Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Miranda: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miranda: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 299 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W sa­mym po­cząt­ku r. 1919 wró­cił Jan Po­do­błocz­ny z da­le­kiej a nie­do­bro­wol­nej po­dró­ży – przez mo­rza i lądy. Ze­bra­li­śmy się na jego po­wi­ta­nie u na­szych wspól­nych zna­jo­mych, pań­stwa W., gdzie też za­trzy­ma­ła się żona p. Jana oraz jego dwo­je dzie­ci, któ­re przy­by­ły z mat­ką ze wsi, z pod No­we­go Dwo­ru.

Oczy­wi­ście by­li­śmy cie­ka­wi, co prze­żył i co wi­dział Jan Po­do­błocz­ny przez te czte­ry lata, gdyż wy­je­chał w r. 1915.

– Daw­no nie by­łem – za­czął Jan – w gro­nie osób tak mi­łych i bli­skich, i daw­no nie mia­łem tak ser­decz­nej oka­zji do zwie­rzeń i wspo­mnień. Prze­ba­czy­cie mi więc, je­że­li, wzru­szo­ny wa­szą życz­li­wo­ścią, będę może na­wet za ga­da­tli­wy i nad­uży­ję wa­sze­go za­cie­ka­wie­nia. Ale istot­nie tak nad­zwy­czaj­ne rze­czy spo­tka­łem w po­dró­ży, że nie będę w sta­nie po­wstrzy­mać się, gdy mi wspo­mnie­nia tło­czyć się będą jed­ne na dru­gie.

Od r. 1915 na­gle za­czę­ły mnie ści­gać nie­szczę­ścia: ale za­czy­nam wie­rzyć, że wszel­kie cier­pie­nie ukry­wa w so­bie ta­jem­ni­cę ja­kiejś przy­szłej na­gro­dy. Ja­koż za te przy­kro­ści co mnie spo­tka­ły, zo­sta­łem so­wi­cie wy­na­gro­dzo­ny.

Po­czą­tek mo­ich nie­szczęść jest bar­dzo ba­nal­ny: w kwiet­niu 1915 r. sie­dzia­łem w ka­wiar – ni z pew­nym zna­jo­mym i naj­spo­koj­niej mó­wi­li­śmy o zda­rze­niach ów­cze­snych. Umyśl­nie pod­kre­ślam że mó­wi­li­śmy naj­spo­koj­niej, gdyż żad­nej na­mięt­no­ści ani we mnie ani w nim nie było. Pro­wa­dzi­li­śmy spór: on do­wo­dził, że Ro­sja wy­gra; ja zaś – że prze­gra.

Wy­ka­zy­wa­łem, że mier­na ab­so­lut­nie na­dziei, aby Ro­sja mo­gła mieć ja­ki­kol­wiek suk­ces; do­wo­dzi­łem ma­te­ma­tycz­nie przez a plus b.

I otóż moja al­ge­bra nie po­do­ba­ła się ja­kie­muś są­sia­do­wi, na któ­re­go nie zwra­ca­łem uwa­gi.

Ten, wi­dać do­brze zo­rien­to­wa­ny są­siad, na­gle wy­szedł, ale wkrót­ce po­wró­cił w to­wa­rzy­stwie żan­dar­ma – i wska­zu­jąc moją oso­bę, oświad­czył, że ja wy­gła­sza­łem opin­je szko­dli­we dla arm­ji ro­syj­skiej i dla pań­stwa, że je­stem "po­ra­że­niec", że wró­żę po­grom Ro­sji i…t.d.

Żan­darm, wy­słu­chaw­szy tego wszyst­kie­go, z wy­szu­ka­ną grzecz­no­ścią rzekł mi:

– Po­ża­łuj­cie.

Cóż mia­łem ro­bić? Po­ża­ło­wa­łem. Sło­wem aresz­to­wa­no mnie, a wkrót­ce po­tem zna­la­złem się w wa­go­nie i je­cha­łem w nie­wia­do­mym kie­run­ku – na pół­no­co – wschód. Ja­koż zo­sta­łem wy­sła­ny do Ir­kuc­ka, "a po­tem nad je­zio­ro Baj­kał, do miej­sco­wo­ści Li­cza-cheń.

Za­rów­no w wię­zie­niu, jak i w dro­dze in­te­re­so­wał mnie nie tyle mój wła­sny los, ile jed­na spra­wa, któ­rą się jak naj­ży­wiej zaj­mo­wa­łem w cza­sie, gdy cały świat był opę­ta­ny woj­ną.

Z przy­czy­ny wady w płu­cach zo­sta­łem uzna­ny za nie­zdat­ne­go do służ­by woj­sko­wej – i mo­głem się od­dać in­nym spra­wom. Co do mo­jej ro­dzi­ny, to wie­dzia­łem, że jej byt jest za­bez­pie­czo­ny i że nic złe­go jej nie za­gra­ża.

Je­dy­na spra­wa, któ­rej, ja­dąc na wy­gna­nie, ża­ło­wa­łem naj­wię­cej, była to Mi­ran­da, oso­ba tak nie­po­spo­li­ta, że dru­giej isto­ty ludz­kiej – ta­kiej jak ona – spo­tkać mi się nie zda­rzy­ło.

Pi­sa­łem do niej raz je­den, na­tych­miast po przy­jeź­dzie do Li­cza-cheń i po sied­miu ty­go­dniach otrzy­ma­łem od­po­wiedź z War­sza­wy; ale po­tem już wia­do­mo­ści od niej nie mia­łem. Da się to ła­two wy­tłu­ma­czyć, gdyż w owym cza­sie War­sza­wę za­ję­li już Niem­cy i oczy­wi­ście ko­mu­ni­ka­cja li­sto­wa mię­dzy Ro­sją a Eu­ro­pą cen­tral­ną zo­sta­ła prze­rwa­na.

Po po­wro­cie pierw­szą spra­wą, jaką się za­ją­łem, było po­szu­ki­wa­nie Mi­ran­dy: w War­sza­wie jej nie­ma, o czer­ni się do­wie­dzia­łem, jak to wam opo­wiem nie­za­dłu­go, ale za­czą­łem sta­ra­nia, by ją od­na­leźć w Niem­czech albo An­gl­ji. Po­nie­waż Mi­ran­da (wła­ści­we na­zwi­sko Ket­ty Do­uglas) była z po­cho­dze­nia Szkot­ką. Niem­cy ją za­aresz­to­wa­li i gdzieś ze­sła­li do Nie­miec na po­byt – jako oby­wa­tel­kę z państw nie­przy­ja­ciel­skich.

Nie­wąt­pli­wie śród obec­nych tu­taj nie je­den, je­że­li nie znał oso­bi­ście Mi­ran­dy, to sły­szał o niej: za­pew­ne też i wie­lu Niem­com była ona zna­ną i być może pró­bo­wa­li z nią ro­bić do­świad­cze­nia; choć, o ile są­dzę, w wa­run­kach nie­na­wi­ści, jaką dy­sze­li wów­czas, – żad­ne eks­pe­ry­men­ty udać się im nie mo­gły.

Mi­ran­da było to me­djum tak nie­po­spo­li­te, że hi­stor­ja na­szych ba­dań psy­cho­fi­zycz­nych zna le­d­wie kil­ka osob­ni­ków tego ro­dza­ju.

Mia­no­wi­cie w jej obec­no­ści roz­wi­ja­ła się naj­do­sko­nal­sza, jaką moż­na so­bie wy­obra­zić ma­ter­ja­li­za­cja cia­ła astral­ne­go w po­stać ludz­ką. Moż­na po­wie­dzieć, że była to ta sama Mi­ran­da, tyl­ko jak­by w edy­cji ulep­szo­nej. Mi­ran­da była nie­ład­na, jej astral wprost cu­dow­ny.

Wid­mo przy­bie­ra­ło for­my tak cie­le­śnie skon­den­so­wa­ne, że czu­łeś bi­cie jej ser­ca, ude­rze­nia pul­sów, tęt­nie­nie krwi. Tem­pe­ra­tu­ra cia­ła wi­zji była niż­sza od ludz­kiej, ale bar­dzo wy­so­ka. Pły­nął też od niej dziw­my za­pach: jak­by mię­sza­ni­na woni fi­joł­ków i wil­got­nej zie­mi.

Ale to wszyst­ko jest rze­czą dru­go­rzęd­ną: naj­waż­niej­szą jest spra­wa taka. Od­daw­na już zaj­mu­jąc się me­dju­mi­zmem, stwo­rzy­łem so­bie teo­r­ję, do któ­rej zresz­tą sa­mo­ist­nie do­szedł ba­dacz wę­gier­ski Ta­ra­to­ri, że mia­no­wi­cie ma­ter­ja­li­za­cja wid­ma od­by­wa się kosz­tem de­ma­ter­ja­li­za­cji me­djum.

De­ma­te­ria­li­za­cja me­djum może być mi­ni­mal­na – i wte­dy wid­mo wła­ści­wie się nie uka­zu­je; ale w mia­rę wyż­szej de­ma­te­ria­li­za­cji me­djum – ma­ter­ja­li­za­cja wid­ma sta­je się co­raz wy­ra­zist­sza. Są to wy­pad­ki bar­dzo nie­czę­ste, ale wła­śnie do­świad­cze­nia moje z Mi­ran­dą w zna­ko­mi­ty spo­sób stwier­dza­ły tę hi­po­te­zę.

Wid­mo, (któ­re no­si­ło imię Le­no­ra), nie za­wsze by­wa­ło rów­nie cał­ko­wi­te. Cza­sa­mi le­d­wie wi­docz­ne; cza­sa­mi jed­nak peł­ne, pre­cy­zyj­nie wy­koń­czo­ne, od stóp do głów. I trwa­łość zja­wy by­wa­ła nie­jed­na­ko­wa: cza­sa­mi po paru mi­nu­tach zni­ka­ła, cza­sa­mi krą­ży­ła śród nas ćwierć go­dzi­ny z górą.

Owóż, o ile Le­no­ra była do­sko­na­le zma­te­ria­li­zo­wa­na, o tyle u Mi­ran­dy da­wa­ło się za­uwa­żyć zja­wi­sko tego ro­dza­ju, że zni­ka­ły jej nogi lub ręce, albo inna część cia­ła (wy­jąw­szy gło­wy i tu­ło­wia). Zni­ka­ły: po­pro­stu na miej­scu rąk czy nóg zja­wi­ła się próż­nia; suk­nia opa­da­ła, jak­by żad­ne cia­ło się pod nią nie ukry­wa­ło, co istot­nie zo­sta­ło do­kład­nie stwier­dzo­ne. Z chwi­lą, gdy wid­mo się roz­pły­wa­ło, nogi Mi­ran­dy, że tak po­wiem, wra­ca­ły na swo­je miej­sce.

Nie­ste­ty jed­nak ta­kie peł­ne i dłu­go­trwa­łe ma­ter­ja­li­za­cje Le­no­ry były dla Mi­ran­dy spra­wą bo­le­sną – i po każ­dem ta­kiem do­świad­cze­niu – mu­sia­ła dłu­go od­po­czy­wać, cza­sem po parę mie­się­cy. Po­pro­stu mó­wiąc Le­no­ra za­bie­ra­ła znacz­ną część wi­ta­lu czy­li ele­men­tu ży­cio­we­go Mi­ran­dy – i nie­ja­ko skra­ca­ła jej ży­cie.

Na dwa mie­sią­ce przed mo­jem aresz­to­wa­niem, mie­li­śmy zja­wę wy­jąt­ko­wo' do­sko­na­lą. Le­no­ra mó­wi­ła; po­wie­dzia­ła tyl­ko te sło­wa: "Jesz­cze nie te­raz". Co praw­da, nikt nie ro­zu­miał, do cze­go to się może sta­so­wać, ale rzecz naj­waż­niej­sza, że głos jej sły­sze­li­śmy, głos wca­le róż­ny od gło­su Mi­ran­dy. Po­czem ude­rzy­ła kil­ka razy w stru­ny gi­ta­ry, kto­ra była w po­ko­ju – i za­gra­ła kil­ka to­nów bar­dzo pięk­nej me­lo­dji.

Była odzia­na bia­łą sza­tą z nie­okre­ślo­nej ma­ter­ji; ka­wa­łek szar­fy, któ­rą była prze­pa­sa­na, ob­cią­łem, za jej po­zwo­le­niem (uśmiech­nę­ła się i kiw­nę­ła gło­wą), no­życz­ka­mi i za­cho­wa­łem to so­bie: zo­sta­wi­łem ten skarb w War­sza­wie, ale gdzie jest w chwi­li obec­nej – nie­wiem do­kład­nie.

Mi­ran­da mia­ła sil­ne poty i kil­ka razy żą­da­ła wody do pi­cia; pani Z. i pani T. po­spie­szy­ły ku niej i prze­ko­na­ły się, że Mi­ran­da nie­ma ani rąk ani nóg – i za­le­d­wie trzy­ma się na krze­śle. Wy­raz strasz­ne­go cier­pie­nia był na jej twa­rzy: wid­mo krą­ży­ło mię­dzy nami bli­sko dwa­dzie­ścia mi­nut. Me­djum za­czę­ło na­raz b: cięż­ko dy­szeć i za­wo­ła­ło:

– Ra­tun­ku! Ginę – umie­ram!

Jed­no­cze­śnie Le­no­ra znik­nę­ła. Me­djum się uspo­ko­iło. Nogi i ręce uka­za­ły się na nowo. Za­pa­li­li­śmy moc­ne świa­tło: me­dy­um sie­dzia­ło bla­de jak trup. Mi­ran­da – po tym se­an­sie – była bar­dzo wy­cień­czo­na – i prze­czu­wa­łem, że bę­dzie mu­sia­ła dwa – trzy mie­sią­ce od­po­czy­wać. Wła­śnie mi­jał już dru­gi mie­siąc i Mi­ran­da na­bie­ra­ła sił i zdro­wia.

Go­to­wa­łem się do no­we­go se­an­su: tym ra­zem, wy­zna­ję, mia­łem po­mysł sza­tań­ski. Chcia­łem de­ma­ter­ja­li­za­cję me­djum do­pro­wa­dzić do osta­tecz­no­ści, a wid­mo Le­no­ry utrwa­lić na czas dłuż­szy: przy­najm­niej na sześć go­dzin!

Co bę­dzie wów­czas? Czem się sta­nie me­djum? Czy znik­nie zu­peł­nie, czy też ja­kaś jego cząst­ka zo­sta­nie! A ie­że­li me­djum znik­nie – czy po­wró­ci na zie­mię, czy nie po­wró­ci? Czy ser­ce Mi­ran­dy tę prze­mia­nę wy­trzy­ma? Jak bę­dzie wy­glą­da­ło trwa­nie Le­no­ry? Jak się astral bę­dzie za­cho­wy­wać? i…t.d.

Były to pro­ble­ma­ty, któ­re roz­wa­ża­łem sam ze sobą, gdyż tej ta­jem­ni­cy ni­ko­mu nie chcia­łem po­wie­rzyć. Je­dy­ny czło­wiek, któ­re­mu bym ośmie­lił się ten plan od­sło­nić, był to Pa­ra­cels Nir­wid, nasz ko­le­ga, któ­re­go zna­li­ście pra­wie wszy­scy.

Czło­wiek ten do­szedł być może do osta­tecz­nej gra­ni­cy na­szej wie­dzy o na­tu­rze i ma­ter­ji; do gra­ni­cy, gdzie się Byt prze­le­wa w Nie­byt i vice ver­sa. Od­krył on za­sad­ni­czy pier­wia­stek, z któ­re­go całe ist­nie­nie się skła­da – i na­zwał go Nir­wi­djum.

Dziw­ne to cia­ło ni­czem in­nem wła­ści­wie nie jest, jeno punk­tem bez­wy­mia­ro­wym, czemś zu­peł­nie bez­cie­le­snem i nie­ma­ter­jal­nem: atom do­pro­wa­dzo­ny do swej osta­tecz­nej i rze­czy­wi­stej nie­po­dziel­no­ści. Jest to owa Ni­cość pier­wot­na, z któ­rej Bóg stwo­rzył świat. Na­uka – jak wie­my – mie przy­ję­ła na ra­zie teo­r­ji Nir­wi­da i prze­czy ist­nie­niu Nir­wi­djum, ale ści­śle bio­rąc jest na dro­dze ku jej uzna­niu.

Na nie­szczę­ście Nir­wid w r. 1912 tra­gicz­ną śmier­cią zgi­nął w Pa­ry­żu, jako ofia­ra swych ba­dań na­uko­wych. Nie mo­głem mu więc o tem po­wie­dzieć: i nie mó­wił bym o tem wca­le, gdy­by nie to… że w po­dró­ży swo­jej na­tra­fi­łem na kraj, gdzie Nir­wi­djum jest zna­ne – za­rów­no teo­re­tycz­nie jak i prak­tycz­nie.

Rów­nież i Mi­ran­dzie nic nie mó­wi­łem, gdyż za­pew­ne na ten eks­pe­ry­ment nig­dy­by się nie zgo­dzi­ła, a trze­ba do­dać, że na­sze me­djum było za­wsze przy­tom­ne i nie­wpa­da­ło nig­dy w ka­ta­lep­sję.

Tak więc sam w so­bie gry­złem tę ta­jem­ni­cę, gdy oto na­raz zna­la­złem się w Li­cza-cheń nad je­zio­rem Baj­kal­skiem lub jak miej­sco­wa lud­ność mówi: Da­laj-Nor (świę­te mo­rze).

Li­cza-cheń leży nad Ir­ku­tem w miej­scu gdzie ta rze­ka wpa­da do Baj­ka­łu; leży u stóp wy­so­kich, 1000 – 2000 me­trów li­czą­cych gór Cha­mar – Da­bon po­ro­śnię­tych jo­dłą i świer­kiem.

W je­zio­rze są foki, a nad­to licz­ne ga­tun­ki ryb, jak prze­waż­nie: je­sio­try, ło­so­sie i sumy; licz­ne też na­po­ty­ka się ptac­two, jak mewy, czaj­ki, dzi­kie kacz­ki, żó­ra­wie, ry­bi­twy i…t.d.

Przy­je­cha­łem tam w maju, kie­dy się za­czy­na­ło lato i było bar­dzo go­rą­co. We wrze­śniu za­czę­ły się mro­zy, a w li­sto­pa­dzie i rze­ka i je­zio­ro po­kry­ły się lo­dem. Spra­wi­łem so­bie do­bre fu­tro niedź­wie­dzie i za­uwa­ży­łem, że zima tu­tej­sza, mroź­na, ale rów­na i jed­no­staj­na, ma dla mnie skut­ki do­bro­czyn­ne.

Istot­nie, gdy na­de­szła wio­sna 1916 r. wszyst­kie moje cier­pie­nia płuc­ne gdzieś pierz­chły: prze­ciw­nie mia­łem od­dech peł­ny i sze­ro­ki – i tu do­pie­ro za­czą­łem ro­zu­mieć, jak waż­ną funk­cją na­sze­go ży­cia jest od­dy­cha­nie.

Sztu­ki od­dy­cha­nia na­uczył mnie mój go­spo­darz, u któ­re­go wła­dza wy­zna­czy­ła mi kwa­te­rę.

Li­cza-cheń jest to ra­czej wieś niż mia­stecz­ko. Miesz­kań­cy są po­cho­dze­nia mon­gol­skie­go, wy­zna­ją wia­rę bud­dyj­ską po­dług na­uki Lamy ty­be­tań­skie­go i ogól­nie zo­wią ich "La­ma­ici".

Jed­nak­że z daw­nej wia­ry po­gań­skiej po­zo­sta­ło w ich oby­cza­jach nie jed­no, jak np. łącz­ność urzę­du ka­płań­skie­go z czar­no­księ­stwem; przy­czem ta­lent czar­no­księ­ski roz­wi­ja się tu rów­nież pod wpły­wem na­uki jo­gów in­dyj­skich,

W cza­sie ka­ta­lep­sji sza­ma­na uka­zy­wa­ło się wid­mo, któ­re prze­ma­wia­ło ję­zy­kiem mon­gol­skim, bar­dzo mało mi zna­nym tak, że nic go nie ro­zu­mia­łem. Kil­ka razy, jak­by z ogrom­nym tru­dem, duch mó­wił po pol­sku. Po­wie­dział mi raz: War­sza­wę za­ję­li Niem­cy. In­nym ra­zem mi po­wie­dział: Mi­ran­dę wy­wieź­li (Niem­cy) do Mmm­bur­ga. Na­zwę mia­sta wy­beł­ko­tał nie­wy­raź­nie.

Owóż u mego sza­ma­na de­ma­te­ria­li­za­cja od­by­wa­ła się, ale w stop­niu bar­dzo nie­znacz­nym. Mia­no­wi­cie jego ręce i nogi sta­wa­ły się nie­co szczu­plej­sze niż w Sta­nie nor­mal­nym, ale nie zni­ka­ły, jak u Mi­ran­dy.

By­ło­by rze­czą na­der cen­ną zwa­żyć cię­żar sza­ma­na w cza­sie jawy i w cza­sie transu, ale nie­ste­ty nie mia­łem od­po­wied­niej wagi.

Choć za­gad­nie­nie moje było bar­dzo nę­cą­ce, krę­po­wa­łem się jed­nak ro­bić ten eks­pe­ry­ment, gdyż, o ile by ten sta­ry sza­man znik­nął i daj­my na to nie po­wró­cił – to mógł­bym łac­no ucho­dzić za jego za­bój­cę i wy­wo­łać nie­za­do­wo­le­nie lub ze­mstę go­ścin­nych i do­brych lu­dzi, śród któ­rych losy ka­za­ły mi za­miesz­kać.II.

Pew­ne­go dnia, w czerw­cu r. 1917 przy­szedł do mnie miej­sco­wy urad­nik i po­wie­dział mi, że ce­sarz Mi­ko­łaj zo­stał po­zba­wio­ny tro­nu, że w Ro­sji jest re­wo­lu­cja, że te­raz jest wol­ność i re­pu­bli­ka – i za­cznie się raj na zie­mi; że wszyst­kie pie­nią­dze z "ka­zny" za­bra­li i roz­da­ją lu­do­wi i że wszy­scy będą bo­ga­ci.

Pierw­sza myśl jaka mi przy­szła do gło­wy na wieść o tych wszyst­kich prze­wro­tach, była taka, żeby na­tych­miast opu­ścić gra­ni­cę tego no­we­go raju ziem­skie­go – i prze­do­stać się gdzie­bądź do in­nych kra­in.

Istot­nie wszel­kie wła­dze zmię­kły i osła­bły zu­peł­nie; po­pro­stu prze­sta­ły być czyn­ne. Po­że­gna­łem swo­ich go­spo­da­rzy i całą lud­ność wio­ski Li­cza-cheń, a mogę bez prze­chwa­łek po­wie­dzieć, że mnie że­gna­no ze łza­mi w oczach: wy­na­ją­łem na­stęp­nie czół­na – i brze­giem Baj­ka­łu wy­ru­szy­łem na po­łu­dnie, a póź­niej znów nie­co na pół­noc do za­to­ki Pro­wal­skiej i uj­ścia rze­ki Se­ken­gi; rze­ką do­tar­łem do Kjach­ty, a po­tem do Urgi.

W ten spo­sób zna­la­złem się w gra­ni­cach re­pu­bli­ki Chiń­skiej. Ja­kiś czas prze­sie­dzia­łem w Chi­nach, skąd wy­je­cha­łem do Ja­pon­ji.

Cel mój był ten, by siąść na ja­kiś okręt an­giel­ski lub inny i tą czy ową dro­gą do­trzeć do

Eu­ro­py, by za­miesz­kać w Szwaj­ca­rii, albo w in­nem pań­stwie na­tu­ral­nem.Świat chiń­ski ja­poń­ski bar­dzo mnie za­cie­ka­wiał i, gdy­bym nie był tak żąd­ny po­wro­tu do Eu­ro­py, chęt­nie bym od­dał się ba­da­niu tu­tej­szych sto­sun­ków. Wi­dzia­łem tam dużo rze­czy god­nych uwa­gi, ale po więk­szej czę­ści są one po­wszech­nie zna­ne, gdyż wie­ki [po­dróż­nych dzi­wy te opi­sy­wa­ło.

In­nym ra­zem opo­wiem wam szcze­gó­ły mego po­by­tu w pań­stwie Nie­bie­skiem i w kra­mie Wscho­dzą­ce­go Słoń­ca: tu wspo­mnę je­dy­nie o ma­łej wy­ciecz­ce, któ­rą, bę­dąc w Ja­pon­ji, uczy­ni­łem w to­wa­rzy­stwie kil­ku in­nych cu­dzo­ziem­ców na wy­spę Ra­ka­szi­mę.

Z Jo­ko­ha­my, gdzie ja­kiś czas prze­pę­dzi­łem, prze­nio­słem się do Ha­ko­da­te, głów­ne­go por­tu wy­spy Jezo, gdyż mó­wio­no mi, że w naj­bliż­szym cza­sie od­jeż­dża stąd okręt an­giel­ski do In­dji.

W od­le­gło­ści naj­wy­żej dwu­na­stu ki­lo­me­trów od Ha­ko­da­te, leży nie­wiel­ka wy­spa Ra­ka­szi­ma: ze­wnętrz­nie ni­czem szcze­gól­nem ona się nie od­zna­cza, ale ma ja­kąś, nie­zba­da­ną do­tych­czas ta­jem­ni­cę czy to gle­by, czy kli­ma­tu, któ­ra spra­wia, że lu­dzie uro­dze­ni na tej wy­spie żyją od­wiecz­nie i nig­dy nie umie­ra­ją. Po­pro­stu nie są w sta­nie ob­li­czyć, ile lat prze­ży­li na świe­cie.

Jest ich na wy­spie koło ty­sią­ca osób, męż­czyzn i ko­biet. Daw­niej było ich wię­cej, ale ci, któ­rzy się prze­nie­śli na ląd albo na są­sied­nie wy­spy – ry­chło umie­ra­li.

Po­zo­sta­łych in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy po­wstrzy­mu­je od wy­jaz­du i za nic w świe­cie Ra­ka­szi­my opu­ścić nie chcą. Tra­fia­ją się zresz­tą osob­ni­ki znu­dzo­ne tem jed­no­staj­nem od­wiecz­nem ist­nie­niem; osob­ni­ki spra­gnio­ne koń­ca – i ci cza­sa­mi wy­jeż­dża­ją do Ha­ko­da­te lub gdzie – in­dziej, prze­czu­wa­jąc, że znaj­dą tam ry­chły od­po­czy­nek w gro­bie.

Lud­ność przed­sta­wia typ mie­sza­ny: są ma­łe­go wzro­stu, jak Ja­poń­czy­cy, ale krę­pi, jak Aino­sy i jak oni, mają ciem­ną cerę i wiel­kie bro­dy, naj­czę­ściej szpa­ko­wa­te, a cza­sa­mi pra­wie bia­łe.

Ci lu­dzie nie­śmier­tel­ni wy­glą­da­ją na oso­by lat 50 – 55 i już tej for­my nig­dy nie zmie­nia­ją: jest to niby edy­cja ne va­rie­tur.Żyją so­bie spo­koj­nie z po­ło­wu ryb, pe­reł, z wy­ro­bu szka­tu­łek, la­lek, za­ba­wek, któ­re to­czą z drze­wa, laki, mu­sze­lek, tka­ni­ny.

Rol­nic­twa nie upra­wia­ją, gdyż chleb i ryż do­sta­ją od są­sia­dów za swo­je to­wa­ry; na­to­miast ho­du­ją kozy i owce, któ­rych mle­kiem i se­rem się ży­wią.

Przy­pusz­cza­łem, że lu­dzie, któ­rzy tyle nie­skoń­czo­nych lat żyją na zie­mi, mu­szą mieć nad­zwy­czaj­ne wspo­mnie­nia, do­świad­cze­nie bo­ga­te, mą­drość nie­zgłę­bio­ną.

Nie­ste­ty – za­rów­no ja, jak i moi to­wa­rzy­sze, – roz­cza­ro­wa­li­śmy się bo­le­śnie. Czas prze­stał dla tych lu­dzi ist­nieć; wsku­tek nie­ustan­ne­go ich trwa­nia czas stal się dla nich ka­te­gor­ją zgo­ła nie­wy­czu­wal­ną; żyli poza cza­sem., Nie ist­nia­ło dla nich ani wczo­raj ani ju­tro. Za­le­d­wie jak przez mgłę pa­mię­ta­ją dzień po­przed­ni: nie wie­dzą o ni­czem, ani co do sie­bie, ani co do swo­je­go ro­do­wo­du, bytu, sta­now­ska. Ro­bo­ty swo­je wy­ko­ny­wa­ją me­cha­nicz­nie, jak­by cu­dzą ręką. Za­tra­ci­li wszel­ką cie­ka­wość, wszel­kie po­żą­da­nie, wszel­ką na­mięt­ność.

Ro­bią wra­że­nie lu­dzi nie­mło­dych, ale rzeź­kich i zdro­wych: o ile ktoś za­cho­ru­je, w cią­gu dwóch – trzech go­dzin wra­ca do zdro­wia sam przez się. Po­mi­mo tę rzeź­kość, po­zba­wie­ni są wy­obraź­ni, zdol­no­ści do po­dzi­wu, uczuć ero­tycz­nych.

Nie umie­ra­ją, ale też nie ro­dzą się zu­peł­nie. Nie ocze­ku­ją ni­cze­go, nie spo­dzie­wa­ją się żad­nej prze­mia­ny, żad­nej przy­szło­ści.Ży­cie ich jest jed­no­staj­ne: bez smut­ku i bez ra­do­ści, bez cier­pień i bez upo­jeń.

Są jed­nak nie­zmier­nie do ży­cia przy­wią­za­ni i o śmier­ci wie­dzą tyl­ko z opo­wia­dań i tych wy­pad­ków, gdy ja­kiś obcy śród nich za­miesz­ka i umrze.

Rząd ja­poń­ski mało się nimi zaj­mu­je, ale kil­ku urzęd­ni­ków za­wsze tu prze­by­wa, któ­rzy re­pre­zen­tu­ją pań­stwo.

Owóż dla tych ob­cych kli­mat jest dziw­nie szko­dli­wy i za­zwy­czaj umie­ra­ją przed­wcze­śnie.

Nam, któ­rzy­śmy tu na dwa dni przy­by­li – po­wie­trze wy­da­wa­ło się szcze­gól­nie dusz­ne i nie­zdro­wo upa­ja­ją­ce.

Taką jest wy­spa Ra­ka­szi­ma i jej miesz­kań­cy.

Po dwóch dniach wró­ci­li­śmy do Ha­ko­da­te.

Je­den z po­dróż­nych, pa­stor an­gli­kań­ski, gdy­śmy z po­li­to­wa­niem mó­wi­li o smut­nym lo­sie tych lu­dzi, za­uwa­żył:

– Prze­ko­na­li­śmy się, że nie umie­rać to­mie zna­czy być nie­śmier­tel­nym. Brak cier­pie­nia jest nie­szczę­ściem nie­mniej­szem niż samo cier­pie­nie, a kto nie prze­wi­du­je śmier­ci i kre­su – tego ży­cie jest po­zba­wio­ne wszel­kiej po­bud­ki do ży­cia. Śmierć jest to wiel­kie i mą­dre pra­wo bo­skie – i sta­no­wi naj­ko­niecz­niej­szy wa­ru­nek istot­ne­go ży­cia.

Z Ha­ko­da­te na­za­jutrz od­pły­wał nie­wiel­ki sta­tek an­giel­ski "Re­turn", któ­ry je­chał na wy­spę Cej­lon.

Sia­dłem Ma ten okręt, przy­pusz­cza­jąc, że z Cej­lo­nu prę­dzej czy póź­niej do­sta­nę się gdzie, bli­żej Eu­ro­py.

Po­go­do, mie­li­śmy b… pięk­ną i by­li­śmy wszy­scy prze­ko­na­ni, że do­je­dzie­my na miej­sce szczę – śli­wie. Istot­nie aż do Sin­ga­po­re losy nam sprzy­ja­ły, – rów­nież bez zda­rze­nia prze­pły­nę­li­śmy cie­śni­nę mię­dzy wy­spa­mi An­da­mań­skie­mi i Ni­ko­bar­skie­mi.

Nie wię­cej jak sześć do sied­miu stop­ni rów­ni­ko­wych dzie­li­ło nas od Cej­lo­nu, gdy na­gle sta­nę­li­śmy nad brze­giem za­gła­dy.

Po mo­rzu In­dyj­skiem krą­ży­ły przed paru laty kor­sar­skie okrę­ty nie­miec­kie, któ­re ści­śle bio­rąc, zo­sta­ły już wszyst­kie znisz­czo­ne, ale tu i owdzie po­zo­sta­wi­ły one miny pod­wod­ne, bar­dzo nie­bez­piecz­ne dla pły­wa­ją­cych stat­ków.

Tra­fia­ły się też, choć rza­dziej w tych stro­nach, ło­dzie pod­wod­ne. Ale nie łódź pod­wod­na nas zgu­bi­ła, tyl­ko za­błą­ka­na mina.

W po­bli­żu Cej­lo­nu na taką minę wpa­dli­śmy nie­spo­dzia­nie. Okręt za­czął się chwiać i w wo­dzie po­grą­żać. By­li­śmy go­to­wi na śmierć.

Nie wie­lu nas było: ra­zem z za­ło­gą koło sześć­dzie­się­ciu osób. Mie­li­śmy dwie ło­dzie ra­tun­ko­we.

Ka­pi­tan nasz na jed­ną chwi­lę przy­tom­no­ści nie strą­cił.

Na­tych­miast ka­zał ło­dzie spu­ścić na wodę – i wszy­scy po­ko­lei za­czę­li ska­kać z po­mo­stu do czó­łen.

Ob­li­czyw­szy, prze­ko­na­li­śmy się, że po­zo­sta­ło nas czter­dzie­ści je­den osób; resz­ta wi­dać uto­nę­ła. Po­dzie­li­li­śmy się na dwie gru­py: w jed­nej ło­dzi było dwu­dzie­stu lu­dzi, w dru­giej dwu­dzie­stu i… je­den. Ja zna­la­złem się w tej dru­giej.

Wy­spa Cej­lon była już, niby we mgle, wi­docz­na – i wszyst­ko za­pew­ne do­brze by się skoń­czy­ło, gdy­by nie to, że na­raz sza­leć za­czę­ła strasz­li­wa bu­rza.Ło­dzie na­sze się roz­łą­czy­ły: jed­ną fale po­nio­sły na Wschód, iak­by ku wy­spom An­da­mań­skim; dru­gą, w któ­rej by­łem ja – na Po­łu­dni o Za­chód.

Ko­ły­sa­na wia­trem, wstrzą­sa­na bał­wa­na­mi mor­skie­mi, – na­sza łódź co­raz na­peł­nia­ła się wodą – i znów prze­czu­wa­li­śmy, że nam śmierć za­gra­ża.

Ale może i to by­śmy prze­trwa­li, gdy­by nie rafa pod­wod­na, o któ­rą na­raz łódź na­sza ude­rzy­ła i strza­ska­ła się na szczę­ty. Ostat­nia na­sza go­dzi­na na­de­szła.

Zna­la­złem się na bez­gra­nicz­nej toni fal bez żad­ne­go opar­cia. Ni­ko­go z mo­ich to­wa­rzy­szów nie mo­głem do­strzec ani w po­bli­żu ani zda­la.

Wi­docz­nie ode­rwa­ło mnie od nich i by­łem dość da­le­ko: in­stynkt ka­zał mi się uchwy­cić ka­wał­ka strza­ska­nej ło­dzi. By­łem na świe­cie bez­względ­nie sam je­den, jak w swo­im cza­sie Ody­se­usz.

Szcząt­ki na­szej ło­dzi wi­dzia­łem roz­pro­szo­ne: tu jej boki, tam dno, owdzie de­ski po­je­dyń­cze, lina… wio­sła.

Do­pły­ną­łem do liny i przy­wią­za­łem nią sie­bie do tej czę­ści roz­bi­te­go czół­na, któ­ra do­tąd była mo­jem opar­ciem.

Bu­rza już od pięt­na­stu mi­nut uci­chła i mo­głem to wszyst­ko czy­nić z pew­ną swo­bo­dą.

Chwy­ci­łem też wio­sło – i tak sta­ra­łem się pły­nąć w kie­run­ku, któ­ry po­wie­rzy­łem in­stynk­to­wi. By­łem prze­ko­na­ny, że nie zgi­nę.

Wkrót­ce też uj­rza­łem gę­sty tu­man, któ­ry nie­wąt­pli­wie był wy­brze­żem ja­kie­goś lądu lub wy­spy. Sześć lub sie­dem go­dzin aż do wy­czer­pa­nia wio­sło­wa­łem, by się do tego brze­gu do­stać.

Na­ko­niec, dzię­ki skła­da­jąc Bogu, zna­la­złem się na pia­sczy­stym cy­plu nie­zna­ne­go mi kra­ju.

Od­wią­zu­jąc się i grze­jąc na słoń­cu prze­mo­kło sza­ty i prze­mo­kłe cia­ło, pa­trza­łem wo­ko­ło, za­cie­ka­wio­ny, co mię tu ocze­ku­je.

Cy­pel był dłu­gi może na ćwierć ki­lo­me­tra, żad­ną tra­wą ani krze­wa­mi nie po­ro­sły; był zu­peł­nie pła­ski jak i część lądu, któ­rą mo­głem do – strzec w dal­szym jego cią­gu. O dru­gie ćwierć ki­lo­me­tra za­czy­nał się grunt pod­no­sić i kra­jo­braz, gę­stym la­sem po­ro­sły, był pa­gór­ko­wa­ty, da­lej zaś do­strze­głem wca­le wy­so­ką górę, ma­ją­cą do sze­ściu­set me­trów wy­so­ko­ści.

Zda­je się, że na szczy­cie tej góry wid­nia­ły ja­kieś za­bu­do­wa­nia, ale było zbyt da­le­ko, bym coś mógł twier­dzić na pew­no.

By­łem zresz­tą bar­dzo zmę­czo­ny i oczy mi się kle­iły; nad­to upa­jał mnie dziw­nie za­pach hi­ja­cyn­tów. mig­da­łów i kwia­tu cy­try­no­we­go, za­pew­ne z tych la­sów idą­cy.

Osu­szyw­szy nędz­ne moje łach­ma­ny, ubra­łem się na nowo – i po­szedł­szy nie­co głę­biej w wy­brze­że – znu­żo­ny, usną­łem ka­mien­nym snem czło­wie­ka, któ­ry w jed­nym dniu uległ dwa razy roz­bi­ciu okrę­tu i ło­dzi.III.

Kie­dym się obu­dził, na­wia­sem mó­wiąc, prze­ra­ża­ją­co głod­ny – uj­rza­łem do­ko­ła sie­bie kil­ku po­sta­ci ludz­kich, za­rów­no męż­czyzn jak ko­biet, któ­rych wi­dok wy­wo­łał w mo­jej du­szy taki po­dziw, że mi się przy­po­mnie­li ci po­dróż­ni­cy grec­cy, co to do ob­cych kra­in za­jeż­dża­jąc, py­ta­li na­po­ty­ka­nych miesz­kań­ców: Czy je­ste­ście bo­go­wie czy lu­dzie?

Mogą na in­nych gdzieś pla­ne­tach prze­by­wać isto­ty o tyle od nas do­sko­nal­sze, że w sto­sun­ku do nas są jak bo­go­wie. Ta­kie­mi isto­ta­mi zda­li mi się ci lu­dzie, któ­rzy mnie ota­cza­li.

Mó­wi­li coś mię­dzy sobą szep­tem bar­dzo śpiew­nym, ale tak że ich pra­wie nie sły­sza­łem: wi­dać nie chcie­li mnie obu­dzić.

Je­den tyl­ko z tych szep­ta­nych wy­ra­zów do­pły­nął do mego ucha, gdyż kil­ka razy go po­wta­rza­li. In­gle­za – in­gle­za – mó­wi­li, jak do­my­ślam się o mnie, uwa­ża­jąc mnie za An­gli­ka.

Po­sta­wę mie­li szla­chet­ną, wzrost do­rod­ny; pier­si na­przód po­da­ne, i czy to w nie­ru­cho­mo­ści czy w ru­chu, od­zna­cza­li się wiel­ką ela­stycz­no­ścią.

Cera ich była bia­ła, znacz­nie biel­sza od na­szej, ala­ba­stro­wa z od­cie­niem ró­żo­wym.

Ko­bie­ty mia­ły buj­ne wło­sy na gło­wie, spię­te prze­pa­ską; męż­czyź­ni zaś byli wy­go­le­ni na spo­sób rzym­ski. Wło­sy były róż­nych od­cie­ni za­rów­no ciem­ne jak ja­sne – i po­dob­nież oczy.

Ty­pów znacz­na roz­ma­itość tak, że nie było mię­dzy nimi po­do­bień­stwa, choć i róż­ni­ca nie­zbyt ja­skra­wa.

Wszy­scy wy­da­wa­li się w pięk­nym wie­ku od 25 do 35 lat – i od ich oso­by wia­ło cza­rem mło­do­ści i wdzię­ku. Zwłasz­cza ich uśmiech i spoj­rze­nie mia­ło w so­bie coś tak po­wab­ne­go, że moż­na­by rzec – roz­ko­cha­łem się w nich wszyst­kich w jed­nym mo­men­cie.

Ko­bie­ty tu­tej­sze, sam nie wiem do ja­kiej kla­sy na­le­żą­ce, wy­da­wa­ły mi się tak wy­twor­ne, jak­by ja­kieś księż­nicz­ki za­klę­te albo sio­stry owej Mi­mo­zy Shel­ley'a, co śród kwia­tów kro­czy­ła po ogro­dzie uśmiech­nię­ta i smęt­na.

Jed­na zwłasz­cza, w pięk­nej sza­cie róż­nych od­cie­ni bar­wy lila – mi­mo­wo­li bu­dzi­ła w mo­jej pa­mię­ci sło­wa, któ­re­mi Dan­te uczcił Be­atry­czę:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: