Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja krótka historia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 lutego 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Moja krótka historia - ebook

Autor Krótkiej historii czasu w najprywatniejszej książce o sobie.

Wielowątkowa, momentami  wręcz zabawna historia życia jednego z około dwustu tysięcy dzieci, które urodziły się dokładnie w trzysetną rocznicę śmierci najwybitniejszego astronoma – Galileusza.

Za sprawą rodziny nauki ścisłe towarzyszyły Stephenowi Hawkingowi  od najmłodszych lat. Koledzy z klasy, doceniając jego potencjał oraz niezwykłą inteligencję, już za młodu okrzyknęli go Einsteinem. Szkolne sukcesy w matematyce i fizyce w późniejszym okresie zaowocowały prestiżowymi studiami w Oksfordzie i Cambridge oraz działalnością naukową związaną z tematyką kosmologiczną. Krótko po 21. urodzinach znienacka pojawiają się pierwsze omdlenia i upadki. Długotrwałe badania, kolejne diagnozy, w końcu wyrok: rzadka, poważna, być może śmiertelna choroba.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-318-7
Rozmiar pliku: 8,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Dzie­ciństwo

Mój oj­ciec, Frank, po­cho­dził z chłopskiej ro­dzi­ny dzierżawiącej zie­mię w an­giel­skim hrab­stwie York. Jego dzia­dek, a mój pradzia­dek, John Haw­king, był zamożnym far­me­rem, ale kupił za dużo go­spo­darstw i zban­kru­to­wał w wy­ni­ku kry­zy­su w rol­nic­twie na początku XX wie­ku. Jego syn Ro­bert – mój dzia­dek – próbował pomóc swo­je­mu ojcu, ale sam też zo­stał ban­kru­tem. Na szczęście żona Ro­berta miała dom w Bo­ro­ugh­brid­ge i pro­wa­dziła w nim szkołę, co za­pew­niało ro­dzi­nie nie­wiel­kie do­cho­dy. Dzięki temu dziad­kom udało się posłać syna na stu­dia me­dycz­ne na Uni­wer­sy­te­cie Oks­fordz­kim.

Oj­ciec zdo­by­wał różne sty­pen­dia i na­gro­dy, więc po ja­kimś cza­sie sam mógł wysyłać ro­dzi­com pie­niądze. Po stu­diach zajął się ba­da­nia­mi w dzie­dzi­nie me­dy­cy­ny tro­pi­kal­nej i w ra­mach prac ba­daw­czych po­je­chał w 1937 roku do Afry­ki Wschod­niej. Kie­dy wy­buchła woj­na, przedarł się lądem, a po­tem rzeką Kon­go na dru­gi ko­niec kon­ty­nen­tu, żeby wrócić stat­kiem do An­glii. Tam zgłosił się na ochot­ni­ka do służby woj­sko­wej. Usłyszał jed­nak, że jest cen­niej­szy dla kra­ju jako na­uko­wiec pro­wadzący ba­da­nia me­dycz­ne.

Mój oj­ciec i ja

Moja mat­ka uro­dziła się w Dun­ferm­li­ne w Szko­cji jako trze­cie z ośmior­ga dzie­ci le­ka­rza ro­dzin­ne­go. Naj­star­sza z ro­dzeństwa była dziew­czyn­ka z ze­społem Do­wna, która miesz­kała od­dziel­nie z opie­kunką aż do swo­jej śmier­ci w wie­ku trzy­na­stu lat. Ro­dzi­na prze­pro­wa­dziła się do De­von, kie­dy moja mat­ka miała lat dwa­naście. Po­dob­nie jak Haw­kin­go­wie, jej ro­dzi­na nie należała do zamożnych. A jed­nak im również udało się posłać dziec­ko – moją matkę – na Uni­wer­sy­tet Oks­fordz­ki. Po stu­diach mat­ka pra­co­wała w różnych za­wo­dach, między in­ny­mi jako in­spek­tor po­dat­ko­wy, ale nie lubiła tego zajęcia. Rzu­ciła tę pracę i zo­stała se­kre­tarką. Właśnie wte­dy, na początku woj­ny, po­znała mo­je­go ojca.

Z matką

Uro­dziłem się 8 stycz­nia 1942 roku, dokład­nie trzy­sta lat po śmier­ci Ga­li­le­usza. Jak sza­cuję, tego dnia przyszło na świat jesz­cze około dwu­stu tysięcy in­nych dzie­ci. Nie wiem, czy któreś z nich za­in­te­re­so­wało się później astro­no­mią.

Uro­dziłem się w Oks­for­dzie, cho­ciaż ro­dzi­ce miesz­ka­li w Lon­dy­nie. Pod­czas woj­ny obo­wiązywała umo­wa, że Niem­cy nie będą bom­bar­do­wać Oks­for­du i Cam­brid­ge, a w za­mian za to Bry­tyj­czy­cy nie będą zrzu­cać bomb na He­idel­berg i Ge­tyngę. Szko­da, że taką cy­wi­li­zo­waną umową nie można było objąć także in­nych miast.

Miesz­ka­liśmy w Hi­gh­ga­te, w północ­nej części Lon­dy­nu. Półtora roku po mnie na świat przyszła moja sio­stra Mary, co po­dob­no wca­le mnie nie ucie­szyło. Przez całe dzie­ciństwo pa­no­wało między nami pew­ne napięcie, pod­sy­ca­ne przez nie­wielką różnicę wie­ku. Znikło jed­nak ono w do­rosłym życiu, kie­dy podążyliśmy własny­mi dro­ga­mi. Mary zo­stała le­karką, ku radości ojca.

Ja, Phi­lip­pa i Mary

Dru­ga z mo­ich sióstr, Phi­lip­pa, uro­dziła się, kie­dy miałem pra­wie pięć lat i le­piej ro­zu­miałem, co się dzie­je. Pamiętam, że nie mogłem się do­cze­kać jej przyjścia na świat, żeby było nas tro­je i żebyśmy mo­gli grać w różne gry. Phi­lip­pa była bar­dzo emo­cjo­nal­nym i spo­strze­gaw­czym dziec­kiem, a ja za­wsze sza­no­wałem jej zda­nie i opi­nie. Mo­je­go bra­ta Edwar­da ro­dzi­ce ad­op­to­wa­li dużo później, kie­dy miałem czter­naście lat, więc właści­wie w ogóle nie dzie­lił ze mną dzie­ciństwa. Bar­dzo się różnił od na­szej trójki, bo zupełnie nie był ty­pem in­te­lek­tu­ali­sty i nie prze­ja­wiał za­in­te­re­so­wań aka­de­mic­kich, co za­pew­ne wyszło nam na do­bre. Był ra­czej trud­nym dziec­kiem, ale nie dało się go nie lubić. Zmarł w 2004 roku z przy­czyn, których nie udało się do końca usta­lić; naj­praw­do­po­dob­niej za­truł się opa­ra­mi kle­ju, którego używał przy re­mon­cie miesz­ka­nia.

Z ro­dzeństwem na plaży

Moje naj­star­sze wspo­mnie­nie do­ty­czy żłobka przy By­ron Ho­use Scho­ol w Hi­gh­ga­te: stoję tam i wrzeszczę, jak­by mnie ob­dzie­ra­li ze skóry. Wokół mnie dzie­ci bawiły się cu­dow­ny­mi, jak uznałem, za­baw­ka­mi i chciałem się do nich przyłączyć. Ale miałem tyl­ko dwa i pół roku, po raz pierw­szy zo­stałem z ludźmi, których nie znałem, i byłem wy­stra­szo­ny. Wy­da­je mi się, że ta re­ak­cja ra­czej za­sko­czyła mo­ich ro­dziców, bo byłem ich pierw­szym dziec­kiem, a oni na­czy­ta­li się w podręczni­kach, że dwu­lat­ki po­win­ny być go­to­we do nawiązy­wa­nia re­la­cji społecz­nych. Jed­nak po tym okrop­nym po­ran­ku za­bra­li mnie ze żłobka i posłali do By­ron Ho­use do­pie­ro półtora roku później.

Wte­dy, pod­czas woj­ny i tuż po niej, w Hi­gh­ga­te miesz­kało wie­lu lu­dzi ze śro­do­wisk na­uko­wych i aka­de­mic­kich. (W in­nym kra­ju na­zy­wa­no by ich in­te­lek­tu­ali­sta­mi, ale An­gli­cy nig­dy się do żad­nych in­te­lek­tu­alistów nie przy­zna­wa­li.) Wszy­scy oni posyłali swo­je dzie­ci do By­ron Ho­use Scho­ol, która była bar­dzo postępowa jak na tam­te cza­sy.

Na­sza uli­ca w Hi­gh­ga­te w Lon­dy­nie

Pamiętam, jak skarżyłem się ro­dzi­com, że ni­cze­go się tam nie uczę. Wy­cho­waw­cy z By­ron Ho­use nie wie­rzy­li w ogólnie wówczas przyjęte me­to­dy wbi­ja­nia uczniom ma­te­riału do głowy za po­mocą żmud­nych powtórzeń. Mie­liśmy się na­uczyć czy­tać, nie zdając so­bie spra­wy z tego, że ktoś nas uczy. W końcu opa­no­wałem tę umiejętność, ale do­pie­ro w dość późnym wie­ku ośmiu lat. Moja sio­stra Phi­lip­pa, uczo­na bar­dziej kon­wen­cjo­nal­ny­mi me­to­da­mi, po­tra­fiła czy­tać jako czte­ro­lat­ka. No, ale ona była zde­cy­do­wa­nie by­strzej­sza ode mnie.

Lon­dyn w cza­sie bom­bar­do­wań

Miesz­ka­liśmy w wy­so­kim, wąskim wik­to­riańskim domu, który ro­dzi­ce ku­pi­li bar­dzo ta­nio pod­czas woj­ny, kie­dy wszy­scy myśleli, że Lon­dyn zo­sta­nie doszczętnie znisz­czo­ny. Rze­czy­wiście, ra­kie­ta V-2 spadła nie­opo­dal. Mnie, mat­ki i sio­stry nie było wte­dy w po­bliżu – był tyl­ko oj­ciec. Na szczęście nic mu się nie stało, a sam bu­dy­nek za bar­dzo nie ucier­piał. Za to przez wie­le lat po bom­bar­do­wa­niu na na­szej uli­cy znaj­do­wało się wiel­kie gru­zo­wi­sko, na którym bawiłem się z moim ko­legą Ho­war­dem, miesz­kającym trzy domy da­lej. Ho­ward był dla mnie ob­ja­wie­niem, bo jego ro­dzi­ce nie byli in­te­lek­tu­ali­sta­mi jak ro­dzi­ce wszyst­kich in­nych zna­nych mi dzie­ci. Cho­dził do miej­skiej szkoły, nie do By­ron Ho­use, i znał się na piłce nożnej oraz bok­sie, spor­tach, o których moi ro­dzi­ce nie tyl­ko nie mie­li pojęcia, lecz którymi na­wet nie przyszłoby im do głowy się in­te­re­so­wać.

Jed­nym z daw­niej­szych wspo­mnień jest też pierw­sza ko­lej­ka, którą do­stałem. Pod­czas woj­ny nie pro­du­ko­wa­no za­ba­wek, przy­najm­niej nie na ry­nek kra­jo­wy. Mnie jed­nak pa­sjo­no­wały mo­de­le pociągów. Oj­ciec próbował zro­bić mi drew­nia­ny pociąg, ale to mnie nie sa­tys­fak­cjo­no­wało, bo chciałem mieć coś, co by się samo po­ru­szało. Kupił więc z dru­giej ręki me­cha­nicz­ny pociąg, na­pra­wił go lu­tow­nicą i dał mi na Gwiazdkę, kie­dy miałem nie­całe trzy lata. Ta ko­lej­ka nie działała naj­le­piej, ale tuż po woj­nie oj­ciec po­je­chał do Ame­ry­ki, a kie­dy wrócił li­niow­cem „Qu­een Mary”, przy­wiózł wszyst­kim pre­zen­ty. Moja mat­ka do­stała ny­lo­ny, w tam­tym cza­sie nie do ku­pie­nia w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Moja sio­stra Mary do­stała lalkę, która za­my­kała oczy, kie­dy się ją kładło. A ja – ame­ry­kańską ko­lejkę z lo­ko­mo­tywą z od­gar­nia­czem i to­ra­mi w kształcie ósem­ki. Nadal pamiętam swoją eks­cy­tację w chwi­li otwie­ra­nia pudełka.

Ja i moja ko­lej­ka

Me­cha­nicz­ne pociągi, które trze­ba było nakręcać, nie były złe, ale tak na­prawdę ma­rzyłem o ko­lej­ce elek­trycz­nej. Całymi go­dzi­na­mi oglądałem ma­kietę ko­le­jową klu­bu mo­de­lar­skie­go w Cro­uch End nie­da­le­ko Hi­gh­ga­te. Ko­lej­ka elek­trycz­na śniła mi się w nocy. Wresz­cie, kie­dy obo­je ro­dzi­ce gdzieś wy­je­cha­li, sko­rzy­stałem z oka­zji i podjąłem z kon­ta w ban­ku pocz­to­wym całą, bar­dzo skromną sumę, uzbie­raną z pie­niędzy, które da­wa­no mi na spe­cjal­ne oka­zje, ta­kie jak chrzest. Kupiłem za nią ko­lejkę elek­tryczną, ale, ku mo­jej fru­stra­cji, ta też się psuła. Po­wi­nie­nem był ją od­nieść i po­pro­sić, żeby albo sklep, albo pro­du­cent ją wy­mie­ni­li, ale w tam­tych cza­sach pa­no­wało prze­ko­na­nie, że już samo kupie­nie cze­goś jest przy­wi­le­jem, a jeśli za­kup okaże się wa­dli­wy – twój pech. Zapłaciłem więc za na­prawę elek­trycznego sil­nicz­ka lo­ko­mo­ty­wy, ale nie­wie­le to po­mogło.

Później, jako na­sto­la­tek, bu­do­wałem mo­de­le sa­mo­lotów i łodzi. Nig­dy nie miałem szczególnych zdol­ności ma­nu­al­nych, ale zaj­mo­wałem się mo­de­lar­stwem wspólnie ze szkol­nym ko­legą Joh­nem McC­le­na­ha­nem, który był w tym znacz­nie lep­szy i którego oj­ciec miał w domu warsz­tat. Za­wsze chciałem robić działające mo­de­le i nimi ste­ro­wać. Nie ob­cho­dziło mnie, jak wyglądają. Chy­ba ten sam im­puls do­pro­wa­dził mnie do wymyśle­nia mnóstwa nie­zwy­kle skom­pli­ko­wa­nych gier, w czym znacz­ny udział miał inny mój szkol­ny ko­lega, Ro­ger Fer­ney­ho­ugh. Była wśród nich gra prze­mysłowa z ma­kietą fa­bryk, w których pro­du­ko­wa­ne były to­wa­ry w różnych ko­lo­rach, z dro­ga­mi i to­ra­mi ko­le­jo­wy­mi, którymi te to­wa­ry były prze­wożone, oraz giełdą. Była gra wo­jen­na roz­gry­wa­na na plan­szy złożonej z czte­rech tysięcy pól, a na­wet gra feu­dal­na, w której każdy gracz za­wia­dy­wał całą dy­na­stią i miał do dys­po­zy­cji drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne. Myślę, że te gry, po­dob­nie jak pociągi, łodzie i sa­mo­loty, brały się z po­trze­by zro­zu­mie­nia, jak działają różne sys­te­my i jak można je kon­tro­lo­wać. Od początku mo­ich stu­diów dok­to­ranc­kich tę po­trzebę za­spo­ka­jają ba­da­nia ko­smo­lo­gicz­ne. Jeśli ro­zu­mie­my, jak działa Wszechświat, w pew­nym sen­sie go kon­tro­lu­je­my.2. ST AL­BANS

W 1950 roku la­bo­ra­to­rium, w którym pra­co­wał mój oj­ciec, prze­niosło się z Hamp­ste­ad w po­bliżu Hi­gh­ga­te do nowo wy­bu­do­wa­ne­go Na­tio­nal In­sti­tu­te for Me­di­cal Re­se­arch w Mill Hill, na północ­nym krańcu Lon­dy­nu. Oj­ciec uznał, że za­miast po­ko­ny­wać co­dzien­nie trasę z Hi­gh­ga­te do no­we­go miej­sca pra­cy, sen­sow­niej będzie wy­pro­wa­dzić się z całą ro­dziną ze sto­li­cy i dojeżdżać spo­za mia­sta. Ro­dzi­ce ku­pi­li więc dom w słynącym z pra­sta­rej ka­te­dry St Al­bans, położonym około dzie­sięciu mil na północ od Mill Hill i dwu­dzie­stu mil od cen­trum Lon­dy­nu. Był to duży wik­to­riański bu­dy­nek, nie­po­zba­wio­ny ele­gan­cji i cha­rak­te­ru. Ro­dzi­ce nie byli szczególnie zamożni, kie­dy go ku­po­wa­li, a dom wy­ma­gał grun­tow­ne­go re­mon­tu, za­nim mo­gliśmy się wpro­wa­dzić. Później oj­ciec, jak praw­dzi­wy skąpiec z York­shi­re, skąd prze­cież po­cho­dził, odmówił płace­nia za dal­sze na­pra­wy. Sta­rał się za to jak mógł utrzy­mać naszą sie­dzibę w do­brym sta­nie, ale bu­dy­nek był duży, a oj­ciec nie miał szczególne­go dry­gu do ta­kich spraw. Dom był jed­nak so­lid­nie zbu­do­wa­ny, więc wy­trzy­mał to za­nie­dba­nie. Ro­dzi­ce sprze­da­li go w 1985 roku, kie­dy oj­ciec poważnie cho­ro­wał, na rok przed jego śmier­cią. Wi­działem nie­daw­no ten bu­dy­nek – nie wyglądało na to, żeby prze­pro­wa­dzo­no w nim jakiś re­mont.

Nasz dom w St Al­bans

Dom za­pro­jek­to­wa­no dla ro­dzi­ny ze służbą, więc w po­ko­ju kre­den­so­wym wi­siała ta­bli­ca po­ka­zująca, z którego po­ko­ju dzwo­nio­no. Oczy­wiście nie mie­liśmy służby, ale moja pierw­sza sy­pial­nia była nie­wiel­kim po­miesz­cze­niem w kształcie li­te­ry L, które mu­siało być prze­zna­czo­ne dla po­kojówki. Po­pro­siłem o ten pokój, bo moja ku­zyn­ka Sa­rah, trochę ode mnie star­sza i bar­dzo prze­ze mnie po­dzi­wia­na, stwier­dziła, że będzie­my mo­gli się tu świet­nie bawić. Jed­na z atrak­cji po­le­gała na tym, że można było wyjść przez okno na dach szo­py na ro­we­ry, a stamtąd ze­sko­czyć na zie­mię.

Sa­rah była córką Ja­net, star­szej sio­stry mo­jej mat­ki. Ciot­ka skończyła stu­dia me­dycz­ne i wyszła za psy­cho­ana­li­ty­ka. Miesz­ka­li w dość po­dob­nym do na­sze­go domu w Har­pen­den, wio­sce położonej pięć mil da­lej na północ. To między in­ny­mi z ich po­wo­du prze­pro­wa­dzi­liśmy się do St Al­bans. Bar­dzo się cie­szyłem, że miesz­kam bli­sko Sa­rah, i często jeździłem au­to­bu­sem do Har­pen­den, żeby ją od­wie­dzić.

Samo St Al­bans znaj­do­wało się obok ruin sta­ro­rzym­skie­go mia­sta Ve­ru­la­mium, które było naj­ważniejszą po Lon­dy­nie osadą Rzy­mian na Wy­spach Bry­tyj­skich. W śre­dnio­wie­czu mieścił się tu naj­bo­gat­szy klasz­tor w kra­ju. Zbu­do­wa­no go wokół sank­tu­arium poświęco­ne­go świętemu Al­ba­no­wi, rzym­skie­mu cen­tu­rio­no­wi, którego uważa się za pierwszą osobę w Wiel­kiej Bry­ta­nii stra­coną za wy­zna­wa­nie chrześcijaństwa. Z opac­twa zo­stał tyl­ko bar­dzo duży i ra­czej brzyd­ki kościół oraz sta­ry bu­dy­nek bram­ny, który stał się częścią St Al­bans Scho­ol – do tej szkoły później cho­dziłem. W porówna­niu z Hi­gh­ga­te czy Har­pen­den St Al­bans było dość sztyw­nym i kon­ser­wa­tyw­nym miej­scem. Ro­dzi­ce właści­wie z ni­kim się tam nie za­przy­jaźnili. Częścio­wo z własnej winy, bo mie­li dość sa­mot­niczą na­turę, zwłasz­cza oj­ciec. A częścio­wo także dla­te­go, że miesz­ka­li tu zupełnie inni lu­dzie – z pew­nością żad­ne­go z ro­dziców mo­ich ko­legów ze szkoły w St Al­bans nie można było na­zwać in­te­lek­tu­alistą.

W Hi­gh­ga­te na­sza ro­dzi­na wy­da­wała się względnie nor­mal­na, ale myślę, że w St Al­bans mie­liśmy opi­nię eks­cen­tryków. Do­dat­ko­wo umac­niało ją za­cho­wa­nie ojca, który za nic miał kon­we­nan­se i po­zo­ry, jeśli tyl­ko dzięki ich igno­ro­wa­niu mógł coś za­oszczędzić. W dzie­ciństwie cier­piał biedę i wy­warło to na nie­go trwały wpływ. Nie zno­sił wy­da­wać pie­niędzy na za­pew­nie­nie so­bie wy­go­dy, na­wet kie­dy – w później­szych la­tach – było go na to stać. Nie zgo­dził się na in­sta­lację cen­tral­ne­go ogrze­wa­nia, cho­ciaż zim­no poważnie mu do­skwie­rało. Za­miast grzać się w cie­ple ka­lo­ry­ferów, na nor­mal­ne ubra­nie zakładał kil­ka swetrów i szla­frok. Za­wsze był jed­nak hoj­ny w sto­sun­ku do in­nych.

W la­tach pięćdzie­siątych uznał, że nie stać nas na nowy sa­mochód, więc kupił przed­wo­jenną lon­dyńską taksówkę i we dwóch zbu­do­wa­liśmy dla niej garaż: półokrągły ba­rak z bla­chy fa­li­stej. Sąsie­dzi byli obu­rze­ni, ale nie mo­gli nas po­wstrzy­mać. Jak większość chłopców, czułem się zażeno­wa­ny własny­mi ro­dzi­ca­mi – ale ich sa­mych nig­dy to nie mar­twiło.

Nasz wóz cygański

Jako wa­ka­cyj­ne lo­kum ro­dzi­ce ku­pi­li wóz cygański. Umieścili go na polu w Osming­ton Mills, na południo­wym wy­brzeżu Wiel­kiej Bry­ta­nii, w po­bliżu Wey­mo­uth. Wóz był ja­skra­wo po­ma­lo­wa­ny przez Cy­ganów, pier­wot­nych właści­cie­li. Oj­ciec pociągnął go zie­loną farbą, żeby mniej rzu­cał się w oczy. W środ­ku było podwójne łóżko z szaf­ka­mi pod spodem, ale oj­ciec prze­ro­bił je na łóżko piętro­we z wy­ko­rzy­sta­niem no­szy z de­mo­bi­lu. Ro­dzi­ce spa­li obok w na­mio­cie, także po­chodzącym z de­mo­bi­lu. Spędza­liśmy tam wa­ka­cje do 1958 roku, kie­dy władzom hrab­stwa wresz­cie udało się usunąć wóz z pola.

Ja na żaglówce na je­zio­rze Oul­ton Bro­ad w Suf­folk

Na­sza tym­cza­so­wy dom: Deya, Ma­jor­ka

Za­raz po prze­pro­wadz­ce do St Al­bans posłano mnie do Gim­na­zjum dla Dziewcząt, które wbrew na­zwie przyj­mo­wało chłopców do dzie­siątego roku życia. Cho­dziłem tam za­le­d­wie przez je­den se­mestr, kie­dy oj­ciec, jak nie­mal co roku, wy­je­chał na wy­prawę do Afry­ki, tyle że tym ra­zem na dość długo – nie było go około czte­rech mie­sięcy. Mat­ka nie miała ocho­ty być przez cały ten czas sama, więc za­brała obie moje sio­stry i mnie w od­wie­dzi­ny do swo­jej szkol­nej przy­ja­ciółki Be­ryl, która wyszła za Ro­ber­ta Gra­ve­sa. Państwo Gra­ves miesz­ka­li w wio­sce Deya na Ma­jor­ce. Woj­na skończyła się za­le­d­wie pięć lat wcześniej, a hisz­pański dyk­ta­tor Fran­co, sprzy­mie­rzo­ny wcześniej z Hi­tle­rem i Mus­so­li­nim, był nadal u władzy. (Przy której zresztą po­zo­stał przez ko­lej­ne dwie de­ka­dy.) Mimo to mat­ka, przed wojną człon­ki­ni Young Com­mu­nist Le­ague, udała się z trójką małych dzie­ci stat­kiem i pociągiem na Ma­jorkę. Wy­najęliśmy dom w Dei i cu­dow­nie się ba­wi­liśmy. Miałem wspólne­go pry­wat­ne­go na­uczy­cie­la z sy­nem Ro­ber­ta, Wil­lia­mem.

Ja (po le­wej) z sy­nem Ro­ber­ta Gra­ve­sa, Wil­lia­mem

Ten na­uczy­ciel był pro­te­go­wa­nym Ro­ber­ta i bar­dziej niż ucze­nie nas in­te­re­so­wało go pi­sa­nie sztu­ki na fe­sti­wal w Edyn­bur­gu. Żeby dać nam coś do ro­bo­ty, kazał co­dzien­nie czy­tać roz­dział z Bi­blii króla Ja­ku­ba i pisać o tym wy­pra­co­wa­nie. Mie­liśmy w ten sposób uczyć się piękna języka an­giel­skie­go. Za­nim wy­je­chałem z Ma­jor­ki, prze­ro­bi­liśmy tak całą Księgę Ro­dza­ju i część Księgi Wyjścia. Dzięki temu ćwi­cze­niu na­uczyłem się przede wszyst­kim, żeby nie za­czy­nać zda­nia od „i”. Kie­dy zwróciłem uwagę, że większość zdań w Bi­blii za­czy­na się od „i’, usłyszałem, że od czasów króla Ja­ku­ba an­giel­ski nie­co się zmie­nił. W ta­kim ra­zie, na­ci­skałem, po co kazać nam czy­tać Bi­blię?

Jed­nak te dys­ku­sje na nic się nie zdały. Ro­bert Gra­ves był w tam­tym cza­sie za­fa­scy­no­wa­ny bi­blij­nym sym­bo­li­zmem i mi­sty­cy­zmem, nie było więc do kogo się odwołać.

Wróciliśmy, kie­dy za­czy­nał się Fe­sti­val of Bri­ta­in. Rząd la­bu­rzystów wpadł na po­mysł, żeby w ten sposób spróbować od­two­rzyć suk­ces Wiel­kiej Wy­sta­wy z 1851 roku, zor­ga­ni­zo­wa­nej przez księcia Al­ber­ta i będącej pierwszą wy­stawą świa­tową w no­wo­cze­snym pojęciu. Fe­sti­wal za­pew­nił lu­dziom tak po­trzebną od­skocz­nię od nie­do­stat­ku lat woj­ny i lat po­wo­jen­nych. Wy­sta­wa, od­by­wająca się na południo­wym brze­gu Ta­mi­zy, otwo­rzyła mi oczy na nowe for­my ar­chi­tek­tu­ry oraz nowości w dzie­dzi­nie na­uki i tech­ni­ki. Nie po­trwała jed­nak długo: je­sie­nią wy­bo­ry wy­gra­li kon­ser­wa­tyści, którzy ją za­mknęli.

Gdy miałem dzie­sięć lat, zda­wałem tak zwa­ny eg­za­min je­de­naście plus. Był to test in­te­li­gen­cji dla je­de­nastolatków, który miał wyłonić dzie­ci na­dające się do kształce­nia aka­de­mic­kie­go spośród większości, posyłanej następnie do nie­aka­de­mic­kich gim­nazjów. Dzięki temu sys­te­mo­wi wie­le dzie­ci z kla­sy ro­bot­ni­czej i niższej kla­sy śred­niej mogło pójść na uni­wer­sy­tet, wybić się i zająć wy­so­kie sta­no­wi­ska, ale sil­ne były też głosy pro­te­stu prze­ciw­ko do­ko­ny­wa­niu ta­kiej osta­tecz­nej se­lek­cji w wie­ku je­de­nastu lat. Prze­ciw byli głównie ro­dzi­ce z kla­sy śred­niej, którzy obu­rza­li się, że ich dzie­ci mają iść do szkoły z ucznia­mi z kla­sy ro­bot­ni­czej. W la­tach siedemdzie­siątych pra­wie całko­wi­cie zre­zy­gno­wa­no z tego sys­te­mu na rzecz po­wszech­ne­go kształce­nia ogólne­go.

An­giel­ska oświa­ta w la­tach pięćdzie­siątych była sil­nie zhie­rar­chi­zo­wa­na. Nie tyl­ko szkoły dzie­lo­no na aka­de­mic­kie i nieaka­de­mic­kie, lecz także w tych aka­de­mic­kich obo­wiązywał dal­szy po­dział na gru­py A, B i C. Ta­kie roz­wiąza­nie było ide­al­ne dla uczniów, którzy tra­fi­li do gru­py A, nie naj­lep­sze dla tych, których za­kwa­li­fi­ko­wa­no do B, i kiep­skie dla resz­ty, która zna­lazła się w gru­pie C, bo w ten sposób można było trwa­le zniechęcić w miarę zdol­nych uczniów do na­uki. Mnie na pod­sta­wie wy­ników eg­za­mi­nu „je­de­naście plus” za­pi­sa­no do gru­py A w St Al­bans Scho­ol. Jed­nak po pierw­szym roku na­uki wszyst­kich, którzy zna­leźli się poniżej dwu­dzie­ste­go miej­sca w kla­so­wym ran­kin­gu ocen, prze­no­szo­no do gru­py B. Od­bie­rało im to wiarę w sie­bie, cza­sa­mi na do­bre. Przez pierw­sze dwa se­me­stry w St Al­bans do­szedłem do dwu­dzie­ste­go czwar­te­go i dwu­dzie­ste­go trze­cie­go miej­sca, ale w trze­cim se­me­strze byłem już osiem­na­sty. O włos uniknąłem więc prze­nie­sie­nia do gor­szej gru­py na ko­niec roku.

Kie­dy miałem trzy­naście lat, oj­ciec na­ma­wiał mnie, żebym spróbował do­stać się do West­min­ster Scho­ol, jed­nej z naj­ważniej­szych pry­wat­nych szkół w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Jak już wspo­mniałem, w tam­tych cza­sach ist­niały w oświa­cie ostre po­działy kla­so­we, a oj­ciec uznał, że to­wa­rzy­ska ogłada, jaką za­pew­niłaby taka szkoła, przy­dałaby mi się w życiu. Uważał, że jego własny brak wy­ro­bie­nia i ko­nek­sji jest po­wo­dem zbyt po­wol­ne­go roz­wo­ju ka­rie­ry, a możliwości awan­su przy­pa­dają mniej zdol­nym oso­bom. Był na tym punk­cie trochę prze­wrażli­wio­ny, bo czuł, że wy­prze­dzają go inni, nie tak do­brzy jak on, ale po­chodzący z właści­we­go śro­do­wi­ska i od­po­wied­nio usto­sun­ko­wa­ni. Ostrze­gał mnie przed ta­ki­mi ludźmi.

Po­nie­waż ro­dzi­ce nie byli zamożni, mu­siałbym zdo­być sty­pen­dium, żeby cho­dzić do West­min­ster. W cza­sie eg­za­mi­nu sty­pen­dial­ne­go byłem jed­nak cho­ry, więc nie mogłem go zda­wać. Zo­stałem w St Al­bans Scho­ol, gdzie ode­brałem równie do­bre, jeśli nie lep­sze wy­kształce­nie od tego, które cze­kałoby mnie w West­min­ster Scho­ol. Nig­dy nie zda­rzyło się, żeby brak to­wa­rzy­skiej ogłady w czymś mi prze­szko­dził, choć chy­ba fi­zy­ka różni się trochę pod tym względem od me­dy­cy­ny. W fi­zy­ce nie ma zna­cze­nia, do ja­kiej szkoły cho­dziłeś ani z kim je­steś spo­krew­nio­ny. Li­czy się to, co ro­bisz.

Ja (z pra­wej) jako na­sto­la­tek

W kla­so­wym ran­kin­gu ocen nig­dy nie zna­lazłem się wyżej niż mniej więcej w połowie staw­ki (to była bar­dzo by­stra kla­sa). Moje pra­ce wyglądały wyjątko­wo nie­chluj­nie, a mój cha­rak­ter pi­sma przy­pra­wiał na­uczy­cie­li o roz­pacz. Z dru­giej stro­ny ko­le­dzy nada­li mi prze­zwi­sko Ein­ste­in, więc przy­pusz­czal­nie do­strze­gli we mnie jakiś po­ten­cjał. Kie­dy miałem dwa­naście lat, je­den z mo­ich przy­ja­ciół założył się z in­nym ko­legą o paczkę cu­kierków, że nig­dy ni­cze­go nie osiągnę. Nie wiem, czy ten zakład zo­stał roz­strzy­gnięty, a jeśli tak – jaki był wer­dykt.

Miałem sześciu czy sied­miu bli­skich przy­ja­ciół; z większością z nich nadal utrzy­muję kon­tak­ty. Pro­wa­dzi­liśmy długie dys­ku­sje o wszyst­kim – od zdal­nie ste­ro­wa­nych mo­de­li do re­li­gii i od pa­rap­sy­cho­lo­gii do fi­zy­ki. I często się kłóciliśmy. Roz­ma­wia­liśmy między in­ny­mi o po­cho­dze­niu Wszechświa­ta i o tym, czy Bóg był ko­niecz­ny, żeby go stwo­rzyć i wpra­wić w ruch. Słyszałem już wte­dy, że światło z od­ległych ga­lak­tyk jest prze­su­nięte w kie­run­ku czer­wo­ne­go końca spek­trum i że ma to ozna­czać, iż Wszechświat się roz­sze­rza. (Prze­su­nięcie ku nie­bie­skie­mu zna­czyłoby, że Wszechświat się kur­czy.) Byłem jed­nak pe­wien, że musi ist­nieć jakiś inny powód prze­su­nięcia ku czer­wie­ni. Za­sad­ni­czo nie­zmien­ny i wiecz­ny Wszechświat wy­da­wał mi się czymś znacz­nie bar­dziej na­tu­ral­nym. Może po pro­stu światło się męczy i czer­wie­nieje w dro­dze do nas – snułem przy­pusz­cze­nia. Do­pie­ro po około dwóch la­tach stu­diów dok­to­ranc­kich zro­zu­miałem, że się myliłem.

Oj­ciec zaj­mo­wał się ba­da­nia­mi nad cho­ro­ba­mi tro­pi­kal­ny­mi i opro­wa­dzał mnie po swo­im la­bo­ra­to­rium w Mill Hill. Bar­dzo to lubiłem, zwłasz­cza pa­trze­nie przez mi­kro­sko­py. Za­bie­rał mnie też do in­sek­ta­rium, gdzie trzy­mał ko­ma­ry zarażone tro­pi­kal­ny­mi cho­ro­ba­mi. Trochę mnie to nie­po­koiło, bo za­wsze miałem wrażenie, że kil­ka ko­marów lata so­bie swo­bod­nie. Oj­ciec był bar­dzo pra­co­wi­ty i od­da­ny swo­im ba­da­niom.

Mój oj­ciec na jed­nej z wy­praw w te­ren w ra­mach badań nad me­dy­cyną tro­pi­kalną

Za­wsze in­te­re­so­wało mnie, jak działają różne rze­czy, i żeby się o tym prze­ko­nać, roz­bie­rałem je na części, ale ze składa­niem ich z po­wro­tem nie szło mi już tak do­brze. Moje umiejętności prak­tycz­ne nig­dy nie mogły nadążyć za do­cie­ka­nia­mi teo­re­tycz­ny­mi. Oj­ciec do­pin­go­wał mnie w tych na­uko­wych zain­te­re­so­waniach i na­wet dawał mi ko­re­pe­ty­cje z ma­te­ma­ty­ki, aż do­szedłem do eta­pu wy­kra­czającego poza jego wiedzę. Wo­bec ta­kich pre­dys­po­zy­cji i doświad­czeń (łącznie z za­wo­dem ojca) przyj­mo­wałem za rzecz na­tu­ralną, że zo­stanę na­ukow­cem.

Ja (z le­wej) w St Al­bans Scho­ol

W ciągu ostat­nich dwóch lat w szko­le chciałem spe­cja­li­zo­wać się w ma­te­ma­ty­ce i fi­zy­ce. Mie­liśmy in­spi­rującego ma­te­ma­ty­ka, pana Tahtę, a szkoła wy­bu­do­wała właśnie nową pra­cow­nię ma­te­ma­tycz­no-fi­zyczną. Jed­nak oj­ciec zde­cy­do­wa­nie sprze­ci­wiał się mo­je­mu wy­bo­ro­wi, bo uważał, że ma­te­ma­tyk będzie mógł do­stać pracę tyl­ko jako na­uczy­ciel. Byłby za­chwy­co­ny, gdy­bym po­szedł na me­dy­cynę, ale nie prze­ja­wiałem za­in­te­re­so­wa­nia bio­lo­gią, która wy­da­wała mi się zbyt opi­so­wa i nie­wy­star­czająco fun­da­men­tal­na. Miała też dość ni­ski sta­tus w szko­le. Naj­zdol­niej­si wy­bie­ra­li ma­te­ma­tykę i fi­zykę; mniej zdol­ni – bio­lo­gię.

Oj­ciec wie­dział, że na bio­lo­gię się nie zde­cy­duję, ale zmu­sił mnie do sku­pie­nia się na che­mii i zaj­mo­wa­nia ma­te­ma­tyką tyl­ko w ogra­ni­czo­nym za­kre­sie. Uważał, że w ten sposób będę miał później większe możliwości wy­bo­ru określo­nej dzie­dzi­ny na­uki. Je­stem dziś pro­fe­so­rem ma­te­ma­tyki, ale for­malną edu­kację z tego przed­mio­tu zakończyłem w szko­le St Al­bans w wie­ku sie­dem­na­stu lat. Mu­siałem uczyć się tego, co te­raz wiem, nie­ja­ko przy oka­zji. Pro­wa­dziłem kie­dyś zajęcia ze stu­den­ta­mi w Cam­brid­ge i sam wy­prze­dzałem ich w ma­te­ma­ty­ce tyl­ko o ty­dzień kur­su.

Fi­zy­ka za­wsze wy­da­wała mi się naj­nud­niej­szym przed­mio­tem w szko­le, bo była taka łatwa i oczy­wi­sta. Che­mia oka­zała się faj­niej­sza, bo ciągle działo się coś nie­spo­dzie­wa­ne­go, na przykład ja­kieś eks­plo­zje. Jed­nak to fi­zy­ka i astro­no­mia dawały na­dzieję na zro­zu­mie­nie tego, skąd się wzięliśmy i dla­cze­go tu je­steśmy. Chciałem zgłębić ta­jem­ni­ce Wszechświa­ta. Może w ja­kimś nie­wiel­kim stop­niu mi się to udało, ale zo­stało jesz­cze wie­le rze­czy, których chciałbym się do­wie­dzieć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: