podczas gdy nezam, czyli system lub reżim, ostro krytykował prezydenta za pomocą kontrolowanych przez władze mediów, część reformatorów oraz członków lub sympatyków Zielonego Ruchu w rozmowach ze mną chwaliła zażartego małego prezydenta za to, że odważył się rzucić wyzwanie cesarzowi. Nie zawołał co prawda, że cesarz jest nagi, lecz podważył jego wizję tego, czym ma być ta ich tak zwana demokracja. No dobrze, może i rzeczywiście ujawnił nagość cesarza, a przynajmniej zauważył, że jego szaty są trochę sparciałe.
Mahmud Ahmadineżad rozumiał rzecz jasna, że nie wygra bezpośredniego starcia z Najwyższym Przywódcą oraz starcami rządzącymi Iranem. Mimo że na czele irańskiego rządu stanął pierwszy od pokolenia świecki prezydent, krajem wciąż włada meczet, w którego bizantyńskiej, wręcz orwellowskiej strukturze jeden jedyny ajatollah dzierży pełnię władzy. Owszem, zasada trójpodziału oznacza w teorii, że – podobnie jak w Stanach – władza sądownicza, wykonawcza i ustawodawcza są od siebie niezależne. W islamskim Iranie dochodzą do tego dodatkowe elementy – przede wszystkim Rada Strażników, ciało złożone z sześciu duchownych mianowanych bezpośrednio przez Najwyższego Przywódcę oraz sześciu prawników, których zadaniem jest interpretowanie konstytucji i którzy mają prawo do zawetowania dowolnej ustawy podjętej przez Madżles, czyli parlament. Istnieją jeszcze dwa dodatkowe ciała: wyłaniana przez Najwyższego Przywódcę Rada Korzyści, która ma na celu rozstrzyganie sporów między Madżlesem i Radą Strażników, oraz wybierane w bezpośrednich wyborach Zgromadzenie Ekspertów, czyli rada wysokiej rangi duchownych w podeszłym wieku, do której zadań należy wybieranie Najwyższych Przywódców i monitorowanie ich postępowania – jest to takie, rzec by można, szyickie politbiuro. Zgromadzenie zawsze pozostawało jednak lojalne wobec Najwyższego Przywódcy i popierało jego decyzje.
Ahmadineżad nie mógł więc zwolnić ministra wywiadu, jeśli Najwyższy Przywódca uznał, że jest to „niekorzystne” – tego samego słowa używali twardogłowi konserwatyści, broniąc rażących, bezpośrednich, publicznych ingerencji Przywódcy w sprawy administracji, które w przeszłości bywały raczej subtelne, pośrednie i prywatne, a przy tym skutkowały pełnym, utrzymywanym w dyskrecji posłuszeństwem prezydentów. Ahmadineżad zyskał jednak na swoich dąsach, bo o ile Chamenei nie zamierzał tolerować jego wybryków, o tyle prezydent wiedział, że Przywódca nie może pozwolić sobie na kolejną falę protestów, do których z pewnością by doszło, gdyby foch prezydenta zakończył się złożeniem dymisji lub gdyby parlament odwołał go za podważanie władzy Chameneiego. Zagorzały reformator Sadek Charrazi, mający bliskie, w tym rodzinne powiązania z Przywódcą (który nigdy nie odżegnał się całkowicie od reformatorów), powiedział mi jeszcze przed wyborami z 2009 roku, że jeśli Ahmadineżad, zdobywszy urząd, choć o cal zboczy z wyznaczonego mu kursu, dojdzie do impeachmentu. Teraz jednak, gdy prezydent skończył się dąsać, rozwiązanie takie okazało się niemożliwe.
Co ważniejsze, jego zaufany szpiegowany pomocnik Maszai – człowiek, którego Chamenei zabronił Ahmadineżadowi mianować wiceprezydentem w 2009 roku i który od dwóch lat odpierał oskarżenia o, między innymi, czarnoksięstwo oraz przewodzenie „wykolejonemu” nurtowi irańskiej polityki – wraz z łaskawym powrotem Ahmadineżada do pracy zyskał jako taką ochronę przed postępowaniem karnym. Foch był starannie zaplanowanym ruchem prezydenta, który dobrze wiedział, jakimi kartami gra. Wielu obserwatorów, zarówno w Iranie, jak i na Zachodzie, sądziło, że Maszai – którego córka jest żoną syna Ahmadineżada – nie przetrwa, natomiast prezydent będzie musiał poświęcić swojego powinowatego w celu ratowania własnego stanowiska. Lecz, jak to zwykle bywa z wszelkimi medialnymi analizami irańskiej polityki, albo nie doceniono fortelu Ahmadineżada, albo zwyczajnie źle odczytano sytuację w Iranie.
Choć nie ulegało wątpliwości, że utrata poparcia wielu konserwatywnych polityków i duchownych osłabiła prezydenta, to dobrze się on zabezpieczył przeciw wieszczonemu przez Charraziego impeachmentowi i uchronił zaufanego doradcę przed upokorzeniem, jakim byłoby dzielenie celi z irańskimi reformatorami czy nawet szeregowymi demonstrantami, których przynajmniej w pewnym stopniu sam pomagał wsadzać za kraty przez ostatnie dwa lata.
Wieść o wielkim fochu obiegła nie tylko Iran, lecz także cały świat, który wciąż żywo interesował się sprawami irańskimi, i to nie tylko tymi związanymi z atomem. Teherańczycy reagowali różnie. Ci, którzy nie znosili Ahmadineżada, zacierali ręce, widząc, jak buńczuczny prezydent stacza się po równi pochyłej w polityczny niebyt (jeśli nie w coś jeszcze gorszego), inni zaś nieoczekiwanie zaczęli go popierać, ponieważ rzucił wyzwanie człowiekowi, którego nie znosili jeszcze bardziej niż jego samego. Życie w Iranie toczyło się jednak zwykłym torem, a wydarzenia rozgrywające się na scenie politycznej, choć interesujące, nie sparaliżowały ani prac rządu, ani tym bardziej funkcjonowania kraju. Nie nastąpił nawet krótki przestój. Ilekroć media ekscytują się jakimś skandalem, powstaniem (takim jak demonstracje Zielonego Ruchu), puczem czy czymś podobnym, Chosrou powtarza: „Absolutnie nic się nie stanie”. I często ma rację.
***
Tym, co podczas wielkiego focha najbardziej zajmowało Karri, było znalezienie nam mieszkania w dzielnicy mającej dobre zaopatrzenie w tlen oraz naturalną, jeśli już nie organiczną, żywność. Kiedy jednak tak skupialiśmy się na naszej przyszłości, przywołałem w pamięci przeszłość, kiedy to – gdy byłem pierwszoroczniakiem w koledżu – wielkiego focha użył mój ojciec, urzędnik w służbie zagranicznej.
Mając dyplom z prawa, zatrudnił się w ministerstwie i został starszym urzędnikiem służby dyplomatycznej. W owych czasach – jeszcze zanim się urodziłem – służba dysponowała nielicznymi ambasadami oraz zaledwie kilkuset pracownikami, z których tylko garstka płynnie mówiła w obcych językach. Na początku lat siedemdziesiątych ojca mianowano zastępcą szefa misji dyplomatycznej w Waszyngtonie. Pracował pod zwierzchnictwem ambasadora Ardaszira Zahediego, bliskiego powiernika szacha – Zahedi był eksmężem jego córki, ojcem jego jedynego wnuka oraz synem generała, który odegrał zasadniczą rolę w przywróceniu go na tron w drodze współorganizowanego przez CIA przewrotu zakończonego obaleniem premiera Mosaddeka w 1953 roku. Stanowisko mojego ojca było bez wątpienia prestiżowe, lecz zapewne nie wiedział, w co się pakuje, lub nie wyobrażał sobie, jak skomplikowana będzie praca u boku zarówno Zahediego, jak i ministra spraw zagranicznych Abbasa-Alego Chal’atbariego, którzy dąsali się na siebie i z sobą nie rozmawiali. Zahedi sam wcześniej piastował stanowisko ministra, a wówczas zasłynął nieodzywaniem się do premiera Abbasa Howejdy.
Dzięki bliskim związkom z szachem mógł sobie pozwolić na obrażanie się na tych, których uważał za rywali lub ludzi od siebie niższych, lecz mój ojciec był przyjacielem Chal’atbariego, ambasada w Waszyngtonie była najważniejszą placówką dyplomatyczną Iranu, a brak komunikacji między ambasadorem a ministrem spraw zagranicznych skutkował wielkim napięciem w miejscu pracy, w którym niektórzy naprawdę chcieli pracować. Fochy nie miały jednak większego znaczenia, ponieważ w owych czasach – zwłaszcza w sferze stosunków między Stanami a Iranem – liczył się tylko szach. Zahedi rozmawiał z nim regularnie – był bodaj jedynym Irańczykiem, który mógł, kiedy chciał, poprosić go do telefonu – a ponadto cieszył się popularnością w waszyngtońskiej socjecie: organizował wystawne przyjęcia ze stołami uginającymi się od kawioru i był czarusiem nawiązującym krótkotrwałe romanse z kobietami pokroju Elizabeth Taylor. Sprowadzał swoje hollywoodzkie zdobycze, którymi mój ojciec kompletnie się nie interesował, do ambasady przy Massachusetts Avenue.
Dla poważnego urzędnika dyplomatycznego pokroju mojego ojca (który, nawiasem mówiąc, sam także potrafił docenić porządne przyjęcie, a już my, Irańczycy, wiemy, jak imprezować!) praca w warunkach panujących w Cesarskiej Ambasadzie Iranu w Waszyngtonie – które ja uważałem za bardzo fajne i całkowicie zrozumiałe, ba, wręcz zachęcające do tego, by samemu wstąpić do służby dyplomatycznej – wkrótce stała się nieznośna. Nikt w ministerstwie nie traktował poważnie jego próśb o przeniesienie. Zahedi także nie przejmował się jego frustracją – był zbyt zajęty życiem towarzyskim i częstymi rozmowami z ludźmi ważniejszymi od mojego ojca, takimi jak na przykład szach Iranu. Będąc mistrzem w uwodzeniu amerykańskich kongresmenów i gwiazd Hollywoodu, ambasador promował Iran jako coś równie wspaniałego jak Dom Pérignon rocznik 53, hawańskie cygara oraz obsceniczne ilości kawioru, które podawano na kilogramy w jego rezydencji przy odcinku ulicy znanym dziś jako sektor ambasad.
W tej sytuacji mój ojciec zrobił to, co zrobiłby każdy Irańczyk pokładający najwyższe zaufanie w swoje niezastąpione umiejętności – złożył podanie o przejście na emeryturę. Nie miał wówczas jeszcze nawet pięćdziesięciu lat, lecz mógł to zrobić na mocy rozporządzenia o organizacji pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Choć całkiem wiarygodnie przekonywał moją mamę i mnie, że na emeryturze będzie szczęśliwy, oboje wiedzieliśmy, że to nieprawda, a jego „emerytura” – a ściślej rzecz biorąc, jego foch – wkrótce się skończy. Pomimo obiekcji Zahediego, który podobnie jak ja i moja matka musiał uznać, że mój ojciec oszalał, ponieważ w kwitnącym Iranie lat siedemdziesiątych nikt nie rezygnował z wysokiego stanowiska urzędniczego, Chal’atbari pozwolił ojcu na urlop i wyjazd do Londynu. Zrobił to, gdy stało się jasne, że ojca nie uda się udobruchać, jeśli nie dostanie oferty lepszej niż emerytura. Minister spraw zagranicznych w gruncie rzeczy pogodził się z jego fochem i pozwolił mu się dąsać z dala od Teheranu do chwili podjęcia ostatecznej decyzji, czy powiedzieć „sprawdzam”, czy spasować. Choć Irańczycy, którzy mienią się wynalazcami niemal wszystkiego, co dobre lub ciekawe, nie twierdzą co prawda, że wymyślili także pokera, to jednak zakładają się, sprawdzają, blefują i pasują nawet podczas załatwiania codziennych spraw. Robią to nieustannie.
Ojciec dąsał się niecały rok, lecz w tym czasie zapuścił brodę. Tym samym wysłał sygnał swym szefom w Teheranie, że do jego focha trzeba podejść serio. (W rządzie szacha broda była niedopuszczalna. Szach nie znosił zarostu na twarzy bardziej niż monogamii, a rząd islamski, którego czasy miały niebawem nadejść, wprost przeciwnie – nie znosił braku brody bardziej niż szacha. Gdyby Ahmadineżad się ogolił podczas swego jedenastodniowego dąsu, być może zostałby potraktowany jeszcze poważniej, zyskując więcej zwolenników wśród świeckiej elity, lecz takie rozwiązanie nie przyszło mu chyba do głowy). Ostatecznie Chal’atbari zwabił mojego ojca z powrotem do Teheranu wysokim stanowiskiem ministerialnym, mającym stanowić krótki rozbieg przed wyjazdem w funkcji ambasadora na kolejną placówkę, tylko tym razem jakąś dobrą, do diabła, inaczej znowu foch! Moja matka i znacznie młodsza ode mnie siostra w ogóle nie przeprowadziły się do Teheranu, sądząc, że ojciec pozostanie tam krótko i w końcu pewnie wróci do Londynu, by dalej się dąsać, on sam natomiast kursował między hotelem a ministerstwem, dopóki nie zaproponowano mu stanowiska ambasadora w Tokio. Placówka ta była prestiżowa choćby z tego powodu, że szach lubił i szanował kraje mające cesarzy, i to w dodatku takich, których część poddanych uważa za boga. Mianowanie ojca na czteroletnią kadencję ambasadorską, którą po dwóch latach przerwała rewolucja, przyczyniło się do tego, że przez kilka lat po rewolucji uznawany był on za persona non grata, która w razie powrotu może się stać personą w więzieniu Ewin.
Ostatecznie wrócił jednak do islamskiego Iranu, by oczyścić swoje imię. Stanął przed czymś w rodzaju sądu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych – a nie przed jednym z niesławnych sądów rewolucyjnych – lecz tylko częściowo udało mu się odeprzeć oskarżenia. Wśród zarzucanych mu przestępstw dwa były szczególnie poważne – podawanie alkoholu w ambasadzie w okresie, gdy piastował stanowisko ambasadora, do czego zresztą otwarcie się przyznał i co, jak podkreślał, za szacha było legalne, oraz pozostawanie w bliskich relacjach z monarchą, czemu oczywiście zaprzeczył. Po rewolucji i zdemolowaniu biur szacha gorliwi rewolucjoniści zgromadzili tysiące stron dokumentów dotyczących spraw państwa. Znaleźli wśród nich notatki sporządzone i podpisane ręką mojego ojca. Ojciec był zdumiony, że papiery te wylądowały wśród osobistych dokumentów szacha, choć adresował je do swojego szefa, ministra spraw zagranicznych. Wyjaśnienie było jednak proste: zamiast prezentować szachowi opinie i odkrycia mojego ojca jako własne, co uczyniłaby zapewne większość polityków, z gruntu uczciwy Chal’atbari przekazywał monarsze jego komunikaty podczas cotygodniowych spotkań. Rewolucjoniści nie potrafili tego pojąć. Chal’atbariego, choć był zawodowym dyplomatą bez żadnych zdecydowanych politycznych upodobań, stracono kilka dni po rewolucji, co przeraziło mojego ojca i wpędziło go w rozpacz. W wyniku procesu nie przeszedł na emeryturę – po prostu go zwolniono z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym służył i które kochał. Mógł się jednak znowu dąsać.
Wiedział, że tym razem obrażanie się będzie bezskuteczne – jego postawa nikogo nie poruszy, nikt jej nawet nie zauważy. Czasem jednak wystarczy foch dla samego focha. Obraził się w specyficznie irański sposób – liczyło się dlań tylko zachowanie honoru. Nie odwołał się od wyroku, odmówił zatrudnienia adwokata i nie argumentował, że zasługuje choćby na emeryturę, jeśli nie oczyszczenie imienia. Zachowywał się w ten sposób, ponieważ poczucie dumy nie pozwalało mu się korzyć, i mniemał, że jeśli nie będzie walczył ze swoimi prześladowcami, to ich zawstydzi. Postawieni wobec jego milczenia zrozumieją, że źle go potraktowali, a w końcu przemyślą swoje postępowanie, przeproszą go i zaproponują zwrot zaległych emerytur. Do niczego takiego oczywiście nie doszło, a w ministerstwie nikogo to wówczas nie obchodziło.
Mój ojciec pielęgnuje obrazę od ponad dwudziestu lat, ja zaś zastanawiam się, czy jego metoda nie była mimo wszystko skuteczna. Otóż ilekroć idę na spotkanie w ministerstwie, starsi dyplomaci – a nawet tych kilku młodych, którzy badali historię irańskiej dyplomacji – wspominają mojego ojca jako człowieka o nieskazitelnej reputacji, a nawet podziwiają jego honorową postawę. Przypominam im, że mieszka w małym mieszkaniu w Londynie i od trzydziestu lat nie otrzymał wypłaty, lecz w odpowiedzi widzę tylko specyficznie irańskie, niezręczne, a czasem nawet zakłopotane uśmiechy. Gdyby zobaczył je mój obrażony ojciec, z pewnością poczułby wielką satysfakcję.
Różne formy obrażania się od zawsze stanowiły element charakteru narodowego Irańczyków. W mojej własnej rodzinie, którą trudno byłoby nazwać dysfunkcyjną, dąsanie się było powszechne. Nieustannie ten czy inny członek dalszej rodziny, zwłaszcza tej jej części, która pozostawała w Iranie, nie odzywał się do któregoś z krewnych. Trudno było pozostawać na bieżąco z tym, kto z kim nie rozmawia i z jakiego powodu.
Dąsanie się jest też jednak powszechne wśród znajomych, w biznesie i oczywiście na najwyższych szczeblach władzy od znacznie dłuższego czasu niż jedenastodniowy publiczny foch Mahmuda Ahmadineżada. Mohammad Mosaddek, premier, który znacjonalizował irański przemysł naftowy i został odsunięty od władzy w wyniku słynnego już przewrotu zorganizowanego przez CIA i MI6 w 1953 roku, także miewał epizody dąsania się i na Zachodzie, zwłaszcza w prasie brytyjskiej, przedstawiano go często jako człowieka niestabilnego emocjonalnie, który miał w zwyczaju mdleć, zaszywać się w piżamie w sypialni czy zachowywać jak uparte dziecko, jeśli nie dostał tego, na czym mu zależało, lub gdy chciał coś udowodnić. W „Timie” w artykule z 1951 roku napisano: „Irański premier Mohammad Mosaddek lepiej niż inni dzisiejsi politycy wie, ile można zdziałać, kaprysząc jak dziecko”. Redaktorzy „Time’a” dostrzegali skuteczność kaprysów czy dąsów, lecz nie wiedzieli, jaką rolę odgrywają one w irańskiej mentalności. W 1919 roku, wiele lat przed objęciem stanowiska premiera i wejściem na scenę światowej polityki, Mosaddek dąsał się do tego stopnia, że postanowił wyjechać na emigrację do Szwajcarii, ponieważ obraził się na parlament za to, że ten podpisał umowę dającą Wielkiej Brytanii kontrolę nad finansami i armią Iranu. Wrócił dopiero wtedy, gdy Madżles zerwał umowę, o co Mosaddek usilnie zabiegał, pozostając za granicą. Niemniej jego zachowanie nigdy nie szokowało ani Irańczyków, którzy potrafią docenić dobrego focha, ani szacha, który zbiegł do Rzymu, a po powrocie objął władzę niemal niechętnie. Krytykując Mosaddeka zarówno przed przewrotem, jak i po nim, nigdy nie wspominał o jego skłonności do dąsów.
Wielki foch, który zwrócił uwagę świata w 2011 roku, poprzedzały w Iranie dąsy najróżniejszego rodzaju, lecz żaden z nich nie był większy niż obrażenie się samej rewolucji islamskiej na Stany Zjednoczone. Nikt właściwie nie postrzega tej sytuacji w kategoriach dąsów, lecz napięte relacje – lub ich brak – między oboma krajami dobrze wpisują się w irańską mentalność. W dąsaniu się chodzi zwykle o to, by ten, który obraził, przyznał się do błędów i pomyłek, a następnie się poprawił. Obrażony zakłada jednocześnie, że obrażający potrzebuje go bardziej, niż sam jest potrzebny. W ten sposób Iran traktuje Stany od czasu kryzysu zakładników z 1979 roku, a może wręcz od powrotu Chomejniego do Teheranu dziewięć miesięcy wcześniej.
Wielu Irańczyków bez wątpienia odczuwa głęboko zakorzenioną niechęć wobec Ameryki, postrzeganej jako następczyni Imperium Brytyjskiego na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Poglądy takie są szczególnie popularne od czasu przewrotu z 1953 roku, wskutek którego obalono demokratycznie wybranego premiera i przywrócono do władzy szacha, ten zaś przy pełnym poparciu Stanów wprowadził dyktaturę i powołał do istnienia tajną policję, która torturowała i więziła rządzących dziś rewolucjonistów. Jednak ci sami rewolucjoniści bardzo podziwiają Amerykę i amerykańskie wartości. Sądzę, że to ten właśnie podziw – a także skrywana chęć odnowienia relacji – stanowi przyczynę irańskiego focha. Cała lista skarg pod adresem dawnego patrona – kraju, którego wartości rewolucjoniści skrycie podziwiają – złożyć by się mogła na książkę pod tytułem Dlaczego się dąsamy. Iran od trzydziestu lat czeka, aż Ameryka – jedyne mocarstwo świata, które się dla niego liczy – przyzna, że jest on niezależnym, suwerennym krajem władnym samodzielnie i bez ingerencji obcych potęg decydować o własnym przeznaczeniu, czego odmawiano mu przez ostatnie dwa wieki.
Dopiero gdy Iran się przekona, że Ameryka naprawdę akceptuje go takim, jaki jest, a nie jakim chciałaby go widzieć, ponadtrzydziestoletni foch być może się zakończy. Foch, który sprawia, że wielu ludzi Zachodu jest zdziwionych postępowaniem Iranu i postrzega ajatollahów oraz rewolucjonistów podobnie, jak dawniej postrzegała Mosaddeka – jako ludzi, z którymi po prostu nie da się dogadać. Utrudnienia, na jakie narażony jest Iran – amerykańskie sankcje sprawiły na przykład, że od 1979 roku irańska flota cywilnych boeingów nie jest unowocześniana, co skutkuje skandalicznie wysoką liczbą wypadków lotniczych – uczyniły go silnym w wielu dziedzinach. W sferze techniki kieruje spojrzenie ku europejskim i azjatyckim partnerom, którzy są dla niego bardziej wiarygodni niż Ameryka, gdyż współpraca z nimi odbywa się bez politycznych napięć. Stara się także wzmocnić własny przemysł, uwiarygodniając opinię, że to Ameryka traci więcej na tym długotrwałym sporze. I może z perspektywy pewnych aspektów geopolityki jest to prawdą, lecz z punktu widzenia amerykańskiej rodziny próbującej ułożyć sobie życie w Teheranie irańskie dąsy – oraz amerykańska reakcja, którą wywołały – stają się zwykłym utrapieniem, a czasem kompletną głupotą. Nie ma przy tym znaczenia, że irańskie obrażalstwo (które wcale nie jest przejawem instynktownej nienawiści do Amerykanów, jak oni sami sądzą) nie powoduje żadnego realnego zagrożenia dla bezpieczeństwa odwiedzających Iran obywateli Stanów. Kahr, kahr, ta ruz-e kijamat, kahr. Tego sądnego dnia wyczekują zwłaszcza Amerykanie pochodzenia irańskiego i Irańczycy – amerykańskiego.