Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moi współcześni, T. I, II - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moi współcześni, T. I, II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 575 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

By­łem do­tych­czas wro­giem hi­sto­ry­ków li­te­ra­tu­ry, któ­rzy grze­ba­li w du­szy i ży­ciu ar­ty­stów, by w ten spo­sób dojść do zro­zu­mie­nia jego two­ru.

Ale gdy so­bie po­wo­li uświa­do­mi­łem, do ja­kie­go stop­nia ży­cie ar­ty­sty, oczy­wi­ście nie to rze­czy­wi­ste, na ja­wie, ale to pod­ziem­ne, nie­skoń­cze­nie zróż­nicz­ko­wa­ne – wpły­wa na jego twór, po­czy­nam ro­zu­mieć tę roz­pacz­li­wą, go­rącz­ko­wą cie­ka­wość, z jaką ci pa­no­wie do du­szy ar­ty­sty do­grze­bać się sta­ra­ją.

Ale da­rem­na ich pra­ca: al­ge­bra, jaką du­sza twór­cza ar­ty­sty się po­słu­gu­je, jest do­szczęt­nie inną jak ta, któ­rą po­słu­gu­je się zwy­kły czło­wiek, cho­ciaż­by był na­wet naj­wy­twor­niej­szym i naj­wię­cej prze­ni­kli­wym kry­ty­kiem.

Dla zwy­kłe­go czło­wie­ka dwa razy dwa bę­dzie za­wsze czte­ry, dla ar­ty­sty – cza­sem ty­siąc, a może i wię­cej; bo to pro­ste „dwa” miesz­czą tyle ty­się­cy moż­li­wo­ści ko­ja­rzeń, tyle nie­zli­czo­nych jed­no­stek, nie ist­nie­ją­cych dla zwy­kłe­go mó­zgu, a sta­no­wią­cych wła­śnie naj­waż­niej­szy mo­ment twór­czy w du­szy ar­ty­sty, tak że te naj­prost­sze pier­wiast­ki, 2X2, sta­ją się nie­skoń­cze­nie skom­pli­ko­wa­nym in­te­gra­łem.

Stąd całe nie­po­ro­zu­mie­nie.

Hi­sto­ryk li­te­ra­tu­ry za­cie­trze­wia się w ja­kimś prze­ży­ciu ze­wnętrz­nym ar­ty­sty, ana­li­zu­je je na wszyst­kie stro­ny; opi­su­je z dro­bia­zgo­wo­ścią, przy­po­mi­na­ją­cą ba­da­cza, któ­ry łu­pież roz­sz­cze­pia; wy­cią­ga z tego prze­ży­cia Bóg wie ja­kie wnio­ski; kon­stru­uje ana­lo­gie mię­dzy tym prze­ży­ciem a two­rem ar­ty­sty, a za­po­mi­na przy tym o naj­waż­niej­szej rze­czy, że to prze­ży­cie nie było po­cho­pem do two­ru, lecz na od­wrót: twór był po­cho­pem do prze­ży­cia. Ar­ty­sta prze­ży­wa już twór­cze swo­je prze­ży­cia, i to do tego stop­nia, że czę­sto nie umie po­cią­gnąć gra­ni­cy mię­dzy tym, co twór­cze, a tym, co się ze­wnętrz­nie na­okół nie­go roz­gry­wa.

Kie­dyś po­wie­dzia­łem, że ar­ty­sta nie żyje tak, jak­by chciał, ale tak, jak żyć musi. To zna­czy, że wszyst­kie jego prze­ży­cia są tyl­ko ma­te­ria­łem, su­ro­wym ma­te­ria­łem, pro­stą gli­ną rzeź­biar­ską, z któ­rej on do­pie­ro twór swój kształ­tu­je.

Ale zu­peł­nie tak samo, jak po­trze­ba kil­ku­dzie­się­ciu ty­się­cy ton pod­łe­go krusz­cu, by wy­do­być z nie­go jed­ną ty­sią­cz­ną gra­ma radu, tak samo od­rzu­ca ar­ty­sta całe zwa­ły swe­go ma­te­ria­łu, by wy­do­być je­den ni­kły mo­ment, tę oś, na­okół któ­rej twór jego kształ­to­wać się po­czął.

Hi­sto­ryk li­te­ra­tu­ry może być pe­wien, że z ca­łe­go ro­man­su Mic­kie­wi­cza z Ma­ry­lą, ro­man­su, któ­ry on je­dy­nie tyl­ko twór­czo prze­ży­wał – wszyst­ko oczy­wi­ście wi­dział w cał­kiem in­nych, wy­mia­rach niż zwy­kły śmier­tel­nik: zło­cił, cac­kał, wy­piesz­czał, stro­ił w nie­sły­cha­ne bo­gac­two barw, na pro­stej sza­rej kan­wie tkał wzo­rzy­sty zło­ci­sty haft o nie­sły­cha­nej pięk­no­ści – po­zo­stał w koń­cu je­den tyl­ko, nie­uchwyt­ny pra­wie, mo­ment: może róża wple­cio­na we wło­sy, może ja­kiś kry­jo­my uścisk dło­ni, spoj­rze­nie, w któ­rym się na­gle cała du­sza, jak do krzy­ku, roz­wie­ra, i ten to mo­ment, nic nie zna­czą­cy w pro­stej ludz­kiej al­ge­brze, stał się dla ar­ty­sty wyj­ściem dla jego two­ru, punk­tem, na­oko­ło któ­re­go wszyst­ko się kry­sta­li­zu­je, osią dla no­we­go świa­ta w po­ro­dzie.

I te­raz do­pie­ro w two­rze sa­mym re­ali­zu­je się „twór­cze prze­ży­cie”: Mic­kie­wicz nig­dy nie wi­dział Ma­ry­li ta­kiej, jaka ona była dla oto­cze­nia swe­go w isto­cie, za­wsze tyl­ko taką, jaką mia­ła wejść w ramy jego two­ru.

Du­sza jego twór­cza dała już w pod­świa­do­mej swej pra­cy z góry ta­kie kształ­ty i tę aniel­skość i po­wiew­ność, w ja­kich w two­rze sa­mym wy­stę­pu­je; twór­ca tchnął w „mar­ny puch” ol­brzy­mie za­so­by wła­snej du­szy i osa­dził puch-ko­bie­tę na kró­lew­skim tro­nie wła­sną po­tę­gą uczuć.

U ar­ty­sty ist­nie­je wła­ści­wie tyl­ko je­den spo­sób prze­ży­cia – po­ten­cjal­ny: w fan­ta­zji twór­czej, a ten jest, za­leż­nie od siły twór­czej, nie­okre­ślo­ny i obej­mu­je nie­skoń­czo­ne ho­ry­zon­ty, gubi się w bez­wy­mia­ro­wych per­spek­ty­wach; re­al­ny ro­dzaj prze­ży­cia, ja­kim nie-twór­ca żyje, jest dla nie­go tyl­ko kar­mią tam­te­go – za­si­la­ją­cym go źró­dłem. Im bo­gat­sza bę­dzie ta karm, im ob­fit­sze źró­dło, tym bo­gat­szy ma­te­riał, w któ­rym ar­ty­sta tę jed­ną ty­sią­cz­ną gra­ma radu dla swe­go two­ru od­naj­dzie. Je­dy­nie w tym celu są dla ar­ty­sty waż­ne ze­wnętrz­ne, i to jak naj­róż­no­rod­niej­sze, prze­ży­cia.

Z każ­de­go z nich po­zo­sta­je mu ja­kiś osad, ja­kiś kosz­tow­ny ka­my­czek „z któ­re­go ukła­da róż­no­barw­ną mo­zai­kę swe­go two­ru.

Dla­te­go w im szer­szych gra­ni­cach ży­cie ar­ty­sty się prze­le­wa, tym bo­gat­szy bę­dzie twór.

Fan­ta­zja ar­ty­sty ubo­gie­go w prze­ży­cia może być wspa­nia­ła, na­wet im­po­nu­ją­ca, ale, o ile nie jest za­si­la­na prze­ży­cia­mi rze­czy­wi­sty­mi, bę­dzie za­wsze bez­kr­wi­sta i bla­da.

Wpraw­dzie istot­ny ar­ty­sta jest ze­spo­łem wszyst­kich moż­li­wych dusz (ludz­kich, ale di tyl­ko „rze­czy­wi­stość”, wszyst­ko jed­no ja­kie­go ro­dza­ju, daje tej zbio­ro­wej du­szy tę całą peł­nię ży­cia, jaka. istot­ny twór ce­chu­je.

Ar­ty­sta wła­ści­wie nie zna in­ne­go prze­ży­cia po­nad twór­cze, to zna­czy, że każ­de już w swym za­ro­dzie nosi twór: twór sam jest nie­ja­ko tyl­ko skon­den­so­wa­nym osa­dem tego prze­ży­cia, osa­dem, któ­re­go ża­den ar­ty­sta prze­wi­dzieć oczy­wi­ście nie może. Tę zdu­mie­wa­ją­cą al­che­mię do­ko­ny­wa du­sza w swym ta­jem­ni­czym, pod­świa­do­mym la­bo­ra­to­rium – i w tym sen­sie ży­cie ar­ty­sty samo może się tak uło­żyć i tak się też istot­nie czę­sto­kroć ukła­da, że samo w so­bie sta­je się ty­siąc­kroć razy po­tęż­niej­szym two­rem ani­że­li ten ujaw­nio­ny w for­mie sło­wa lub kształ­cie.

Co za wspa­nia­ły twór ta­kie ży­cie By­ro­na – jaka strasz­na tra­ge­dia ży­cia Mic­kie­wi­cza, bez­na­dziej­ne, roz­pacz­li­we sza­mo­ta­nie się Sło­wac­kie­go, a chy­ba nie ma po­tęż­niej­sze­go ar­cy­dzie­ła nad ży­cie Na­po­le­ona!

I w tej my­śli będę snuł nić swych wspo­mnień – raz jesz­cze prze­orze daw­no odło­giem już le­żą­cą gle­bę (nie­je­den cmen­tarz obej­dę), spo­cznę na roz­staj­nych dro­gach, skąd wszyst­kie dro­gi wy­cho­dzą i w nich się gu­bią – nie dla­te­go, by two­rzyć ja­kąś „aneg­do­tycz­ną” hi­sto­rię ani też by wy­zy­skać na­iw­ną cie­ka­wość pu­blicz­no­ści; ale po pro­stu w tym prze­świad­cze­niu, że kro­cząc wstecz dro­gą; mego ubie­głe­go ży­cia, prze­ży­wa­jąc raz jesz­cze rze­czy daw­no prze­śnio­ne, ale prze­ży­wa­jąc je w no­wym świe­tle – nie w tym roz­ża­rzo­nym, ogniem bu­cha­ją­cym, ale w ta­jem­ni­czych fio­le­tach pół­snu, pól­zm­ro­ku: przy­ćmio­nym świe­tle rze­czy ga­sną­cych – kształ­tu­ję twór, któ­ry może być w więk­szej mie­rze „istot­nym” two­rem ani­że­li ja­ki­kol­wiek bądź utwór li­te­rac­ki.

Z góry jed­no za­strze­że­nie:

Je­że­li będę w tych wspo­mnie­niach pi­sał też o so­bie, to nie dla­te­go, bym się uwa­żał za ja­kąś „czo­ło­wą” oso­bi­stość, bez któ­rej spo­łe­czeń­stwo obejść by się nie mo­gło, za ja­kieś waż­ne kół­ko w jego ze­ga­ro­wym or­ga­ni­zmie, bez któ­re­go przy­rząd mógł­by sta­nąć lub co naj­mniej na­ra­żo­ny był­by na po­waż­ne za­bu­rze­nia, więc słusz­nym jest, aby się je z tak waż­nym, czyn­ni­kiem do­kład­nie za­po­zna­ło, a na­wet ma ono pra­wo żą­dać od tego osob­ni­ka, by je w taj­ni­ki swe­go ży­cia wpro­wa­dził – ach nie!

Nic mi wię­cej ob­ce­go i da­le­kie­go nad taką myśl – ja do­sko­na­le so­bie zda­ję spra­wę z mego sta­no­wi­ska wśród mego spo­łe­czeń­stwa, a je­że­li va­tum ir­ri­ta­bi­le ge­nus czę­sto­kroć cho­ru­je na me­ga­lo­ma­nię, ja od dziec­ka cho­ru­ję na ma­nię ma­ło­ści – mi­kro­ma­nię – a z wszyst­kich le­gend, ja­kie o mnie krą­żą, jed­na jest istot­nie au­ten­tycz­na:

– Mi­strzu! – zwró­cił się do mnie em­fa­tycz­nie mło­dzie­niec ja­kiś pod­czas an­trak­tu mego dra­ma­tu.

– Nie je­stem mi­strzem – szep­nął mistrz ta­jem­ni­czo mło­dzień­co­wi do ucha – ja taki sam osioł, jak ty, ro­bacz­ku!

Od­tąd już mło­dzień­ca wię­cej nie wi­dzia­łem tego wie­czo­ru.

Je­że­li więc będę pi­sał o so­bie, to je­dy­nie tyl­ko wte­dy, gdy będę roz­wa­żał, ja­kie czyn­ni­ki wpły­wa­ły na moją twór­czość, co du­szę moją kształ­to­wa­ło, ja­kim wpły­wom ule­ga­łem; a pi­sząc o so­bie będę się sta­rał dać przy­czy­nek do roz­ja­śnie­nia jed­nej z naj­więk­szych ta­jem­nic du­szy ludz­kiej: twór­czo­ści.

Gdy­bym na po­par­cie mej teo­rii o „na­giej du­szy” nie miał in­ne­go ar­gu­men­tu nad ta­jem­ni­cę twór­czo­ści, już bym za­iste żad­ne­go in­ne­go nie po­trze­bo­wał.

Du­sza – kro­czą­ca od jed­nej wiecz­no­ści do dru­giej, ma­te­ria­li­zu­ją­ca się tu, na zie­mi, co­raz to w no­wej oso­bo­wo­ści; du­sza, któ­ra raz w tej ma­sce się uka­że, to znów po upły­wie wie­ków w cał­kiem in­nej – po­zo­sta­je i po­zo­stać musi wier­ną temu za­da­niu, ja­kie jej Od­wiecz­ny od sa­me­go po­cząt­ku w swym pla­nie stwo­rze­nia wy­zna­czył.

Ar­ty­sta ro­dzi się twór­cą, był już nim przed wie­ka­mi, a może i czę­ściej po­ja­wiał się na zie­mi, a za każ­dym ra­zem Bóg przy­wo­dził przed jego oczy całe stwo­rze­nie, aby mu nada­wał imio­na, a we­dług ży­dow­skiej Ka­ba­ły dał mu dwa­dzie­ścia dwa zna­ki pi­sma he­braj­skie­go, by w bez­u­stan­nych kom­bi­na­cjach tych zna­ków sta­rał się do­trzeć do ta­jem­ni­cy Jego Imie­nia.

Oczy­wi­ście nie my­ślę się wda­wać w żad­ne wy­wo­dy teo – ani też an­tro­po­zo­ficz­ne, któ­re osta­tecz­nie są mniej lub wię­cej for­tun­ny­mi kon­cep­cja­mi ludz­kiej fan­ta­zji – jed­ną mam tyl­ko wia­rę nie­złom­ną: by­łem już na tym świe­cie może raz, może kil­ka razy. Może by­łem raz kie­dyś włó­czę­gą, ry­bał­tem w śred­nich wie­kach, nad mo­imi ma­dry­ga­ła­mi pro­wan­sal­ski­mi ślę­czą dziś ucze­ni fi­lo­lo­dzy – może by­łem ja­kimś bez­dom­nym urwi­poł­ciem, coś w ro­dza­ju Fran­co­is Vil­lon, któ­ry nie­raz ocie­rał się o szu­bie­ni­cę; w każ­dym ra­zie nig­dy żad­nych do­sto­jeństw nie pia­sto­wa­łem. Może za ni­co­wa­nie wszyst­kich war­to­ści na ręby ję­zyk mi kie­dyś ucię­to, a może wte­dy, gdym z Pa­nem Bo­giem po­szedł na udry, wię­zio­no mnie o chle­bie i wo­dzie w pie­kiel­nym ja­kimś in pace – to wszyst­ko moż­li­we, jed­no tyl­ko wy­łą­czo­ne: „czo­ło­we” ja­kieś sta­no­wi­sko – za­wsze zna­la­złem się ja­koś poza spo­łe­czeń­stwem, już to wsku­tek drwią­ce­go ja­kie­goś ni­hi­li­zmu, dla któ­re­go „-war­to­ści ży­cio­we" przed­sta­wia­ją fa­tal­ną bez­war­tość, już to dla ma­niac­kie­go du­cha prze­ko­ry, któ­ry za­wsze mówi: nie! gdy wszy­scy inni mó­wią: tak!

Ale rów­nie do­brze mogę so­bie wy­sta­wić sie­bie jako żar­li­we­go mni­cha-po­etę, któ­ry w świę­tych eks­ta­zach wy­pi­sy­wał hym­ny na cześć Nie­po­ka­la­nej, a może opę­ta­ne­go ja­kie­goś asce­tę, któ­ry wszyst­kie bo­gac­twa mię­dzy bied­nych roz­rzu­cił, a gdy już nic wię­cej do roz­da­nia nie miał, wziął na sie­bie zbrod­nię in­ne­go, wsku­tek cze­go we­dług praw ludz­kich ob­wie­szo­nym zo­stał, a w jego łach­ma­nach zna­le­zio­no bez­boż­ny hymn nie ku Bogu, ale – o zgro­zo! – ku Tę­sk­no­cie!

Zda­wa­ło­by się, że zbyt jo­wial­nie wy­obra­żam so­bie dro­gę du­cha mego w jego roz­ma­itych by­to­wa­niach: ależ nie! ja tymi wszyst­ki­mi du­sza­mi po dziś dzień żyję – ja żyję jesz­cze ty­sią­cem in­nych dusz (by je wszyst­kie wy­mie­nić, nie star­czy­ło­by skó­ry wo­ło­wej, cho­ciaż­by na naj­cień­sze pa­ski po­kra­ja­nej), a moż­ność wy­su­wa­nia jed­nej du­szy prze­ciw dru­giej, żon­glo­wa­nie nimi, jak żon­gler pił­ka­mi, moż­ność ży­cia raz tą, raz… inną du­szą, trze­cią, bądź set­ną, ba! na­wet ty­sią­cz­ną; móc w da­nej chwi­li być zbrod­nia­rzem, a rów­no­cze­śnie świę­tym, nie­chluj­nym opo­jem, to zno­wu ar­cha­niel­sko czy­stym asce­tą, wszyst­ko prze­ba­cza­ją­cym Chry­stu­sem, to zno­wu mści­cie­lem-sza­ta­nem, obłęd­nym ma­nia­kiem, a rów­no­cze­śnie twar­dym jak spiż Shy­loc­kiem – otóż to sta­no­wi twór­cę, to jest ta­jem­ni­cą jego mocy twór­czej.

Jak prze­ra­ża­ją­co bo­ga­tą, o jak po­twor­nie roz­le­głym ho­ry­zon­cie mu­sia­ła być du­sza Szek­spi­ra, je­że­li w ty­sią­cach jego po­sta­ci każ­dy czło­wiek swój wi­ze­ru­nek zna­leźć może, a on je­dy­ny ma tych ty­sią­ce dusz w so­bie!

Jak prze­past­nie, roz­pacz­li­wie głę­bo­ka du­sza Do­sto­jew­skie­go, w któ­rej wsze­la­ka naj­po­twor­niej­sza zbrod­nia a za­ra­zem naj­więk­sza świę­tość z taką prze­ra­ża­ją­cą ja­sno­ścią i wy­ra­zi­sto­ścią się od­zwier­cie­dla!

A prze­cież ani Szek­spir, ani Do­sto­jew­ski w ni­czym nie wy­kra­cza­li prze­ciw pra­wom bo­skim ani ludz­kim, ale móc prze­ży­wać po­ten­cjal­nie ży­cie tych ty­sią­ca dusz w so­bie – zna­czy two­rzyć.

Móc ten po­ten­cja­lizm prze­ży­wać w ta­kiej po­tę­dze, że się wi­dzo­wi, słu­cha­czo­wi, czy czy­tel­ni­ko­wi na­rzu­ca gwał­tow­nie jako rze­czy­wi­stość, rze­czy­wist­sza od tej na ja­wie – to przy­wi­lej ge­niu­sza.

Tym ra­zem du­sza moja wi­docz­nie dłu­go błą­ka­ła się w mię­dzy­pla­ne­tar­nych prze­stwo­rzach, za­nim wsku­tek na­ka­zu, wo­bec któ­re­go wszyst­kie pra­wa przy­cią­ga­nia, cięż­ko­ści, gra­wi­ta­cji są dzie­cin­nym wy­my­słem, spo­so­bić się mu­sia­ła na to, że zno­wu fala wiecz­no­ści wy­plu­je ją na sro­mot­ny, nie­chluj­ny, nędz­ny pa­dół pła­czu.

Dłu­go – dłu­go błą­dzi­ła, bo nie od­czu­wa w so­bie ani bun­tów chłop­skich, ni fa­na­tycz­nej za­cie­kło­ści wo­jen re­li­gij­nych (pła­cze nad tymi za­byt­ka­mi sztu­ki, któ­re przez nie znisz­czo­ne zo­sta­ły), cały okres re­ne­san­su, ro­ko­ka i ba­ro­ku dla niej nie ist­nie­je, wstręt ma do opraw­ców wiel­kiej re­wo­lu­cji, głę­bo­ką po­gar­dę dla wszyst­kie­go, co de­mo­kra­cją i ochlo­kra­cją trą­ci – zda­je się więc, że ostat­ni raz by­to­wa­ła na świe­cie, kie­dy go­tyk jął za­mie­rać.

Błą­dzi­ła du­sza moja – wpraw­dzie wy­zna­czo­ną była jej dro­ga, ale ocią­ga­ła się, bo całe to ży­cie jej w osko­ru­pie­niu tam w dole było jej przy­tom­nym, gdy­by ja­kaś skom­pli­ko­wa­na for­mu­ła ma­te­ma­tycz­na, za­wie­ra­ją­ca całą jego mękę, ból, cier­pie­nie i tyle szczę­ścia, ile go na­wet wiel­ki wy­bra­niec losu, Go­ethe, nie do­znał, któ­ry twier­dził, że gdy­by po­li­czył wszyst­kie te chwi­le szczę­ścia, ja­kie prze­żył, nie wy­peł­ni­ły­by jed­nej pół­go­dzi­ny.

Aż wresz­cie do­ko­nał się okres błą­dze­nia i szu­ka­nia: du­sza stu­li­ła skrzy­dła i za­wi­sła nad śpią­cą wsią. Wpraw­dzie tam noc była, ale dla du­szy noc – wie­ku­istą ja­sno­ścią, a ja­sność zie­mi nocą.

I w tej wie­ku­istej ja­sno­ści uj­rza­ła du­sza ol­brzy­mią prze­strzeń, rów­niu­teń­ką jak stół, nagą pra­wie, tyl­ko tu i owdzie parę dróg ob­sa­dzo­nych wierz­ba­mi. Z jed­nej stro­ny mo­cza­ry i tor­fo­wi­ska, a miast drzew dłu­gie rzę­dy kup tor­fu, po­prze­dzie­la­nych głę­bo­ki­mi ro­wa­mi, z dru­giej stro­ny uro­dzaj­ne pola: ogrom­ny szmat zie­mi ob­sia­nej róż­no­rod­nym zbo­żem – ja­kaś mała gór­ka, na niej wiej­ski ko­śció­łek. W dali szcząt­ki ma­łe­go la­sku, a może tyl­ko za­gaj­nik. Obej­rza­ła się wstecz – srebr­na, wiel­ka ta­fla je­zio­ra, na ho­ry­zon­cie ma­ja­czy­ła ja­kaś wie­ża – ja­kaś kli­sza astral­na od­ży­ła w pa­mię­ci pod­świa­do­mej du­szy: aha! to tu ko­leb­ka rodu pol­skie­go – Krusz­wi­ca.

A taki bił od wszyst­kie­go smu­tek, taka bez­brzeż­na me­lan­cho­lia, ta­kie kor­ne skła­da­nie rąk do tro­ską i cier­pie­niem prze­sy­co­nych pa­cie­rzy i ta­kie ka­ja­nie się przed raz już wy­zna­czo­ną dolą ludz­ką, a po­nad wszyst­kim prze­ol­brzy­mi ca­łun tę­sk­no­ty, lśnią­cy, mie­nią­cy się w ta­kim prze­py­chu, ja­kie­go du­sza jesz­cze nig­dy nie za­zna­ła.

– To tu! – szep­nę­ła du­sza.

W sa­mym środ­ku wsi szko­ła o wy­so­kim sło­mia­nym da­chu – tam ci­chut­ka i po­kor­na we­szła.

I po­ro­dził się syn czło­wie­czy, któ­re­mu dano na imię Sta­ni­sław.II

To nie przy­pa­dek, że prze­zna­cze­nie du­szę moją wła­śnie w ten za­ką­tek zie­mi pol­skiej wy­sła­ło.

Nie ma chy­ba nic smut­niej­sze­go, wię­cej mo­no­ton­ne­go, więk­szą me­lan­cho­lią prze­sy­co­ne­go jak ta bez­na­dziej­na rów­ni­na.

Jesz­cze przed roz­po­czę­ciem żniw, gdy się zło­te fale żyta w wie­trze ko­ły­szą i roz­śpie­wa­ją się ja­kimś uro­czy­stym, ta­jem­ni­czym szu­mem, gdy pola po­kła­da­ją się pod cię­ża­rem kło­sów psze­nicz­nych, bo każ­dy z nich w sto ziarn bo­ga­ty,kie­dy gro­cho­wi­ska kwit­nąć po­czy­na­ją, a łany ko­ni­czy­ny i wyki roz­ście­la­ją się sy­ty­mi bar­wa­mi tka­nym ko­bier­cem, kie­dy mo­dra­ki pa­trzą błę­kit­ny­mi pla­ma­mi, jęcz­mień lśni po­ły­ska­mi sta­re­go zło­ta, a maki roz­kwi­ta­ją hek­tycz­nym ru­mień­cem i ką­kol smęt­nie­je już przez Od­ku­pi­cie­la po­tę­pio­nym fio­le­tem – to jesz­cze pół bie­dy: ja­kaś na­dziej­ność w po­wie­trzu, buj­na otu­cha, oczy się skrzą i krok wzdłuż miedz raź­niej­szym się sta­je, nie­bo ła­ska­wie się uśmie­cha, przy­bie­ra od­święt­ne sza­ty i zda­je się brać jak naj­go­ręt­szy udział we wszyst­kim, co ser­ce ludu, roz­gosz­czo­ne­go na tej zie­mi, naj­wię­cej sku­pio­nym na­bo­żeń­stwem prze­peł­nia.

Gdy­bym zna­lazł się na­gle na tej zie­mi pod­czas dnia, nie wie­dząc ani dnia, ani go­dzi­ny, ani w ogó­le nie wie­dząc, gdzie się znaj­du­ję, z nie­chyb­ną pew­no­ścią mógł­bym po­wie­dzieć, że to świę­to nad świę­ta: Boże Cia­ło. A gdy­bym o zmro­ku błą­kał się wzdłuż pól, szedł ście­ży­na­mi i mie­dza­mi tam do­tąd, gdzie­by mnie nie­omyl­nie coś po­pro­wa­dzi­ło – w stro­nę ko­ściół­ka na ma­łym wzgór­ku w Gó­rze – wie­dział­bym z całą pew­no­ścią, że od­by­wa się w nim wie­czor­ne na­bo­żeń­stwo pod­czas okta­wy Bo­że­go Cia­ła.

Te­raz ksiądz za­in­to­nu­je jed­ną z naj­po­tęż­niej­szych pie­śni, jaką Ko­ściół du­szę grzesz­ne­go czło­wie­ka z sobą nie­ro­ze­rwal­nie spę­tał, cały ko­ścio­łek za­drży strasz­ną mocą tego, tak na wskroś pol­skie­go, Dies irae: „Świę­ty Boże, Świę­ty Moc­ny!” – hym­nu nad hym­ny; te­raz na wsze stro­ny za­świe­ci wy­baw­czym słoń­cem zło­ta mon­stran­cja, a lud le­gnie po­ko­tem przed tak wiel­kim Ma­je­sta­tem.

Wąt­pię, czy coś tak in­ten­syw­nie prze­ży­wa­łem, jak uro­czy­sto­ści i na­bo­żeń­stwo złą­czo­ne z tym wiel­kim świę­tem!

Tak, tak: to by­ło­by jesz­cze wszyst­ko pół bie­dy.

Na­dziej­ne we­se­le kuma się z wnę­kli­wą, zboż­ną pie­śnią mo­dli­tew­ną, uro­czy­stą wiel­ką ta­jem­ni­cą cia­ła i krwi Pań­skiej; roz­ta­pia się w oce­anie zło­ta upal­ne­go słoń­ca lub mrok spo­wi­ja je w gęst­sze jesz­cze ca­łu­ny – i pół bie­dy jesz­cze w żniw­nym cza­sie, kie­dy pola za­ro­ją się od żni­wia­rzy, a nie­zli­czo­ne wozy nie­raz dniem i nocą wożą do spi­chrzy prze­bo­ga­ty plon…

Ale niech tyl­ko roz­pocz­nie się czas po­żniw­ny, kie­dy roz­po­czy­na­ją roz­ory­wać na­gie rży­ska, kie­dy aż zbyt czę­sto wśród na­gich mgieł i mżą­ce­go cią­gle desz­czu roz­pocz­nie się ko­pa­nie pe­rek (ziem­nia­ków) i wy­bie­ra­nie bu­ra­ków – wte­dy du­sza po­czy­na się skrę­cać, wić, kur­czeć i cho­rzeć.

I zno­wu: gdy­bym się zna­lazł na tej zie­mi o zmro­ku, nie zna­jąc daty ani mie­sią­ca, ani miej­sca, w któ­rym je­stem, wie­dział­bym nie­chyb­nie, że w ko­ścioł­ku na gór­ce od­by­wa się wie­czor­ne na­bo­żeń­stwo Za­du­szek.

Ten czar­ny ka­ta­falk na środ­ku ko­ścio­ła, wo­kół któ­re­go ksiądz od­by­wa ża­łob­ne na­bo­żeń­stwo, te ja­rzą­ce się wo­kół grom­nicz­ne świe­ce, mo­no­ton­ny, a tak do szpi­ku ko­ści przej­mu­ją­cy śpiew fu­ne­ra­lii ni­czym jesz­cze wo­bec prze­ra­że­nia, stra­chu i gro­zy, któ­ra cały ko­ściół już wy­peł­niać jęła w przy­go­to­wa­niu cze­goś strasz­ne­go:

O pół­no­cy ro­ze­wrą się gro­by cmen­ta­rza i wszy­scy zmar­li po­wsta­ną, i po­dą­żą do ko­ściół­ka, i sią­dą na­okół ka­ta­fal­ku – i z gro­bow­ców swych, przy­le­ga­ją­cych do mu­rów ko­ścio­ła, po­wsta­ną z mar­twych zmar­li tu księ­ża – pię­ciu ich było czy sze­ściu – i będą od­pra­wiać na­bo­żeń­stwo.

W co te wszyst­kie po­nu­re ob­rząd­ki i opo­wia­da­nia, te upior­ne stra­sza­ki w du­szy twór­cy-dziec­ka się prze­obra­zi­ły, ja­kim tru­ją­cym ja­dem osia­dły na dnie jego ser­ca, ten zro­zu­mie, kto tro­chę głę­biej w mój twór się wczy­ta.

Od Za­du­szek po­cząw­szy, nic już prócz bez­na­dziej­ne­go, bez­pa­mięt­ne­go smut­ku – daw­no już sczer­nia­ło me­lan­cho­lij­ne ba­bie lato – jak wid­no i da­le­ko czar­ne roz­ora­ne pola zle­wa­ją się z czar­ny­mi mo­cza­ra­mi, prze­pa­dli­ska­mi, tor­fo­wi­ska­mi, cią­gną­cy­mi się po dru­giej stro­nie wzdłuż Go­pła: jed­na prze­ol­brzy­mia, czar­na, błot­na pu­sty­nia. A na niej sza­le­ją wście­kłe wi­chry, a deszcz leje od rana do nocy, od nocy do rana, ty­go­dnia­mi ca­ły­mi; aż wresz­cie wszyst­ko się roz­pły­wa w jed­nej czar­nej ka­łu­ży.

Och! co za roz­kosz­na karm dla dziec­ka, któ­re­go du­sza od sa­me­go za­cząt­ku była skie­ro­wa­na w stro­nę naj­wyż­sze­go na­pię­cia bólu i tę­sk­no­ty! dziec­ka, któ­re w siód­mym roku ży­cia bła­ga­ło Boga o więk­sze cier­pie­nia nad te, ja­ki­mi Syna swe­go na­wie­dził. De la mu­si­que, de la mu­si­que, avant to­ute cho­se!

A czy mógł­bym mieć roz­kosz­niej­szą mu­zy­kę nad te wście­kłe har­ce, ja­kie nad­go­plań­skie wi­chry wy­gry­wa­ły na po­twor­nych pisz­czał­kach, sza­tań­skich fle­tach, wal­tor­niach i fa­go­tach, ja­kie się wi­du­je na ob­ra­zach van Aac­ka lub Breu­gh­la pie­kiel­ne­go?

A mózg ludz­ki nie zdo­łał jesz­cze wy­my­śleć in­stru­men­tów, któ­re by mo­gły, choć­by w naj­od­le­glej­szym przy­po­mnie­niu, od­dać tę mu­zy­kę sza­le­ją­ce­go Go­pła, któ­re mnie do snu ko­ły­sa­ło!

Ale tę wście­kłą, sza­tań­ską mu­zy­kę bun­tu, sprze­ci­wu, wście­kłe­go roz­ma­chu, żą­dzy od­we­tu i po­msty ko­iła, roz­pacz­ne ręce w bez­sil­nym bólu za­ła­mu­ją­ca, bez­na­dziej­na pieśń wiel­ko­piąt­ko­wych uro­czy­sto­ści – pod wie­czór, w ża­łob­nym ki­rem wy­bi­tym ko­ście­le przy gro­bie Chry­stu­sa! Och, ta pieśń, ta je­dy­na pieśń: „Że­gnaj mi, gło­wo świę­ta w cier­nio­wej ko­ro­nie…”, wżar­ła mi się w du­szę do sa­me­go dna.

Stąd pew­no to wiecz­ne że­gna­nie w chwa­le „cier­nio­wej ko­ro­ny” w ca­łym moim two­rze.

A w zmro­ku wy­ła­nia mi się po­stać mej mat­ki – tak drob­nej i wą­tłej, że zda­wa­ło­by się, iż żad­ne­go tru­du nie znie­sie, a wąt­pię, czy­by zdo­ła­ła ja­kaś nie­wia­sta prze­żyć do póź­ne­go wie­ku to, co ona prze­ży­ła i znio­sła – wy­ła­nia się jej po­stać nad od­wiecz­nym kla­wi­kor­dem i śpie­wa sła­bym, dla mnie se­ra­ficz­ną pięk­no­ścią prze­peł­nio­nym gło­sem:

Bla­de kło­sy na odło­gu

Jak sie­ro­ty twarz,

Pój­dę, po­wiem Panu Bogu,

Że to za­gon nasz.

Pro­sząc o deszcz bez­u­stan­nie

Wy­pro­si­łam grad,

Pój­dę, po­wiem Ma­rii Pan­nie,

Że już do­syć strat…

A po szy­bach zle­wał się stru­mie­nia­mi deszcz, na dwór wyjść nie było moż­na, bo to­nę­ło się w bło­cie, a wi­cher nad­go­plań­ski tar­gał za­cie­kle wierz­choł­ka­mi to­po­li i ży­wo­pło­tem z „ny­gu­su”, osła­nia­ją­cym pa­sie­kę mego ojca.

Oj! roz­hu­la­ła się du­sza dziec­ka w tej roz­to­czy bólu, żalu, smut­ku i tę­sk­no­ty!…

De la mu­si­que! de la mu­si­que!

Do­syć było tej mu­zy­ki w naj­róż­no­rod­niej­szych to­na­cjach – ale nie po­mnę ani jed­nej we­so­łej nuty – a! dziw­ne: jak nie li­cu­ją spro­śne sło­wa ku­ja­wia­ków z ich nie­skoń­cze­nie smut­ną i roz­ża­lo­ną mu­zy­ką!

Nie­raz za­sta­na­wia­łem się nad tym zdu­mie­wa­ją­cym fak­tem. Pod­ło­że pra­wie po­grze­bo­we, smęt­ne, peł­ne ja­kiejś bo­le­snej tę­sk­no­ty, a na tym skle­pi­sku wy­pra­wia har­ce roz­pu­sta a na­wet bez­wstyd!

Ja­kim cu­dem ko­ja­rzy się bluź­nier­stwo z kor­nym ka­ja­niem się przed mocą bo­ską, zbrod­ni­czy ni­hi­lizm z naj­wię­cej po­zy­tyw­ną wia­rą, re­li­gion de la so­uf­fran­ce hu­ma­ine z po­twor­nym, zim­nym wy­ra­cho­wa­niem anar­chi­sty, któ­ry z naj­więk­szym spo­ko­jem w te­atrze bom­by na pu­blicz­ność rzu­ca, tego sa­me­go anar­chi­sty, któ­ry przed chwi­lą ban­da­żo­wał nogę kota, zra­nio­ną o ja­kiś ko­lec pło­tu że­la­zne­go!?

To są pew­nie te roz­ma­ite du­sze w czło­wie­ku, z któ­rych jed­na po dru­giej w pew­nych wa­run­kach uzy­sku­je cał­ko­wi­tą au­to­no­mię i dzia­ła wbrew woli in­nych dusz.

Może tak być, a może in­a­czej – ohé, les psy­cho­lo­gu­es! Nic wspa­nial­sze­go nad wi­dok dwóch dusz, któ­re na wspól­nej are­nie mó­zgu po­kłó­cą się, schwy­cą za bary i po­czy­na­ją się zma­gać! Wal­ka ich nie jest fair: nie ma pod­stę­pu, któ­re­go by w tej wal­ce nie uży­ły, nie ma tak wy­ra­fi­no­wa­ne­go ło­tro­stwa, ja­kim nie usi­łu­ją się zwal­czyć – a z wszyst­kich stron, jam i szcze­lin wy­peł­za­ją set­ki in­nych dusz, ota­cza­ją ko­łem za­pa­śni­ków, do­da­ją otu­chy, to znów osła­bia­ją prze­kleń­stwem – a naj­cie­kaw­szy match, to ten mię­dzy już za­sie­dzia­łą du­szą, cuch­ną­cą „sta­rzy­zną”, a ja­kąś nową, któ­ra do jej sie­dzi­by wtar­gnę­ła, ja­kaś ul­tra­mo­der­ni­stycz­na, re­wo­lu­cyj­na, wy­wro­to­wa – wte­dy sam Pan Bóg się śmie­je i chwy­ta się za boki!

A czyż jest ar­ty­sta, w któ­rym by się ta wal­ka nie od­gry­wa­ła wciąż i wciąż? – tyl­ko u cia­snych, płyt­kich dok­try­ne­rów dła­wi ta nowa, przy­błą­ka­na du­sza tę je­dy­ną pra­wo­wi­tą, au­to­chto­nicz­ną.

Oczy­wi­ście, kom­pli­ku­je się nie­zmier­nie cała ta za­cie­kła wal­ka, je­że­li wszyst­kie du­sze na raz wplą­ta­ne są w jej roz­sza­la­ły wir – wte­dy jed­no uczu­cie ujarz­mia inne albo roz­bry­zgu­je się w ca­łym tym cha­osie – a bywa, iż dwie cał­kiem róż­no­rod­ne du­sze za­wie­ra­ją z sobą nie­my so­jusz, nie czy­ha­ją na wza­jem­ną zgu­bę, ale za obo­pól­nym mil­czą­cym po­ro­zu­mie­niem – po­ro­zu­mie­niem, czę­sto zgrzy­ta­ją­cym zę­ba­mi i ośli­nio­nym pia­ną bez­si­ły – go­dzą się na to, że jed­na od­pra­wia mszę, dru­ga wy­gry­wa na or­ga­nach bez­wstyd­ne shim­my. A gdy jed­na świę­ci swe wnie­bo­wstą­pie­nie, dru­ga po­ry­ku­je roz­ko­szą wpie­kłow­zię­cia.

Och! jak da­le­ko od­bie­głem od te­ma­tu!

Te­ma­tu!? Och, nie! To wła­śnie naj­istot­niej­szy te­mat: du­sza ar­ty­sty, za­sad­ni­cza do­mi­nan­ta, nie­moż­li­wa jed­nak do po­my­śle­nia bez se­tek in­nych pisz­cza­łek.

Poza tym nie po­trze­bu­ję trzy­mać się ja­kie­goś te­ma­tu – nie pi­szę pa­mięt­ni­ków, błą­kam się po ciem­nych kruż­gan­kach wła­snej du­szy, by móc się zo­rien­to­wać w pie­cza­rach, wą­wo­zach, żle­bach ob­cej du­szy.

Nie mógł­bym na­wet pi­sać żad­ne­go pa­mięt­ni­ka, prze­cież ja to wszyst­ko cał­kiem in­a­czej, od­ręb­nie, na opak pra­wie prze­ży­wa­łem i prze­ży­wam, jak czło­wiek, któ­ry nie jest twór­cą.

Kie­dym się si­lił w moim od­czy­cie o Ka­spro­wi­czu – „Sy­nem Zie­mi go na­zwa­łem – o od­da­nie tego ta­jem­ni­cze­go cza­ru, uro­ku, pięk­no­ści zie­mi ku­jaw­skiej, py­tał po­noć Wła­dy­sław Rab­ski, zdu­mio­ny w naj­wyż­szym stop­niu, obok sto­ją­ce­go Ku­ja­wia­ka: – Prze­cież tego wszyst­kie­go tam nie ma – gdzie on to wi­dział?!

Ale cóż mnie to na Boga ży­we­go może ob­cho­dzić, czy to tam jest, czy tego nie ma?

Ja t o wi­dzia­łem, ja to t a k wła­śnie prze­ży­łem – więc jest. Dla jed­ne­go ży­zną zie­mią psze­nicz­ną lep­szą od san­do­mier­skiej, prze­bo­ga­tym źró­dłem eks­plo­ata­cji bu­ra­ków – dla mnie jed­nym wiel­kim cu­dem.

Da­łem tyl­ko przy­kład twór­cze­go prze­ży­cia.

I mocą tego prze­ży­cia bę­dzie może już w przy­szłej ge­ne­ra­cji nad­go­plań­ski Ku­ja­wiak in­a­czej pa­trzył na tę bez­na­dziej­ną rów­ni­nę i te bło­ta, mo­cza­ry i tor­fo­wi­ska ani­że­li te­raz – a co moc twór­cze­go prze­ży­cia zna­czy, chy­ba już naj­wspa­nial­szym do­wo­dem „twór­cze” od­kry­cie Tatr przez Cha­łu­biń­skie­go, Elia­sza, Wit­kie­wi­cza.

Trud­no i dar­mo: ar­ty­sta two­rzy wszyst­kie war­to­ści – bez nie­go nie by­ło­by po­ję­cia oj­czy­zny, na­ro­du, zie­mi – he, he – ar­ty­sta stwo­rzyć mu­siał czło­wie­ko­wi na­wet kie­sze­nie w spodniach!

Ale to nie tyl­ko ja wi­dzia­łem te nad­go­plań­skie Ku­ja­wy w mi­ra­żu tych dzi­wów i uro­ków: w nie­po­rów­na­nie więk­szej po­tę­dze uj­rzał je praw­dzi­wy syn tej zie­mi, naj­ro­do­wit­szy jej au­to­chton, Jan Ka­spro­wicz, naj­więk­szy z „mo­ich współ­cze­snych”.

Czy­taj­cie jego „Świę­ty Boże, Świę­ty Moc­ny” – on też t e g o nie wi­dział oczy­ma, mar­ną funk­cją mó­zgu, on wi­dział je du­szą, kie­dy przed sze­ściu wie­ka­mi tu by­to­wa­ła: w cza­sach strasz­li­we­go po­mo­ru, czar­nej śmier­ci, w cza­sach gdy ol­brzy­mie pro­ce­sje fla­ge­lan­tów za­la­ły ten szmat zie­mi, kie­dy czło­wie­ko­wi zda­wa­ło się jesz­cze, że znie­wo­li gniew Boga, gdy oło­wia­ny­mi prę­ta­mi roz­orze swo­je ple­cy, gdy krzy­żem się po­ło­ży i po­zwo­li się tra­to­wać, jak tra­tu­je się rze­pak na bo­isku sto­do­ły; on wi­dział tę po­łać zie­mi w pie­kiel­nej czer­wiem nie ustę­pu­ją­ce­go z nie­ba krwa­we­go ko­me­ty, któ­re­go mio­tła ró­zga­mi po nie­bie się roz­pry­sła, i on wi­dział, jak rowy na­peł­ni­ły się tru­pa­mi dżu­mą za­tru­tych cielsk – wi­dział, jak nie­bo się roz­pa­li­ło i wście­kłe za­rze­wie na zie­mię ci­ska­ło.

Tak on wi­dział!

I tak prze­żył twór­czo Ka­spro­wicz tę samą zie­mię, któ­rą by czte­re­ma kre­ska­mi na­ry­so­wać moż­na, bo prze­cież nic na niej nie ma. A wspo­mnie­nie cho­le­ry, jaka na­wie­dzi­ła zie­mię ku­jaw­ską pod rok 1873, po woj­nie fran­cu­skiej, wy­ro­sło w „Świę­ty Boże” w prze­ol­brzy­mią wi­zję, god­ną za­iste ja­kie­goś Eze­chie­la.

Och! jak do­brze po­mnę to strasz­ne, upal­ne, po­żar­ne lato, mimo że mia­łem wte­dy do­pie­ro pięć lat… Ca­ły­mi no­ca­mi włó­czy­ły się pro­ce­sje chło­pów od wsi do wsi, a wy­stra­szo­ne dziec­ko bu­dzi­ło ze snu o li­tość sko­wy­czą­ce „Świę­ty Boże” albo nad roz­war­ty­mi gro­ba­mi krwa­wym szlo­chem za­wo­dzą­ce: „Wi­taj Kró­lo­wo! Ad te cla­ma­mus, flen­tes, ge­men­tes exu­les, fi­lii Ha­evae!"

Nie po­mo­gły ni jęki, ni proś­by i bła­ga­nia: co dzień prze­cią­ga­ły przez moją wieś ro­dzin­ną chłop­skie wozy z trum­na­mi, skle­co­ny­mi z czte­rech de­sek, któ­re na „cho­le­rycz­nym cmen­ta­rzu”, tuż za wsią, wy­rzu­ca­no do wspól­nych do­łów.

Taki so­bie pro­sty fakt, daw­no za­po­mnia­ny! Już na wio­snę po­ro­sła tra­wa na cho­le­rycz­nym cmen­ta­rzu, roz­ple­ni­ło się na nim naj­przed­niej­sze ziel­sko, bo o ten cmen­tarz nie było komu dbać. Twór­cza po­tę­ga Ka­spro­wi­cza wy­ol­brzy­mi­ła ten bied­ny fakt do roz­mia­rów ja­kie­goś ko­smicz­ne­go, ży­wio­ło­we­go ka­ta­kli­zmu.

Te­raz za­my­kam oczy i śnię na ja­wie.

Kie­dy się przej­dzie ry­nek w Ino­wro­cła­wiu, na któ­rym przed pię­ciu laty jesz­cze ster­czał po­mnik po­le­głych w 1871 roku Ku­ja­wia­ków – ohyd­na „Ma­ry­na”, jak tę brzu­cha­tą „Ger­ma­nię” lud na­zy­wał – skrę­ca się na lewo, a po­tem już na pra­wo, idzie się pro­stą dro­gą do Szym­bo­rza. W le­cie, kie­dy jest su­cho, dro­ga od bie­dy zno­śna, ale niech Bóg bro­ni na wio­snę lub je­sień: prze­past­ne bło­to, w któ­rym szym­bo­rza­nie szcze­nia­ki to­pi­li, a koła wo­zów aż po osie grzę­zły. Ani jed­ne­go drzew­ka przez całą dro­gę, tyl­ko tuż nie­da­le­ko Szym­bo­rza fi­gu­ra św. Mar­ci­na, wy­obra­ża­ją­ca świę­te­go, jak roz­ci­na płaszcz i pa­trzy z głup­ko­wa­tym uśmie­chem na wy­cią­ga­ją­ce­go dło­nie że­bra­ka.

Pod tą fi­gu­rą za­ko­pa­ne są nie­czy­stym spo­so­bem zdo­by­te skar­by – tak lud twier­dzi – a czę­sto wi­dzia­no, jak się o pół­no­cy nie­sa­mo­wi­tym, dia­bel­skim ogniem palą.

Jesz­cze ka­wa­łek, może ja­kiś ki­lo­metr, a już wid­ne go­spo­dar­stwa

Po­sa­dzych, Ha­brów, Ło­dy­gów. ka­wa­łek jesz­cze: na rogu karcz­ma, a za nią ob­szer­ny plac, cały za­peł­nio­ny brud­ną sa­dzaw­ką, po­twor­ną w swym bru­dzie i kale, gdy ją let­nie upa­ły wy­su­szać jęły.

Na pra­wo od karcz­my dro­ga, wzdłuż któ­rej licz­ne za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie, a na sa­mym brze­gu dwu­pię­tro­wa, przez rząd pru­ski wy­bu­do­wa­na szko­ła – może je­dy­ny mu­ro­wa­ny bu­dy­nek w Szym­bo­rzu, sta­no­wił za­wsze szcze­gól­ny mój po­dziw – tro­chę da­lej schlud­nie sło­mą po­szy­ta – cha­łu­pa? – nie, to już coś w ro­dza­ju dwor­ku i sie­dzi­ba na­uczy­cie­la szym­bor­skie­go, Dy­ba­ły, alias Dy­bal­skie­go, któ­ry bar­dzo waż­ną rolę miał ode­grać w ży­ciu Ka­spro­wi­cza.

Za­bu­do­wa­nia wo­kół tej cha­łu­py-dwor­ku: sto­do­ła, staj­nia, chlew, a na­wet – nie­sły­cha­ne na owe cza­sy – kró­li­czar­nia, two­rzy­ły z tej za­gro­dy coś nie­zmier­nie wzo­ro­we­go; nie dziw też, że na­uczy­ciel Dy­ba­ła otrzy­mał na wy­sta­wie, jaką szlach­ta oko­licz­na kie­dyś pod rok 1875 w Szym­bo­rzu urzą­dzi­ła, pierw­szą na­gro­dę za chów bel­gij­skich kró­li­ków i nie wi­dzia­nych do­tąd na Ku­ja­wach go­łę­bi.

Dy­ba­ła-Dy­bal­ski był nie­zwy­kłym czło­wie­kiem. Jako pro­sty pa­rob­czak w Ło­je­wie zwró­cił na sie­bie uwa­gę mego ojca, pre­fek­ta słyn­nej na całą oko­li­cę „anal­fa­be­tycz­nej aka­de­mii ło­jew­skiej”, bo oj­ciec mój był­by mógł być ra­czej ogrod­ni­kiem i psz­cze­la­rzem, ani­że­li na­uczy­cie­lem – zdu­mie­wa­ła jed­nak mego ojca nie­sły­cha­nie rzut­ka in­te­li­gen­cja pa­rob­cza­ka, jego żywy, go­rą­cy umysł, rwą­cy się do na­uki. Po­mię­dzy moim oj­cem a mło­dym Dy­ba­ła za­wią­zał się ser­decz­ny sto­su­nek na­uczy­cie­la do nie­sły­cha­nie zdol­ne­go i po­jęt­ne­go ucznia – praw­do­po­dob­nie je­dy­ne­go ucznia, któ­rym oj­ciec mój na se­rio się zaj­mo­wał – i tak się sta­ło, że po paru la­tach mógł mło­dy Dy­ba­ła wstą­pić do se­mi­na­rium na­uczy­ciel­skie­go, a po kil­ku dal­szych la­tach otrzy­mał po­sa­dę na­uczy­cie­la w Szym­bo­rzu – go­spo­dar­stwo zy­skał so­bie pew­no ożen­kiem, tego już nie wiem.

Z Dy­ba­łą, te­raz już Dy­bal­skim, ist­nia­ła aż do śmier­ci Dy­bal­skie­go mię­dzy ro­dzi­ca­mi mo­imi a jego ro­dzi­ną ser­decz­na i za­ży­ła przy­jaźń. Tro­chę było kiep­ska­wo z niem­czy­zną Dy­bal­skie­go, więc cza­sa­mi, a nie­raz i parę razy na ty­dzień, przy­bie­gał z Szym­bo­rza do Ło­je­wa, by się ojca mego po­ra­dzić, jak ten lub ów ra­port, po­da­nie lub re­kurs na­pi­sać.

Dro­ga z Szym­bo­rza do Ło­je­wa nie była da­le­ka. Je­że­li się prze­szło „ry­nek” szym­bor­ski, a ra­czej okrą­ży­ło się tę nie­chluj­ną sa­dzaw­kę, cią­gnę­ła się już dro­ga wprost wśród do­mostw pro­stych „cha­łup­ni­ków”; mię­dzy nimi sta­ła cha­łu­pa, a ra­czej mała za­gro­da ojca Jana, któ­ra od dziec­ka wzbu­dza­ła we mnie ja­kiś ta­jem­ni­czy sza­cu­nek – mó­wio­no mi, że jest prze­peł­nio­na książ­ka­mi i pi­sma­mi; ta­jem­ni­cę tę zdra­dził mi ró­wie­śnik mój, Wła­dek Dy­bal­ski. Po­tem skrę­ca­ło się na lewo, szło się dłu­go, dłu­go przez Si­ko­ro­wo, wieś za­miesz­ka­ną przez ko­lo­ni­stów nie­miec­kich, spro­wa­dzo­nych tam jesz­cze przez Fry­de­ry­ka Wiel­kie­go – zna­mien­ne, że te­raz już dro­ga aż do sa­me­go Ło­je­wa była ob­sa­dzo­na roz­ło­ży­sty­mi, cie­ni­sty­mi wierz­ba­mi. Zwy­kle szło się do Ło­je­wa przez tak zwa­ne gór­ki – ja­kie po­ję­cie ma się w Ku­ja­wach o gó­rach, naj­lep­szy do­wód, że wznie­sie­nia dzie­się­cio­me­tro­we gó­ra­mi się zo­wią – a po­tem wzdłuż ro­wów tor­fo­wisk, nad za­mu­lo­nym ka­na­łem, po ście­ży­nach na trzę­sa­wi­skach, po któ­rych idąc nogi się za­pa­da­ły jak po naj­pysz­niej­szym wschod­nim ko­bier­cu, po­przez bel­ki, na któ­rych trze­ba było ostroż­nie ba­lan­so­wać, by się nie zwa­lić w błot­ni­stą to­piel, aż już wresz­cie ście­żyn­ką przez ogrom­ną łąkę, cią­gną­cą się nad Go­płem aż pod nasz dom.

Tym ra­zem przy­był Dy­bal­ski ani z żad­nym ra­por­tem, ani po­da­niem – był moc­no za­afe­ro­wa­ny, a nowy kasz­kiet za­far­bo­wał mu spo­tnia­łe czo­ło czar­ną prę­gą.

– Przy­sze­dłem do ko­le­gi po po­ra­dę.

– Cóż ta­kie­go?

– Mam ucznia w mo­jej szko­le o tak zdu­mie­wa­ją­cych zdol­no­ściach, że Bóg by mnie ska­rał, gdy­bym tego nie roz­gło­sił, bo nie moż­na po­zwo­lić, by taka zdol­ność mia­ła się zmar­no­wać.

I wy­cią­gnął z kie­sze­ni parę ry­sun­ków. Wi­dzę to wszyst­ko, jak­by się dziś dzia­ło.

– Niech ko­le­ga tyl­ko spoj­rzy! Ten Żyd na tym ob­raz­ku, to ten, któ­ry co nie­dzie­la lata po wszyst­kich wsiach i wy­krzy­ku­je: skór­ki, skór­ki! (Co nie­dzie­la pod je­sień wy­bie­ga­ła z Ino­wro­cła­wia chma­ra Żyd­ków i sku­py­wa­ła po oko­licz­nych wsiach skór­ki za­ję­cze.) Prze­cież w tej chwi­li go po­znać – to Szmul Za­dek!

– Istot­nie! – po­twier­dził oj­ciec.

– Albo tu, ten szma­ciarz, któ­ry od­wa­ża gał­ga­ny na swo­jej zło­dziej­skiej wa­dze! Ale to nie tyl­ko to – cią­gnął Dy­bal­ski – ten smar­kacz wier­sze pi­sze – po­dał ojcu kart­kę pa­pie­ru – a pa­mięć ma, be­stia, taką, że co raz prze­czy­ta, to sło­wo w sło­wo na pa­mięć wy­re­cy­tu­je.

Oj­ciec głę­bo­ko się za­my­ślił.

– Tak! to rze­czy­wi­ście nie­po­spo­li­ty ta­lent! Trze­ba tu coś po­ra­dzić, po­móc; szko­da, by się taki chło­pak zmar­no­wał.

Od­su­nął od sie­bie książ­kę, w któ­rą przed chwi­lą się wczy­ty­wał – z jaką łap­czy­wo­ścią chwy­ci­łem ją po odej­ściu ojca: Kra­szew­skie­go Po­eta i świat. „Trze­ba po­móc…”, a po chwi­li:

– Wie ko­le­ga co – wła­śnie wró­cił Jó­zef Ko­ściel­ski z Egip­tu czy też z Je­ro­zo­li­my, sły­sza­łem, że krok w krok idzie śla­da­mi Sło­wac­kie­go, pe­łen jest szczyt­nych ide­ałów, trze­ba mu to wszyst­ko po­ka­zać, z nim po­ga­dać – od­strych­nął się cał­kiem od oko­licz­nej szlach­ty, uwa­ża­ją go tu za cał­kiem czer­wo­ne­go…

To jed­no jesz­cze pa­mię­tam, że po­szli do sta­re­go go­spo­da­rza Sła­bęc­kie­go z proś­bą o fur­man­kę i tego sa­me­go wie­czo­ru ru­szy­li do Jó­ze­fa Ko­ściel­skie­go, któ­ry re­zy­do­wał w bar­dzo pięk­nym pa­ła­cy­ku nad Go­płem – w Szar­le­ju, on­giś wa­row­nym zam­ku, któ­ry Wła­dy­sław Bia­ły, ksią­żę „Szar­lej­ko”, zdo­by­wał (Jó­zef Ko­ściel­ski na­pi­sał dra­mat o tym księ­ciu Szar­lej­ko pod ty­tu­łem Wła­dy­sław Bia­ły), a któ­ry Szwe­dzi pod­czas na­jaz­du Wiel­ko­pol­ski do­szczęt­nie zbu­rzy­li. Stał on na­prze­ciw ogrom­ne­go kop­ca na prze­ciw­nej stro­nie Go­pła, usy­pa­ne­go przez Szwe­dów, z któ­re­go Szwe­dzi Krusz­wi­cę ostrze­li­wa­li; ko­piec ten po dziś dzień ist­nie­je, a za­iste jest go­dzien, by spo­łe­czeń­stwo pol­skie go­rą­co się nim za­ję­ło.

Ko­piec ten, do­rów­ny­wa­ją­cy wy­so­ko­ścią kop­co­wi Ko­ściusz­ki, jest oto­czo­ny wy­so­kim obron­nym wa­łem, od­dzie­lo­nym od kop­ca sa­me­go głę­bo­ką fosą. W prze­sąd­nych wie­rze­niach oko­licz­ne­go ludu od­gry­wa on nie­zmier­nie waż­ną rolę, a wąt­pię, czy kie­dy zna­lazł się taki śmia­łek, któ­ry by nocą nań wejść się od­wa­żył.

Na­to­miast wi­dzia­no czę­sto­kroć oko­licz­nych oby­wa­te­li nie­miec­kich, któ­rzy prze­waż­nie byli ma­so­na­mi – pięk­ną lożę mu­ro­wa­ną w kształ­cie wie­ży mają stąd nie­da­le­ko we wsi Tu­pa­dły – za­mie – nio­nych w ogrom­ne czar­ne psy z ja­rzą­cy­mi się śle­pia­mi, grze­bią­cych za ukry­ty­mi w tym kop­cu skar­ba­mi.

Sta­ry tor­fiarz Pier­nik opo­wia­dał mi, że raz ta­kie­go psa-ma­so­na ubił po­świę­co­nym tro­ja­kiem, a jak pod­szedł bli­żej, uj­rzał, że z psa zo­sta­ła tyl­ko kup­ka smo­ły.

Ja­kim skut­kiem wi­zy­ta mego ojca i Dy­bal­skie­go u Ko­ściel­skie­go uwień­czo­na zo­sta­ła – nie wiem. Wiem tyl­ko jed­no, że mło­dy Jan strasz­nie się prze­mę­czał w gim­na­zjum ino­wro­cław­skim, do któ­re­go od­da­ny zo­stał. Och! jaką żół­cią mu­siał być za­pra­wio­ny jego tam po­byt od naj­ry­chlej­szej mło­do­ści, ten tyl­ko zro­zu­mieć jest w sta­nie, kto znał ów­cze­sne sto­sun­ki w Po­znań­skiem.

Mię­dzy pa­nem a chło­pem, dwo­rem a chłop­ską cha­łu­pą, zio­nę­ła ta sama prze­paść, co ongi za cza­sów Sasa.

Do gim­na­zjum mo­gła tyl­ko szlach­ta swe dzie­ci po­sy­łać: chłop­skie dziec­ko w gim­na­zjum było tak nie­sły­cha­nym, nie­praw­do­po­dob­nym zja­wi­skiem, że wszyst­kie szlach­ciąt­ka oglą­da­ły ta­kie­go ra­ro­ga z tą samą po­gar­dą, z ta­kim lek­ce­wa­że­niem, w ja­kim je od dziec­ka tro­skli­wie cho­wa­no: cham nie był czło­wie­kiem.

Sam by­łem świad­kiem, jak głu­pi czter­na­sto­let­ni smar­kacz w obec­no­ści swe­go ojca, wła­ści­cie­la ob­szer­nych dóbr – „po­sie­dzi­cie­lem” na­zy­wa się taki pan w by­łej dziel­ni­cy pru­skiej – ude­rzył sta­re­go stan­gre­ta kil­ka­krot­nie w twarz, bo przy­przągł ko­nie tro­chę za luź­no.

Uśmiech za­do­wo­le­nia i dumy wy­kwitł na ustach ja­śnie wiel­moż­ne­go pana na ten ry­cer­ski czyn swe­go spad­ko­bier­cy.

I raz je­den zdo­by­łem się na agre­syw­ny czyn: wy­cią­łem jed­ne­mu sy­no­wi szla­chec­kie­mu po­li­czek, bo gło­śno wy­krzy­ki­wał, że trze­ba by pod­wyż­szyć o ty­siąc pro­cent szkol­ną opła­tę w gim­na­zjum, aby temu cham­stwu za­gro­dzić dro­gę do wyż­szych stu­diów – ono to „za­smra­dza” co­raz wię­cej wyż­sze uczel­nie – prze­cież nie­spo­sób z tą ho­ło­tą na jed­nej ła­wie sie­dzieć!

Chłop­skie dziec­ko po­on­czas w gim­na­zjum! Chry­ste Pa­nie! Dziś sto­sun­ki się zmie­ni­ły, ale wów­czas, 1870 roku, w Po­znań­skiem, kie­dy Ka­spro­wicz był cał­kiem nie­praw­do­po­dob­nym zja­wi­skiem wśród ca­łej tej kpią­cej, wzgar­dli­wej, szy­dzą­cej, do­kucz­li­wej zgrai płyt­kich, wy­stro­jo­nych i wy­mu­ska­nych pa­ni­czy­ków – po­byt dziec­ka chłop­skie­go wśród nich mu­siał być cięż­ką męką i prze­bo­le­snym mar­ty­rium!

Dzie­je ta­kie­go dziec­ka wśród tego wro­gie­go, bez­li­to­śnie okrut­ne­go oto­cze­nia sto­kroć razy tra­gicz­niej­sze ani­że­li naj­wię­cej tra­gicz­ny los do­ro­słe­go czło­wie­ka.

Jaka ol­brzy­mia siła mu­sia­ła tkwić w ma­łym Ka­spro­wi­czu, jaka har­da duma, ja­kie wście­kłe pra­gnie­nie obro­ny swej god­no­ści, je­że­li zdo­łał ura­to­wać swą du­szę od osta­tecz­ne­go spa­cze­nia i ani na chwi­lę nie­na­wiść nie ob­cią­ży­ła w jego du­szy słoń­ca mi­ło­ści cięż­kim, czar­nym ki­rem. Już wte­dy mu­sia­ła bić od nie­go wiel­ka moc, bo już po paru la­tach zy­skał so­bie tę umy­sło­wą prze­wa­gę nad swo­imi ró­wie­śni­ka­mi, któ­ra i naj­za­cie­klej­szych wro­gów cham­stwa ku nie­mu znie­wa­la­ła.

Po Ku­ja­wach, oczy­wi­ście na tym ino­wro­cław­skim od­cin­ku, krą­ży­ły ta­jem­ni­cze wie­ści o mło­dym po­ecie, któ­ry po­noć już w War­sza­wie dru­ku­je swo­je wier­sze. Ko­le­dzy Ka­spro­wi­cza przy­jeż­dża­li na wa­ka­cje i roz­sie­wa­li dziw­ne gad­ki: je­den wi­dział cały duży ze­szyt, opie­wa­ją­cy pięk­ność Go­pła, inny za­się po­czą­tek ja­kie­goś dra­ma­tu, tam­ten zno­wu czy­tał bar­dzo po­chleb­ną od­po­wiedź ja­kiejś re­dak­cji war­szaw­skie­go pi­sma – dość, że Ka­spro­wicz był na Ku­ja­wach już po­pu­lar­nym, kie­dy nie prze­kro­czył osiem­na­ste­go roku ży­cia.. A wła­śnie wte­dy spo­so­bi­ły się Ku­ja­wy do uro­czy­ste­go ob­cho­du pięć­dzie­się­cio­let­nie­go ju­bi­le­uszu pra­cy Kra­szew­skie­go.

W tym sa­mym cza­sie, kie­dy ja, w naj­głęb­szej ta­jem­ni­cy przed ro­dzi­ca­mi, mo­zo­li­łem się, by w uro­czy­stym wier­szu wy­ra­zić Kra­szew­skie­mu mój na­boż­ny hołd, wier­szem, z któ­re­go tyle tyl­ko jesz­cze pa­mię­tam:

Choć dzie­się­cio­let­ni chłop­czy­na Wy­kształ­ce­nia nie ma…

wę­dro­wał mło­dy, osiem­na­sto­let­ni Ka­spro­wicz od jed­nej wsi do dru­giej i wy­po­ży­czał u oko­licz­nych go­spo­da­rzy i oko­licz­nej szlach­ty ko­nie wierz­cho­we.

W dniu uro­czy­sto­ści wjeż­dżał na cze­le może dwu­dzie­stu do­rod­nych pa­rob­cza­ków na ko­niach, w ku­jaw­skim stro­ju chłop­skim, Jan

Ka­spro­wicz do Krusz­wi­cy, gdzie na wzgór­ku, kędy ster­czy My­sza Wie­ża, cała uro­czy­stość się od­by­ła.

Po­mysł tej sym­bo­licz­nej ban­de­rii chłop­skiej był wów­czas nie­sły­cha­nie śmia­łym pro­te­stem prze­ciw urosz­cze­niom szlach­ty, któ­ra nie­chęt­nie do­pusz­cza­ła do ob­cho­dów miesz­czań­stwo, a tym mniej chło­pów.

Jak pru­ski dy­rek­tor gim­na­zjum w Ino­wro­cła­wiu za­re­ago­wał na tę ma­ni­fe­sta­cyj­ną eska­pa­dę Ka­spro­wi­cza, nie wiem, może nie do­wie­dział się o niej, a może wie­dzieć nie chciał – mój hołd, zło­żo­ny Kra­szew­skie­mu, zwiał na­gle na ka­te­drę mego ojca list z Dre­zna, ad­re­so­wa­ny do Sta­ni­sła­wa Przy­by­szew­skie­go.

Moż­na so­bie wy­obra­zić nie­sły­cha­ne zdu­mie­nie mego ojca. Wi­dzę go jesz­cze, sie­dzą­ce­go na ka­te­drze i prze­szy­wa­ją­ce­go mnie su­ro­wym wzro­kiem – jak ten smar­kacz ośmie­lił się coś bez jego wie­dzy zro­bić?

Prze­czu­wa­łem coś złe­go, ale wi­dzia­łem, jak w trak­cie czy­ta­nia twarz ojca ła­god­nia­ła, a na­wet się uśmie­chał. Nie dziw!

Wła­sno­ręcz­ny list Kra­szew­skie­go, w któ­rym pi­sze, jak nie­skoń­cze­nie mu dro­gie te ży­cze­nia dziec­ka, jak go­rą­co pro­si, by nie­bio­sa wszyst­kie ła­ski zla­ły na moją „głów­kę” – więc tym ra­zem omi­nę­ła mnie kara, bo bez woli i wie­dzy ojca nie wol­no było nic ro­bić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: