Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z mojego życia. Zmyślenie i prawda, Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z mojego życia. Zmyślenie i prawda, Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 622 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AU­TO­RA

Jako wstęp do ni­niej­szej pra­cy, może bar­dziej niż wie­le in­nych tego wy­ma­ga­ją­cej, nie­chaj po­słu­ży list przy­ja­cie­la, któ­ry spo­wo­do­wał to bądź co bądź draż­li­we przed­się­wzię­cie.

„Po­sia­da­my więc te­raz, dro­gi przy­ja­cie­lu, dwa­na­ście to­mów Two­ich dzieł po­etyc­kich i czy­ta­jąc je znaj­du­je­my w nich rze­czy zna­ne i nie­jed­ną nie­zna­ną; nie­któ­re utwo­ry, już za­po­mnia­ne, zbiór ten od­świe­ży w na­szej pa­mię­ci. Mu­si­my oczy­wi­ście przy­jąć te dwa­na­ście ksią­żek, sto­ją­cych tu przed nami w jed­no­li­tym for­ma­cie, jako ca­łość i mia­ło­by się ocho­tę od­two­rzyć so­bie z nich wi­ze­ru­nek du­cho­wy au­to­ra i jego ta­len­tu. Nie da się też za­prze­czyć, że dwa­na­ście to­mi­ków musi nam się wy­dać do­rob­kiem zbyt szczu­płym z uwa­gi na roz­mach, z ja­kim au­tor roz­po­czy­nał swój za­wód pi­sar­ski, i dłu­gi okres cza­su, jaki od owej chwi­li prze­mi­nął. Tak samo nie da się ukryć, że po­szcze­gól­ne pra­ce po­wsta­ły prze­waż­nie dzię­ki oso­bli­wym pod­nie­tom i że od­zwier­cie­dla­ją za­rów­no pew­ne przed­mio­ty ze­wnętrz­ne, jak też okre­ślo­ne stop­nie doj­rza­ło­ści we­wnętrz­nej. Po­nad­to znaj­du­je­my w nich pew­ne mak­sy­my mo­ral­ne i ar­ty­stycz­ne oraz prze­ko­na­nia da­ne­go cza­su. Ogól­nie jed­nak bio­rąc, dzie­ła te nie wy­ka­zu­ją żad­ne­go związ­ku; cza­sem do­praw­dy trud­no uwie­rzyć, że są to two­ry tego sa­me­go pi­sa­rza.

Przy­ja­cie­le Twoi ato­li nie po­nie­cha­li ba­dań i sta­ra­ją się, jako bli­żej obznaj­mie­ni z Two­im spo­so­bem by­cia i my­śle­nia, roz­wią­zać nie­jed­ną za­gad­kę, roz­wi­kłać nie­je­den pro­blem; ba, dzię­ki daw­nej dla Cie­bie życz­li­wo­ści i dłu­go­let­nim sto­sun­kom znaj­du­ją na­wet pe­wien urok w na­strę­cza­ją­cych się trud­no­ściach. Po­wi­ta­li­by jed­nak chęt­nie tu i ów­dzie ja­kąś wska­zów­kę, któ­rej chy­ba nie od­mó­wisz na­szym przy­ja­znym na­le­ga­niom.

Pierw­szą więc rze­czą, o któ­rą pro­si­my, jest to, abyś nam w no­wym wy­da­niu swe dzie­ła po­etyc­kie, upo­rząd­ko­wa­ne we­dle pew­nych we­wnętrz­nych związ­ków, uło­żył w chro­no­lo­gicz­nym po­rząd­ku i abyś nas za­po­znał w pew­nej cią­gło­ści ze sta­nem umy­sło­wym oraz wa­run­ka­mi ży­cio­wy­mi epo­ki, któ­re pod­da­ły Ci te­ma­ty, da­lej z oko­licz­no­ścia­mi, któ­re wy­war­ły na Cie­bie wpływ, a tak­że a teo­re­tycz­ny­mi za­sa­da­mi, któ­ry­mi się kie­ro­wa­łeś. Po­dej­mij się tego tru­du dla ma­łe­go gro­na, a być może, przy­nie­sie to po­ży­tek i spra­wi przy­jem­ność szer­sze­mu ogó­ło­wi. Aż da naj­póź­niej­szej sta­ro­ści pi­sarz nie po­wi­nien re­zy­gno­wać z oka­zji prze­ma­wia­nia i nadal do życz­li­wych mu czy­tel­ni­ków. A cho­ciaż nie każ­de­mu jest dane w po­de­szłym wie­ku two­rzyć dzie­ła ory­gi­nal­ne i wstrzą­sa­ją­ce, to jed­nak w tym okre­sie ży­cia, kie­dy po­zna­nie świa­ta sta­je się peł­niej­sze a świa­do­mość wy­ra­zist­sza, by­ło­by chy­ba bar­dzo in­te­re­su­ją­cym i ożyw­czym za­da­niem móc daw­ne swe utwo­ry zu­żyć po­now­nie jako two­rzy­wo i do­pro­wa­dzić je do szczy­tu do­sko­na­ło­ści; wzbo­ga­ci­ło­by to na nowo wie­dzę tych, któ­rzy nie­gdyś ra­zem z au­to­rem i na nim się kształ­ci­li."

To tak ła­ska­wie wy­ra­żo­ne ży­cze­nie wzbu­dzi­ło we mnie bez­po­śred­nią chęć uczy­nie­nia mu za­dość. Bo je­śli w mło­do­ści z za­pa­łem wła­sną kro­czy­my dro­gą i by z niej nie zbo­czyć, nie­cier­pli­wie od­rzu­ca­my żą­da­nia in­nych, to w póź­niej­szych la­tach bar­dzo je­ste­śmy ra­dzi, gdy ja­kieś żywe za­in­te­re­so­wa­nie pod­nie­ci nas i życz­li­wie do no­wej dzia­łal­no­ści na­kło­ni. Za­bra­łem się więc na­tych­miast do przy­go­to­waw­czej pra­cy nad ozna­czę… niem więk­szych i mniej­szych po­ema­tów z mo­ich dwu­na­stu to­mów i chro­no­lo­gicz­nym ich upo­rząd­ko­wa­niem. Usi­ło­wa­łem tedy uprzy­tom­nić so­bie czas i oko­licz­no­ści, w ja­kich je two­rzy­łem. Ato­li za­da­nie sta­ło się nie­ba­wem uciąż­li­we, gdyż wy­ma­ga­ło szcze­gó­ło­wych wska­zó­wek i ob­ja­śnień, by wy­peł­nić luki mię­dzy już ogło­szo­ny­mi utwo­ra­mi. Na­sam­przód bo­wiem bra­ko­wa­ło wszyst­kie­go, na czym pier­wot­nie się za­pra­wia­łem, bra­ko­wa­ło nie­jed­nej za­czę­tej i nie do­koń­czo­nej pra­cy; na­wet ze­wnętrz­ny wy­gląd nie­któ­rych ukoń­czo­nych rze­czy zmie­nił się kom­plet­nie, zo­sta­ły one bo­wiem w póź­niej­szej fa­zie cał­ko­wi­cie prze­ro­bio­ne i w inną for­mę uję­te. Poza tym mu­sia­łem przy­wieść so­bie, na pa­mięć wy­sił­ki moje w zdo­by­wa­niu na­uki, wie­dzy i sztu­ki oraz to, co przy­swo­iłem so­bie z tych tak ob­cych, wy­da­wa­ło­by się, dzie­dzin, ucząc się bądź sam, bądź wspól­nie z przy­ja­ciół­mi, dla wła­snej przy­jem­no­ści lub gwo­li ogło­sze­nia dru­kiem. Wszyst­ko to pra­gną­łem po­wo­li włą­czyć w ca­łość, by za­dość­uczy­nić życz­li­wym mi oso­bom; ato­li usi­ło­wa­nia te i roz­wa­ża­nia wio­dły mnie co­raz da­lej. Pra­gnąc bo­wiem speł­nić owo do­brze prze­my­śla­ne żą­da­nie i sta­ra­jąc się opi­sać po ko­lei we­wnętrz­ne im­pul­sy, wpły­wy ze­wnętrz­ne, teo­re­tycz­ne i prak­tycz­ne osią­gnię­cia do­tych­cza­so­we, wy­pły­ną­łem z cia­sno­ty ży­cia pry­wat­ne­go na sze­ro­ki świat: mnó­stwo po­sta­ci wy­bit­nych lu­dzi, któ­rzy więk­szy lub mniej­szy wpływ na mnie wy­war­li, sta­nę­ło mi przed oczy­ma, co wię­cej, na­le­ża­ło przede wszyst­kim uwzględ­nić po­tęż­ne ru­chy po­li­ty­ki wszech­świa­to­wej, któ­re za­rów­no na mnie, jak i na współ­cze­snych sil­nie od­dzia­ła­ły. Gdyż głów­nym za­da­niem bio­gra­fii jest chy­ba po­ka­za­nie czło­wie­ka na tle jego epo­ki i wy­ka­za­nie, w ja­kiej mie­rze wszyst­kie oko­licz­no­ści współ­cze­sne prze­ciw­sta­wia­ły mu się, a w ja­kiej mu sprzy­ja­ły, jak na tym tle kształ­to­wał so­bie po­gląd na świat i lu­dzi i w jaki spo­sób od­zwier­cie­dlił to na ze­wnątrz, je­śli był ar­ty­stą, po­etą czy pi­sa­rzem. Jest to jed­nak za­da­nie pra­wie nie­wy­ko­nal­ne, czło­wiek mu­siał­by bo­wiem znać sie­bie i swo­ją epo­kę; sie­bie, by stwier­dzić, czy pod na­po­rem oko­licz­no­ści ze­wnętrz­nych po­zo­stał za­wsze taki sam, epo­kę zaś jako nurt po­ry­wa­ją­cy za­rów­no chęt­nych, jak opor­nych, kształ­cąc ich i ura­bia­jąc tak da­le­ce, że moż­na chy­ba po­wie­dzieć, iż każ­dy, cho­ciaż­by tyl­ko dzie­sięć lat wcze­śniej czy póź­niej uro­dzo­ny, był­by, co się ty­czy wła­sne­go wy­kształ­ce­nia i od­dzia­ły­wa­nia na ze­wnątrz, nie­mal zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem.

Na tej dro­dze, z ta­kich roz­ma­zań i prób, z ta­kich wspo­mnień i roz­my­ślań po­wsta­ła ni­niej­sza opo­wieść i z tego punk­tu wi­dze­nia jej ge­ne­zy może stać się głę­bo­kim prze­ży­ciem, przy­nieść naj­więk­szy po­ży­tek i uła­twić naj­wła­ściw­szą oce­nę. Co poza tym moż­na by jesz­cze po­wie­dzieć szcze­gól­nie o na poły po­etyc­kim, na poły hi­sto­rycz­nym uję­ciu te­ma­tu, do tego nada­rzy się za­pew­ne jesz­cze nie­jed­na spo­sob­ność w toku opo­wia­da­nia.KSIĘ­GA DRU­GA

Wszyst­ko, co do­tąd po­wie­dzia­łem, świad­czy o szczę­śli­wych i do­stat­nich wa­run­kach, w ja­kich żyją kra­je i lu­dzie pod­czas dłu­go­trwa­łe­go po­ko­ju. Nig­dzie jed­nak­że nie prze­ży­wa się chy­ba tych pięk­nych cza­sów z więk­szą lu­bo­ścią niż w mia­stach rzą­dzą­cych się wła­sny­mi pra­wa­mi, dość du­żych, by po­mie­ścić po­kaź­ną ilość oby­wa­te­li, a tak ko­rzyst­nie po­ło­żo­nych, że mogą się bo­ga­cić han­dlem i rze­mio­słem. Ob­cym opła­ca się czę­sto­tu prze­by­wać, a je­śli sami chcą cią­gnąć zy­ski, zmu­sze­ni są in­nym da­wać za­ro­bek. Mia­sta ta­kie nie wła­da­jąc wiel­kim ob­sza­rem, tym ła­twiej mogą stwa­rzać u sie­bie do­bro­byt, wa­run­ki bo­wiem, w któ­rych żyją, nie zmu­sza­ją ich do kosz­tow­nych przed­się­wzięć na ze­wnątrz czy udzia­łu w ta­ko­wych.

W ten spo­sób upły­wał miesz­kań­com Frank­fur­tu cza­su mego dzie­ciń­stwa sze­reg szczę­śli­wych lat. Lecz za­le­d­wie ukoń­czy­łem siód­my rok, w dniu 28 sierp­nia 1756 roku, wy­bu­chła owa wie­ko­pom­na woj­na, któ­ra na na­stęp­nych sie­dem lat mego ży­cia wy­war­ła tak wiel­ki wpływ. Fry­de­ryk II, król pru­ski, wtar­gnął na cze­le 60 000 woj­ska do Sak­so­nii, a za­miast uprzed­nie­go wy­po­wie­dze­nia woj­ny po­ja­wił się ma­ni­fest, przez nie­go sa­me­go, jak wieść gło­si­ła, spo­rzą­dzo­ny, wy­łusz­cza­ją­cy po­wo­dy, któ­re go skło­ni­ły i upraw­ni­ły do wsz­czę­cia tak po­twor­nych kro­ków. Świat cały, chcąc być nie tyl­ko wi­dzem, lecz tak­że sę­dzią i czu­jąc się do tego upraw­nio­nym, po­dzie­lił się na­tych­miast na dwa obo­zy, a ro­dzi­na na­sza była od­bi­ciem tej wiel­kiej zwa­dy.

Dzia­dek mój, któ­ry jako ław­nik Frank­fur­tu niósł bal­da­chim ko­ro­na­cyj­ny nad Fran­cisz­kiem I, a od ce­sa­rzo­wej otrzy­mał cięż­ki zło­ty łań­cuch z jej wi­ze­run­kiem, stał wraz z kil­ku zię­cia­mi i cór­ka­mi po stro­nie au­striac­kiej. Oj­ciec mój, mia­no­wa­ny ce­sar­skim rad­cą przez Ka­ro­la VII, współ­czu­jąc szcze­rze z lo­sem tego nie­szczę­śli­we­go mo­nar­chy, wraz z mniej­szą czę­ścią ro­dzi­ny skła­niał się ku Pru­som. Za­kłó­ci­ło to wkrót­ce na­sze ze­bra­nia ro­dzin­ne, od­by­wa­ją­ce się od wie­lu lat re­gu­lar­nie co nie­dzie­lę. Zwy­kłe mię­dzy po­wi­no­wa­ty­mi nie­sna­ski zna­la­zły te­raz for­mę, w któ­rej mo­gły się do­sad­nie ob­ja­wić. Po­wsta­wa­ły kłót­nie i swa­ry, na­stę­po­wa­ła ci­sza i znów gwał­tow­ne wy­bu­chy. Znie­cier­pli­wi­ło to dziad­ka, po­god­ne­go za­wsze, spo­koj­ne­go i spo­kój ce­nią­ce­go czło­wie­ka. Ko­bie­ty da­rem­nie pró­bo­wa­ły przy­tłu­mić ogień, i tak po kil­ku nie­przy­jem­nych sce­nach oj­ciec mój pierw­szy usu­nął się od to­wa­rzy­stwa. Od­tąd mo­gli­śmy bez prze­szkód cie­szyć się w domu zwy­cię­stwa­mi Prus, oznaj­mia­ny­mi za­zwy­czaj z sza­lo­ną ra­do­ścią przez na­szą krew­ką ciot­kę. Wszyst­kie inne spra­wy mu­sia­ły ustą­pić na plan dal­szy i tak resz­ta tego roku upły­nę­ła w usta­wicz­nym pod­nie­ce­niu. Za­ję­cie Dre­zna, umiar­ko­wa­ne po­cząt­ko­wo wy­stą­pie­nia kró­la, wol­ne co praw­da, ale nie­za­wod­ne po­su­wa­nie się wojsk, zwy­cię­stwo pod Lo­wo­sitz, poj­ma­nie Sa­sów – obóz nasz od­czu­wał jako wła­sne try­um­fy. Za­prze­cza­no wszyst­kie­mu, co moż­na by przy­to­czyć na ko­rzyść prze­ciw­ni­ków, lub po­mniej­sza­no ich osią­gnię­cia, a po­nie­waż człon­ko­wie ro­dzi­ny z tam­te­go obo­zu to samo czy­ni­li, nie moż­na było spo­tkać się na uli­cy bez wsz­czy­na­nia zwa­dy i kłót­ni, zu­peł­nie jak w Ro­meo i Ju­lii.

Tak tedy ja by­łem zwo­len­ni­kiem Pru­sa­ków, a ra­czej, ści­ślej się wy­ra­ża­jąc, kró­la Frit­za: bo cóż nas ob­cho­dzi­ły Pru­sy? Oso­bi­stość kró­la je­dy­nie od­dzia­ły­wa­ła na umy­sły wszyst­kich. Ra­do­wa­łem się wraz z oj­cem z na­szych zwy­cięstw, prze­pi­sy­wa­łem chęt­nie pie­śni zwy­cię­skie, a nie­mal jesz­cze chęt­niej pasz­kwi­le na prze­ciw­ni­ków, choć zgo­ła kiep­sko były ry­mo­wa­ne.

Jako naj­star­szy wnuk i chrze­śniak, by­wa­łem od naj­młod­szych lat co nie­dzie­lę u mych dziad­ków na obie­dzie: były to naj­przy­jem­niej­sze chwi­le z ca­łe­go ty­go­dnia. A te­raz nic mi nie chcia­ło przejść przez gar­dło: boć przy mnie spo­twa­rza­no w naj­okrop­niej­szy spo­sób mego bo­ha­te­ra. Tu inny wiatr wiał, tu inny brzmiał ton niż w domu. Sła­bło moje przy­wią­za­nie, co wię­cej, moja cześć dla dziad­ków. Wo­bec ro­dzi­ców nie wol­no mi było na­wet wspo­mnieć o tym; sam wy­czu­wa­łem, że tak trze­ba, a i mat­ka za­wsze mnie prze­strze­ga­ła. Za­mkną­łem się więc w so­bie i jak wte­dy, w szó­stym roku ży­cia, po trzę­sie­niu zie­mi w Li­zbo­nie, na­su­nę­ły mi się pew­ne wąt­pli­wo­ści co do bo­skiej do­bro­ci, tak i te­raz z po­wo­du Fry­de­ry­ka II za­czą­łem wąt­pić w spra­wie­dli­wość są­dów ludz­kich. Umysł mój z na­tu­ry skłon­ny był do ota­cza­nia czcią wszyst­kie­go, co na­le­ży, i trze­ba było wiel­kie­go wstrzą­su, by za­chwiać moją wia­rę w czci­god­ną ja­kąś świę­tość. Nie­ste­ty za­le­ca­no nam do­bre oby­cza­je i przy­zwo­itość nie jako cno­ty, lecz przez wzgląd na lu­dzi; za­wsze ka­za­no nam zwra­cać uwa­gę na to, co lu­dzie o tym po­wie­dzą, a ja my­śla­łem so­bie, że ci lu­dzie mu­szą być chy­ba po­rząd­ny­mi ludź­mi, umie­ją­cy­mi wszyst­ko bez wy­jąt­ku spra­wie­dli­wie oce­niać. Te­raz ato­li prze­ko­na­łem się, że jest wręcz prze­ciw­nie. Lżo­no i po­tę­pia­no naj­więk­sze i naj­oczy­wist­sze za­słu­gi, naj­do­nio­ślej­sze czy­ny, któ­rych nie moż­na było prze­kre­ślić, sta­ra­no się przy­najm­niej znie­kształ­cić i zba­ga­te­li­zo­wać; taką to cięż­ką krzyw­dę wy­rzą­dza­no temu wiel­kie­mu czło­wie­ko­wi, któ­ry nie­wąt­pli­wie prze­wyż­szał swych współ­cze­snych, da­jąc co­dzien­nie do­wo­dy tego, co zdzia­łać po­tra­fi; a czy­nił to wca­le nie mo­tłoch, lecz naj­przy­zwo­it­si lu­dzie, do któ­rych za­li­cza­łem prze­cie mego dziad­ka i wu­jów. O tym, że mogą ist­nieć stron­nic­twa, ba, że dzia­dek sam na­le­żał do ja­kie­goś stron­nic­twa, o tym wte­dy chło­piec nie miał po­ję­cia. Zda­wa­ło mu się, że ma ra­cję i że swo­je prze­ko­na­nia może chy­ba uwa­żać za słusz­niej­sze, tym bar­dziej że prze­cież on sam i jego stron­ni­cy uzna­wa­li Ma­rię Te­re­sę, nie za­prze­cza­li jej uro­dy i wiel­kich za­let, a ce­sa­rzo­wi Fran­cisz­ko­wi też za złe nie bra­li jego za­mi­ło­wa­nia do klej­no­tów i zło­ta; że hra­bie­go Dau­na na­zy­wa­no cza­sem sa­fa­odu­łą, to nie było chy­ba po­zba­wio­ne słusz­no­ści.

Gdy jed­nak te­raz głę­biej się nad tym za­sta­no­wię, wi­dzę za­lą­żek lek­ce­wa­że­nia, co go­rzej, po­gar­dy dla sze­ro­kie­go ogó­łu, któ­ra to­wa­rzy­szy­ła mi przez dłu­gi okres ży­cia i dużo póź­niej do­pie­ro, dzię­ki roz­wa­dze i wy­kształ­ce­niu, dała się po­ko­nać. Krót­ko mó­wiąc, wte­dy już do­strze­ga­nie nie­spra­wie­dli­wo­ści obo­zów po­li­tycz­nych było dla chłop­ca bar­dzo nie­przy­jem­ne, a na­wet szko­dli­we, bo przy­wy­kał do stro­nie­nia od ko­cha­nych i sza­no­wa­nych osób. Szyb­ko po so­bie na­stę­pu­ją­ce czy­ny wo­jen­ne i wy­da­rze­nia nie da­wa­ły obu stron­nic­twom ani wy­tchnąć, ani od­po­cząć. Z ja­kąś dziw­ną przy­jem­no­ścią wznie­ca­li­śmy cią­gle na nowo i za­ostrza­li owe uro­jo­ne nie­sna­ski i nie­po­trzeb­ne zwa­dy i tak nie­ustan­nie drę­czy­li­śmy się wza­jem­nie, aż w kil­ka lat póź­niej Fran­cu­zi za­ję­li Frank­furt, na­ra­ża­jąc na­sze domy na praw­dzi­we przy­kro­ści.

Lubo tedy dla więk­szo­ści oby­wa­te­li te waż­ne, z dala od nas roz­gry­wa­ją­ce się wy­da­rze­nia słu­ży­ły tyl­ko jako te­mat go­rą­cych dys­ku­sji, byli jed­nak i tacy, któ­rzy nie­wąt­pli­wie do­ce­nia­li po­wa­gę chwi­li lę­ka­jąc się, by wy­stą­pie­nie Fran­cji nie prze­nio­sło te­atru woj­ny i w na­sze stro­ny. Nas, dzie­ci, wię­cej niż do­tąd trzy­ma­no w domu i sta­ra­no się za­jąć i za­ba­wić na róż­ne spo­so­by. W tym celu usta­wio­no zno­wu po­zo­sta­ły po bab­ci te­atr ma­rio­ne­tek i tak wszyst­ko urzą­dzo­no, że wi­dzo­wie sie­dzie­li w moim man­sar­do­wym po­ko­ju, oso­by zaś wy­stę­pu­ją­ce i kie­ru­ją­ce przed­sta­wie­niem, jak i te­atr sam, po­czy­na­jąc od pro­sce­nium, ulo­ko­wa­no w po­ko­ju obok. Dzię­ki przy­wi­le­jo­wi, któ­rym mnie ob­da­rzo­no, mo­głem to tego, to owe­go chłop­ca wpusz­czać jako wi­dza, co zjed­na­ło mi zra­zu wie­lu przy­ja­ciół; wsze­la­ko dzie­ci, ru­chli­we z na­tu­ry, nie mo­gły spo­koj­nie usie­dzieć na miej­scu jako wi­dzo­wie. Prze­szka­dza­ły w przed­sta­wie­niu i mu­sie­li­śmy so­bie wy­szu­kać młod­szą pu­blicz­ność, któ­rą ewen­tu­al­nie moż­na było jesz­cze utrzy­mać w ry­zach z po­mo­cą nia­niek i sług. Wy­uczy­li­śmy się na pa­mięć owe­go głów­ne­go dra­ma­tu, dla któ­re­go wła­ści­wie prze­zna­czo­ny był ze­spół ma­rio­ne­tek, i zra­zu gry­wa­li­śmy go wy­łącz­nie; wkrót­ce nas to jed­nak znu­dzi­ło, zmie­ni­li­śmy więc gar­de­ro­bę i de­ko­ra­cje i od­waż­nie za­bra­li­śmy się do róż­nych in­nych sztuk, zu­peł­nie, jak się oka­za­ło, nie­od­po­wied­nich dla tak ma­łej sce­ny i wi­dow­ni. Acz­kol­wiek ta śmia­ła ini­cja­ty­wa po­psu­ła na­sze chlub­ne za­mie­rze­nia, a w koń­cu wszyst­ko zni­we­czy­ła, to jed­nak te dzie­cin­ne za­ba­wy i za­ję­cia roz­bu­dzi­ły we mnie bo­gac­two od­kryw­czych po­my­słów i spo­so­bów re­ali­za­cji, roz­wi-nię­ły wy­obraź­nię i pew­ne tech­nicz­ne zdol­no­ści, co może in­a­czej nig­dy nie da­ło­by się osią­gnąć tak szyb­ko, na tak ma­łej prze­strze­ni i z tak ma­łym na­kła­dem pra­cy.

Wcze­śnie na­uczy­łem ob­cho­dzić się z cyr­klem i li­nia­łem, bo całą na­ukę geo­me­trii od razu sto­so­wa­łem w prak­ty­ce, wy­ci­na­jąc wzo­ry z tek­tu­ry, co mnie bar­dzo ba­wi­ło. Nie po­prze­sta­wa­łem jed­nak na fi­gu­rach geo­me­trycz­nych, pu­de­łecz­kach i tym po­dob­nych przed­mio­tach, lecz kom­bi­no­wa­łem so­bie ład­ne wil­le, ozdo­bio­ne pi­la­stra­mi, ze­wnętrz­ny­mi scho­da­mi i pła­ski­mi da­cha­mi; nie­wie­le z tego co praw­da wy­ni­kło.

Na­to­miast wie­le wię­cej wy­trwa­ło­ści wy­ka­zy­wa­łem, ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy na­sze­go słu­żą­ce­go, kraw­ca z za­wo­du, przy urzą­dza­niu zbro­jow­ni, ma­ją­cej słu­żyć do na­szych dra­ma­tów i tra­ge­dii, któ­re sami pra­gnę­li­śmy wy­sta­wiać, od­kąd wy­ro­śli­śmy już z za­baw dzie­cin­nych i ma­rio­net­ki prze­sta­ły nas zaj­mo­wać. Wpraw­dzie ró­wie­śni­cy moi spo­rzą­dzi­li so­bie też ta­kie zbro­je i uwa­ża­li, że są rów­nie pięk­ne i do­bre jak moje; nie po­prze­sta­wa­łem jed­nak na ubra­niu jed­nej oso­by, mo­głem na­wet kil­ku wo­ja­ków tej ma­łej ar­mii wy­po­sa­żyć w naj­prze­róż­niej­sze re­kwi­zy­ty i sta­wa­łem się prze­to dla na­sze­go gro­na co­raz nie­zbęd­niej­szym. Ła­two się do­my­ślić, że przy ta­kich za­ba­wach nie oby­ło się bez po­dzia­łu na wro­gie obo­zy, bi­ja­tyk i utar­czek, kłót­ni i swa­rów, koń­czą­cych się zwy­kle ża­ło­śnie. W ta­kich wy­pad­kach część mo­ich wy­pró­bo­wa­nych ko­le­gów sta­wa­ła za­zwy­czaj przy mnie, dru­ga po stro­nie prze­ciw­nej, cho­ciaż czę­sto na­stę­po­wa­ły zmia­ny w skła­dzie wro­gich obo­zów. Je­den tyl­ko chło­piec, na­zwę go Pi­la­de­sem, raz je­dy­ny opu­ścił mój obóz, pod­ju­dzo­ny przez in­nych, lecz wy­trwał le­d­wo krót­ką chwi­lę po stro­nie wro­ga; po­go­dzi­li­śmy się ro­jiiąc wie­le łez i przez dłu­gi czas łą­czy­ła nas wier­na przy­jaźń.

Jego wła­śnie i in­nych życz­li­wych mi ko­le­gów umia­łem uszczę­śli­wić opo­wia­da­niem ba­jek, a szcze­gól­nie po­do­ba­ło im się, gdym wy­stę­po­wał we wła­snej oso­bie, i ra­do­wa­li się nie­zmier­nie, że mnie, to­wa­rzy­szo­wi ich za­baw, przy­da­rza­ły się tak dziw­me rze­czy; po­jąć tyl­ko nie mo­gli, jak zdo­ła­łem umie­ścić te przy­go­dy w cza­sie i prze­strze­ni, wie­dzie­li prze­cie na ogół, co ro­bię i gdzie się ob­ra­cam. Nie­mniej trze­ba było wy­da­rze­nia te gdzieś umiej­sco­wić, je­śli nie w in­nym świe­cie, to cho­ciaż w in­nej oko­li­cy, a tym­cza­sem wszyst­ko dzia­ło się tu, dziś albo wczo­raj. Prze­to mu­sie­li bar­dziej sami sie­bie oszu­ki­wać, niż ja ich na­bie­ra­łem. I gdy­bym się nie był dzię­ki wro­dzo­nym zdol­no­ściom z bie­giem cza­su na­uczył prze­kształ­cać te zmy­ślo­ne po­sta­cie i wie­rut­ne bla­gi w ar­ty­stycz­ną for­mę, to tego ro­dza­ju dzie­cin­ne fan­fa­ro­na­dy mo­gły nie­chyb­nie mieć dla mnie przy­kre na­stęp­stwa.

Je­że­li po­pęd ten bli­żej roz­wa­ży­my, znaj­dzie­my w nim za­pew­ne owo urosz­cze­nie po­ety, mocą któ­re­go wy­po­wia­da wład­czo naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne my­śli i do­ma­ga się, aby każ­dy uznał to za praw­dzi­we, co jemu, twór­cy i od­kryw­cy, wy­da­ło się praw­dą.

To, co tu tyl­ko w ogól­nym za­ry­sie, w spo­sób ode­rwa­ny przed­sta­wi­łem, ła­twiej i ja­śniej wy­tłu­ma­czy może przy­kład, wzór ta­kie­go opo­wia­da­nia. Przy­ta­czam więc baj­kę, któ­ra żywo stoi do tej chwi­li w mej wy­obraź­ni i pa­mię­ci, gdyż wie­le razy ró­wie­śni­kom swym po­wta­rzać ją mu­sia­łem.

NOWY PA­RYS Baj­ka dla chłop­ców

Śni­ło mi się nie­daw­no, w nocy przed pierw­szym dniem Zie­lo­nych Świą­tek, że sto­ję niby przed zwier­cia­dłem, oglą­da­jąc nowy strój let­ni, któ­ry dro­dzy ro­dzi­ce spra­wi­li mi na świę­ta. Strój, jak wie­cie, skła­dał się z trze­wi­ków z do­brej skó­ry z du­ży­mi srebr­ny­mi klam­ra­mi, z cien­kich ba­weł­nia­nych poń­czoch, czar­nych atła­so­wych spodni i sur­du­ta z zie­lo­ne­go suk­na ze zło­ty­mi po­trze­ba­mi. Od­po­wied­nia ka­mi­zel­ka ze zło­to­gło­wia prze­ro­bio­na była z ka­mi­zel­ki ślub­nej ojca. Ufry­zo­wa­ny i upu­dro­wa­ny by­łem jak na­le­ży, loki od­sta­wa­ły od gło­wy ni­czym skrzy­deł­ka; nie mo­głem jed­nak ja­koś upo­rać się z ubie­ra­niem, bo sta­le my­li­ły mi się róż­ne czę­ści gar­de­ro­by i co jed­ną wkła­da­łem, to dru­ga, ze mnie opa­da­ła. By­łem do­praw­dy w wiel­kim kło­po­cie, aż tu na­gle zbli­żył się do mnie mło­dy, przy­stoj­ny męż­czy­zna i bar­dzo przy­jaź­nie po­wi­tał.

– Wi­tam cię ser­decz­nie! – rze­kłem – jak­że się cie­szę, żeś się tu zja­wił.

– Skąd­że mnie znasz? – spy­tał tam­ten z uśmie­chem.

– Do­brze cię znam – od­rze­kłem uśmie­cha­jąc się tak­że. – Je­steś Mer­ku­ry, nie­raz prze­cie wi­dy­wa­łem cię na ob­raz­kach.

– W rze­czy sa­mej, je­stem. Mer­ku­ry – od­parł – przy­sła­ny do cie­bie przez bo­gów z waż­nym po­le­ce­niem. Wi­dzisz te oto trzy jabł­ka?

Wy­cią­gnął rękę i po­ka­zał mi trzy jabł­ka, któ­re le­d­wo mógł zmie­ścić w dło­ni, tak były wiel­kie, a przy tym cu­dow­nie pięk­ne, jed­no było czer­wo­ne, dru­gie żół­te, a trze­cie zie­lo­ne. Były to chy­ba dro­go­cen­ne ka­mie­nie, któ­rym nada­no kształt owo­ców. Chcia­łem po nie się­gnąć, on jed­nak cof­nął rękę i rzekł:

– Wiedz przede wszyst­kim, że to nie dla cie­bie. Masz je wrę­czyć trzem naj­pięk­niej­szym w mie­ście mło­dzień­com, któ­rzy na­stęp­nie, każ­dy we­dług swe­go prze­zna­cze­nia, otrzy­ma­ją wy­ma­rzo­ne mał­żon­ki. Bierz i spraw się do­brze! – oświad­czył mi na po­że­gna­nie i zło­żył jabł­ka w moje otwar­te dło­nie.

Zda­wa­ło mi się, że jesz­cze uro­sły. Pod­nio­słem je w górę, pod świa­tło, i spo­strze­głem, że są cał­kiem prze­zro­czy­ste; ale nie­ba­wem wy­dłu­ży­ły się wzwyż, przy­bie­ra­jąc kształt prze­ślicz­nych ko­bie­tek, wiel­ko­ści nie­wiel­kich la­lek, a su­kien­ki ich były tego sa­me­go ko­lo­ru, co przed­tem jabł­ka. Le­ciut­ko wy­śli­znę­ły mi się z pal­ców, a gdym wy­cią­gnął rękę, aby choć jed­ną z nich schwy­cić, uno­si­ły się już w po­wie­trzu, wy­so­ko i da­le­ko, wy­strych­nąw­szy mnie na dud­ka. Zdu­mio­ny, ska­mie­nia­ły, z wznie­sio­ny­mi jesz­cze rę­ka­mi oglą­da­łem swo­je pal­ce, jak gdy­by po­zo­stał na nich ja­kiś ślad. Na­gle na czub­kach pal­ców spo­strze­głem plą­sa­ją­cą prze­mi­łą dziew­czyn­kę, mniej­szą od tam­tych, ale uro­czą i we­so­łą; nie od­la­ty­wa­ła jak trzy po­przed­nie, lecz spo­koj­nie so­bie tań­czy­ła, prze­ska­ku­jąc z jed­ne­go czub­ka pal­ca na dru­gi, a ja przy­glą­da­łem jej się ze zdu­mie­niem przez dłuż­szą chwi­lę. Ogrom­nie mi się po­do­ba­ła, chcia­łem ją prze­to wresz­cie po­chwy­cić i zda­wa­ło mi się, że zręcz­nie się do tego za­bie­ram; ali­ści w tej­że sa­mej chwi­li po­czu­łem ude­rze­nie w gło­wę, odu­rzo­ny upa­dłem na zie­mię i oprzy­tom­nia­łem do­pie­ro w mo­men­cie, gdy trze­ba już było się ubie­rać, aby pójść do ko­ścio­ła.

Pod­czas na­bo­żeń­stwa wi­dzia­dła te cią­gle prze­su­wa­ły mi się przed oczy­ma, a tak­że póź­niej jesz­cze przy sto­le dziad­ków, u któ­rych by­łem na obie­dzie. Po po­łu­dniu chcia­łem od­wie­dzić kil­ku przy­ja­ciół, nie tyl­ko żeby im się po­ka­zać w no­wym stro­ju, z ka­pe­lu­szem pod pa­chą i szpa­dą u boku, ale tak­że dla­te­go, że mu­sia­łem ich re­wi­zy­to­wać. Nie za­sta­łem ni­ko­go w domu, a do­wie­dziaw­szy się, że po­szli do ogro­dów, po­sta­no­wi­łem po­dą­żyć za nimi w na­dziei spę­dze­nia we­so­łe­go wie­czo­ru. Dro­ga wio­dła do wie­ży wa­row­nej i prze­cho­dzi­łem wła­śnie koło miej­sca słusz­nie zwa­ne­go „zdra­dli­wym mu­rem”, bo dzia­ły się tam za­wsze ja­kieś po­dej­rza­ne rze­czy. Sze­dłem po­wo­li, roz­my­śla­jąc o mych trzech bo­gin­kach, zwłasz­cza o ma­łej nim­fie, i od cza­su do cza­su pod­no­si­łem pal­ce do góry w na­dziei, że ra­czy znów na nich po­plą­sać. Za­to­pio­ny w my­ślach, idąc pro­sto przed sie­bie, uj­rza­łem na lewo w mu­rze furt­kę, któ­rej nig­dy do­tąd nie za­uwa­ży­łem. Wy­da­wa­ła się ni­ską, ale pod wień­czą­cym ją go­tyc­kim łu­kiem prze­szedł­by męż­czy­zna naj­wyż­sze­go wzro­stu. Łuk i fu­try­ny, mi­ster­nie wy­cio­sa­ne przez ka­mie­nia­rza i rzeź­bia­rza, przy­ku­ły moją uwa­gę, ale naj­bar­dziej po­do­ba­ły mi się same drzwi. Bru­nat­ne, pra­sta­re drze­wo, ską­po zdo­bio­ne, obi­te było sze­ro­ki­mi, spi­żo­wy­mi li­stwa­mi, za­rów­no wy­pu­kły­mi, jak wklę­sły­mi, któ­rych or­na­ment z li­ści i ga­łą­zek pod­pie­rał naj­na­tu­ral­niej­sze, swo­bod­nie sie­dzą­ce ptasz­ki; przy­glą­da­łem się temu z za­chwy­tem, nie mo­gąc oczu ode­rwać. Ale co było naj dziw­niej­sze, to brak dziur­ki od klu­cza, brak klam­ki, brak ko­łat­ki, z cze­go wno­si­łem, że drzwi otwie­ra­ją się od we­wnątrz. Nie my­li­łem się: gdym bo­wiem bli­żej pod­szedł, aby po­ma­cać rzeź­bio­ne ozdo­by, od­chy­li­ły się i uka­zał się w nich czło­wiek w ja­kiejś oso­bli­wej, dłu­giej i sze­ro­kiej sza­cie. Wspa­nia­ła bro­da oka­la­ła jego twarz, tak że skłon­ny by­łem wziąć go za Żyda. On ato­li, jak gdy­by od­ga­dy­wał myje my­śli, prze­że­gnał się, chcąc mnie prze­ko­nać, że jest praw­dzi­wym chrze­ści­ja­ni­nem, i ka­to­li­kiem.

– Pa­ni­czu,.skąd się tu wzią­łeś i co tu ro­bisz? – za­py­tał uprzej­mie i z przy­ja­znym ge­stem.

– Po­dzi­wiam – od­rze­kłem – pięk­ną ro­bo­tę tej fur­ty; nig­dy jesz­cze cze­goś po­dob­ne­go nie wi­dzia­łem; chy­ba może tyl­ko na drob­nych przed­mio­tach w zbio­rach ja­kichś mi­ło­śni­ków sztu­ki.

– Cie­szy mnie to – od­parł – że lu­bisz taką ro­bo­tę, We­wnątrz fur­ta jest jesz­cze (pięk­niej­sza. Wejdź, je­śli masz ocho­tę.

Wy­znać mu­szę, że było mi tro­chę nie­swo­jo na du­szy. Dzi­wacz­ny strój fur­tia­na, pust­ka do­ko­ła i ja­kaś nie­sa­mo­wi­ta at­mos­fe­ra, wszyst­ko to ści­ska­ło mi ser­ce. Sta­łem nie­ru­cho­mo, pod po­zo­rem dal­sze­go po­dzi­wia­nia stro­ny ze­wnętrz­nej, ukrad­kiem zaś zer­ka­łem w ogród: gdyż praw­dzi­wy ogród roz­ta­czał się przed mo­imi ocza­mi. Tuż za fur­tą zo­ba­czy­łem wiel­ki, 'drze­wa­mi ocie­nio­ny plac; sta­re, w rów­nych od­stę­pach sa­dzo­ne lipy, cał­ko­wi­cie go za­sła­nia­ły gę­sto sple­cio­ny­mi ko­na­ra­mi, tak że naj­licz­niej­sze to­wa­rzy­stwo w naj­bar­dziej skwar­ne po­łu­dnie zna­leźć mo­gło­by tu ochło­dę. Już pra­wie prze­kro­czy­łem próg, a sta­ry krok za kro­kiem wa­bił mnie da­lej ku so­bie. Wła­ści­wie wca­le się nie opie­ra­łem: sły­sza­łem bo­wiem, że kró­le­wicz czy suł­tan w ta­kim wy­pad­ku nig­dy nie pyta, czy gro­zi mu nie­bez­pie­czeń­stwo. Mia­łem prze­cież tak­że szpa­dę u boku; dał­bym so­bie radę ze sta­rym, gdy­by chciał uczy­nić mi coś złe­go. Wsze­dłem więc bez oba­wy; fur­tian za­mknął drzwi, któ­re za­trza­snę­ły się tak ci­cho, żem tego pra­wie nie sły­szał. Po­tem po­ka­zał mi rze­czy­wi­ście jesz­cze o wie­le kunsz­tow­niej­sze ozdo­by, ob­ja­śnia­jąc wszyst­kie po ko­lei i oka­zu­jąc mi dużo życz­li­wo­ści. Uspo­ko­jo­ny prze­to cał­ko­wi­cie, po­zwo­li­łem wieść się da­lej po za­drze­wio­nej prze­strze­ni wzdłuż ko­li­ste­go muru i znaj­do­wa­łem tu wie­le rze­czy god­nych po­dzi­wu. Wnę­ki ozdo­bio­ne mi­ster­nie musz­la­mi, ko­ra­la­mi i stop­nia­mi z me­ta­lu, z paszcz try­to­nów wy­try­ski­wa­ły stru­mie­nie wody do mar­mu­ro­wych ba­se­nów; gdzie­nieg­dzie sta­ły pta­szar­nie i dru­cia­ne klat­ki, w któ­rych we­so­ło ska­ka­ły wie­wiór­ki, bie­ga­ły tam i z po­wro­tem świn­ki mor­skie i róż­ne inne mi­lut­kie stwo­rzon­ka. Pta­ki, w mia­rę zbli­ża­nia się do nich, wi­ta­ły nas śpie­wem, szpa­ki wy­ga­dy­wa­ły nie­stwo­rzo­ne rze­czy; je­den z nich wo­łał cią­gle: „Pa­rys! Pa­rys!”, a dru­gi: „Nar­cyz! Nar­cyz!”, i to tak wy­raź­nie, jak­by się tego na­uczył w szko­le. Sta­ry przy­glą­dał mi się uważ­nie, ile­kroć pta­ki tak wo­ła­ły. Uda­wa­łem, że tego nie wi­dzę, i rze­czy­wi­ście szko­da mi było cza­su, by zwra­cać na nie­go uwa­gę: spo­strze­głem bo­wiem wkrót­ce, że krą­ży­my w kół­ko i że ta cie­ni­sta prze­strzeń two­rzy wła­ści­wie wiel­ki krąg, oka­la­ją­cy inny, jesz­cze o wie­le bar­dziej in­te­re­su­ją­cy. Wró­ci­li­śmy istot­nie do furt­ki i zda­wa­ło się, że sta­rzec chce mnie wy­pu­ścić; lecz te­raz zno­wu nie mo­głem ode­rwać wzro­ku od zło­tej kra­ty, któ­ra jak gdy­by ota­cza­ła śro­dek tego cu­dow­ne­go ogro­du, mo­głem już przyj­rzeć się jej do­kład­nie, cho­dząc do­ko­ła za star­cem, acz­kol­wiek nie po­zwa­lał mi się od­da­lić od muru i ba­czył, bym nie zbli­żał się do środ­ka. Sto­jąc już tuż przy furt­ce, ukło­ni­łem się pięk­nie i rze­kłem:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: