Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja filmoteka Opowiadania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Moja filmoteka Opowiadania - ebook

Zbiór opowiadań jest opisem zdarzeń, które kształtowały głównego bohatera i miały decydujący wpływ na jego życie. Tomasz, urodzony w latach 60., z przymrużeniem oka opisuje otaczającą rzeczywistość i towarzyszące jej przemiany na tle śląskiego krajobrazu. Każde z opowiadań jest zamkniętą całością jak odcinek serialu… Autor urodził się, wychował i nadal mieszka w średniej wielkości śląskim mieście, w którym zgodnie ze słowami miejskiego hymnu „nie ma cyprysów ani palm“. Turyści zwykle nie przyjeżdżają tutaj tłumnie na wakacje. Dla autora jest to natomiast najpiękniejsze miejsce na planecie, a jeśli ktoś sądzi inaczej, będzie się musiał z nim potykać na ubitej ziemi.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-944273-1-3
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Żelazny Krzyż

Leutnant rezerwy Stanisław poprawił się w siodle. Zdjął z głowy pikielhaubę i jak zwykle w chwilach zakłopotania podrapał się w głowę. Wyglądało na to, że razem ze swoją baterią się zgubił. Nocny marsz na północ spowodował, że oderwał się od maszerującej piechoty i na pewno źle skręcił na rozstaju dróg. Nie trzeba było prowadzić zaprzęgów drogą na Chatillon, tylko na tę drugą wioskę. Ze złości zapomniał nazwy. Z wysokości końskiego grzbietu patrzył z pagórka, jak unosi się wrześniowa mgła. W dolinie majaczyły zabudowania. Spokój! Na szczęście ani śladu Francuzów. Zsiadł z konia i na wszelki wypadek dał rozkaz rozwinięcia baterii na skraju lasu. Tego w końcu nauczyli go w korpusie kadetów. Najpierw obowiązek, potem przyjemność! Podoficerowie wyszczekali zwykłe rozkazy, artylerzyści sprawnie odprzodkowali działa i skierowali je w dolinę. Nowe odtylcowe działa firmy Krupp szczęknęły zamkami, potwierdzając fakt, że zostały załadowane. Wachmeister Kobiela zameldował, że bateria jest Fertig, i już po polsku dodał:

– Herr Leutnant, chłopy są głodne, trza by coś zjeść.

– No, pewnie. Wy tylko o jedzeniu, Kobiela – standardowo zrugał go Stanisław, ale stary Wachmeister wiedział, że oznacza to przyzwolenie na śniadanie.

Poza tym nie musieli ze sobą rozmawiać po niemiecku. Wokół nie plątał się żaden Niemiec. Zarówno Stanisław, Wachmeister Kobiela, jak i pozostali do ostatniego kanoniera byli Polakami spod Poznania. Dwudziestoletni Leutnant trzymał sztamę z dwukrotnie starszym, doświadczonym wachmajstrem, bo tak mu po prostu podpowiadała nie tyle solidarność narodowa, co instynkt samozachowawczy.

Kanonierzy ugotowali na ognisku z patyków zbożową kawę, wszyscy wyciągnęli z juków komiśny chleb. Wstawał słoneczny wrześniowy poranek.

– Kobiela, poślijcie jakiegoś lojtka z powrotem drogą, którą tu przyjechaliśmy. Niech znajdzie piechotę i zamelduje naszą pozycję – wydał nie całkiem służbowo polecenie Stanisław.

Posilony wojskowym śniadaniem chwilowo myślał o niebieskich migdałach i szkicował ołówkiem na odwrocie wyciągniętej z raportówki mapy obrazek wioski wyłaniającej się z mgły w dolinie.

– Zum Befehl – próbował stuknąć obcasami w trawie wachmajster. – Się robi. Niech Leutant patrzą, tam Storch leci.

Rzeczywiście nad doliną krążył duży czarno-biały ptak.

– Nie Storch, ty szwabie, tylko bocian.

– Ino nie szwabie. Jakby Leutnant dwadzieścia roków przy pruskim wojsku służyli, to by też nie gadali swoich szlacheckich ą i ę – zaperzył się Kobiela.

– No dobrze, nieszwabie, powiem ci w nagrodę wierszyk – uśmiechnął się Stanisław, przerywając rysowanie.

„Pędź, niewdzięczny, lotem strzały,

Tam, gdzie wieczne są upały,

Tam, gdzie wiecznie kwitnie maj;

Mnie niech zimno krew tu zetnie,

Nie polecę w kraje letnie,

Bo mi milszy ojców kraj".

– Ja to znam – powiedział Kobiela – to było w takiej książce, co ksiądz dawali w kościele, gdzie chodzimy z moją starą. To jest taki wierszyk dla dzieci, o Storchu. Znaczy, o bocianie.

– To mój ojciec napisał – powiedział Stanisław.

– Ja, teraz jasne, jak ojciec wiersze pisze, to mi nie dziwne, że syn Leutnant w nocy po lasach błądzi i jeszcze dobry bleistif (ołówek) marnuje, zamiast do mapy popatrzeć i zobaczyć, gdzie my są.

Tak by się dalej przekomarzali, gdyby z doliny nie dobiegło głośne puknięcie, które przeszło w nieprzyjemny świst. Na skraju lasu dobre dwieście metrów w lewo od nich porządnie grzmotnęło i w niebo poleciały pecyny ziemi.

– Alaaaarm! – wydarł się automatycznie Wachmeister i odruchowo przeszedł na język urzędowy. – Zum Kannonen! Vom links melden! (Do dział, meldować od lewej).

Kanonierzy sprawnie zajęli pozycje przy działach; Stanisław stanął zgodnie z regulaminem na prawym skrzydle.

– Bereit, bereit… bereit (gotów, gotów… gotów) – zameldowali kolejno działonowi.

Leutnant wyciągnął szablę i zakomenderował donośnie:

– Vom links! Feuer! (Od lewej! Ognia!).

Działa wypluły z siebie pociski, które poszybowały w dolinę. Stanisław, widząc, że wybuchły za miejscem, skąd unosił się jeszcze obłok prochowego dymu, zakomenderował:

– Batterie! 20 verkürzen und vom links Feuer! (Bateria! Skrócić o 20 i od lewej ognia!).

Kolejne pociski poleciały w dolinę, a z lasu za nimi wyłoniła się kolumna piechurów wiedziona na ich szczęście przez wąsatego oficera w pikielhaubie.

***

Generał von Moltke z nieprzeniknionym wyrazem twarzy meldował:

– Wasza Królewska Mość! Ostrzeliwujemy Paryż.

– Już? – zdziwił się król Prus. – Przecież okrążenie nie jest jeszcze zamknięte.

– Nie jest. Pojedyncza bateria wyszła przed główne siły i zaatakowana otworzyła ogień.

– No to my, król Prus, nagrodzimy odznaczeniem bohaterskiego oficera, dowódcę baterii.

– Jest niewielki problem. On jest Leutnantem rezerwy, w dodatku Polakiem, a bateria należy do pułku artylerii z Posen.

– Mój drogi Moltke! Chcecie dać wyraz jakimś uprzedzeniom? Generał von Steinmetz pod Gravelotte kazał nawet pułkom z Provinz Posen grać tę ich piosenkę – no jak to idzie? – „Jeszcze Polska nie zginęła", gdy szli do szturmu. Żeby nie moi Brave Soldaten z Provinz Posen, to samymi armatami nie wygralibyśmy bitwy. Niech sekretariat wypisze zaraz wniosek na „Eisernes Kreuz". Odznaczę tego bohatera razem z innymi osobiście, kiedy tylko Paryż skapituluje.

Cóż, Befehl ist Befehl. Szczególnie, gdy rozkaz wydaje przyszły cesarz Niemiec Wilhelm I. Generał von Moltke obojętnie dał kanceliście po lecenie wypisania wniosku na odznaczenie, ale na wspomnienie o von Steinmetzu uśmiechnął się mściwie. Ten bałwan poprowadził swoje najlepsze niemieckie pułki wprost na francuskie kartaczownice, lekceważąc jego rozkazy. Tylko po to, żeby później jacyś Polacy uratowali wynik bitwy. Jeśli tak bardzo lubi swoich Polacken, to stanowisko komendanta Poznania, tej drugorzędnej dziury, będzie dla niego odpowiednie.

***

Oberleutnant von Benrath był wściekły. Ci durnie z Gestapo kazali im, oficerom Wehrmachtu, chodzić po domach i aresztować Polaków. Co do aresztowania tychże, nie miał żadnych zastrzeżeń, ale od tego jest policja i Gestapo. On, od pokoleń oficer, czuł się zdecydowanie nie na miejscu. Nie jest jakimś byle łapsem. Co go obchodzi, że źle zaplanowano siły i środki? To się po prostu nie mieściło w jego niemieckiej, oficerskiej głowie. W dodatku lista, którą dostał rano, była pełna pomyłek. Takich jak ta przed chwilą.

Do mieszkania wpuścił go starszy pan mówiący miękką, wiedeńską niemczyzną. Von Benrath przypomniał sobie zaraz, jak po anszlusie stacjonował przez pół roku w Wiedniu. Nazwisko niby się zgadzało, ale na ścianie w salonie na karmazynowej poduszce wisiał Eisernes Kreuz. Oberleutnant poznał go od razu. W ich salonie wisiał dokładnie taki sam – dziadek dostał go za zasługi w wojnie francusko-pruskiej. Zapytany gospodarz uśmiechnął się miło i powiedział:

– To krzyż ojca. Cesarz Wilhelm osobiście go odznaczył w Sali Lustrzanej w Wersalu wtedy, gdy daliśmy łupnia tym przeklętym Francuzom.

Dziadek, Joachim von Benrath, też dostąpił tego zaszczytu. Może nawet z ojcem tego miłego jegomościa stali w jednym szeregu. Oberleutnant przeprosił grzecznie za zaistniałą pomyłkę i pożegnali się uprzejmie. Wsiadł do ciężarówki i pojechali sprawdzić następny adres z listy.

***

Starszy pan zamykał właśnie drzwi do mieszkania. W ręku trzymał zniszczoną skórzaną teczkę z najważniejszymi dokumentami. Wrócił jeszcze do salonu i zdjął ze ściany pożółkły kartonik w blaszanej ramce. Schował Matkę Boską do wewnętrznej kieszeni marynarki i po chwili oddalał się ulicą, uchylając grzecznie kapelusza mijającym go oficerom w szarozielonych mundurach. Listopadowe niskie słońce oświetlało leniwie łopoczące karminowe flagi z hakenkreuzem.

***

Gestapowiec Krauze stał w pustym mieszkaniu. Ponuro rozglądał się wkoło. Lokator oczywiście zniknął. Do dupy z tą pomocą z Wehrmachtu. Najprostszej rzeczy nie potrafią załatwić porządnie. Na szczęście miał w piwnicy kilka anonimowych trupów i rachunek się będzie zgadzał. W końcu sztuka się liczy, a jego szef Obersturmbannführer Wilhelm Stüve najbardziej nie lubił, kiedy mu się coś nie zgadzało w rachunkach.

Promyk słońca wpadł przez okno i odbity od oszklonego kredensu zatańczył na Żelaznym Krzyżu, zupełnie jak w Zwierciadlanej Sali wielkiego królewskiego pałacu przed sześćdziesięcioma ośmioma laty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: