Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moje podróże – pamiętniki wygnańca, T.I - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moje podróże – pamiętniki wygnańca, T.I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 414 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OSTRZE­ŻE­NIE

Od pierw­szych dni mo­je­go wyj­ścia z Za­po­la na żoł­nier­kę i przy­sta­nia do prze­cho­dzą­ce­go przez Za­po­le od­dzia­łu wojsk na­szych Chła­pow­skie­go, w mcu czerw­cu 1831 r., mia­łem zwy­czaj po­krót­ce za­pi­sy­wać w pu­gi­la­re­sie, co mi się szcze­gól­niej­sze­go zda­rza­ło. Prze­szła dla mnie nie­for­tun­nie cała pod tym wa­lecz­nym ge­ne­ra­łem kam­pa­nia, prze­szły po­tem leże w pia­skach pru­skich, ty­dzień w for­te­cy pi­ław­skiej i na­stą­pił po­czą­tek emi­gra­cji.

Kie­dym po prze­by­tej je­sien­nej po­rze i po­cząt­ku zimy w Pru­siech po­łą­czył się z Mic­kie­wi­czem, Odyń­cem i Gar­czyń­skim w Dreź­nie (pierw­szych dni styczn 1832), już był mój dzien­ni­czek dość spo­ry i two­rzył tom pierw­szy Mo­ich po­dró­ży. Jako pa­miąt­kę naj­waż­niej­szej dla mnie epo­ki ży­cia wo­zi­łem ten dzien­ni­czek z sobą przez 54 lat z górą z za­mia­rem ogła­dzić i po­pra­wić to, co po więk­szej czę­ści do­ryw­czo w nim by­łem na­pi­sał. To­wa­rzy­szył on mi na mo­rzu w po­dró­ży do Ame­ry­ki i na ste­pach ar­gen­tyń­skich, i po Kor­dy­lie­rach, i na po­brze­żu Wiel­kie­go Oce­anu; przy­wio­złem go i za po­wro­tem z Ame­ry­ki do kra­ju; mia­łem go przy so­bie i w Rzy­mie, i w Je­ro­zo­li­mie. Mia­łem go też przy so­bie w po­wro­cie z Zie­mi Świę­tej, kie­dym na po­cząt­ku li­sto­pa­da przy – był do Pa­ry­ża, aby to­wa­rzy­szyć memu przy­ja­cie­lo­wi Boh­da­no­wi i po­cie­szać go przy ope­ra­cji zdję­cia z jego oczu ka­ta­rak­ty przez za­cne­go a słyn­ne­go na­sze­go dok­to­ra Ga­łę­zow­skie­go. Nie­szczę­śli­wy był sku­tek tej ope­ra­cji, choć naj­umie­jęt­niej i naj­le­piej do­ko­na­nej. Cały mie­siąc li­sto­pad prze­bo­la­łem przy cho­rym mym ociem­nia­łym ró­wie­śni­ku, a w tym­że cza­sie i mój dru­gi sta­ry przy­ja­ciel La­sko­wicz za­cho­ro­wał na nogę. Smut­ny to był dla mnie mie­siąc. Jed­ne­go ran­ka dla po­pra­wie­nia hu­mo­ru, czy też nie ma­jąc co ro­bić, do­by­łem z tłu­mo­ka ów mój dzien­ni­czek z 1831 roku i prze­rzu­ca­łem w przy­po­mnie­niu daw­ne moje dzie­je; zo­sta­wi­łem go na sto­li­ku, wy­szedł­szy moim zwy­cza­jem do cho­rych przy­ja­ciół, i nie wiem, czy tego dnia, czy na­za­jutrz skra­dzio­no mi go, nie poj­mu­ję, w ja­kim celu i na jaką dla ko­go­kol­wiek ko­rzyść.

W tym sa­mym ho­te­lu Clu­ny skra­dzio­no mi pier­wej nie­wiel­kiej war­to­ści tłu­mok, w któ­rym był mój prze­kład Św. Te­re­sy i kil­ka in­nych ma­łej wagi rę­ko­pi­sów.

Nie za­fra­so­wa­ła mnie zby­tecz­nie ta szko­da; tyl­ko z przy­czy­ny, że rze­czo­ny dzien­ni­czek był nie­ja­ko wstę­pem do ob­szer­niej­szych pa­mięt­ni­ków, któ­re w póź­niej­szych la­tach do­cią­gną­łem aż do po­wro­tu z Ame­ry­ki, czu­ję się znie­wo­lo­nym do ze­bra­nia w pa­mię­ci wy­dat­niej­szych szcze­gó­łów z pierw­szych sze­ściu mie­się­cy mo­je­go wy­chodźtwa i do stresz­cze­nia ich w ca­łość, mo­gą­cą dać po­ję­cie uspo­so­bie­nia, w ja­kim by­łem, kie­dy przy­szło na pięć­dzie­siąt lat od­da­lić się z domu, z kra­ju, od ro­dzi­ny – nie wie­dząc, do­kąd.I WY­JAZD Z DOMU

Było to roku 1830, a dwu­dzie­ste­go dzie­wią­te­go mego ży­cia, że za­świe­ci­ła po­gnę­bio­ne­mu na­ro­do­wi na­sze­mu na­dzie­ja oswo­bo­dze­nia się i po­wro­tu do nie­pod­le­głe­go ży­cia. W nocy 29 li­stop garst­ka mło­dzie­ży dała ha­sło do boju, a już na nowy rok 31 mie­li­śmy woj­ska do 30 ty­się­cy i Rząd Na­ro­do­wy. Roz­to­czył skrzy­dła orzeł bia­ły na czer­wo­nych cho­rą­gwiach przed ko­lum­ną Zyg­mun­ta, po­ru­szy­ły się w gro­bach po­pio­ły Ba­to­re­go, Jana III, Czar­niec­kich, Żół­kiew­skich, Ko­ściusz­ki.

Bły­ska­wi­cą prze­le­cia­ła wieść znad Wi­sły do Nie­mna i Dnie­stru po Dniepr i Dźwi­nę i za­pa­li­ła do boju Li­twę na­szą i Żmujdź. Nie prze­szło świę­to Bo­że­go Na­ro­dze­nia tak spo­koj­nie, na za­ba­wie i wy­la­niu się ro­dzin­nym, jak by­wa­ło od dwu­dzie­stu lat od na­po­le­oń­skiej woj­ny. Scha­dza­ła się no­ca­mi mło­dzież w Wil­nie i po mniej­szych mia­stach, zjeż­dża­li się na na­ra­dy sta­rzy i mło­dzi pa­trio­ci; za­pa­leń­si już zbie­ra­li broń, lali kule, go­to­wa­li ko­nie na par­ty­zant­kę, a tym­cza­sem cią­gnę­ły pod na­szym okiem co­raz licz­niej­sze ofd]dzia­ły jaz­dy i pie­cho­ty z Ro­sji na War­sza­wę; puł­ki z woj­sko­wych osad i gwar­dia ce­sar­ska.

Zima była sro­ga; bie­ga­ły złe i do­bre wie­ści. Ko­mu­ni­ka­cje znad Wi­sły sta­wa­ły się co­raz trud­niej­sze. Ogar­nia­ły na prze­mian to trwo­ga, to na­dzie­ja; nie­czyn­ność z każ­dym dniem zda­wa­ła się co­raz bar­dziej wy­stęp­ną, nie­po­ko­iła sum­nie­nie. Za­le­d­wo top­nieć po­czę­ły śnie­gi, gruch­nę­ła wieść o gro­chow­skiej bi­twie, wraz po­tem o Stocz­ku, a z za­ra­niem wio­sny o zwy­cię­stwie pod Dę­bem Wiel­kim.

Dzie­jo­pi­som zo­sta­wu­ję opo­wie­dzieć, ja­kie to było wstrzą­śnie­nie umy­słów na Li­twie pod ko­niec mar­ca i przez cały kwie­cień; jak się utwo­rzy­ła ko­mi­sja czy rząd pa­trio­tycz­ny taj­ny w Wil­nie, jak się na­tych­miast or­ga­ni­zo­wać po­czy­na­ły okrę­go­we po­wsta­nia w po­wia­tach na­le­żą­cych do gu­ber­ni wi­leń­skiej i na Wo­ły­niu; jak sta­nę­li do wyj­ścia na par­ty­zant­kę aka­de­mi­cy wi­leń­scy. Ja się za­mknę w moim dzien­nicz­ku z przy­po­mnie­niem tego, na co pa­trzy­łem.

Na­sza gu­ber­nia gro­dzień­ska przez cały kwie­cień nie była po­ru­szo­ną; to­czy­ły się tyl­ko na­ra­dy i ro­bio­no przy­go­to­wa­nia. Był go­ściem u nas w. ksią­żę Kon­stan­ty z żoną, księż­ną ło­wic­ką, i nie­ma­łym od­dzia­łem woj­ska; były gar­ni­zo­ny po po­wia­to­wych mia­stach i po­dwa­ja­ła się czuj­ność po­li­cyj­na, a co dzień to nowe roty i szwa­dro­ny ar­mii ro­syj­skich nad­cią­ga­ły zza Dnie­pru.

Po­wiat lidz­ki, w któ­rym miesz­ka­łem, był jesz­cze nie­do­łęż­niej­szym może na­ten­czas od in­nych. Nie­cier­pli­wość mię bra­ła; z dnia na dzień trud­niej­sze po­ło­że­nie; wia­do­mo­ści do­cho­dzą­ce zza Na­rwy i Bugu co­raz to po­myśl­niej­sze i go­ręt­sze; wstyd brał i hań­ba, a o ra­chu­bie i roz­wa­dze ani my­śleć.

Mia­łem już i broń, i ko­nia. Nie po­cie­sza­ła mię pięk­na i wcze­sna ruń tej wio­sny, za­po­wia­da­ją­ca ob­fi­ty plon na lato, ani go­spo­dar­stwo do­mo­we, ni dom za­pol­ski za­cisz­ny i książ­ki. Dniem i we śnie na­su­wa­ły się przy­po­mnie­nia mło­do­ści z fi­lo­mac­kich, fi­la­rec­kich lat "wi­leń­skich na uni­wer­sy­te­cie, kie­dy to tyle ma­rzy­li­śmy o do­bru kra­ju, o jego prze­szło­ści świet­nej i prze­zna­cze­niu, o obo­wiąz­kach oby­wa­te­la i owym: „Mierz siły na za­mia­ry, nie za­miar po­dług sił”, nie by­łoż na­ów­czas jak­by sprzy­się­że­nie zo­bo­pól­ne dać ży­cie za Oj­czy­znę, gdy go­dzi­na wy­bi­je „nunc et olim, et…”

A czas upły­wał; daw­ni przy­ja­cie­le już pod bro­nią; wie­lu już może chwa­leb­nie po­le­gło, od­pła­ci­ło dług mat­ce-oj­czyź­nie; go­rza­ła gło­wa, sum­nie­nie jak wul­kan bu­cha­ło.

Kie­dy jed­ne­go rana w czas słot­ny koło go­dzi­ny dwu­na­stej za­jeż­dża przed ga­nek za­pol­ski wó­zek chłop­ski i z nie­go wy­sia­da ktoś z ob­wią­za­ną pra­wie do oczu twa­rzą. Po­zna­ję – to Ko­za­kie­wicz, daw­ny współ­fi­lo­mat, fi­la­ret, mój od ser­ca przy­ja­ciel. „To ty? – skąd­że je­dziesz?” „Jadę – pręd­ko od­po­wie­dział, jak­by za­dy­sza­ny – jadę z Wil­na i wio­zę dla cie­bie słow­ny roz­kaz od Rzą­du Tym­cza­so­we­go (czy Ko­mi­sji Ge­ne­ral­nej Wi­leń­skiej), abyś co naj­śpiesz­niej sta­rał się prze­drzeć do na­czel­ne­go wo­dza, któ­ry musi te­raz mieć głów­ną kwa­te­rę koło Płoc­ka, i do­niósł mu, że już po­wsta­nie za­wią­za­ło się w wie­lu mia­stach gu­ber­ni wi­leń­skiej, a mło­dzież aka­de­mic­ka wi­leń­ska wy­cho­dzi na po­wsta­nie do Pusz­czy Rud­nic­kiej i przy­le­głych la­sów. Masz tedy do­nieść o tym, pro­sić o ofi­ce­rów in­struk­to­rów dla po­wstań­ców, jako też o roz­ka­zy i in­struk­cje dla do­wód­ców Ko­mi­sji Wi­leń­skiej i dla na­czel­ni­ków po­wsta­nia”. „Ale jak­że to mnie uwie­rzy­tel­nią?” „Oto masz – prze­rwał, nie dał do­koń­czyć – masz oto na znak te dwa pie­niąż­ki mie­dzia­ne, je­den z roku 1812, któ­re po­ka­żesz Skrzy­nec­kie­mu, a one cie­bie uwie­rzy­tel­nią, bo już na­czel­ny wódz jest uprze­dzo­ny”.

„Do­brze, ależ ogrzej się, zjedz co”. „Nie mam cza­su, je­chać mu­szę naj­śpiesz­niej na Wo­łyń, za­ję­ty już przez woj­ska na­sze po ba­ta­lii pod Stocz­kiem, i mu­szę tam po­ro­zu­mieć się z na­czel­ni­ka­mi po­wsta­nia w imie­niu Wi­leń­skiej Ko­mi­sji; nie trać cza­su i ty, cho­dzi tu bo­wiem o do­bro oj­czy­zny; daj mi co le­piej do je­dze­nia na dro­gę”.

Opo­wie­dział mi do­ryw­czo Ko­za­kie­wicz o przy­go­to­wa­niach do po­wsta­nia w Wil­nie, o ru­chach po­wstań­czych w Oszmia­nie, w Kiej­da­nach, w Kro­żach: wszyst­ko w naj­żyw­szych, we­so­łych ko­lo­rach.

Nie uszło go­dzi­ny, a już Ko­za­kie­wicz był na trak­cie do Ra­dzi­wo­ni­szek, a ja w parę go­dzin na trzy­kon­nej brycz­ce z mło­dym moim fur­ma­nem Łu­ka­szem ru­szy­łem do Grod­na, nie zo­sta­wiw­szy naj­mniej­szej in­struk­cji dla mego rząd­cy w domu, nie uwia­do­miw­szy stry­ja ani kogo bądź, do­kąd jadę.

Jadę tedy do Grod­na w na­dziei, że tam znaj­dę pa­trio­tów, któ­rzy mi uła­twią przedar­cie się przez gra­ni­cę, i stam­tąd la­sa­mi, pie­cho­tą czy jak bę­dzie moż­na, szu­kać będę spo­so­bu do­stać się do głów­nej kwa­te­ry na­sze­go woj­ska, a choć­by do War­sza­wy.

Za­trzy­ma­łem się na mo­ment w Szczu­czy­nie u ks.ks. pi­ja­rów, gdzie szko­ły by­łem ukoń­czył. Daw­ny mój na­uczy­ciel hi­sto­rii pol­skiej uści­snął mię ser­decz­nie, nie py­tał, do­kąd jadę, jak­by od­gadł, uro­nił łzę i po­bło­go­sła­wił.

W Grod­nie zna­la­złem Ma­kow­skie­go, ad­wo­ka­ta, ple­ni­po­ten­ta Paca, i dru­gie­go jesz­cze zna­jo­me­go fi­la­re­ta w służ­bie rzą­do­wej, któ­rzy mi dali li­sty do jed­ne­go oby­wa­te­la, miesz­ka­ją­ce­go nad Bo­brem, gdzieś, je­śli się nie mylę, koło Su­cho­wo­li. Nie tra­cąc cza­su od­sy­łam mój po­wóz do Za­po­la, a w na­ję­tym wóz­ku, bez żad­ne­go ma się ro­zu­mieć przy­bo­ru ni tłu­mo­ka, jadę do tego za­cne­go oby­wa­te­la, w któ­re­go domu i licz­nej ro­dzi­nie zna­la­złem naj­mil­sze przy­ję­cie. Za­le­d­wo zmierz­chło, już mia­łem małą fur­man­kę, na któ­rej też bez trud­no­ści ze stro­ny straż gra­nicz­nych do­jeż­dżam póź­no do po­ło­żo­ne­go bli­sko gra­ni­cy fol­war­ku (już w Au­gs­stow­skiem) z za­let­ną kart­ką do wła­ści­cie­la zna­ne­go z uczyn­no­ści, po­świę­ce­nia się.

Nie znaj­du­ję go­spo­da­rza w domu. Mło­da, pięk­na, z dwoj­ga ma­ły­mi có­recz­ka­mi jego żona z nie­ja­ką bo­jaź­nią mię przyj­mu­je, ale pro­si, abym za­cze­kał. „Mąż mój – rze­cze – od rana po­szedł prze­pro­wa­dzać przez Au­gu­stow­ską. Pusz­czę dwóch po­wstań­ców z Wil­na do Na­czel­ne­go Wo­dza i lę­kam się bar­dzo, nie­spo­koj­na je­stem o nie­go, bo wła­śnie od­bie­ram ostrze­że­nie, że ko­men­da gar­ni­zo­nu (w Sej­nach czy w Au­gu­sto­wie) już się do­wie­dzia­ła o przej­ściu emi­sa­riu­szów i mają nas w po­dej­rze­niu”.

W tym mo­men­cie za­szcze­ka­ły psy na dwo­rze; przy­cho­dzi uwi­nię­ty płasz­czem, stru­dzo­ny ca­ło­dzien­ną po­dró­żą go­spo­darz; uści­snął żonę i dla uspo­ko­je­nia jej po­wia­da, że już bez­piecz­nie prze­szli dwaj emi­sa­riu­sze: Mi­chał Woł­ło­wicz i Prze­cław­ski z Wil­na; że cała gu­ber­nia wi­leń­ska po­wsta­ła, aka­de­mi­cy wy­szli na par­ty­zant­kę i nie mamy cze­go się lę­kać, bo nie­wiel­ki od­dział dra­gu­nów czy ki­ra­sje­rów z Au­gu­sto­wa po­szedł osa­czać po­wstań­ców na pusz­czy; a była wia­do­mość, że w sa­mej Pusz­czy Au­gu­stow­skiej było do ty­sią­ca po­wstań­ców Pu­sze­ta czy – in­ne­go ja­kie­goś na­czel­ni­ka.

Tą wia­do­mo­ścią ura­do­wa­na mło­da go­spo­dy­ni we­so­ło z dzieć­mi spać po­szła, a nam do pół­no­cy pra­wie na przy­jem­nej ga­węd­ce przy do­brej wie­cze­rzy go­dzi­na ze­szła; na­za­jutrz o wscho­dzie słoń­ca przy­rzekł mi nie­osza­co­wa­ny go­spo­darz tąż samą dro­gą mnie prze­pro­wa­dzić, któ­rą prze­szli rze­cze­ni emi­sa­riu­sze.

Gdy­śmy się za­bie­ra­li do spo­czyn­ku, a było już łóż­ko dla mnie przy­go­to­wa­ne, jak­by ru­szo­na prze­czu­ciem pani domu przy­cho­dzi i rze­cze: „Mężu idź­cie le­piej tej nocy wy­spać się spo­koj­nie do sto­do­ły; bo nuż za­ma­rzy się po­li­cji tu za­wi­tać, je­że­li się do­wie­dzia­ła, żeś prze­pro­wa­dził emi­sa­riu­szów”. „Do­brze mó­wisz, moja ko­cha­na” – od­po­wie­dział mąż i po­szli­śmy z nim do gum­na, a wleź­li­śmy wy­so­ko na ścia­nę pod strze­chę. Za nami wszedł pięt­na­sto­let­ni chło­pak słu­żą­cy, za­warł wro­ta i po­ło­żył się na zie­mi.

Za­le­d­wo oczy zmru­ży­li­śmy, sły­szy­my tę­tent koni i po chwi­li przez szcze­li­nę wi­dzi­my prze­cią­ga­ją­cych stę­po ze dwie­ście czy wię­cej dra­gu­nów. Wnet płacz i krzyk ko­biet i dzie­ci roz­cho­dzi się po ca­łym dwo­rze z groź­bą ofi­ce­ra, że spa­li dom, je­że­li mu nie wy­da­dzą go­spo­da­rza domu i emi­sa­riu­szów. Już po ca­łym dzie­dziń­cu plą­dru­ją żoł­nie­rze; wpa­da­ją na fol­wark, do ofi­cy­ny, do sto­do­ły – otwie­ra­ją gum­no. Prze­stra­szo­ny chło­pak po­rwał się z zie­mi; biją go, ka­le­czą, ofia­ru­ją na­gro­dę, by­le­by po­wie­dział, gdzie jest jego pan; każ­dy ciąg, każ­de ude­rze­nie w tego nie­szczę­śli­we­go chłop­ca czu­łem jak­by chło­stę po moim kar­ku; za­ciął się bie­dak, jęk­nął po wie­le­kroć, nie wy­mó­wił sło­wa.

Trwa­ło to strasz­ne po­bu­rze­nie i od­gra­ża­nie się dra­gu­nów wię­cej go­dzi­ny; już dnieć po­czy­na­ło – nie przy­szło im na myśl wleźć na sia­no, a i tam może Bóg by im nie do­zwo­lił zna­leźć nas za­grze­ba­nych pod strze­chą. Uspo­ko­iło się po­tem wszyst­ko przez kwa­drans, a może i dłu­żej. Po­tem zno­wu po­sły­sze­li­śmy koło gum­na szem­ra­nie dra­gu­nów już wsia­da­ją­cych na ko­nie; nie­jed­no ich brzyd­kie sło­wo, szka­rad­ne prze­klę­stwo do­cho­dzi­ło do nas. Po chwi­li już tę­tent koni po­czy­nał od­da­lać się, cichł i ustał.

Nie było cza­su dłu­żej po­pa­sy­wać; zleź­li­śmy z sia­na; chło­pak był zbo­la­ły," ale spo­koj­ny; zdją­łem z nie­go i na sie­bie wło­ży­łem jego suk­ma­nę, a jemu da­ro­wa­łem mój sur­dut; ta­kąż za­mia­nę zro­bi­li­śmy na czap­ki; i tak przy­bra­ne­mu dał mi za­cny go­spo­darz prze­wod­ni­ka do po­ło­żo­ne­go o milę mły­na, gdzie mia­łem zna­leźć ko­goś, któ­re­go obo­wiąz­kiem było prze­pro­wa­dzać ochot­ni­ków do naj­bliż­sze­go od­dzia­łu par­ty­zan­tów w pusz­czy obo­zu­ją­cych; ci zaś mie­li wska­zać mi spo­sób i dro­gę do naj­bliż­szych for­poczt na­szej na­ro­do­wej ar­mii. Go­spo­darz sam nie mógł mi to­wa­rzy­szyć; mu­siał zo­stać przy cho­rej, prze­stra­szo­nej żo­nie.

Cóż było ro­bić – po­my­śli­łem – już emi­sa­riu­sze z Wil­na prze­szli do War­sza­wy; do­peł­nią te­goż za­pew­ne, ja­kie mam, po­le­ce­nia; – wra­cać? Ach nie! Broń Boże, jak­że nie do­peł­nić swe­go po­sta­no­wie­nia; a może ich zło­wią – nie, bądź co bądź idź­my da­lej, choć­by bez skut­ku i bez po­trze­by.

Prze­bra­ny za chło­pa, do­cho­dzę dość rano do wska­za­ne­go mi mły­na. Sta­ry, osi­wia­ły mły­narz po­zdro­wił mię uprzej­mie, po­znał we mnie ochot­ni­ka, po­słań­ca z waż­nym ja­kimś po­le­ce­niem; ura­czył go­ścin­nie chle­bem i sy­rem i dał mi swo­je­go syna, za­le­ca­jąc mu, aby mię ma­now­ca­mi prze­pro­wa­dził do po­ło­żo­nej o trzy czy czte­ry mile nad Na­rwą wsi, tuż przy le­sie, gdzie się miał znaj­do­wać po­wstań­ców od­dział do ty­sią­ca lu­dzi li­czą­cy. W owej wsi miał mły­narz kuma i przy­ja­cie­la swe­go szoł­ty­sa, na któ­re­go za­ufa­niu po­le­gał.

Idzie­my więc; nie­bo się chmu­rzy­ło; z da­le­ka od pół­no­cy do­cho­dzi­ły huki jak­by od strza­łów har­mat­nych czy pio­ru­nów. Szli­śmy dzień cały; już ciem­nia­ło, kie­dy­śmy we­szli do cha­ty szoł­ty­sa. Z nim po­szep­tał za­raz mój prze­wod­nik i od­szedł. Oprócz żony i dzie­ci szoł­ty­sa było też nie­ma­ło lu­dzi, któ­rych po­sta­wy nie mo­głem do­brze przy mi­ga­ją­cym świe­tle pa­lą­cej się łu­czy­ny ro­ze­znać.

Był ja­kiś ruch w izbie, na któ­ry zra­zu nie­wie­le zwra­ca­łem uwa­gi; wcho­dzi­li i wy­cho­dzi­li chło­pi i nie­chło­pi. Po­sa­dzo­no mię na ła­wie przy sto­le; wy­pi­li­śmy z szoł­ty­sem czark wód­ki; przy­nio­sła ko­bie­ta misę krup­ni­ku i chleb ra­zo­wy. Po­trze­bo­wa­łem po­sił­ku; a kie­dym za­ja­dał, usiadł przy mnie czło­wiek ja­kiś i za­ga­dał po nie­miec­ku, ale znać było, że nie był to Nie­miec. Nie wiem, skąd mi przy­szło po­wie­dzieć też parę słów z nie­miec­ka. Od­szedł nie­zna­jo­my i wy­próż­niać się po­czę­ła cha­ta; od­szedł i szoł­tys ode mnie, kie­dym się go ra­dził, jak mógł­bym był do­stać się do po­wstań­ców, z któ­rych na­czel­ni­kiem mam do po­mó­wie­nia.

Wtem sły­chać wiel­ki ruch koło cha­ty, wbie­ga­ją ze strzel­ba­mi par­ty­zan­ci. Było ich może do dzie­się­ciu, wi­ta­ją mnie, wi­tam ich, ale nie wcho­dząc w roz­mo­wy pro­wa­dzą mnie do lasu. Za­le­d­wo we­szli­śmy w gę­stwi­nie, sły­szy­my prze­cią­ga­ją­cy nie­da­le­ko dro­gą szwa­dron jaz­dy ro­syj­skiej. Pod­bie­ga­my, za­sa­dza­my się jak do boju; nie­przy­ja­ciel już był da­le­ko.

Idzie­my da­lej w głąb lasu: księ­życ wscho­dzić po­czy­nał; po­zna­ję, że nie­je­den z mo­ich to­wa­rzy­szy był pod­ocho­co­ny. Do­cho­dzi­my na miej­sce, gdzie z po­ga­szo­nych świe­żo ogniów wno­si­łem, że był tam obóz tyl­ko co zdję­ty; znaj­du­je­my jesz­cze kil­ku in­nych par­ty­zan­tów i pi­ja­nych. Na próż­no py­tam ich o na­czel­ni­ka, abym z nim po­mó­wił; nic nie od­po­wia­da­ją.

„Co to zna­czy?” – py­tam u jed­ne­go, któ­ry ode mnie na krok nie od­stę­po­wał. „Oba­czysz – od­po­wie­dział – wie­my, kto je­steś, ty Pru­sak, tyś na nas na­pro­wa­dził Mo­ska­li”. Nic wię­cej nie mó­wiąc, za­trzy­mu­je mnie przy gru­bej so­śnie, przy któ­rej dwóch jesz­cze na wpół jak on pi­ja­nych usia­dło, a resz­ta ko­le­gów roz­pierz­chła się czy po­szła za na­czel­nym do­wód­cą.

Do­syć, że zo­sta­łem sam na sam z trze­ma nie­trzeź­wy­mi par­ty­zan­ta­mi, z któ­rych je­den bar­czy­sty przy­wią­zał mię po­wro­zem do so­sny, a dwaj dru­dzy z od­cią­gnię­ty­mi kur­ka­mi na kil­ka kro­ków przede mną na zie­mi sie­dzie­li, jak­by cze­ka­jąc na jaką ko­men­dę.

Księ­życ już był się pod­niósł; las gę­sty, ci­cho. Uszło może pięć mi­nut, kie­dy spo­mię­dzy drzew, wi­dzę, pod­cho­dzi do mnie ja­kaś czar­na, wy­so­ka fi­gu­ra, ni to czło­wiek, ni wid­mo – przy­bli­ża się, daje znak trzem moim opraw­com, aby na stro­nę ode­szli, coś z nimi po ci­chu po­mó­wił i ka­zał da­lej odejść. Kie­dy się przy­bli­żył, po­zna­łem, że był to ksiądz po­sła­ny może do wy­spo­wia­da­nia. Opo­wie­dzia­łem mu, kim je­stem i do­kąd idę. „W złą go­dzi­nę przy­by­łeś – rzekł – więk­sza część na­szych pod­pi­ła; ja­kiś szpieg wy­dał nas ko­men­dzie w Au­gu­sto­wie; szoł­tys do­niósł, że zło­wio­no Pru­sa­ka i osą­dzo­no cię roz­strze­lać”. „Ucie­kaj” – roz­wią­zał mnie i po­wtó­rzył – „ucie­kaj!” Na wpół obu­rzo­ny, ale spo­koj­ny, po­my­śli­łem, że chcą mię wy­pró­bo­wać, czy w isto­cie je­stem emi­sa­riu­szem, i że na za­sadz­ce zo­sta­wie­ni dwaj strzel­ce mar­nie mnie za­bi­ją. Od­po­wie­dzia­łem księ­dzu, że nie chcę ucie­kać, że zo­sta­nę na miej­scu; wte­dy wi­dząc to moje po­sta­no­wie­nie, do­bry ka­płan wziął mię za rękę i po­pro­wa­dził może o parę stai w gę­stwi­nę i prze­że­gnaw­szy mnie, sam uciekł ode mnie.

W tym mo­men­cie ta­kie uczu­łem znu­że­nie i osła­bie­nie sił po ca­ło­dzien­nej pie­cho­tą po­dró­ży, że pa­dłem na mech i za­sną­łem.

Ocy­kam się, już słoń­ce było we­szło. Cóż po­cząć, w któ­rą stro­nę ob­ró­cić się? Tu może par­ty­zan­ci, tam może dra­gu­ni, a tam – w pusz­czy za­błą­dzę.

Wyjść jed­nak na­ka­zy­wa­ła ko­niecz­ność z wil­got­nej gę­stwi­ni; sze­dłem, nie wie­dząc do­kąd, aż zo­czy­łem prze­rze­dza­ją­cy się las; by­łem przy brze­gu; aż tu spo­strze­gam mego szoł­ty­sa, bie­ży ob­ces do mnie i pada mi do nóg. „Da­ruj mi, pa­nie, oszu­ka­li mnie, by­łem do­no­si­cie­lem, wiem te­raz, kim je­steś”. Są­dzę, że ów ksiądz mu­siał go oświe­cić i po­wie­dzieć, gdzie mnie zo­sta­wił.

Ser­decz­nie i naj­zu­peł­niej prze­ba­czy­łem po­czci­we­mu szoł­ty­so­wi, a o księ­dzu nie wiem, jak się na­zy­wał; był za­pew­ne ka­pe­la­nem par­ty­zan­tów w tej pusz­czy.

Przy­pa­dek noc­ny przy­niósł roz­wa­gę do gło­wy. Po cóż iść da­lej, kie­dy dwaj emi­sa­riu­sze idą­cy pro­sto z Wil­na mogą le­piej po­in­for­mo­wać na­czel­ne­go wo­dza o ru­chach po­wstań­czych wi­leń­skich, jako też o Rzą­dzie czy Ko­mi­sji Tym­cza­so­wej, któ­rą zna­li, któ­ra ich ust­nie le­piej mu­sia­ła ob­ja­śnić o wszyst­kim niż to, co mi po­wie­dział 'na­pręd­ce Ko­za­kie­wiez. A do tego i szoł­tys już mi pra­wił ni to, ni owo, kie­dym się roz­py­ty­wał, w któ­rą stro­nę po­szli par­ty­zan­ci i któ­rę­dy le­piej by­ło­by prze­dzie­rać się do głów­nej ar­mii, i czy może mi na­strę­czyć prze­wod­ni­ka.

Ofia­ro­wał mi się ser­decz­nie na usłu­gi; ale po­my­śliw­szy i po­dzię­ko­waw­szy Bogu za wy­ra­to­wa­nie z dwóch w jed­nym dniu nie­bez­pie­czeństw, rze­kłem do szoł­ty­sa: „Jak­że by tu moż­na prze­pra­wić się przez gra­ni­cę na po­wrót?” „Nie­ła­twa spra­wa – od­po­wie­dział po­czci­wiec – ko­za­cy za rze­ką jak mu­chy la­ta­ją; jed­nak­że bądź pan spo­koj­ny, Naj­święt­sza Pan­na do­po­mo­że; pój­dzie­my wie­czo­rem niby to ryby ło­wić, a tym­cza­sem wy­śpij się pan i po­sil się u mnie”.

Za­pro­wa­dził mię tedy mie­dzą i poza pło­tem do sie­bie, od­da­lił z cha­ty dzie­ci i ko­bie­ty, dał mi swo­je łóż­ko i po­si­łek, za­trza­snął drzwi od po­dwó­rza i za­su­nął koł­kiem. Spa­łem do wie­czo­ra. Po za­cho­dzie słoń­ca po­sze­dłem z węd­ką z sy­nem szoł­ty­sa na brzeg rze­ki i wsia­dłem z nim do czół­na. On mi pier­wej, niż zmierz­chło, wska­zał la­sek, za któ­rym mia­ła być dróż­ka, i nie pa­mię­tam, jak mi opo­wie­dział, któ­rę­dy trze­ba iść nocą, aby tra­fić do zna­jo­me­go mu oby­wa­te­la, tego sa­me­go, do któ­re­go pierw­sze­go dnia mo­jej nie­for­tun­nej wy­pra­wy by­łem za­wi­tał z Grod­na.

Pły­nie­my naj­przód koło brze­gu za­rzu­ca­jąc węd­ki, a spo­zie­ra­jąc na ko­za­ków po­roz­sta­wia­nych ja­ko­by o parę stai je­den od dru­gie­go na prze­ciw­nym brze­gu rze­ki i prze­cią­ga­ją­cych z wol­na po za­brze­żu. Nie­znacz­nie po­su­wa­my się na śro­dek rze­ki, po­tem da­lej nie­co i zno­wu na­zad. Nie bra­ły się ryby na węd­kę, jak so­bie przy­po­mi­nam, a cho­ciaż­by się bra­ły, nie cho­dzi­ło o nie. Za­cho­dzi zmrok; ko­zak tam gdzieś je­den może był za­drze­mał, dru­gi prze­je­chał z wol­na koło nas za­ję­tych węd­ka­mi – a jak po­miar­ko­wa­łem, że o do­brą sta­ję był się od­da­lił, plu­sną­łem z czół­na na brzeg i ci­cha­czem drap­ną­łem w las tak zręcz­nie, że jak mi się zda­je, ani ko­za­cy nie po­sły­sze­li.

Było już ciem­no, przede dniem do­cho­dzę do wspo­mnia­ne­go oby­wa­te­la; wi­ta­ją mnie ra­do­śnie; w parę go­dzin mam już Żyd­ka z wóz­kiem i chu­dą szka­pą. Te­goż dnia wró­ci­łem, omi­ja­jąc Grod­no, pro­sto do Za­po­la.

Nie zra­zi­ła mnie by­najm­niej ta trzy­dnio­wa awan­tu­ra; zdzi­wi­li się wpraw­dzie moi do­mow­ni­cy w Za­po­lu, spo­strze­gł­szy mnie za chło­pa prze – bra­ne­go; ale nie mia­łem po­trze­by zdać spra­wy z tego, co się przy­tra­fi­ło. Był to wto­rek czy śro­da Wiel­kie­go Ty­go­dnia. Po­śpie­szy­łem na­za­jutrz z Za­po­la na Wiel­ka­noc do mo­je­go stry­ja, z oba­wy, aby się pier­wej nie do­wie­dział o moim znik­nie­niu z domu. W isto­cie nikt o tym nie wie­dział. Ostat­nie tego roku ja­dłem świę­co­ne w kra­ju w Zy­bur­towsz­czyź­nie u mo­je­go stry­ja Igna­ce­go – w pięć­dzie­siąt i pięć lat póź­niej po po­wro­cie z Ame­ry­ki w tym­że domu i tym sa­mym po­ko­ju jem dru­gie świę­co­ne już u mego zię­cia i cór­ki i tu pi­szę ten pa­mięt­nik; wróć­my do nie­go.

Wraz po Wiel­ka­no­cy prze­czu­wa­jąc, że nie­za­dłu­go opusz­czę dom i ro­dzi­nę, po­je­cha­łem po­że­gnać się z mat­ką do Sa­czy­wek, po­tem do sio­stry Wierz­bow­skiej do Do­łma­towsz­czy­zny, po­tem do bra­ter­stwa Ada­mów i wró­ci­łem do Za­po­la, z bło­go­sła­wień­stwem mat­ki: jej ręce drża­ły, kie­dym je ca­ło­wał, a łzy jej czu­ję do­tąd go­rą­ce na moim czo­le; na toż mię ona wy­cho­wa­ła, abym ją na za­wsze opu­ścił.

Nie­trud­no przy­po­mnieć, ale nie­ła­two opi­sać, co się to w du­szy dzia­ło, kie­dym po­wró­cił do Za­po­la, jaka w niej wrza­ła żą­dza iść czym prę­dzej na par­ty­zant­kę, przy­łą­czyć się do ja­kie­go po­wsta­nia lub za­cią­gnąć się do pierw­sze­go ja­kie­go puł­ku czy szwa­dro­nu na­ro­do­we­go, któ­rych się od dnia do dnia spo­dzie­wa­no. Jeź­dzi­łem kon­no do bliż­szych są­sia­dów, do ma­łe­go za­ścian­ka, do mia­stecz­ka, szu­ka­jąc ochot­ni­ków; nig­dzie na nich nie bra­kło, ale „cze­kać, to jesz­cze nie czas, oba­czy­my” było po­spo­li­cie od­po­wie­dzią. Tym­cza­sem co dzień nowe po­gło­ski do­cho­dzi­ły o zwy­cię­stwach, po­świę­ce­niu się, od­wa­dze na­sze­go żoł­nie­rza w Kró­le­stwie; już i na Li­twie ruch się roz­sze­rzał; rzeź w Oszmia­nie i od­wet na Czer­kie­sach Ma­tu­sze­wi­cza; aka­de­mi­cy biją się w Rud­nic­kiej Pusz­czy; po­wsta­nia na Żmuj­dzi; Fran­cu­zi ja­ko­by w po­moc i broń od An­gli­ków za­pew­nio­na. Maj upły­wał w próż­nym ocze­ki­wa­niu; nie po­cie­sza­ły mię zie­le­nie­ją­ce ru­nie, lipy roz­kwi­tłe, drze­wo do bu­do­wa­nia domu świe­żo przy­go­to­wa­ne; rdze­wia­ła sza­bla w ką­cie; na strze­la­nie do mety mar­no­wa­łem proch i kule.

W tym sta­nie co­raz trud­niej­szym do wy­trzy­ma­nia zna­lazł mię przy­by­ły do mnie w go­ści­nę mój krew­ny Put­ka­mer (mąż Ma­ry­li), roz­ma­wia­li­śmy z nim o tym, jak wyjść z owej bez­czyn­no­ści, kie­dy – wi­dzę – za­jeż­dża przed ga­nek brycz­ka kry­ta, z któ­rej wy­sia­da­ją dwaj mło­dzi po­dróż­ni jak­by z da­le­kich stron; roz­py­tu­ją się u słu­żą­ce­go, czy je­stem w domu, czy nie ma kogo z przy­jezd­nych i czy mogą ze mną sam na sam roz­mó­wić się. Wy­cho­dzę i po­zna­ję mego wi­leń­skie­go ko­le­gę, Kon­stan­te­go Za­le­skie­go, a z nim był zna­jo­my mi tyl­ko z wi­dze­nia Nie­po­kójczcki. Je­cha­li z Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej, wraz po ba­ta­lii pod Haj­nowsz­czy­zną wy­sła­ni od ge­ne­ra­ła Chła­pow­skie­go z roz­ka­zem, aby o jego wej­ściu na Li­twę ostrze­gli po­wstań­ców wi­leń­skich i in­nych, gdzie ich nie bądź na­po­tka­ją; mie­li też po­le­ce­nie ogól­ne do na­czel­ni­ków po­wstań, aby się sta­ra­li łą­czyć z kor­pu­sem tego ge­ne­ra­ła, ku cze­mu wia­do­ma była Za­le­skie­mu dro­ga, któ­rą Chła­pow­ski miał iść, kie­ru­jąc się ku Wil­no­wi.

„Masz tedy, Igna­cy – rze­cze Za­le­ski – uła­twić na­tych­miast nam spo­sób do speł­nie­nia roz­ka­zów na­czel­ne­go na Li­twie wo­dza. Nie­po­kój­czyc­ki ran­ny musi do­trzeć do Wil­na, a dla mnie daj po­wóz i prze­wod­ni­ka, abym do­je­chał do naj­bliż­szych od­dzia­łów po­wsta­nia; sam zaś masz je­chać pro­sto do Sło­ni­ma, gdzie ju­tro znaj­dziesz cały nasz kor­pus, pie­cho­tę, pułk uła­nów, le­gion in­struk­to­rów, ar­ty­le­rię i jeń­ców za­bra­nych w ostat­niej wy­gra­nej ba­ta­lii. Tam od­bie­rzesz dal­sze roz­ka­zy od ge­ne­ra­ła”.

Wszyst­ko to tak pręd­ko, z przy­ci­skiem, gło­śno i sta­now­czo po­wie­dział (sław­ny po­tem na emi­gra­cji z po­pę­dli­wej ga­da­tli­wo­ści) Za­le­ski, ad­iu­tant Chła­pow­skie­go, że mi się w gło­wie za­krę­ci­ło, nie wie­dzia­łem, od cze­go po­cząć. Na szczę­ście obec­ny p. Waw­rzy­niec Put­ka­mer był dla mnie sku­tecz­ną w tym mo­men­cie radą i po­mo­cą.

Po nie­dłu­gim na­my­śla­niu się, bo dwaj po­dróż­ni le­d­wo na go­dzi­nę od­po­czyn­ku i po­si­le­nie się przy­sta­li, w ten spo­sób ura­dzi­li­śmy: Nie­po­koj­czyc­ki, prze­bra­ny za fur­ma­na, po­wie­zie Put­ka­me­ra do Wil­na; Kon­stan­te­go Za­le­skie­go za­wie­zie mój eko­nom do Pusz­czy Rud­nic­kiej, gdzie na­ten­czas miał się znaj­do­wać od­dział po­wstań­ców i aka­de­mi­cy wi­leń­scy; a ja na­tych­miast mam ru­szyć do Sło­ni­ma.

Za­le­d­wo upły­nę­ła go­dzi­na, po­wóz Put­ka­me­ra już był na wi­leń­skim go­ściń­cu; Za­le­ski z eko­no­mem pu­ści­li się ka­ła­masz­ką na Hoł­dów ku Ej­szysz­kom, a ja tego dnia no­co­wa­łem w domu stry­ja mo­je­go w Zy­bur­towsz­czyź­nie o sześć mil od Sło­ni­ma.

Zdzi­wi­ła sę­dzi­we­go stry­ja mego, od dzie­cin­nych lat opie­ku­na, ta nie­spo­dzia­na wi­zy­ta. „Do­kąd je­dziesz?” „Do Sło­ni­ma”. „Po co? Bój się Boga, tam w. ksią­żę Kon­stan­ty z licz­nym od­dzia­łem woj­ska” – rzekł sta­rzec. Kie­dym mu opo­wie­dział spo­tka­nie się z Za­le­skim, moc­no był wzru­szo­ny, ale mnie nie za­trzy­mał. Jadę więc do Sło­ni­ma w prze­ko­na­niu, że tam już nasz kor­pus znaj­dę; o czwierć mili od mia­sta sły­szę bęb­nie­nie; wra­ca­ją­cy z tar­gu chło­pi do­no­szą mi, że tam Mo­ska­le. Za­trzy­mu­ję się na noc­leg w domu jed­ne­go oby­wa­te­la i tam się do­wia­du­ję, że Chła­pow­ski od Swi­sło­czy cią­gnie na Lidę.

Wra­cam tedy ku Zdzię­cio­ło­wi; na mo­ment za­trzy­mu­ję się u stry­ja, z któ­rym i ze stry­jen­ką że­gnam się na za­wsze; spie­szę przez Bie­li­cę do Ra­dzi­wo­ni­szek i stam­tąd go­ściń­cem ku Żo­łud­ko­wi.

Nie uje­cha­łem był mili, kie­dym usły­szał trę­ba­czy na­szych uła­nów i wi­dzę z da­le­ka cho­rą­giew­ki na­sze bia­łe z ama­ran­tem.

Było to koło go­dzi­ny czwar­tej po po­łu­dniu, słoń­ce czy­ste, pięk­ny dzień wio­sen­ny, trę­ba­cze gra­li pieśń »Nasz Skrzy­nec­ki męż­ny…«

Opo­dal za przed­nią stra­żą z kil­ku­na­stu uła­nów je­chał nie­licz­nym oto­czo­ny szta­bem Chła­pow­ski, od­zna­cza­ją­cy się pięk­ną, mar­so­wą po­sta­wą; wąs za­wie­si­sty, skrom­ny miał na so­bie mun­dur bez zło­ci­stych ozdób, płaszcz na ra­mio­na za­rzu­co­ny, bia­ły orze­łek (je­że­li so­bie do­brze przy­po­mi­nam) na czap­ce. Obok nie­go je­cha­li: se­na­tor gen. Tysz­kie­wicz, Loga z ka­no­ni­czym krzy­żem na pier­si, dok­tor Mar­cin­kow­ski i kil­ku ad­iu­tan­tów, mię­dzy któ­ry­mi po­zna­łem mego ko­le­gę Wrot­now­skie­go. Ten mię z da­le­ka po­znał i przed­sta­wił ge­ne­ra­ło­wi. Opo­wie­dzia­łem jak naj­kró­cej, co mi po­le­cił po­wie­dzieć Za­le­ski; oświad­czy­łem, że je­stem go­tów na usłu­gi. „Do­brze – rzekł Chła­pow­ski – cze­kam na cie­bie ju­tro jak naj­ra­niej w Li­dzie”; prze­mó­wi­li też do mnie po kil­ka słów Loga, Mar­cin­kow­ski i po­je­cha­li za ge­ne­ra­łem.

Sta­nąw­szy na ubo­czu przy dro­dze, przy­pa­try­wa­łem się ra­do­śnie prze­cią­ga­ją­ce­mu go­ściń­cem ca­łe­mu kor­pu­so­wi, któ­ry nie ty­sią­ce, jak mnie­ma­no, ale je­że­li się nie mylę, 700 do 800 za­le­d­wo li­czył żoł­nie­rza i szedł w po­rząd­ku.

Naj­przód za Ge­ne­ra­łem je­chał szwa­dron 1. puł­ku uła­nów w gra­na­to­wych mun­du­rach z ama­ran­to­wy­mi ra­ba­ta­mi pod do­wódz­twem dziel­ne­go ofi­ce­ra Bor­kow­skie­go; lu­dzie do­bra­ni, na do­brych ko­niach, tak czy­sto, ele­ganc­ko wy­mu­ska­ni, jak gdy­by dziś wy­szli na pa­ra­dę na Sa­ski plac w War­sza­wie, a jed­nak już od trzech ty­go­dni byli w mar­szu, a przed pię­ciu czy sze­ściu dnia­mi tę­gie star­cie mie­li z nie­przy­ja­cie­lem. Za tym szwa­dro­nem po­stę­po­wał le­gion pie­szych strzel­ców na chłop­skich ko­ni­kach, 180 do 200 wy­ćwi­czo­ne­go ze sta­rej służ­by żoł­nie­rza li­czą­cy, i tuż za nim, też na ko­niach, mały od­dzia­łek in­struk­to­rów, ofi­ce­rów ze sta­rej służ­by roz­ma­itej bro­ni, prze­zna­czo­nych do for­mo­wa­nia re­gu­lar­ne­go woj­ska z na­szych po­wstań­ców; mię­dzy nimi był wa­lecz­ny Żmuj­dzin, ma­jor Ma­ce­wicz, i daw­ny mój zna­jo­my fi­la­ret, ka­pi­tan Sta­wiar­ski.

Za tymi in­struk­to­ra­mi i po czę­ści z nimi po­mie­sza­ni szli, jed­ni pie­szo, dru­dzy na ko­niach, jak kto mógł, po­wstań­cy świe­żo do służ­by za­cią­gnię­ci i gro­ma­da par­ty­zan­tów, któ­rzy od Pusz­czy Bia­ło­wiej­skiej i po dro­dze łą­czy­li się roz­ma­icie uzbro­je­ni i w roz­ma­itsz kro­ju i ko­lo­ru ubra­niach. Mię­dzy nimi byli i chło­pi, i szlach­ta za­ścian­ko­wa, miesz­cza­nie i służ­ba dwor­ska: ten ze strzel­bą, ów z pa­ła­szem, ów przy sta­rej ka­ra­be­li, z pi­sto­le­ta­mi u pasa, a był i nie­je­den z pa­ni­czów na do­brym ko­niu, i nie­je­den ksiądz z bre­wia­rzem. Cała ta gro­mad­ka po­wstań­cza była, o ile so­bie przy­po­mi­nam, po­dzie­lo­na na mniej­sze od­dział­ki, każ­dy ze swym in­struk­to­rem; mię­dzy nimi było też kil­ka­dzie­siąt strzel­ców le­śni­czych z ko­gu­ci­mi pió­ra­mi pod do­wódz­twem po­czci­we­go nad­le­śni­cze­go z bia­ło­wie­skich la­sów, Ron­ka, może ze stu ochot­ni­ków ubra­nych i uzbro­jo­nych w mun­du­ry i ka­ra­bi­ny, wzię­tych w nie­wo­lę i wy­pusz­czo­nych na wol­ność żoł­nie­rzy ro­syj­skich pod Haj­nowsz­czy­zną; zo­sta­ły na za­bra­nych kasz­kie­tach orły mo­skiew­skie, tyl­ko z ode­rwa­ną jed­ną gło­wą z każ­de­go orła. Za­my­ka­ła ten cały kor­pus, może na pół wior­sty roz­cią­gnię­ty, tyl­na straż kon­nych strzel­ców, ze sta­rej służ­by, nie pa­mię­tam, ja­kie­go puł­ku.

Wró­ci­łem póź­no wie­czo­rem do Za­po­la, a na­za­jutrz (była to nie­dzie­la) rano przy­by­łem do Lidy. Już było po zwar­ciu się na­sze­go kor­pu­su z gar­ni­zo­nem lidz­kim, któ­ry pra­wie bez wy­strza­łu pod­dał się, do 180 żoł­nie­rza pie­cho­ty li­czą­cy. Je­den ofi­cer, Li­twin Mi­cha­łow­ski, i kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy z tego gar­ni­zo­nu, też Li­twi­nów, przy­łą­czy­ło się do kor­pu­su Chła­pow­skie­go; broń i amu­ni­cja po­szły na ko­rzyść i uży­tek dla na­szych no­wo­za­cięż­nych po­wstań­ców, a więź­niów na wol­ność pusz­czo­no, bo nie było spo­so­bu ich za­trzy­mać, ży­wić i wo­zić za sobą.

Ge­ne­ra­ła Chła­pow­skie­go, gen. Tysz­kie­wi­cza i licz­ny or­szak ofi­ce­rów ugo­ścił po­rząd­nym śnia­da­niem w Li­dzie mar­sza­łek po­wia­to­wy Wa­żyń­ski: było pod do­stat­kiem wina i pa­trio­tycz­nych unie­sień. Tu po­zna­łem le­piej Ge­ne­ra­ła i dłu­żej z nim roz­ma­wia­łem. Ge­ne­rał w ca­łej sile wie­ku, śred­niej uro­dy, łą­czył w so­bie po­wa­gę i uję­cie pol­skie­go oby­wa­te­la i nie­co su­ro­wo­ści cha­rak­te­ru z na­tu­ral­ną, nie­wy­mu­szo­ną grzecz­no­ścią, mia­no­wi­cie w obej­ściu się z przy­by­wa­ją­cy­mi do nie­go pa­trio­ta­mi; mało mó­wią­cy, wy­słu­chał każ­de­go przy­zwo­icie; za­le­cał oby­wa­te­lom po­świę­ce­nie się, ostroż­ność i nie­mar­no­wa­nie sił. Nie ogła­szał pro­kla­ma­cji ani wy­wo­ły­wał byle ja­kie­go ru­chu. W przej­ściu przez za­ję­ty Ro­sja­na­mi kraj, wie­dząc, że za nim goni nie­przy­ja­ciel, nie na­ra­żał na jego ze­mstę spo­koj­nych miesz­kań­ców; z woj­sko­wy­mi był su­row­szy, za­le­cał kar­ność, po­rzą­dek; oka­zy­wał się ra­czej smut­nym niż we­so­łym, ale po­spo­li­cie wszyst­kich uj­mo­wał swo­im obej­ściem się.

Tu mia­łem też spo­sob­ność za­wią­zać przy­jaźń z ka­no­ni­kiem Logą i le­ka­rzem Mar­cin­kow­skim. Uczo­ny, od­waż­ny, gor­li­wy pa­trio­ta i bar­dzo mi­łe­go cha­rak­te­ru, Loga był po­pu­lar­ny i wy­wie­rał do­bry wpływ tak na woj­sko­wych sta­rej służ­by ofi­ce­rów, jak i na przy­by­wa­ją­cych do służ­by ochot­ni­ków i za­le­cał im wia­rę i mi­łość, a lu­bił szcze­rze nas, Li­twi­nów. Toż i Mar­cin­kow­ski był dla nas wiel­ce uprzej­my i po­ży­tecz­ny, uła­twiał przy­stęp do Ge­ne­ra­ła po­wstań­com, do­po­ma­gał su­row­szą radą, za­chę­tą i na­uką.

Śpie­wa­no w ko­ścio­łach »Te Deum«; było nie­ma­łe ze wszyst­kich stron zbie­go­wi­sko ludu; ni­ko­go nie prze­śla­do­wa­no; zna­ny na­wet z uczci­wo­ści strap­czy cho­dził bez­piecz­nie po mie­ście.

Po­byt Chła­pow­skie­go w Li­dzie był zbyt krót­ki, aby mógł wy­wo­łać po­wsta­nie; te­goż dnia po po­łu­dniu koło go­dzi­ny czwar­tej czy pią­tej wy­szedł cały jego kor­pus z Lidy go­ściń­cem wi­leń­skim do Żyr­mun; mnie zaś po­zwo­lił ge­ne­rał po­biec jesz­cze na krót­ko o milę stąd do domu. Wie­dzia­łem, że go do­go­nię na­za­jutrz rano mię­dzy Żyr­mu­na­mi a We­re­no­wem.

Po raz ostat­ni o zmro­ku wró­ci­łem do Za­po­la i te­goż wie­czo­ra po­wie­dzia­łem moim trzem słu­żą­cym, że są wol­ni, a je­że­li mają chęć i ocho­tę, niech jadą ze mną ju­tro o wscho­dzie słoń­ca do po­wsta­nia. Łu­kasz i Grze­gorz wnet oświad­czy­li, że idą za mną; Win­cen­ty był cho­ry na fe­brę; mu­sia­łem go zo­sta­wić sa­me­go w domu, bo i eko­nom jesz­cze był nie po­wró­cił z po­dró­ży do Pusz­czy Rud­nic­kiej.

Jaka to była ta moja ostat­nia noc w Za­po­lu, to tyl­ko Panu Bogu wia­do­mo. Upo­rząd­ko­wa­łem na­pręd­ce re­ge­stra go­spo­dar­skie i pa­pie­ry; książ­ki na górę pod dach za­nie­sio­no. Zdrze­ma­łem się na chwi­lę.II ŻOŁ­NIER­KA

O wscho­dzie słoń­ca były już ko­nie osio­dła­ne; sta­ła cze­ladź przy gan­ku na po­że­gna­nie. Ja­koś mi było nie­do­brze; na wyj­ściu nie zna­na mi do­tąd trwo­ga ogar­nia­ła; za­trzy­ma­łem się i do po­ko­ju wró­ci­łem, my­śląc, żem cze­go za­po­mniał; spoj­rza­łem na ze­ga­rek – już czas. Idę i zno­wu na pro­gu jak gdy­by mię kto za poły przy­trzy­mał. Sta­nę­ła mi na my­śli mat­ka moja, jak­by z ostrze­że­niem, że źle po­czy­nam, nie po­ra­dziw­szy się Boga, nie we­zwaw­szy Go na po­moc. Od­sze­dłem do izby sy­pial­nej, za­war­łem drzwi za sobą i uklęk­nąw­szy zmó­wi­łem »Oj­cze nasz« i mo­dli­twy, któ­re za dzie­cin­nych lat mnie na­uczo­no; w koń­cu przy­szły mi do du­szy te sło­wa, któ­re wy­rze­kłem: „Pa­nie Boże Wszech­mo­gą­cy, w Trój­cy Świę­tej Je­dy­ny, spraw, aby my­śli moje, sło­wa i uczyn­ki ku Two­jej służ­bie i chwa­le były ob­ró­co­ne i nig­dy się woli Two­jej świę­tej nie prze­ciw­i­ły”. (Od tego mo­men­tu przez lat pięć­dzie­siąt, gdziem nie był, aż do dziś dnia, była i jest dla mnie tar­czą ta mo­dli­twa i do­da­je mi siły; od­ma­wiam ją dzien­nie i w każ­dej przy­go­dzie.)

Uca­ło­wa­łem zie­mię uko­cha­ną i wsta­łem rzeź­wo i ocho­czo, przy­pa­sa­łem sza­blę, wsia­dłem lek­ko na mego kasz­ta­na i – z Pa­nem Bo­giem! Za mną Łu­kasz i Grze­gorz.

Za­le­d­wo­śmy wy­je­cha­li z domu o pół wior­sty mię­dzy Za­po­lem i Su­kur­cza­mi w kie­run­ku ku Żyr­mu­nom, spo­strze­ga­my da­le­ko na dro­dze idą­cy ku nam od­dział kon­nych żoł­nie­rzy. Wie­dzia­łem, że Chła­pow­ski musi być w mar­szu z Żyr­mun na pół­noc ku Wil­no­wi, a w ca­łej oko­li­cy, na­wet w po­wie­cie, nie było po­wstań­ców; był­że­by to nie­przy­ja­ciel? Ależ i woj­sko ro­syj­skie, któ­re kwa­te­ro­wa­ło w Żyr­mu­nach, mu­sia­ło­by ra­czej po­pę­dzić za na­szym kor­pu­sem, niż iść w prze­ciw­nym kie­run­ku od Żyr­mun. Za­trzy­ma­li­śmy się na mo­ment, by­li­śmy przy brze­gu lasu, ko­nie mie­li­śmy do­bre. Łu­kasz pierw­szy po­znał, że to byli nasi uła­ni, któ­rych już był wi­dział w Li­dzie i dniem pier­wej na ra­dzi­wo­ni­skim trak­cie.

Pod­jeż­dża­my prze­to z całą uf­no­ścią i od pierw­sze­go ofi­ce­ra, któ­re­go na­po­ty­kam, do­wia­du­ję się, że po wyj­ściu z Lidy wpadł nasz od­dział nocą na za­sadz­kę pie­cho­ty ro­syj­skiej w Żyr­mu­nach, że stra­cił w po­tycz­ce kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy i że Chła­pow­ski, otrzy­maw­szy wieść, że więk­sze siły nie­przy­ja­cie­la cią­gną na nie­go od Wil­na, zmie­nić mu­siał kie­ru­nek mar­szu i tą dro­gą na Hoł­dów, Myto bę­dzie­my się prze­dzie­rać do po­łą­cze­nia się z po­wstań­ca­mi na pół­noc.

Za­mel­do­wa­łem się ge­ne­ra­ło­wi jako już jego za­cięż­ny i przy jego szta­bie je­cha­łem obok Logi, któ­ry mi opo­wie­dział szcze­gó­ły nie­szczę­sne­go spo­tka­nia z nie­przy­ja­cie­lem tej nocy. Ja­dąc koło domu, kie­dym po­wie­dział ka­no­ni­ko­wi, że tu moja sie­dzi­ba, rzekł: „Do­brze, to za­jedź­my na mo­ment do cie­bie; po­bło­go­sła­wię twe­mu do­mo­wi”. Po­bie­głem z nim w ga­lop raz już ostat­ni do domu; tam Loga, wiel­ki mi­ło­śnik po­ezji Mic­kie­wi­cza, z przy­jem­no­ścią czy­tał li­sty jego do mnie pi­sa­ne i po ma­łej prze­ką­sce pu­ści­li­śmy się wnet za kor­pu­sem na­szym, że­gna­ni przy wio­sce przez wy­bie­ga­ją­cych na­prze­ciw nas wło­ścian.

W taki spo­sób opu­ści­łem na za­wsze Za­po­le, rzu­ca­jąc po ostat­ni raz okiem na pięk­ne, zie­lo­ne ru­nie, któ­rych plon kto inny zbie­rze.

Tu się po­czy­na peł­na nie­po­wo­dzeń żoł­nier­ka moja, któ­rej szcze­gó­łów nie mam do­brze na pa­mię­ci. Przy­po­mnę tyl­ko do­bit­niej­sze, nie cy­tu­jąc dat, któ­rych nie je­stem pe­wien, a o któ­rych z in­nych pism i hi­sto­rii po­wsta­nia do­wie­dzieć się moż­na.

Dro­ga, któ­rą ob­rał do mar­szu Chła­pow­ski, od­dzie­la się, ja­kem po­wie­dział, od głów­ne­go trak­tu z Lidy do Wil­na, od Żyr­mun na pra­wo prze­cho­dzi naj­da­lej w milę na za­chód od tego trak­tu i nie do­cho­dząc do Ra­dzi­wo­ni­szek, za­wra­ca się na pra­wo, idzie na Hoł­dów, Myto ku Ej­szysz­kom, Ol­kie­ni­kom. Była to część kra­ju naj­mniej za­ję­ta przez siły nie­przy­ja­ciel­skie. Nig­dzie też nie by­li­śmy na­pa­sto­wa­ni ani­śmy spo­tka­li nie­przy­ja­cie­la.

Mie­li­śmy pierw­szy noc­leg, je­że­li się nie mylę, mię­dzy Hoł­do­wem i My­tem; deszcz lał ob­fi­ty, żoł­nierz był ca­ło­dzien­nym mar­szem stru­dzo­ny. Była kar­ność i po­rzą­dek w obo­zie; sta­wia­no stra­że, wy­sy­ła­no szpi­ce i pod­jaz­dy.

Toż i przez trzy czy czte­ry dni na­stęp­ne mar­sze były utru­dza­ją­ce, mia­no­wi­cie dla no­wo­za­cięż­nych ochot­ni­ków, pie­szo idą­cych, a któ­rych licz­ba po­wo­li zwięk­sza­ła się, bo kor­pus nasz na parę go­dzin tyl­ko za­trzy­my­wał się oko­ło po­łu­dnia, a na le­żach noc­nych nie­ła­twy był przy – stęp do nie­go przez stra­że i po­ste­run­ki, nie­zbęd­nie po­trzeb­ne; zda­rza­ło się, że do zbli­ża­ją­cych się do obo­zu po­je­dyn­czych lub ma­łych od­dzia­łów par­ty­zant­ki strze­la­no, bio­rąc ich za nie­przy­ja­cie­la czy szpie­gów. Gdzie­kol­wiek za­trzy­mać się dał roz­kaz Ge­ne­rał, na­tych­miast bito woły, zno­szo­no chleb, mle­ko, go­rzał­kę ze wsi i z dwo­rów – a wszę­dzie prze­strze­ga­no po­rząd­ku.

Żoł­nie­rze ze sta­rej służ­by swo­ich trzy­ma­li się od­dzia­łów; kar­ność nie po­zwa­la­ła mie­szać się zbyt z przy­by­wa­ją­cy­mi roz­ma­ite­go sta­nu, ubio­ru i bro­ni ochot­ni­ka­mi. In­struk­to­ro­wie pil­no­wa­li po­wie­rzo­nych im no­wo­za­cięż­nych, z ma­ły­mi może wy­jąt­ka­mi do­brze się, po ludz­ku z nimi ob­cho­dzi­li. W czas go­rą­cy, kie­dy jaka gro­mad­ka bied­niej­szych, nie ma­ją­cych czę­sto­kroć do­bre­go obu­wia, zda­wa­ła się być znu­żo­ną dłu­gim bez od­po­czyn­ku mar­szem, byli tacy, co im ustę­po­wa­li koni swo­ich, a sami szli pie­cho­tą; dru­dzy in­to­no­wa­li pieśń jaką pa­trio­tycz­ną czy re­li­gij­ną, i to nad­zwy­czaj pod­no­si­ło du­cha i ocho­tę, umac­nia­ło siłę i roz­we­se­la­ło. Nie było cza­su do ćwi­czeń woj­sko­wych; dzie­lo­no tyl­ko ochot­ni­ka na małe sze­re­gi.

Gdy ich licz­ba po­więk­szać się znacz­nie po­czy­na­ła, a wkrót­ce mie­li­śmy się po­łą­czyć z licz­niej­szy­mi od­dzia­ła­mi po­wstań­ców, Chła­pow­ski po­sta­no­wił, a miał do tego upo­waż­nie­nie od Rzą­du Na­ro­do­we­go, for­mo­wać pułk 25 pie­cho­ty i dwa szwa­dro­ny jaz­dy z sa­mych za­cięż­nych Li­twi­nów. To mu zjed­na­ło na­tych­miast wiel­ką po­pu­lar­ność i przy­chyl­ne uczu­cia u na­szych pa­trio­tów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: