Misja: przetrwanie. Wilczy szlak - ebook
Misja: przetrwanie. Wilczy szlak - ebook
Kolejna po Złocie bogów bestsellerowa powieść dla młodzieży o niebezpiecznej wyprawie Becka Grangera.
Trzymająca w napięciu akcja, od której nie można się oderwać.
W katastrofie lotniczej na Alasce ginie pilot, a wuj Al zostaje ciężko ranny. Beck wraz ze swym przyjacielem Tikaanim musi jak najszybciej sprowadzić pomoc. Chłopcy wyruszają w niebezpieczną podróż przez pierwotne iglaste lasy, mroźne pustkowia i zasypane śniegiem góry. W ślad za nimi podąża ktoś jeszcze...
Jak przejść przez skute lodem jezioro...
Jak wykopać jamę w śniegu, by przetrwać nawałnicę...
Jak odeprzeć atak niedźwiedzia...
Beck walczy z czasem i żywiołami. Czy uda mu się przejść przez niebezpieczne góry i sprowadzić pomoc?
Przeczytaj fragment:
Beck złapał pędraka grubości palca i przyjrzał mu się z bliska. Robak wił się i kręcił jak ożywiony kawałek sznurka. Chłopiec zastanawiał się przez chwilę.
– Zawsze, kiedy je jem, w ramach zemsty robią mi kupę na język.
– Zawsze? Chcesz mi powiedzieć, że jadłeś to więcej niż raz i jeszcze ci nie zbrzydło?
Beck uśmiechnął się, odgryzł pędrakowi główkę, szybko ją wypluł i połknął resztę robaka.
– Wiesz, że ten robal ma osiemdziesiąt procent białka? A wołowina tylko dwadzieścia.
– Mniam! – Tikaani podniósł kilka larw, przyjrzał się im z filozoficzną miną i włożył je sobie do ust. Skrzywił się. – Mamy do tego frytki?
–Smakują lepiej, jeśli się im najpierw odgryzie głowę.
–Teraz mi to mówisz?!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-515-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bear Grylls od zawsze kocha przygody. Alpinista, odkrywca, ma czarny pas w karate. Przeszedł szkolenie w brytyjskich oddziałach specjalnych SAS, gdzie nauczył się sztuki przetrwania. W wieku 21 lat przeżył ciężki wypadek podczas skoku spadochronowego – złamał kręgosłup w trzech miejscach. Mimo to po dwóch latach rehabilitacji zrealizował swe dziecięce marzenie i jako najmłodszy Brytyjczyk w historii stanął na szczycie Mount Everestu. Wyczyn ten odnotowano w Księdze rekordów Guinnessa. Jest znany dzięki swym fascynującym wyprawom oraz z programu telewizyjnego Szkoła przetrwania prezentowanego na kanale Discovery Channel.Rozdział pierwszy
Awionetka pełzła po niebie niczym owad po obrusie.
Daleko w dole Beck Granger ujrzał kolorową mozaikę alaskich pustkowi. Pora roztopów niemal zupełnie ustąpiła już wiośnie. Nie tak dawno cały krajobraz pokrywała jednolita, śnieżno-lodowa powłoka. Teraz oczom chłopca ukazały się jodły, trawa i mech, przeplecione strumieniami i rzekami o krystalicznie czystej wodzie – niekończące się połacie o różnych odcieniach zieleni, zszyte w jedną całość cienkimi srebrnymi nitkami.
Beck przycisnął nos do szyby i przez chwilę obserwował mglisty zarys wirującego śmigła. Znajdował się na pokładzie lekkiego, jednoskrzydłowego samolotu Cessna 180, który – jak objaśnił siedzący obok pilota wuj Al – wykorzystywano do najcięższych prac na dalekiej Północy. Opływowy kadłub kształtem przypominał grubą rybę. Przestronna sześcioosobowa kabina tym razem mieściła zaledwie trzech pasażerów, nie licząc pilota. Tylne siedzenia zajmowały bagaże i ekwipunek.
Wszyscy na pokładzie mieli na uszach duże, wyściełane słuchawki. Bez nich rozmowa byłaby niemożliwa z uwagi na przeraźliwy warkot silnika. Mimo to wibracje maszyny zamieniły żołądek chłopca w bęben wirującej pralki.
Wtem w słuchawkach rozległ się szum, co oznaczało, że za chwilę odezwie się pilot.
– Przedłużam czas lotu o godzinę.
Pilotem była wesoła, krępa kobieta w średnim wieku, której rysy zdradzały, że pochodzi z tych terenów.
– Przed nami fatalna pogoda. To zbyt wielkie wyzwanie dla naszego samolociku. Muszę ominąć te góry.
Gdy tylko ucichł szum interkomu, samolot zaczął się przechylać.
– Dobra – zawołał Beck, ale ponieważ zapomniał włączyć mikrofon, jego głos utonął w ryku silnika.
Samolot wykonał zwrot, ukazując pasażerom widok na góry. Beck chłonął ich potęgę spojrzeniem pełnym respektu. Odwilż dotarła tu jedynie do niższych partii – być może wyżej śnieg nigdy nie topnieje. Również drzewa porastały tylko dolną część stoków, tworząc postrzępioną linię graniczną z nagimi, skalnymi szczytami, otulonymi cienką warstwą śniegu i lodu. Wyglądało to tak, jakby w początkowej fazie wypiętrzania się górskie masywy otrzepały się z roślin.
Góry przykrywała ciemna, spiętrzona chmura burzowa, niczym potwór pożerający skalne grzbiety. Była to prawdziwa, nieokiełznana siła natury i Beck rozumiał już, dlaczego pani pilot nie chciała podejmować ryzyka w tak małym samolocie. To tak, jakby człowiek miał się zmierzyć z napotkanym w lesie niedźwiedziem. Nie trzeba kusić losu, lepiej omijać niebezpieczeństwo i po prostu dalej żyć.
W słuchawkach ponownie rozległ się szum i głos pilota.
– Dobra wiadomość, burza oddala się, ale nie chciałabym jej dogonić. Trochę opóźni nas ten okrężny lot. Mam nadzieję, że Anakat jest tego wart.
– Na pewno – stwierdził z przekonaniem wuj Al. – Proszę mi zaufać.
Celem wyprawy była wioska Anakat, położona nad Morzem Beringa, na zachodnim wybrzeżu Alaski.
– Byłam tam raz czy dwa – ciągnęła kobieta za sterami samolotu. – Podtrzymują tam wielowiekowe tradycje ustnego przekazu. Potrafią bez zająknięcia wyrecytować całą swą historię. Znają te ziemie na wylot.
– Nie mogę się doczekać tego spotkania – powiedział wuj Al, po czym odwrócił się, puszczając oko do siedzącego za nim Becka, a ten uśmiechnął się w odpowiedzi. Obaj wiedzieli, że nie lecą na zwykłą wycieczkę.
Wuj Al nie jeździł na zwykłe wycieczki. Każda z jego podróży miała określony cel. Dla reszty świata był to sir profesor Alan Granger – archeolog znany z występów w programach telewizyjnych oraz z ogromnego zainteresowania ochroną przyrody. Nieżyjący już rodzice Becka zabierali go swego czasu na wyprawy po całym świecie, organizowane przez Jednostkę Zieloną, działającą na rzecz ochrony środowiska. Teraz Al z zapałem kontynuował pracę swojego młodszego brata, ojca Becka.
– Oczywiście nie mam nic przeciwko programom edukacyjnym w szkołach – powiedział kiedyś Beckowi. – Ale w ten sposób nauczysz się znacznie więcej.
Było to, jak przypomniał sobie chłopiec, podczas wyprawy do odległych rejonów Australii, gdzie mieli zamieszkać wśród Aborygenów.
Beck ponownie przykleił nos do szyby. Choć z pozoru wszystko tu wyglądało inaczej niż spalona słońcem pustynia Australii Zachodniej, coś łączyło oba światy. Była to wszechpotężna Matka Natura – piękna, ale jednocześnie surowa i nieprzyjazna. To ona ustanawiała prawo. W takich warunkach przypadkowy człowiek zginąłby marnie.
Co innego człowiek odpowiednio przygotowany. Taki ktoś może żyć w harmonii z tutejszą przyrodą, nie pragnąc niczego więcej – jak Inuici, od tysięcy lat zamieszkujący dzikie pustkowia dalekiej Północy, od Alaski aż po Grenlandię. W ich świecie niezmiernie ważną rolę odgrywają kultura i tradycja, przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie – jak w Anakacie. Tego nie można wyczytać z książek ani Internetu – to po prostu trzeba przeżyć.
Beck z wujkiem Alem przylecieli z Londynu do Seattle dużym, wygodnym samolotem pasażerskim. Supernowoczesne lotnisko Seattle-Tacoma lśniło czystością, przypominając raczej miasteczko z ery kosmicznej. Stamtąd udali się mniejszym i bardziej zatłoczonym samolotem do Anchorage, by wreszcie zająć miejsca na pokładzie malutkiej cessny i odbyć czterogodzinny lot nad dzikim, niezmienionym od tysięcy lat krajobrazem. Po każdym etapie podróży Beck czuł, jak gdyby zrzucał niepotrzebny balast – kolejną warstwę dwudziestego pierwszego wieku.
Ktoś pociągnął go za rękaw. Beck odwrócił się od okna do siedzącego obok trzeciego pasażera samolotu – najbardziej zapalonego entuzjasty dwudziestego pierwszego wieku.
Trzynastoletni Tikaani był rówieśnikiem Becka i choć mówił po angielsku z czystym amerykańskim akcentem, rysy twarzy oraz lśniące ciemne włosy od razu zdradzały jego pochodzenie – należał do jednego z ludów inuickich zwanych Anakami. Co więcej, był synem wodza Anakatu, człowieka patrzącego w przyszłość, który pewnego dnia stwierdził, że izolacja wioski nie może dłużej trwać. Ktoś musiał opuścić osadę, by zobaczyć, jak się żyje w cywilizowanym świecie. Wybrano więc Tikaaniego i wyekspediowano go do szkoły w Anchorage. Tam też po wylądowaniu wuj Al otrzymał wiadomość od znajomych z Anakatu z prośbą o zabranie chłopca do wioski.
Zamiast skorzystać z interkomu, Tikaani przysunął się do ucha Becka, odchylił słuchawkę i krzyknął:
– Na co patrzysz?
Beck odpowiedział w ten sam sposób, przechylając głowę w kierunku kolegi.
– Podziwiam krajobraz! – krzyknął. – Jest niesamowity.
– Aha – Tikaani wyciągnął szyję, by spojrzeć przez okno, uprzejmie udając zaciekawienie. W rzeczywistości widywał to wszystko niemal każdego dnia.
– Taak – zamachał cienkim iPodem w srebrzystej plastikowej obudowie, który pożyczył od Becka w Anchorage. – Jak się w tym włącza odtwarzanie losowe?
Beck z trudem powstrzymał się, by nie przewrócić oczami. Zamiast tego delikatnie zabrał iPoda z rąk Tikaaniego i pokazał mu, jak się przewija opcje na ekranie.
– Dzięki!
Tikaani wrócił na swoje miejsce. Cienkie przewody iPoda znikały pod grubymi słuchawkami. Beck uśmiechnął się do swoich myśli i potrząsnął głową. Plan zapoznania Tikaaniego z osiągnięciami nowoczesnej cywilizacji powiódł się aż zanadto. Beck podejrzewał, że gdyby tylko młody Anak mógł to zrobić, pewnie z radością porzuciłby cały bagaż kultury i tradycji swego ludu.
Wkrótce zresztą miała się ku temu nadarzyć okazja. Świat Tikaaniego czekała zmiana tak radykalna, że wyrastała nawet poza najśmielsze wyobrażenia jego ojca. Dwa lata temu geolodzy z międzynarodowej korporacji Lumos Petroleum odkryli pod Anakatem olbrzymie złoża ropy naftowej.
* * *
Oczywiście wydarzenie to wywołało szereg dyskusji w wiosce. Należało się bowiem zastanowić, jak zareagować na próby przesiedlenia mieszkańców, odebrania im ziemi przodków i zniszczenia tradycyjnego sposobu życia przez olbrzymi koncern naftowy, który na osłodę zaoferował każdemu Anakowi nowy dom z wszelkimi nowoczesnymi udogodnieniami oraz pieniądze na koncie bankowym, pozwalające na zakup nawet najdroższego modelu iPoda...
Beck wiedział, że Tikaani jest całym sercem za tą zmianą. Nie mógł się już doczekać przesiedlenia. Ale dla dorosłych mieszkańców Anakatu sprawa nie była taka prosta. Pieniądze oferowane przez Lumos znaczyły tyle co nic dla kogoś, kto i tak nigdy nie potrzebował zbyt wiele. Co innego tradycja i zwyczaje plemienne, które dla większości Anaków stanowiły bezcenną wartość, opierającą się wszelkim kalkulacjom księgowych z Lumosu.
Właśnie te wydarzenia przyciągnęły do wioski wuja Ala. Postanowił nakręcić film dokumentalny o tradycyjnym stylu życia w Anakacie. Jeśli wszystko miałoby się tu zmienić, przynajmniej pozostanie jakiś ślad nieistniejącego już świata. Co więcej, dzięki takiemu programowi ludzie poznaliby los wioski.
* * *
Nagle rozległ się potężny huk i samolot zachybotał. Beck kurczowo ścisnął podłokietniki fotela. Po chwili awionetka odzyskała równowagę. Silnik wciąż pracował prawidłowo. Tikaani siedział wyprostowany jak struna i z pobladłą twarzą patrzył przed siebie. Beck skrzywił usta w wymuszonym uśmiechu. „O rany! Chyba trafiliśmy na turbulencje, i to jakie!”, pomyślał.
Nagle silnik zaczął się dławić i kaszleć, co znów wywołało gwałtowne drgania samolotu. I wtedy Beck ujrzał przez okno smużkę ciemnego dymu. Wydobywała się z silnika. Po chwili zamieniła się w paskudną, czarną chmurę, która coraz bardziej wypełniała lodowate powietrze za oknami cessny.
Samolot zaczął wyraźnie przechylać się na jedną stronę. I choć po chwili odzyskał równowagę, Becka oblał zimny pot. Cessna spadała, i to z dużą prędkością.
– Mamy awarię – jak dotąd uspokajający ton głosu pilota stał się chłodny, służbowy.
– Wysiadło podawanie oleju i silnik się przegrzewa. Ustawiam samolot dziobem w dół. Mam nadzieję, że w ten sposób powietrze ochłodzi silnik na tyle, by mógł na nowo zastartować.
„Mam nadzieję?!” – miał ochotę krzyknąć Beck. Jako pasażer spadającego samolotu chciałby usłyszeć coś bardziej konkretnego...
Szum w słuchawkach ucichł i Beck słyszał teraz jedynie buzowanie własnej krwi. Silnik zgasł. Ucichły wszelkie dźwięki, ustały wibracje. Ściągnął słuchawki. Na zewnątrz powietrze smagało kadłub samolotu.
Przez przednie okna widać było zbliżającą się ziemię. Beck usłyszał komunikat, wypowiadany opanowanym, choć naglącym tonem:
– Mayday, mayday, mayday, tu Golf, Mike, Oscar...
– Beck...
Beck ledwo słyszał. Wzrok miał wbity w zbliżające się drzewa. „To musiało wyglądać właśnie tak...”.
– Beck! – tym razem krzyk wuja Ala przywołał chłopca do rzeczywistości. – I ty, Tikaani.
Ten ostatni również patrzył przed siebie jak zahipnotyzowany. Al pstryknął palcami przed oczami Tikaaniego, by go wyrwać z transu.
– Natychmiast przyjąć pozycję ratunkową! Wiecie, jak wygląda.
Chłopcy spojrzeli po sobie, po czym bez słowa zgięli się wpół, objęli rękami kolana i czekali. Beck nie miał pojęcia, co w tej chwili chodziło po głowie Tikaaniemu, ale sam myślał gorączkowo.
„Teraz już wiem, co czuli mama i tata”.
Trzy lata wcześniej rodzice Becka lecieli podobną awionetką, która rozbiła się w dżungli. Samolot został odnaleziony, oni nie. Uznano ich za zmarłych.
Do tej pory Beckowi nie przyszło do głowy, że katastrofa lotnicza może trwać dłużej niż ułamek sekundy, a przecież spadający samolot nie od razu się rozbija. Siedząc na pokładzie, można tylko czekać i próbować nie myśleć o zbliżającej się ziemi...
Wtem ponownie rozległ się warkot silnika i zdecydowane ściągnięcie drążka sterowego poderwało samolot w górę. Siła ciążenia wcisnęła Becka w siedzenie, Tikaani wydał triumfalny okrzyk. Beck uniósł głowę, gdy poczuł, że maszyna wyrównuje poziom, ale w tej samej chwili tuż przed dziobem samolotu zobaczył drzewa.Rozdział drugi
Pamiętał zaledwie urywki tego, co się wydarzyło. Wirująca za oknami samolotu ziemia zlewająca się w rozmazaną całość, potworne uderzenie, jakby zadane pięścią olbrzyma, ból i hałas... A potem tylko ciemność.
„Żyję!” – to była pierwsza świadoma myśl Becka. Nie był nawet pewien, czy w momencie zderzenia stracił przytomność. Głowę chłopca przeszywał kłujący ból, ciało miał poranione i posiniaczone, ale najważniejsze, że było już po wszystkim, a on mógł oddychać.
Jęki tuż obok powiedziały mu, że przeżył także Tikaani. On również musiał na nowo pozbierać cały swój świat w jedną całość.
– Jak się czujesz? – zapytał Beck.
W odpowiedzi Tikaani tylko jęknął i złapał się za głowę. Sposób, w jaki się poruszał, bez wrzasków i gwałtownych oddechów, oznaczał, że wszystkie kości miał całe.
Po chwili do Becka dotarło, że leżą przysypani drobnymi fragmentami samolotu, kawałkami pleksiglasu... i chyba jeszcze drewna.
Powoli uniósł głowę i spojrzał przed siebie.
Samolot wbił się w plątaninę gałęzi i martwych, powalonych drzew. Uderzając o ziemię, jego przednia część roztrzaskała się na drobne kawałki, które spadły deszczem na pasażerów w środku.
– Wujku? – zapytał niepewnie Beck.
Al i pilot siedzieli na przednich miejscach, nieruchomo, z opadłymi głowami. Serce Becka przeszył lodowaty dreszcz – skoro najbardziej ucierpiała przednia część samolotu, to i ich życiu zagrażało największe niebezpieczeństwo. Wygramolił się ze swego fotela i nie zważając na ukłucia bólu, jakie odczuwał w całym ciele, powoli przesunął się na przód kabiny. Szybko powtórzył sobie w myślach cztery kluczowe elementy niezbędne przy udzielaniu pierwszej pomocy: „oddech, krwawienie, złamania, oparzenia”, następnie przyłożył dwa palce do szyi Ala, tuż obok jabłka Adama i... odetchnął z ulgą. Tętno było słabe, ale miarowe.
Teraz przyszła kolej na pilota. Beck chwycił kobietę za włosy, by odchylić głowę i odsłonić szyję. Tym razem nie wyczuł tętna. Spróbował ponownie, ale po chwili stracił nadzieję, bo zdał sobie sprawę, że jej ciało robi się coraz zimnejsze. Rad nierad, wyciągnął głowę nieco bardziej do przodu, by sprawdzić, co się stało. W wyniku uderzenia samolotu o ziemię drążek sterowy przechylił się z całą siłą do tyłu i uderzył kobietę w pierś, co prawdopodobnie spowodowało natychmiastową śmierć.
Panel sterowania był kompletnie zniszczony. Radio nie nadawało się do nawiązania łączności ze światem – została z niego jedynie plątanina kabli.
Po chwili Beck nachylił się nad Alem – nogi wuja były pokryte czerwonymi plamami. Tuż nad kolanem ziała głęboka rana, z której cały czas sączyła się krew. Trzeba było szybko zatamować krwawienie.
Oczy Tikaaniego były szkliste – najwyraźniej wciąż nie dotarło do niego, co się stało. Beck pomyślał nagle z przerażeniem, że chłopiec mógł doznać wstrząsu mózgu. Nawet przy braku obrażeń wewnętrznych i złamanych kości uszkodzenie mózgu mogło go zabić.
Pamiętał lekcje pierwszej pomocy podczas szkolenia kadetów, w którym niegdyś uczestniczył.
– Panowie, istnieją cztery podstawowe objawy wstrząsu mózgu – instruktor przemierzał salę tam i z powrotem, wyrzucając z siebie słowa niczym pociski z karabinu. – Rozkojarzenie! Problemy z pamięcią! Brak koncentracji! Zaburzenia neurologiczne! Proszę powtórzyć, panie Granger.
– Eee – wyjąkał zaskoczony Beck.
Instruktor uśmiechnął się szyderczo.
– Utrata pamięci lub rozkojarzenie, a może po prostu brak koncentracji. Panowie, pan Granger właśnie doznał wstrząśnienia mózgu. Fatalnie się zaczyna...
Teraz Beck naprawdę potrzebował pomocy Tikaaniego i miał wielką nadzieję, że z chłopcem jest wszystko w porządku. Musiał to natychmiast sprawdzić. Przysunął się więc do niego i ujął go za głowę, by przyjrzeć jego oczom. Źrenice miały tę samą wielkość – dobry znak. Na tym polegało pierwsze rozpoznanie zaburzeń neurologicznych.
– Jak się nazywasz? – pytanie sprawdzające zdolność kojarzenia.
– Eee... Tikaani...
Teraz koncentracja:
– Wymień od tyłu miesiące w roku, zaczynając od grudnia.
– Eee... – twarz chłopca zmarszczyła się z wysiłku. – Grudzień... listopad... wrz... nie, październik...
– Wystarczy – Beck puścił głowę Tikaaniego. – Zamknij oczy i dotknij nosa. To kolejny etap badania neurologicznego.
Tikaani wykonał polecenie bezbłędnie i bez wysiłku, a potem otworzył oczy i dźgnął Becka w nos. Beck uśmiechnął się blado. Wydawało się, że wszystkie procesy myślowe Tikaaniego przebiegają właściwie.
– OK, nic ci nie jest – odetchnął z ulgą. – Musimy wydostać stąd wujka Ala. Zobaczmy, co jest na zewnątrz.
Aby się dostać do wyjścia, Beck musiał się przecisnąć obok wuja. Drzwi ani drgnęły. Naparł mocniej, ale wkrótce stało się jasne, że blokowały je od zewnątrz zarośla. Drzwi od strony pilota również zaklinowały się na dobre. Z samolotu można się było wydostać tylko przez rozbitą, przednią szybę.
Beck powoli wygramolił się przez okno i stanął na kadłubie. Gdy tylko wydostał się z ciasnej kabiny, poczuł przenikliwy, zimny wiatr. Przypomniał sobie, że wszyscy zabrali płaszcze – teraz będą im bardzo potrzebne. Rozejrzał się wokół, próbując zorientować się w terenie.
Samolot był do połowy zakopany w plątaninie obumarłych zarośli. Znajdowali się na skraju niewielkiej polany otoczonej tundrą i karłowatymi sosnami. Wokół wyoranego w ziemi rowu leżały rozrzucone szczątki maszyny. Podwozie odpadło pod wpływem uderzenia, a ze skrzydeł pozostały poszarpane kikuty. W stygnącym silniku coś pykało.
Z dołu dobiegło gwizdanie. Tikaani wychylił głowę przez rozbite okno, obejmując spojrzeniem obraz zniszczenia, po czym wyjął niewielką, zieloną skrzynkę.
– Znalazłem apteczkę.
– Świetnie, dzięki.
Beck ponownie zanurkował do samolotu.
– Pomóż mi zająć się wujkiem Alem.
Martwa kobieta w kabinie wciąż siedziała przypięta do siedzenia pilota. Beck spojrzał na nią jakby przepraszająco. Nie wypadało jej tak po prostu zostawić, przykrył więc ciało znalezionym obok kocem gaśniczym. Teraz obaj chłopcy mogli skupić całą uwagę na Alu.
Odpięcie pasów poszło sprawnie, ale potem trzeba było, możliwie jak najdelikatniej, wyciągnąć dorosłego mężczyznę z samolotu przez wąski otwór, który kiedyś wypełniała przednia szyba.
Dziób cessny był stanowczo za mały, by położyć na nim Ala. Z kolei na ziemi leżało zbyt wiele połamanych gałęzi. Musieli go jakoś wynieść na grzbiet samolotu. Najpierw razem przewrócili nieprzytomnego mężczyznę na plecy, następnie Tikaani został w kabinie, by go pchać, podczas gdy Beck ciągnął wuja z zewnątrz. Po wielu próbach w końcu wywlekli go przez rozbitą przednią szybę na kadłub wraku. Kiedy Tikaani podtrzymywał Ala, Beck ześlizgnął się na ziemię po tylnej części samolotu. Zarzucił sobie wuja na barki i ułożył go na kawałku twardego gruntu, który oczyścił nogami z sięgających do kolan zarośli.
Teraz wreszcie można było porządnie zbadać ranę Ala.
– Zasady pierwszej pomocy są bardzo proste do zapamiętania – mówił instruktor. – Po wdechu następuje wydech. Krew krąży w żyłach. Wszelkie odstępstwa od tych zasad oznaczają, że coś jest nie tak i trzeba podjąć odpowiednie działania.
Najpierw należało umieścić opaskę uciskową nad rozcięciem na nodze Ala. Zwyczajny opatrunek nie zdołałby powstrzymać takiego upływu krwi. Beck otworzył apteczkę i wyjął kawałek bandaża, którym owinął nogę wuja pojedynczą warstwą tuż nad raną. Następnie związał oba końce w zwykły węzeł i zaczął się rozglądać za tym, czego teraz potrzebował.
Tikaani przyglądał się temu wyraźnie zafascynowany.
– Potrzebny mi jest krótki patyk – powiedział Beck.
Tikaani natychmiast znalazł odpowiedni kawałek drewna wśród obumarłych gałęzi i podał go swemu towarzyszowi. Patyk był trochę za długi, Beck złamał go więc na kolanie, po czym umieścił około piętnastocentymetrowy kawałek na węźle bandaża, a następnie zawiązał na nim kolejny węzeł. Wreszcie przekręcił patyk, by w ten sposób zacisnąć opaskę.
– Rany! To tak, jakby zakręcić kurek – zdumiał się Tikaani.
– Właśnie – odpowiedział Beck. – Coś w tym stylu.
Tamowanie krwotoku rzeczywiście przypominało zakręcanie kranu. Od czasu do czasu należało trochę poluzować opaskę; w przeciwnym razie Al straciłby kończynę wskutek braku dopływu krwi. Na razie jednak opatrunek zapobiegał wykrwawieniu.
– Przytrzymaj patyk.
– Jasne – zgodził się ochoczo Tikaani. Beck obwiązał kawałek drewna ostatnią warstwą bandażu, by w ten sposób usztywnić opatrunek i uśmiechnął się do kolegi.
– Chyba nie zbiera ci się na wymioty, co?
Tikaani trochę pobladł, ale w tych okolicznościach było to zrozumiałe. Spojrzał Beckowi prosto w oczy.
– Raczej nie.
– To dobrze.
Wyciął nożyczkami dziurę w spodniach wuja wokół rany, która wreszcie ukazała mu się w całości. Było to głębokie rozcięcie na dobre osiem centymetrów długości. Beck zastanawiał się, w jaki sposób powstało. Być może noga zahaczyła o jakąś ostrą część rozbitej tablicy przyrządów pokładowych. Rana biegła od kolana w górę. Sączyła się z niej ciemna, gęsta krew, która sama z siebie by zakrzepła i utworzyła strup, ale na zwykłym skaleczeniu, tutaj było jej po prostu zbyt dużo.
Beck starał się jak najdokładniej zbadać ranę, nie dotykając jej. Aż za dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że środowisko nie jest sterylne i należałoby się posługiwać rękawiczkami lekarskimi. Najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się teraz przydarzyć, byłoby wywołanie zakażenia.
Uwagę Becka zwrócił delikatny brzęk metalu o szkło. W apteczce znajdowała się buteleczka z płynem dezynfekującym, w której Tikaani właśnie zanurzał pincetę.
– Ranę trzeba oczyścić z wszelkich zanieczyszczeń, w tym brudu, martwego naskórka i fragmentów zakrzepłej krwi – wyrecytował. – W tym celu najlepiej zastosować pincetę wysterylizowaną w roztworze dezynfekującym.
– Skąd to wiesz? – spytał Beck.
Tikaani uśmiechnął się i skinął głową w stronę apteczki.
– Instrukcja na wieczku.
Podał pincetę Beckowi, który wziął ją ostrożnie, uważając, by nie dotknąć jej zdezynfekowanej części.
– Dzięki, będziemy też potrzebować trochę wody.
– Widziałem w środku butelkę. Poczekaj tu chwilę.
„A dokąd niby miałbym pójść?” – pomyślał Beck, gdy Tikaani wgramolił się ponownie do samolotu. Jeszcze raz przyjrzał się ranie. Była w miarę wolna od zanieczyszczeń, ale usunął jeszcze kilka skrzepów krwi i coś, co wyglądało jak skrawek materiału ze spodni Ala.
Tikaani wrócił z butelką wody.
– Znalazłem jeszcze ten koc medyczny i poduszkę na fotel. Na wieczku apteczki jest napisane, że poszkodowanemu należy zapewnić ciepło, by nie doznał szoku termicznego.
– Nigdy nie należy kwestionować instrukcji na wieczku – zgodził się Beck.
Tikaani podłożył poduszkę pod głowę Ala, podczas gdy Beck ostrożnie wylał jeszcze trochę płynu dezynfekującego na ranę. Tikaani syknął i skrzywił się ze współczuciem.
Beck doskonale to rozumiał. Wiedział, jak bardzo środek dezynfekujący może szczypać przy zwykłym skaleczeniu; gdyby Al był przytomny, pewnie krzyczałby z bólu. Rana została dokładnie oczyszczona. Beck wziął wodę od Tikaaniego i polał nią miejsce urazu, by spłukać resztki środka dezynfekującego.
– Teraz powodowałby już tylko podrażnienia – wyjaśnił, oddając butelkę.
Wreszcie odwinął kawałek gazy, poprosił Tikaaniego, by posmarował jedną stronę kremem z antybiotykiem, po czym przyłożył opatrunek do rany, owijając go kolejną warstwą bandaża. Sterylna biel natychmiast zabarwiła się na czerwono, ale ogólnie rzecz biorąc, krwotok został zatamowany, tak jak mówił instruktor.
– Nie możemy go tak po prostu zostawić na ziemi – zauważył Tikaani. – Tu jest tundra – zatoczył ręką krąg. – I wieczna zmarzlina na grubości kilkunastu centymetrów. Twój wujek zamarznie.
– Zgadza się.
Wieczna zmarzlina oznaczała, że przez cały rok grunt ma temperaturę co najwyżej zera stopni. Dla człowieka leżącego na ziemi to zabójcze. Beck rozejrzał się; jego uwagę przyciągnęła leżąca nieopodal para skrzydeł samolotu.
– Ale jakoś temu zaradzimy...
Skrzydła okazały się dość lekkie. Wspólnymi siłami chłopcy zdołali je unieść i umieścić jedno obok drugiego, tworząc w ten sposób platformę, na której mogli ułożyć Ala. Posłanie być może nie było zbyt wygodne, ale za to suche i sztywne, zdecydowanie lepsze od lodowatej ziemi.
W końcu udało im się założyć Alowi płaszcz i przykryć go kocem, który znalazł Tikaani. Beck przykucnął, żeby przyjrzeć się wujkowi. Zrobił dla niego wszystko, co mógł. Przynajmniej na tę chwilę.
– To co teraz robimy? – spytał Tikaani.
Beck westchnął i wstał.
– Teraz spróbujemy się stąd wydostać – odpowiedział.
* * *
Wzięli płaszcze z samolotu i wyruszyli na rozpoznanie terenu. Nie trwało to długo.
Beck wiedział, że ze względu na przenikliwy wiatr i zbyt zmrożoną ziemię dalej na północ nie ma żadnych drzew ani wysokiej roślinności. Tam była już tylko tundra – bezdrzewna równina pokryta twardą trawą, mchem i porostami – aż do śniegów i lodów na biegunie północnym. Tu, gdzie się znajdowali, można było jeszcze zobaczyć kępy drzew, które połączyły swe siły w walce z mrozem. Tu drzewa zapuszczały korzenie w szczelinach w wiecznej zmarzlinie, co umożliwiało im przetrwanie.
Samolot spadł na ziemię tuż obok takiego zagajnika. Kilka metrów dalej, a uderzyłby w sosny, powodując niechybną śmierć wszystkich na pokładzie.
– Wyślą po nas ekipę ratunkową, prawda? – spytał Tikaani, kiedy badali okolicę. – Jak myślisz, ile czasu im zajmie znalezienie nas?
– Nikt nie wie, gdzie jesteśmy – odrzekł Beck. – Zmieniliśmy kurs.
– Ale słyszałem, jak pilot wzywał pomocy!
– Owszem – zgodził się Beck. – Ale zmieniliśmy kurs. Nie słyszałem, żeby o tym wspominała.
Miał też spore wątpliwości co do tego, czy ktoś w ogóle odebrał ich sygnał SOS. O tym jednak postanowił nie wspominać Tikaaniemu.
– No tak... – przez krótką chwilę Tikaani wyglądał na zamyślonego. – Ale przecież mają satelity i... – wykonał nieokreślony ruch ręką – różne inne urządzenia.
– To prawda – zgodził się Beck.
Rzeczywiście Tikaani miał rację. Ktoś w Anchorage mógł zauważyć, że samolot zniknął z radaru, a wówczas grupy ratunkowe byłyby już pewnie w drodze. Choć z drugiej strony mogło być zupełnie inaczej.
– Musimy im ułatwić zadanie – powiedział Tikaaniemu. – Zróbmy wielki kopiec: zbierzmy kamienie, kawałki drewna, szczątki samolotu. Patrz, samolot jest do połowy zakopany w ziemi – nie zobaczą go z powietrza. Ułóżmy w tym miejscu wielki napis SOS.
– Ale litery z powietrza będą malutkie – zauważył Tikaani.
Beck wzruszył ramionami.
– Dlatego ułożymy naprawdę WIEEELKIE litery!
Ułożyli więc na ziemi olbrzymi napis SOS – długi na sześć, a może nawet siedem metrów. Zajęło im to dobre pół godziny.
– To powinni zauważyć – powiedział z zadowoleniem Tikaani.
– Aha – Beck spojrzał na niebo. Nie było widać ani śladu jakiejkolwiek ekipy ratunkowej. „Ale przecież jest jeszcze za wcześnie” – pocieszał się w myślach.
– Dobra, a teraz...
W tym momencie znów nawiedziła go myśl krążąca mu po głowie od chwili wypadku – a nawet jeszcze przed nim. Teraz wreszcie udało jej się przełamać linie obronne Becka i zaatakować ze zdwojoną siłą.
„Czy mama i tata też przez to przechodzili?”
Tikaani zauważył jedynie, że Beck odpłynął gdzieś w myślach i nieobecnym wzrokiem spogląda przed siebie.
– Beck? – zawołał zaniepokojony. Cisza i jeszcze jedna próba: – Beck?
Ale Beck nie reagował.
Czy przeżyli katastrofę w dżungli? Czy robili wszystko to, co on teraz? Nawet jeśli…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej