Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moja Warszawa. Powidoki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moja Warszawa. Powidoki - ebook

Zbiór felietonów w nowej edycji z posłowiem Piotra Bratkowskiego, przygotowany na 75-lecie urodzin Marka Nowakowskiego. Na tom składa się wybór tekstów, opublikowanych w latach 1995–1998 w trzech tomach Powidoków: Chłopcy z tamtych lat, Wspomnij ten domek na Gęsiówce, Warszawiak pilnie poszukiwany.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0246-5
Rozmiar pliku: 4,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

To było sło­wo-klucz. Otwie­ra­ło tyle zam­ków. Roz­pa­la­ło wy­obraź­nię.

– Idzie­my w mia­sto!

Od­kąd pa­mię­tam, tak mó­wi­li sta­rzy, mło­dzi. My, naj­młod­si, prze­ję­li­śmy od nich to ma­gicz­ne sło­wo. Mia­sto jako świat pe­łen ta­jem­nic, sym­bo­licz­nych zna­ków, se­kret­nych tro­pów. Więc po­szli­śmy. Były to lata po­wo­jen­ne. War­sza­wa ruin, wy­pa­lo­nych szkie­le­tów do­mów, cmen­ta­rzy­sko. Gdzie­nieg­dzie po­zo­sta­ły en­kla­wy daw­nej za­bu­do­wy, cu­dem oca­lo­ne po po­żo­dze. Pe­ne­tro­wa­li­śmy wy­pa­lo­ny ob­szar z żar­łocz­ną chłon­no­ścią. Żyła jesz­cze pa­mięć nie­daw­ne­go mia­sta. Żyli tam­ci lu­dzie. Oni nam prze­ka­zy­wa­li jego hi­sto­rię, pięk­ne i nie­pięk­ne dzie­je. Oży­wia­ła się prze­szłość, na­kła­da­ła na te­raź­niej­szość. Mi­ja­ły lata, wie­le lat. To­wa­rzy­szy­łem dzie­jom mia­sta niby jego straż­nik. Na do­bre i na złe. Tak już po­zo­sta­ło. Tak­że i te­raz po­wta­rzam so­bie z na­gła to sło­wo – Mia­sto!

Jest w nim ja­kiś prąd. I mimo gar­bu lat czu­ję się znów chło­pa­kiem z mia­sta. Ru­szam w wę­drów­kę. Ota­cza­ją mnie umar­li i żywi.Let­ni, pięk­ny. Sze­dłem nad gli­nian­kę. My­śla­łem o obiet­ni­cy Pa­cior­ka. Miał za­nę­cić w oczku, gdzie bra­ły szczu­pa­ki. Po­wie­trze było rześ­kie i czy­ste, rosa błysz­cza­ła na tra­wie. Cał­kiem po wiej­sku za­piał ko­gut w po­bli­skim ogród­ku. Prze­je­cha­ła pierw­sza ko­lej­ka i dłu­go jesz­cze sły­chać było od­da­la­ją­cy się ło­skot. Żół­ty dom z bal­ko­nem znaj­do­wał się w po­bli­żu za­bu­do­wań stra­ży po­żar­nej. Na pod­jeź­dzie stał czer­wo­ny wóz stra­żac­ki, par­cia­ne węże opla­ta­ły jego boki. Wcze­sny ten dzień miał w so­bie tyle ra­do­snych, po­ry­wa­ją­cych od­po­wie­dzi. Nie­zwy­kłych i nie­wy­obra­żal­nych! By­łem bar­dzo mło­dy i wszyst­ko wy­da­wa­ło się peł­ne nie­spo­dzia­nek. Na­wet ciem­no­zie­lo­ny żuk, któ­ry su­nął mię­dzy kup­ka­mi koń­skie­go łaj­na. A kie­dy unio­słem gło­wę, drzwi na bal­ko­nie żół­te­go domu otwo­rzy­ły się sze­ro­ko. Wy­szła dziew­czy­na. Po­tem chło­pak. Ob­ję­ci wspie­ra­li się o po­ręcz bal­ko­nu. Dziew­czy­na wło­sy mia­ła czar­ne, po­ły­skli­we, oczy też jak wę­gle i bla­dą, wą­ską twarz ma­don­ny. Chło­pak był ja­snym blon­dy­nem, ob­na­żo­ny do pasa, tors brą­zo­wy. Prze­cią­gnął się le­ni­wie. Dziew­czy­na moc­niej przy­war­ła do nie­go. Czar­na dziew­czy­na i ja­sny chło­pak. Ob­raz pary ko­chan­ków w opra­wie pięk­ne­go let­nie­go dnia prze­cho­wa­łem przez lata całe. Mi­rek z nie­jed­ną pięk­ną dziew­czy­ną wy­cho­dził na bal­kon żół­te­go, pię­tro­we­go dom­ku, w któ­rym na dole mie­ści­ła się pral­nia jego mat­ki. W na­szym mia­stecz­ku zdo­był so­bie opi­nię „uwo­dzi­cie­la, któ­ry zmie­nia wy­bran­ki jak rę­ka­wicz­ki”. Jego ży­cie było nie­prze­rwa­nym pa­smem ro­man­sów i za­baw. Wie­czo­rem od­pro­wa­dza­łem go cie­ka­wym spoj­rze­niem. Ru­szał na hu­lasz­czą wy­pra­wę. Ucze­sa­ny na mo­kro, ele­ganc­ki; szedł kro­kiem zdo­byw­cy. Nie­raz wi­dy­wa­łem go o sza­rym świ­cie, kie­dy roz­ba­wio­ny i pod­pi­ty wy­sia­dał z tak­sów­ki przed swo­im do­mem. Był w to­wa­rzy­stwie tak samo roz­ba­wio­nych dziew­czyn i kom­pa­nów. Wra­cał z noc­nych uciech w mie­ście. Dla nas, młod­szych chłop­ców, był fa­scy­nu­ją­cą po­sta­cią kon­do­tie­ra.

Kró­lem ży­cia. Był to u mnie czas lek­tu­ry W po­go­ni za peł­nią ży­cia i Mi­rek tak bar­dzo ko­ja­rzył się z wy­zna­nia­mi Fran­ka Har­ri­sa, nie­stru­dzo­ne­go uwo­dzi­cie­la i mi­strza przy­go­dy. Tak­sów­ka z Mir­kiem od­jeż­dża­ła w noc. Ma­le­ją­ce świa­teł­ka w ciem­no­ści. Sta­li­śmy, mil­cząc i wy­obra­ża­li­śmy so­bie noc­ne lo­ka­le, bary, mu­zy­kę, ko­bie­ty. Ży­cie Mir­ka pły­nę­ło efek­tow­nym nur­tem, peł­nym przy­jem­no­ści i zdo­by­czy. Bez­tro­skę ma­te­rial­ną za­pew­nia­ła mu mat­ka, któ­ra ni­cze­go nie od­ma­wia­ła swe­mu ulu­bio­ne­mu sy­no­wi. Była ko­bie­tą za­moż­ną, przed­się­bior­czą i mimo ko­mu­ni­stycz­nych ry­go­rów da­wa­ła so­bie radę z prze­ci­wień­stwa­mi. Stra­ci­ła męża pod­czas oku­pa­cji i od­tąd sa­mot­nie trzy­ma­ła w swych ko­bie­cych dło­niach ster in­te­re­sów. Mi­rek ukoń­czył stu­dia po­li­tech­nicz­ne ze znacz­ną po­mo­cą mat­ki, jak mó­wi­li zło­śli­wi. Wkrót­ce oże­nił się z uro­dzi­wą dziew­czy­ną, nie­bie­sko­oką i ja­sną jak on sam. Sta­no­wi­li efek­tow­ną, nad wy­raz do­bra­ną parę. Mat­ka za­fun­do­wa­ła no­wo­żeń­com wil­lę na krań­cach mia­stecz­ka. Tam za­miesz­ka­li i już od po­cząt­ku w prze­stron­nym sa­lo­nie po­dej­mo­wa­li licz­ne gro­no bliż­szych i dal­szych zna­jo­mych. Byli bar­dzo go­ścin­ni i przy­ję­cia u nich mia­ły duże wzię­cie. Tań­ce, trun­ki, bu­fet. Wszyst­ko w hoj­nym nad­mia­rze. Dziec­ko, któ­re przy­szło na świat, ucie­szy­ło mat­kę Mir­ka. Wresz­cie do­cze­ka­ła się wnucz­ki. Jej roz­rzut­na dba­łość o wy­go­dy ży­cia mło­de­go sta­dła wzro­sła nie­zmier­nie. Wła­ści­wie tro­ska o stro­nę ma­te­rial­ną na­le­ża­ła wy­łącz­nie do mat­ki Mir­ka. Mło­dzi po­zo­sta­wa­li wol­ni od wszel­kich przy­ziem­no­ści. Z cza­sem roz­ma­icie za­czę­to mó­wić o tym mło­dym mał­żeń­stwie.

– Cią­gnie wil­ka do lasu – po­wia­da­li nie­któ­rzy. Mi­rek co ja­kiś czas zni­kał z domu na noc, dzień, cza­sem jesz­cze jed­ną noc. Wi­dy­wa­no go w re­stau­ra­cjach i noc­nych lo­ka­lach sto­li­cy z in­ny­mi ko­bie­ta­mi. Po daw­ne­mu roz­ba­wio­ny i uwo­dzi­ciel­ski. Fun­do­wał, zbie­rał wo­kół sie­bie we­so­łą kom­pa­nię. Po­cząt­ko­wo mło­da żona cier­pli­wie wy­cze­ki­wa­ła na męża. Dłu­go w noc pa­li­ło się tam świa­tło. Póź­niej co­raz czę­ściej po­zo­sta­wia­ła dziec­ko pod opie­ką bab­ci i rów­nież za­czę­ła zni­kać z domu. Mał­żeń­stwo roz­sy­py­wa­ło się w szyb­kim tem­pie. Mi­rek osten­ta­cyj­nie afi­szo­wał się z ko­chan­ką. Była to nie­co wy­uz­da­na pięk­ność w ty­pie dan­sin­go­wo-knaj­pia­nym. Znów roz­bły­snął jak me­te­or. Jego in­ten­syw­nie nie­bie­skie oczy ki­pia­ły ra­do­ścią ży­cia. Wiecz­nie głod­ny zdo­byw­ca. W domu by­wał tyl­ko go­ściem. Jego żona pro­wa­dzi­ła od­ręb­ne ży­cie. Tak to trwa­ło i ich mał­żeń­stwo sta­ło się oczy­wi­stym po­zo­rem. By­wa­li ra­zem na uro­czy­sto­ściach u jego mat­ki i jej ro­dzi­ców. Cza­sem po­ka­zy­wa­li się ra­zem z cór­ką. Twa­rze mie­li na­pię­te i li­cy­to­wa­li się w czu­ło­ściach wo­bec dziec­ka. Aż roz­le­cia­ła się zu­peł­nie ta atra­pa mał­żeń­stwa. Na­stą­pił roz­wód. Wil­la zo­sta­ła sprze­da­na. Pa­mię­tam z tam­tych lat na­gle po­sta­rza­łą mat­kę Mir­ka. Mu­sia­ła bo­le­śnie prze­żyć ru­inę swych pra­gnień i na­dziei. Mi­rek po­grą­żył się w hu­lasz­czym ży­ciu od So­po­tu do Za­ko­pa­ne­go. Do­cho­dzi­ły do nas opo­wie­ści o hucz­nych za­ba­wach w „Wa­trze”, ka­wal­ka­dzie sa­nek po­dą­ża­ją­cych do „Romy” w Do­li­nie Strą­ży­skiej i ba­cha­na­liach z na­gi­mi dziew­czę­ta­mi na pla­ży w So­po­cie. Szyb­ko stop­nia­ła go­tów­ka uzy­ska­na ze sprze­da­ży domu. Za­miesz­kał w cia­snej ka­wa­ler­ce w osie­dlu sza­rych, smęt­nych blo­ków i wi­dy­wa­no go z ko­bie­ta­mi nie­zbyt uro­dzi­wy­mi. Wy­raź­nie pod­upadł jako don­żu­an. Chęt­niej zresz­tą po­pi­jał w mę­skim to­wa­rzy­stwie i wspo­mi­nał daw­ną świet­ność. Miał trzeź­we po­czu­cie spad­ku swo­ich wa­lo­rów na gieł­dzie po­wo­dze­nia wśród ko­biet. Pra­co­wał w ja­kimś przed­się­bior­stwie bu­dow­la­nym, za­ra­biał nie­wie­le, a źró­dło do­cho­dów mat­ki już wy­schło. Za­zwy­czaj by­wał przy­ga­szo­ny i zgorzk­nia­ły. Je­dy­nie al­ko­hol oży­wiał go moc­niej i wte­dy za­pew­ne wy­da­wa­ło mu się, że znów krok ma lek­ki, ma­gnes w oczach i „rój dziew­cząt ota­cza go w krąg”.

Mo­bi­li­za­cję w jego pod­upa­dłym ży­ciu spo­wo­do­wa­ła Ame­ry­ka. Tam od woj­ny prze­by­wał brat jego mat­ki i za­pro­szo­ny przez wuja po­le­ciał do Fi­la­del­fii. Był to rok 1970. Jak wie­lu ro­da­ków, upa­try­wał w tym sko­ku przez oce­an szan­sy na od­mia­nę swe­go losu. Snuł wie­le am­bit­nych pla­nów. Spraw­dzi się tam w za­wo­dzie in­ży­nie­ra bu­dow­la­ne­go. Przej­dzie ko­niecz­ną kwa­ran­tan­nę i no­stry­fi­ku­je dy­plom. Na­stą­pi so­lid­na sta­bi­li­za­cja na po­zio­mie ame­ry­kań­skiej kla­sy śred­niej. Po­le­ciał. Po­tem wie­ści o nim do­cie­ra­ły ską­po. Ktoś go wi­dział. Ktoś z nim roz­ma­wiał. Pra­co­wał na bu­do­wie jako ro­bot­nik. Ale mó­wił, że to tyl­ko kwe­stia cza­su. Rok, dwa, sta­nie na nogi. Li­sty, któ­re pi­sał do mat­ki, były kon­wen­cjo­nal­ne, po­zba­wio­ne kon­kret­nych wia­do­mo­ści. Na­to­miast re­la­cje bez­po­śred­nie nie były opty­mi­stycz­ne. Od pi­cia nie od­stą­pił. Po­dob­no za­sma­ko­wał w nar­ko­ty­kach. Ale nie moż­na było tak bar­dzo wie­rzyć tym in­for­ma­cjom. Wia­do­mo, Po­la­cy. Je­den nie­życz­li­wy dru­gie­mu. Po sied­miu la­tach ścią­gnął cór­kę. Ona już była po me­dy­cy­nie. Tam za­czę­ła spe­cja­li­za­cję. Ale jej li­sty do bab­ci nie prze­ka­zy­wa­ły żad­nych in­for­ma­cji o ojcu. Miesz­ka­ła gdzie in­dziej, rzad­ko się wi­dy­wa­li. Chy­ba nie było mię­dzy nimi sil­niej­szej wię­zi. Ktoś z na­sze­go mia­stecz­ka wy­je­chał na „sak­sy” do USA i ze­tknął się z Mir­kiem przez przy­pa­dek. Zmie­nił się nie do po­zna­nia. Sta­ry, zmę­czo­ny fa­cet. Po­ru­szał się z tru­dem. Nie ucie­szył się na wi­dok ziom­ka. Na­wet stro­pił się. Nie pra­gnął żad­ne­go wspo­mnie­nia, sen­ty­men­tal­ne­go po­wro­tu do źró­deł. Gorz­ko i wście­kle na­rze­kał na twar­de, nie­przy­chyl­ne wa­run­ki w Sta­nach. Coś mó­wił o pe­chu, złym lo­sie. Upi­li się obaj do­ku­ment­nie i roz­sta­li. Przez te lata, tyle lat, nie mie­li­śmy żad­nych pew­nych wia­do­mo­ści o Mir­ku. Umar­ła jego mat­ka. Do daw­nych przy­ja­ciół nig­dy li­stów nie pi­sał. Nikt nie znał jego ad­re­su w Ame­ry­ce. Za­wia­do­mie­nie o śmier­ci otrzy­ma­ła wie­ko­wa sio­stra mat­ki. Ży­cze­niem Mir­ka było, żeby jego pro­chy zo­sta­ły przy­wie­zio­ne do kra­ju i zło­żo­ne w gro­bie ro­dzin­nym. Tak się sta­ło. Cza­sem my­ślę o Mir­ku i za­sta­na­wiam się, czy tam w Ame­ry­ce, we­ge­tu­jąc i to­piąc w wód­ce czy nar­ko­ty­kach go­rycz nie­po­wo­dzeń, przy­po­mi­nał so­bie te pięk­ne, let­nie ran­ki we Wło­chach, kie­dy wy­cho­dził na bal­kon żół­te­go dom­ku, opie­rał się o po­ręcz i wy­sta­wiał twarz do wscho­dzą­ce­go słoń­ca. Czy wte­dy choć na chwi­lę ży­cie nadal wy­da­wa­ło mu się nie­prze­rwa­nym pa­smem przy­jem­no­ści i mi­ło­snych pod­bo­jów?Pani Jula mia­ła naj­lep­szy wi­dok. Sia­dy­wa­ła na bal­ko­nie pierw­sze­go pię­tra domu, w któ­rym na dole znaj­do­wa­ła się my­dlar­nia pana Ju­styń­skie­go. Pan Ju­styń­ski nie in­te­re­so­wał się świa­tem ze­wnętrz­nym i nie wy­glą­dał na uli­cę z okna swe­go skle­pu. Stał za ladą w ciem­nym wnę­trzu wy­peł­nio­nym za­pa­chem farb, past, ługu i po­li­tu­ry. Je­że­li nie było klien­tów, to coś prze­li­czał na li­czy­dłach lub prze­sta­wiał pusz­ki i far­by na pół­kach.

Na­to­miast pani Jula w cie­płe, po­god­ne dni już od rana wy­cho­dzi­ła na bal­kon, mo­ści­ła się wy­god­nie na mięk­kim fo­te­lu po­wle­czo­nym kwie­ci­stą ma­te­rią, pod nogi pod­sta­wia­ła so­bie sto­łe­czek i tak za­sty­ga­ła nie­ru­cho­mo. Jej mąż, któ­ry był księ­go­wym, chu­dy, ko­ści­sty, o sza­rej twa­rzy czło­wie­ka cho­re­go na żo­łą­dek, z si­ny­mi, głę­bo­ki­mi cie­nia­mi pod oczy­ma, wra­ca­jąc z biu­ra, czy jesz­cze przed wy­jaz­dem EKD do War­sza­wy, do­ko­ny­wał nie­zbęd­nych za­ku­pów dla po­trzeb go­spo­dar­stwa do­mo­we­go i ob­ju­czo­ny wy­pcha­ną siat­ką szedł do domu. Nig­dy nie po­ka­zy­wał się na bal­ko­nie. Na­mięt­nie słu­chał ra­dia i czy­tał ga­ze­ty. Cza­sem sta­wiał pa­sjan­se. Pani Jula wy­cho­dzi­ła z domu tyl­ko w nie­dzie­lę i obo­je szli na sumę do ko­ścio­ła.

Idąc uli­cą Ko­ściusz­ki, pod­no­si­łem gło­wę i wi­dzia­łem nie­ru­cho­mą, oty­łą ko­bie­tę na bal­ko­nie pierw­sze­go pię­tra w domu, gdzie par­ter zaj­mo­wa­ła my­dlar­nia pana Ju­styń­skie­go. Uli­cę moż­na było na­zwać pryn­cy­pal­ną i dużo na niej się dzia­ło. Co 20 mi­nut prze­jeż­dża­ła tędy ko­lej­ka. Po po­łu­dniu ro­bot­ni­cy wra­ca­li z ro­bo­ty w fa­bry­ce „Era”. Pa­no­wał tu znacz­ny ruch w kie­run­ku tar­gu i No­wych Włoch. Tędy pro­wa­dził szlak ry­ba­ków na gli­nian­ki. W są­siedz­twie domu pani Juli był za­kład fry­zjer­ski pana Mar­kow­skie­go i zbie­ra­li się w nim męż­czyź­ni, czy­niąc z fry­zjer­ni swo­isty klub. Nie tyl­ko się strzy­gli i go­li­li, ale sie­dzie­li i ga­da­li z fry­zje­rem, opo­wia­da­jąc roz­ma­ite wy­da­rze­nia z ży­cia na­sze­go mia­stecz­ka.

Nie­rzad­ko krą­ży­ła mię­dzy nimi bu­tel­ka, a i mistrz Mar­kow­ski nie wy­le­wał za koł­nierz. Pani Jula fry­zjer­nię mia­ła w polu swe­go wi­dze­nia i nie­raz ob­ser­wo­wa­ła ko­bie­ty, któ­re wy­cią­ga­ły swych chło­pów z za­kła­du pana Mar­kow­skie­go, krzy­cząc, że to pi­jac­ka me­li­na i nic wię­cej. Choć sce­ny by­wa­ły gwał­tow­ne, pani Jula nig­dy nie zmie­ni­ła swej po­zy­cji, tyl­ko lek­ko prze­chy­la­ła gło­wę, żeby mieć lep­szy wi­dok. Nig­dy też nie wda­wa­ła się w roz­mo­wy z ko­bie­ta­mi zbie­ra­ją­cy­mi się przy ulicz­nej pom­pie na lewo od jej bal­ko­nu.

Prze­mie­rza­łem uli­cę Ko­ściusz­ki co­dzien­nie przez wie­le lat i nie wi­dzia­łem jej twa­rzy z bli­ska. Za­wsze z od­le­gło­ści kil­ku me­trów i na wy­so­ko­ści pierw­sze­go pię­tra. Tro­chę przy­po­mi­na­ła wy­sta­wio­ną dla de­ko­ra­cji lal­kę z ol­brzy­mi­mi, wy­ra­zi­sty­mi i bar­dzo ja­sny­mi oczy­ma. Jej oczy były bar­dzo uważ­ne.

Fe­lek Pia­skarz miesz­kał w ni­skim dom­ku na tej sa­mej uli­cy, w po­bli­żu „Pe­ki­nu”. Drzwi trzech miesz­kań tego do po­ło­wy mu­ro­wa­ne­go, a do po­ło­wy drew­nia­ne­go bu­dyn­ku za­wsze były otwar­te i wi­dzia­ło się wnę­trza miesz­kań: ko­bie­ty krzą­ta­ją­ce się przy kuch­ni, dziec­ko w ma­leń­kim łó­żecz­ku, sta­rusz­kę klę­czą­cą przed świę­tym ob­ra­zem. Ro­dzi­na Pia­ska­rza zaj­mo­wa­ła środ­ko­we miesz­ka­nie i Fe­lek, wró­ciw­szy z ro­bo­ty, po zje­dze­niu obia­du wy­sta­wiał krze­seł­ko przed drzwi i sie­dział na nim do zmro­ku. Był to ma­syw­ny, mu­sku­lar­ny męż­czy­zna o do­bro­dusz­nym uspo­so­bie­niu. Pra­co­wał na rze­ce, wy­gar­nia­jąc wi­śla­ny piach i żwir. Trud­no było wy­pro­wa­dzić go z rów­no­wa­gi i cier­pli­wie zno­sił zło­śli­we żar­ty i kpi­ny. Upi­jał się tyl­ko raz w ty­go­dniu, otrzy­maw­szy w so­bo­tę ty­go­dniów­kę, i w tym sta­nie też był spo­koj­ny, da­wał się po­sztur­chi­wać swo­jej kłó­tli­wej żo­nie; naj­czę­ściej cho­dzi­ła w po­mię­tym szla­fro­ku, flą­dra, mó­wi­ły o niej inne ko­bie­ty.

Dzień w dzień po ro­bo­cie Fe­lek Pia­skarz wy­sia­dy­wał przed drzwia­mi swe­go miesz­ka­nia i pa­trzył na ży­cie uli­cy. Pole ob­ser­wa­cji po­sia­dał znacz­ne. W tym sa­mym bu­dyn­ku od lat oku­pa­cji ist­nia­ła so­do­wiar­nia, gdzie sprze­da­wa­no bim­ber na miej­scu i na wy­nos. Po trzech schod­kach wcho­dzi­ło się do in­te­re­su i moż­na było, siadł­szy na becz­ce z kwa­szo­ną ka­pu­stą, wy­chy­lić so­bie głęb­sze­go. To­też Fe­lek na­słu­chać się mógł i na­pa­trzeć nie­ma­ło. Pi­ja­ni zwie­rza­li się so­bie z ta­jem­nych se­kre­tów, przy­się­ga­li do­zgon­ną przy­jaźń lub bra­li się za łby. Fe­lek Pia­skarz za­wsze sie­dział za­pa­trzo­ny przed sie­bie, po­zor­nie nie ob­ja­wiał żad­ne­go za­in­te­re­so­wa­nia so­do­wiar­nią, ale prze­cież mu­siał wi­dzieć i sły­szeć do­sko­na­le, co dzie­je się na pra­wo i na lewo od jego krze­seł­ka.

Pod­czas oku­pa­cji do so­do­wiar­ni za­cho­dzi­li Ko­za­cy w fu­trza­nych pa­pa­chach i gra­na­to­wych spodniach z ma­li­no­wy­mi lam­pa­sa­mi, wpusz­czo­nych w po­marsz­czo­ne buty z cho­le­wa­mi. Pili na umór i awan­tu­ro­wa­li się w dzi­ki, wschod­ni spo­sób. Fe­lek Pia­skarz sie­dział sta­tecz­nie na krze­seł­ku i jego ogo­rza­ła od wi­śla­ne­go słoń­ca i wia­tru twarz nie mia­ła żad­ne­go wy­ra­zu. A co było naj­dziw­niej­sze: Ko­za­cy, choć byli tak agre­syw­ni, jego nig­dy nie za­cze­pia­li. Za­pa­dał zmrok. Fe­lek prze­cią­gał się, zie­wał, wsta­wał, chci­wie do­pa­lał ostat­nie­go pa­pie­ro­sa i wra­cał do miesz­ka­nia. Po chwi­li ga­sło u nich świa­tło.

Trze­cią wi­de­tę po tej stro­nie to­rów sta­no­wi­ło okno na par­te­rze czer­wo­nej ka­mie­ni­cy pani Wil­czyń­skiej. Pierw­sze okno od stro­ny uli­cy Ko­ściusz­ki. Była to krót­ka, bocz­na ulicz­ka, któ­ra koń­czy­ła się w po­lach. Tu­taj za­sięg ob­ser­wa­cji był znacz­nie mniej­szy i mało co się dzia­ło. W oknie na par­te­rze czer­wo­nej ka­mie­ni­cy wy­sia­dy­wał pie­karz, pan Drą­żek. Pra­co­wał prze­waż­nie nocą i koło po­łu­dnia po­ja­wiał się w pod­ko­szul­ku przy oknie, pod­kła­dał so­bie po­dusz­kę pod łok­cie i sie­dział, pod­pie­ra­jąc bro­dę rę­ko­ma. Był ob­ser­wa­to­rem rów­nież, jak tam­ci dwo­je, cier­pli­wym i spo­koj­nym. Nie dzi­wił się ni­cze­mu i gło­śno nie wy­ra­żał żad­nych opi­nii. Pan Drą­żek nie był łow­cą sen­sa­cji i wy­star­cza­ła mu mo­no­ton­na co­dzien­ność, w któ­rej ewe­ne­men­ta­mi by­wa­ły wi­zy­ty Czar­ne­go Olka u jego ko­chan­ki Lu­cy­ny czy awan­tu­ry bra­ci Koź­la­ków. Mię­dzy brać­mi, czę­sto z trud­no uchwyt­nych po­wo­dów, do­cho­dzi­ło do gwał­tow­nych kon­flik­tów i na­tych­miast za­czy­na­li się bić. Obaj ma­la­rze dźwi­ga­li ku­bły, dra­bin­kę, pędz­le i na­raz po­rzu­ca­li swój sprzęt i za­czy­na­ła się wy­mia­na cio­sów. Rza­dziej tra­fia­ły się po­wro­ty pana Eli­giu­sza po kil­ku dniach nie­obec­no­ści w domu. Skra­dał się, trzy­ma­jąc się bli­sko par­ka­nu, i przed swo­im dom­kiem na­prze­ciw czer­wo­nej ka­mie­ni­cy za­trzy­my­wał się na dłu­gą chwi­lę, wpa­tru­jąc się w za­sło­nię­te mu­śli­no­wy­mi fi­ran­ka­mi okna. Wte­dy pie­karz, pan Drą­żek, przy­wo­ły­wał swo­ją żonę i obo­je pa­trzy­li z cie­ka­wo­ścią na ce­re­mo­nię po­wro­tu pana Eli­giu­sza, hu­la­ki i po­ke­rzy­sty, peł­ne­go stra­chu i wy­rzu­tów su­mie­nia.

Wy­sia­dy­wa­nie pana Drąż­ka mia­ło cza­sem skut­ki po­ży­tecz­ne dla in­nych. Wy­pło­szył zło­dzie­ja, któ­ry za­kra­dał się do go­łęb­ni­ka Wal­cza­ka, wła­ści­cie­la naj­więk­sze­go sta­da go­łę­bi w oko­li­cy. In­nym znów ra­zem, w la­tach oku­pa­cji, ostrzegł są­sia­da z dru­gie­go pię­tra. Za­uwa­żył wy­nu­rza­ją­cych się z po­dwó­rza za „Pe­ki­nem” dwóch mun­du­ro­wych Niem­ców i cy­wi­la w skó­rza­nym płasz­czu. Od razu wy­słał star­sze­go syna do są­sia­da na górę. Prze­waż­nie jed­nak na tej ma­łej ulicz­ce nic szcze­gól­ne­go się nie wy­da­rza­ło i pan Drą­żek za­spo­ka­jał swój głód ob­ser­wa­cji bła­host­ka­mi. To mu wy­star­cza­ło. Po za­wa­le ser­ca, wró­ciw­szy ze szpi­ta­la, nadal wy­sia­dy­wał w oknie i spo­glą­dał na boży świat. A ja przez tyle lat pra­wie co­dzien­nie wi­dy­wa­łem tych tro­je, pa­nią Julę, Fel­ka Pia­ska­rza i pana Drąż­ka na ich sta­łych miej­scach.

Za­wsze do­zna­wa­łem uczu­cia po­dzi­wu i sza­cun­ku dla ich cier­pli­wej pa­sji. Ży­wi­li się świa­tem i czer­pa­li coś nie­zbęd­ne­go dla sie­bie z tego, co dzia­ło się wo­kół nich. Może ukła­da­li so­bie ja­kiś po­rzą­dek, do­pa­try­wa­li się ukry­te­go sen­su.

Jesz­cze i te­raz bar­dzo do­kład­nie wi­dzę ich twa­rze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: