Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Misia rządzi - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
3 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Misia rządzi - ebook

Misia to czternastolatka, która uważa, że umie „rozgryzać” ludzi i manipulować nimi. Okłamuje wszystkich wokoło – swoich bliskich, znajomych, nawet chłopaka, który ją kocha. Dla niej to oczywiste, że nie da się żyć, mówiąc tylko prawdę. Kłamstwo rządzi! I Misia rządzi. No, może nie zawsze…

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7672-293-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Wypławka jest denerwująco wesoła. Wpatruje się w ksero podziału godzin, jakby to było coś ważnego. Dla mnie ważne jest, że przeżyłam pierwszy dzień w nowej szkole, chyba udało mi się nie zrobić żadnej większej wtopy. Zaczynam nowy fragment życia. Zamierzam nad wszystkim panować. Świadomie, odpowiedzialnie i dorośle. Koniec przypadkowych działań, szamotania się.

– Widziałaś, ile jest matematyki? A fizyki? – pyta niezmordowanie. Już przerobiłyśmy ilość polskiego, geografii i biologii. Na którą w piątek, na którą w poniedziałek i podział na grupy z informatyki, francuskiego i że wychowawczyni młoda, to pewnie bez doświadczenia.

– Nie.

– A anglika?

– Też nie – mruczę.

– Czemu? – patrzy na mnie zdumiona.

– Bo mnie to wcale nie interesuje – odpowiadam zgodnie z prawdą.

Interesują mnie ciuchy na dwóch anorektycznych manekinach, siedzących na wystawie, przed którą stoimy. Jeden jest w króciutkiej spódniczce i co najmniej trzech swetrach, wszystkich w odcieniach szarości, drugi w superspodniach i kurtce w kwiatki. Sklep jest jeszcze zamknięty. Początek roku zaczął się mszą w kościele o ósmej, a o dziewiątej w szkole. Teraz jest dziewiąta pięćdziesiąt.

– Chyba zrezygnuję z dodatkowego anglika – marudzi nadal.

– Jakiego dodatkowego?

– No z fakultetu. Chodziłam do szkoły językowej.

– Jak chcesz.

Ja chcę legginsy i jeden ze swetrów, najlepiej ten środkowy. Ma superwzór. Wielkie oka. Wygląda, jakby był robiony na drutach wielkości słupów telegraficznych. Mojej matce najbardziej podobałaby się pewnie ta spódniczka, chociaż nie. Jest dla niej za długa. Ona ostatnio gustuje w... takich przepaskach biodrowych.

– Bo są cztery w tygodniu...

– Co ma być, to będzie – odzywam się naraz, chyba trochę bez sensu. – Mnie wszystko jedno, czy jest pięć anglików, czy cztery.

– Cztery.

– No, właśnie.

Wypławka przykleja się obok mnie do szyby.

– Tam jest taka fajna bluzka – wzdycha.

– Gdzie? – zaciekawiam się.

– Z prawej, na wieszaku. Pod tą futrzaną narzutką.

– Ona nie jest fajna. Ona jest koszmarna – mówię autorytatywnie. – I co to w ogóle za kolor? Uszyli ją z jakiejś spranej szmaty do podłogi.

– Mnie się podoba – odpowiada niezrażona.

Patrzę ukradkiem na Wypławkę. Najgorsze są te jasne rzęsy i mysie włosy zebrane w kucyk. Teraz, w białym topie, ciemnej spódnicy i ciemnej marynarce wygląda jak aktorka z czarno-białego filmu. Nawet usta ma białe. Trochę fluidu, błyszczyku na usta, tuszu do rzęs i byłaby nie do poznania.

Ja też zaraz po obudzeniu wyglądałam inaczej niż teraz. A teraz wyglądam rewelacyjnie. Czuję to i mam potwierdzenie ze strony wielu osób, których spojrzenia podchwyciłam. Bardzo przyczyniły się do tego kosmetyki mamy. Hitem jest jej nowy podkład. Dziś go wypróbowałam.

– Muszę się zbierać – odrywam się od wystawy.

Gdyby tu były Sylwia i Luiza, które zauważyłam już w kościele, i które na szczęście chodzą do tej samy klasy co ja, sprawa wyglądałaby teraz inaczej. Na pewno bym się nie spieszyła do domu. Gadałybyśmy jak normalne dziewczyny. O kosmetykach, innych dziewczynach, wychowawczyni, że chyba nie za bystra, a nie o dodatkowych angielskich. Na bank doceniłyby moje kabaretki, które podprowadziłam z szafki mamy, wąską spódnicę, obcisłą białą bluzkę i fioletowe balerinki. Byłoby super.

– Jeszcze wcześnie.

– Tak, ale mam przygotować obiad i... – gryzę się w język.

Bo po co mówić obcym takie rzeczy? A Wypławka przecież jest jak najbardziej obca. Łączy nas tylko tyle, że chodziłyśmy przez trzy lata do tej samej podstawówki. Do klasy „a”. Przez jakiś czas nawet siedziałyśmy w jednej ławce. Potem ona się wyprowadziła na drugi koniec miasta i zmieniła szkołę. Teraz znowu chodzimy razem i jej się najwyraźniej wydaje, że czyni nas to przyjaciółkami. Przyssała się do mnie już na samym początku w klasie i choć tak lawirowałam, żeby usiąść obok Sylwii i Luizy, usiadłam z nią!

Jeszcze sobie pomyśli, że u mnie jakaś patologiczna rodzina. Robię obiad dla szóstki rodzeństwa, bo rodzice sobie zapili...

– Mam coś do zrobienia. Nara Sunia...

– Sonia – poprawia mnie cicho.

– Sorry – mówię z miłym uśmiechem, na który wiele osób się nabiera.

Tak jest i tym razem.

– Nie ma sprawy. Nic się nie stało – mówi takim tonem, jakby przepraszała, że nie ma jednak na imię Sunia i że postawiła mnie w niezręcznej sytuacji.

Znowu się uśmiecham. Ona nie wie, z kim ma do czynienia. Z Misią, która zmienia świat. Tak jak jej pasuje. I która ma jeszcze jeden talent. Potrafi rozgryzać ludzi.

* * *

Do domu docieram wściekła na maksa, bo Wypławka uparła się, że mnie odprowadzi, i w ogóle to miała ochotę pomóc mi przygotowywać obiad. Z trudem spławiłam ją na podwórku, na osłodę wymieniłyśmy numery komórek, obiecałyśmy sobie kontakt na G-G i Skypie. I jeszcze może dożywotnią przyjaźń, co? W życiu. Nie z nią. Nie z taką wypławkową istotą.

Nawet nie przypuszczałam, że z niej taka słodka pijawa.

To przygotowanie obiadu tak naprawdę polega na obraniu i ugotowaniu ziemniaków oraz podgrzaniu gulaszu.

Ziemniaki obieram może niezbyt dokładnie, za to w tempie ekspresowym, i siadam do Gadu-Gadu. Jest połowa dziewczyn z mojej podstawówki. Najwięcej gadam z Kaśką. Każda pisze, że ten dzisiejszy dzień to prawdziwy horror, ale najstraszniejsza jest historia Zyty, którą do budy podprowadziła mama. Zyta to ma już przekichane. Jakby moja matka wymyśliła coś tak absurdalnego, na pewno już na drugi dzień przeniosłabym się do innej szkoły. Ale mnie to nie grozi. Mojej matki nie stać nawet na to, żeby zadzwonić i spytać, jak było. Albo chociaż wysłać głupiego esa.

Postanawiam pogadać z Babi. Wykręcam do niej.

– Cześć, to ja. – Głos mam smutny, żałobny.

– Dzień dobry, Michalino. – Babi nie zwraca się do mnie inaczej. Nawet gdy byłam malutka, to byłam Michaliną, ewentualnie Michalinką. Nigdy Misią. Bo „misie to są w zoo”. A gdy byłam malutką Michalinką, mówiłam na nią Babi. I została Babi. Gdy słyszę „Michalino”, to się czuję jak panna służąca. „Michalina może już odwiesić szapoklak pana” albo coś w tym guście. – I jak było w szkole?

– Normalnie – burczę.

Idę do łazienki. Pod lustrem bateria kosmetyków. Trzy czwarte mamy. Przeciw zmarszczkom, przeciw starzeniu, przeciw pogodzeniu się z faktem, że czas jednak płynie. Psikam sobie na twarz taką mgiełką. Niestety, psikam sobie nią też do oka.

– Humorek nie dopisuje? – wzdycha.

– Dopisuje – burczę nadal i gorączkowo trę oko. Piecze jak cholera. Ale mgiełka działa. Naenergetyzowała mnie. Już jestem tak nabuzowana, że hej.

– To jak było w szkole? Poznałaś jakieś miłe koleżanki?

Boże, jaka ona jest stara, skoro zadaje takie pytania.

– Tak, jedną. Sonię. Bardzo miła – mówię słodko. – Z długim warkoczem. – Chcę jeszcze wspomnieć o kokardzie, ale nie ma co przesadzać. Warkocz i tak jest wystarczająco obciachowy.

– Sonia – powtarza Babi. – Piękne, niespotykane już imię.

Jakby się zastanowić, to ma rację. Imię to jedyna fajna rzecz, którą ma Wypławka. Szkoda, że ja jestem pospolita Miśka.

– W domu mówią na nią Sońka, Sonieczka – rozpędzam się. – Będziemy siedzieć w jednej ławce. Przy oknie – tu mi głos trochę smutnieje, bo przypomniało mi się, że nie siedzę z żadną z Jośkowatych.

Prawie widzę pomarszczony uśmiech Babi.

– Bardzo się cieszę. Co tak piszczy?

– Nic takiego. Telefon się rozładowuje – mówię uspokajająco, bo Babi boi się takich rzeczy. Dla niej nowinką techniczną jest każdy telefon, który nie ma tarczy oraz kabla, telewizor z pilotem, wodny odkurzacz, samoodmrażająca się lodówka, mikrofala i czajnik elektryczny. – Jak skończymy rozmawiać, to naładuję.

– A wychowawca jaki?

– Wychowawczyni.

– To wychowawczyni jaka?

– Miła.

– Może się zaprzyjaźnicie?

Bosz!, o mało nie dławię się własnym zdumieniem.

– Z kim?

– Z Sonią.

– A tak, tak. Oczywiście.

– A koledzy?

Koledzy! Bosz! Jest ich ośmiu albo dziewięciu. Same wypłochy. Wystraszeni. Dzieciuchy. Za to na dzisiejszej mszy widziałam superchłopaka. Nie zwróciłam na niego wcześniej uwagi, ale Luiza i Sylwia tak o nim szeptały, że jakoś wtedy wpadł mi w oko. Luiza nawet zaproponowała Sylwii, że mogą zrobić zawody: która go pierwsza poderwie. Chłopak jest z drugiej „c”, wołają na niego Łynu i ma ciemne, krótkie włosy. Stałam w takim miejscu, że go doskonale widziałam. Całą mszę próbowałam ściągnąć go wzrokiem, powtarzałam w myślach: „Popatrz na mnie, tu jestem, ta ładna, najładniejsza, popatrz na mnie”, ale kicha. Kręcił się jak wszyscy, ale nie odwrócił i nie spojrzał na mnie. Nic straconego. W końcu chodzimy do tej samej budy. Łynu. To pewnie od nazwiska. Łyński? Łynarski? Łyniewski? Kurczę, Babi chichocze, jakby usłyszała jakiś sprośny kawał.

– Aaa... W porządku – mówię szybko, nawet chyba za szybko. Na policzkach mam rumieńce. Przed oczami Łynu. – O co ci chodzi? – burczę. – A co u ciebie?

– O, znowu piszczy! Ewa jest?

– Będzie po piątej.

– Po siedemnastej – poprawia mnie jak zawsze.

– Po siedemnastej – mruczę.

– To jeszcze zadzwonię.

– Ja zadzwoniłam.

– Wiem, Michalino, wiem doskonale, pa.

– Pa.

„A koledzy jacy?”, „Poznałaś jakąś koleżankę?”, „Może się zaprzyjaźnicie?”. Babi ma czasami takie starcze pomysły. Z Wypławką? Nigdy w życiu!

Ale gdyby tak się zastanowić, to nie miałam i nie mam za dużo przyjaciółek. Najpierw była Ewelinka. Przyjaźniłyśmy się, dopóki Kaspian nie powyrywał jej części włosów. Łysą Ewelinkę upchnęłam gdzieś do kartonu, karton do pawlacza i siedzi tam nadal.

W przedszkolu zaczęłam przyjaźnić się z Madzią. To miała być przyjaźń do końca życia. Jej rodzice i moja mama też się polubili i nawet dwa tygodnie którychś wakacji spędziliśmy wszyscy w jakiejś agroturystycznej zagrodzie. Skończyło się w piątej klasie, gdy Madzia powiedziała, że jestem nudna i mam wielki tyłek. Gdy ja przez kolejne dwa tygodnie codziennie płakałam, ćwiczyłam i stałam godzinami przed lustrem w pokoju mamy, ona już siedziała w ławce z Julką.

Kiedy się czasami widujemy, nie mówimy sobie nawet „cześć”. A mnie wtedy serce rośnie i mam poczucie sprawiedliwości we wszechświecie, bo Madzia ma wielkie cycki, wielki tyłek i jest niewysoka. Nieciekawie to wygląda.

Teraz przyjaźnię się z Jośką.

* * *

Mama przychodzi po osiemnastej. Witam ją kwaśno-obrażoną miną. Mam do tego prawo. Bez słowa rozpakowuję reklamówki z zakupami, zapalam gaz pod garnkiem z zupą. Tyle mogę zrobić bez większej ujmy na honorze.

– Jak było w szkole?! – woła z łazienki. Nie odpowiadam, bo przecież nie słyszę: szumi woda, szeleszczą zakupy. – Jak było w szkole? – powtarza, wchodząc do kuchni. Związała włosy w kucyk. Już nie ma spódnicy i sweterka, tylko dżinsy i niebieską bluzkę. No i oczywiście makijaż. Ostatnio chyba w nim śpi.

– Normalnie – wzruszam ramionami.

– Opowiadaj.

– Nie ma o czym.

– Miśka, nie daj się prosić.

– Mogłaś do mnie zadzwonić...

– Z pracy? – prycha. – Wiesz, że wszystkie baby tam podsłuchują.

– No to co?! – wrzeszczę.

– Proszę cię, tylko nie wpadaj w ten swój ton użalania się nad sobą – mówi zniecierpliwiona. – Przecież nie lubisz, gdy do ciebie dzwonię i esemesuję. Ile mi to razy powtarzałaś? – Ma rację. Ale dziś bym lubiła. Powinna się tego domyślić. – Miśka, nie rób z igły wideł – dodaje już znacznie spokojniej. – Teraz możemy porozmawiać...

– Teraz to ja już nie chcę.

– Mówimy o godzinie w twojej nowej szkole! – Już bezpowrotnie straciła cierpliwość. Trzeba przyznać, że i tak długo się trzymała.

Przez chwilę patrzymy na siebie w milczeniu. Ona jest chyba trochę smutna.

– Idź do sklepu – mówi w końcu. – Zrobię listę i dam ci pieniądze.

– A ty nie możesz?

– Miśka, przecież dopiero co wróciłam z pracy. Pospiesz się, dobrze?

Wychodzę bez słowa. Na klatce mijam pana Chobotka. Na dwóch smyczach prowadzi dwa psy. Jeden jest żółty, drugi czarny. Oba utuczone.

– Dzień dobry – burczę. Wcale nie życzę mu dobrego dnia. Życzę mu, żeby przeprowadził się z tymi tłustymi, rannoszczekającymi kundlami na drugi koniec miasta.

– Dzień dobry. Pikuś, Kajtek, idziemy.

„Byle dalej” – międlę w ustach. Najlepiej na autostradę.

Sklep jest niedaleko, w pawilonie. Obok niego fast food U Hali. Ohydne hamburgery, kawa i herbata w plastikowych kubkach, frytki-olbrzymki. To do konsumpcji. Dla tych, którzy się na nią zdecydowali, kilka czerwonych, plastikowych krzeseł, dwa zielone stoliki. Parę kroków dalej kosze na śmieci. Przy nich pan Bronek, zwany Profesorem. Osiedlowa legenda. Teraz bezdomny, sypiający w pobliskich ogródkach działkowych, kiedyś – w zależności od tego, w co kto wierzy – ważny urzędnik, hrabia, ambasador, polityk, agent, dyrektor banku, znany aktor. W jednej ręce puszka piwa, w drugiej długi patyk. Podarta zielona kurtka, podarte sztruksy, brudna czapka z pomponem. I zawsze uśmiech odsłaniający niepełne uzębienie.

– Wiedziałaś o tym, że w przyszłym tygodniu ma być burza magnetyczna na słońcu? – rzuca w powietrze, gdy go mijam.

– Nie – uśmiecham się do niego. – Nie wiedziałam. Do widzenia.

W sklepie robię dwie rundy, ot tak, żeby mi trochę czasu zeszło. Zapomniałam tej listy mamy, więc robię zakupy na chybił trafił. Herbata zawsze się przyda, mama pije ją jak szalona, chleb chyba też. Klinek półtłusty, pleśniawka z zielonymi oliwkami, dwa pomidory. Coś jeszcze było na liście, ale nie pamiętam. OK. Tyle, co kupiłam, wystarczy na kolację i śniadanie. Z głodu nie umrzemy. Przy regale z kosmetykami natykam się na Jośkę. Wysoka, szczupła. Ciemne gładkie włosy, blada cera. Zawsze superubrana. Dziś na czarno. Trochę emo, trochę gothic. Też bym tak chciała wyglądać. Zacznę zapuszczać włosy, kiedyś je na pewno ufarbuję na kolor ciemnej wiśni. Teraz nie mogę, bo mama by mnie zabiła.

Jośka chodzi do ostatniej klasy naszego rejonowego gimnazjum. Znamy się z podwórka. Od maleńkości. Wtedy była jeszcze Joasią. Ostatnio jest Jośką. „Brzmi lepiej”. Zawsze ją podziwiałam. A na śmierć i życie zaprzyjaźniłyśmy się jakieś pół roku temu.

– I co tam? – pyta.

– W porzo – rzucam z przekonaniem.

Ogląda kosmetyki. W zgięciu łokcia wisi koszyk. W środku, zgodnie z ruchem ręki Jośki, telepie się samotna cytryna.

– Jak w budzie?

– W porzo – powtarzam, a potem biorę do ręki jakąś niebiesko-zieloną tubkę. Maseczka. Każdy rodzaj cery. – A u ciebie?

– U mnie zawsze OK – śmieje się. To już wiem i to zawsze mi w niej imponuje. – Ale już liczę dni do końca. Chyba wezmę... – wskazuje na make-up. Beżowy z „drobinkami złota”.

– Super – mówię szczerze. Też sobie taki kupię. – Do końca roku?

– Do końca tygodnia – prycha.

– No, jasne, jasne.

– W piątek idę na imprę.

– Super – to mówię jeszcze szczerzej, niż w sprawie z makeupem. – A gdzie?

– A jeszcze nie wiem. Ale idę na pewno. – Teraz ogląda błyszczyki do ust. Mnie się podoba ciemnoróżowy. A obok supercienie do powiek. Biorę zestaw z odcieniami fioletu. Moje kolory. Jaka cena? 9.80.

– Impra z jakiegoś konkretnego powodu? – rzucam ot tak, mimochodem.

– Ze smutku, że się buda zaczęła. Drogie to. Pożycz mi dwie dychy, co? – mówi naraz.

Szybko liczę w myślach. Mogę zrezygnować z coli, mam jakieś drobne...

– Tylko dychę. Nie mam więcej – głos jakoś tak zrobił mi się przepraszający.

– Niech będzie. Na błyszczyk wystarczy.

– A to? – wskazuję na make-up. – Mówiłaś, że bierzesz.

– Bo biorę – śmieje się cicho. A potem rozgląda się dokoła i jednym szybkim ruchem wkłada tubkę do wewnętrznej kieszeni kurtki. – Co masz taką minę? – syczy.

– Nie, nic... masz tu – podaję jej monety.

– Oddam ci jutro.

– Nie ma sprawy.

– Wczoraj podprowadziłam sobie takie coś – wskazuje na plastikową, czerwoną klamrę do włosów.

– Super...

– Bierz te cienie – mówi naraz.

– Które? – pytam bez sensu.

– Te, które oglądałaś – rozgląda się. – Nikt nie patrzy.

Serce zaczyna mi skakać.

– Eee, chyba nie... Szukam matowych.

– Jak chcesz – wzrusza ramionami.

– Bosz!, muszę starej kupić jeszcze jakieś musli – zmieniam temat. – Na razie – ruszam w prawo.

Parkuję obok płatków. Serce nadal wali mi jak oszalałe. Jezu, ta Jośka to ma wyraźnie nerwy z drutów stalowych.

Mam mieszane uczucia. Wiadomo, kradzież jest be. Ale w przypadku Jośki sprawa wygląda inaczej. Znam swoją przyjaciółkę. Nie robi tego dla zabawy. Tego jestem pewna. Ma jakiś ważniejszy powód. Może w ten sposób chce coś wyrazić? Bunt? Złość? Swoją indywidualność? Porozmawiam z nią o tym kiedyś. Ale co teraz? Co, gdy wyjdziemy ze sklepu? Potraktować całą sprawę jako żart? Udawać, że się nic nie stało? Pochwalić ją, że jest szybka? Odważna? Spytać ot tak sobie, ile już ukradła? I co? I czemu nie ukradła błyszczyku? Bosz!, a co, gdy zacznie piszczeć przy drzwiach?

Na miękkich nogach docieram do kasy. Jośka już tam jest. Przed nią stoi kobieta z wózkiem pełnym mąki, kaszy, cukru i soków.

– Mam jeszcze tusz – szepcze do mnie Jośka, gdy staję koło niej. W koszyku obok cytryny leży błyszczyk.

– Czarny? – pytam z kamienną twarzą, choć serce nadal mi się tłucze..

– Grafitowy.

– To lepszy.

Mąki, cukry, kasze, wody i, jak się okazuje, jeszcze trzy torebki soli zostają zapłacone. Kobieta wciska to wszystko do reklamówki. Jak ona zamierza się z tym zabrać? Co: Sziwa? Osiem rąk? Nie, nie pójdę z Jośką. Złapią nas obie! Muszę się jakoś wymiśkować.

– Słuchaj, jeszcze muszę coś dokupić – mówię szybko i macham w kierunku drugiego końca sklepu.

– OK. To na G-G.

– Mhm.

– Cze.

– Cze.

Staję obok regałów z sokami. Niby wybieram, ale tak naprawdę obserwuję Jośkę. Płaci, pyta o coś kasjerkę, pakuje rzeczy do reklamówki. Cały czas na luzie. Jest niezwykła. W końcu wychodzi. Przy drzwiach nic nie piszczy.

Bosz! Ale się wygłupiłam. Ale ze mnie cykor. Zrobiłam obsuwę na maksa. Żeby tylko Jośka się niczego nie domyśliła. Totalna ze mnie idiotka.

Mama wita mnie wymownym stukaniem w tarczę zegarka.

– No, co? Kolejka była – burczę.

– Jasne, chyba do sąsiedniej ulicy.

Podaję jej siatkę z zakupami.

– Mam jeszcze kawałek szarlotki, zrobię herbatę z miodem i na spokojnie opowiesz, co tam w szkole.

– Nie – kręcę przecząco głową. – Nie jestem głodna. I nie ma naprawdę o czym mówić – wzruszam ramionami.

– To nie było nic ciekawego?

Było w sklepie. Z Jośką. Ale o tym na pewno nie porozmawiamy. I będzie. Na imprezie, na którą idzie Jośka i na którą ja nie idę.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: