Mondo i inne historie - ebook
Mondo i inne historie - ebook
Czy można znów stać się dzieckiem? Odnaleźć w sobie dziecięce fantazje i dziecięcą wrażliwość? Le Clézio przekonuje, że tak. Bohaterami jego opowiadań są dzieci - biedne, nie zawsze rozumiane i kochane, ale zawsze oddające się marzeniom, cieszące się tajemniczym pięknem świata i wyobrażające sobie cuda. Udaje im się ze szczytu góry dotknąć nieba, zanurzyć w promieniach słońca, żeglować i dać się ponieść morskim falom. Mondo i inne historie to zbiór uwodzący poetyckim językiem, a także genialne studium dziecięcych charakterów. To książka o życiu w zachwycie oraz o tym, że marzyć trzeba, bo marzenia dają człowiekowi wolność i ogromną siłę, by jej bronić. Czytając ją, nie sposób nie wspomnieć dzieła innego wielkiego Francuza - Małego księcia.
Książka uznawana za jedno z większych dokonań współczesnej literatury francuskiej.
„Gazeta Wyborcza"
Lektura tych opowiadań działa kojąco, ale też zaszczepia chęć ucieczki od zbyt poważnego świata, by powygłupiać się z falami, pozwolić swojej wyobraźni dojrzewać i odnaleźć zagubioną niewinność.
www.lalunemauve.fr
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1620-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nikt nie wiedział, skąd Mondo się wziął. Zjawił się pewnego dnia w naszym mieście, ale nikt tego nie zauważył, a potem się do niego przyzwyczailiśmy. Miał może dziesięć lat, okrągłą pogodną twarz i piękne, czarne, nieco skośne oczy. Uwagę jednak przede wszystkim przyciągały jego zmieniające barwę zależnie od światła ciemnopopielate włosy, które po zapadnięciu zmroku robiły się niemal szare.
Nie wiedzieliśmy nic o jego rodzinie ani domu. Może ich nie miał. Zawsze niespodziewanie, w najmniej oczekiwanym momencie, pojawiał się na rogu ulicy przy plaży albo na targowisku. Szedł sam, z poważną miną i rozglądał się dokoła. Codziennie ubrany był tak samo, w niebieskie płócienne spodnie, tenisówki i trochę za duży zielony podkoszulek.
Kiedy do kogoś podchodził, patrzył mu prosto w twarz, uśmiechał się, a jego podłużne oczy zamieniały się w świetliste szparki. W ten sposób nas pozdrawiał. Kiedy ktoś mu się spodobał, zatrzymywał go i pytał:
– Chcesz mnie adoptować?
I zanim zapytany ocknął się ze zdumienia, był już daleko.
Po co przyjechał do naszego miasta? Może dotarł tutaj po długiej podróży pod pokładem statku handlowego albo w ostatnim wagonie pociągu towarowego, który powoli przemierzał kraj dzień za dniem, noc za nocą. Może postanowił zatrzymać się tutaj, kiedy zobaczył nasze słońce i morze, białe wille i palmy w ogrodach. Pewne tylko, że przybył z bardzo daleka, z drugiej strony gór, z drugiej strony morza. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest stąd i że widział niejedną krainę. Miał ciemne błyszczące oczy, skórę koloru miedzi, chodził lekkim, cichym krokiem, nieco na ukos, jak psy. Cechowała go swoista elegancja i pewność siebie, dziwna u dziecka w jego wieku, i lubił zadawać osobliwe pytania, przypominające zagadki. A przecież nie umiał czytać ani pisać.
Przybył do naszego miasta wczesnym latem. Panował już upał i co wieczór na wzgórzach wybuchały pożary. Rano niebo było niezmiennie błękitne, napięte, gładkie, bez jednej chmurki. Od morza wiał suchy i ciepły wiatr, wysuszający ziemię i rozniecający ogień.
Był dzień targowy. Mondo przyszedł na plac i zaczął się kręcić między niebieskimi furgonami sadowników. Szybko znalazł pracę, bo sadownicy zawsze potrzebują kogoś, kto by im pomógł wyładować skrzynki.
Mondo obsługiwał furgon, dostawał trochę drobnych i szedł do następnego. Ludzie na targu dobrze go znali. Zjawiał się na placu wcześnie, żeby na pewno dostać pracę, i kiedy niebieskie furgony zaczynały się zjeżdżać, ludzie na jego widok wołali:
– Mondo! Mondo!
Kiedy targ się skończył, Mondo zaczynał myszkować. Wciskał się między stragany i zbierał, co spadło na ziemię – jabłka, pomarańcze, daktyle. Inne dzieciaki też zbierały; starzy ludzie wrzucali do swoich worków liście sałaty i kartofle. Sprzedawcy lubili chłopca i nigdy mu nic nie mówili. Nieraz gruba sprzedawczyni owoców, która miała na imię Rosa, dawała mu ze swojego straganu jabłka albo banany. Na placu panował gwar, nad stosami daktyli i rodzynków latały osy.
Mondo zostawał na placu do odjazdu niebieskich furgonów. Czekał na robotnika polewającego ulice, z którym się przyjaźnił. Był to chudy, wysoki mężczyzna ubrany w granatowy dres. Mondo lubił się przyglądać, jak w milczeniu manipuluje gumowym wężem. Polewacz kierował strumień wody na odpadki i gnał je przed sobą jak stado zwierząt, w powietrzu unosił się wilgotny obłok. Hałas był jak podczas burzy, zupełnie jakby grzmiało, woda lała się na jezdnię, nad stojącymi samochodami pojawiały się zwiewne łuki tęczy. Dlatego Mondo przyjaźnił się z polewaczem. Lubił delikatne krople, które unosiły się w powietrzu i niczym deszcz spadały na karoserie i wycieraczki. Robotnik polewający ulice też lubił chłopca, ale nigdy się do niego nie odzywał. Zresztą niewiele mogliby sobie powiedzieć, bo gumowy wąż strasznie hałasował. Mondo przyglądał się długiej czarnej rurze, podskakującej jak prawdziwy wąż. Miał wielką ochotę też sobie tak popolewać, ale nie śmiał prosić robotnika, żeby mu pozwolił. Może zresztą się bał, że nie zdoła ustać na nogach, bo strumień wody był bardzo silny.
Mondo zostawał na placu do końca polewania. Lekkie krople zraszały mu twarz i moczyły włosy niczym chłodna, orzeźwiająca mgła. Robotnik kończył, rozmontowywał rurę i odchodził. Zawsze wtedy przychodzili jacyś ludzie i na widok mokrej jezdni mówili:
– Coś takiego? Padał deszcz?
Potem Mondo szedł popatrzeć na morze, na płonące wzgórza albo ruszał na poszukiwanie swoich innych przyjaciół.
W tamtych czasach tak naprawdę nie mieszkał nigdzie. Sypiał w kryjówkach na plaży, a nawet dalej, w białych skałach na skraju miasta. Kryjówki były dobre i nikt nie mógł go znaleźć. Policjanci i ludzie z opieki społecznej nie lubią, żeby dzieci żyły tak sobie, na wolności, jedząc nie wiadomo co i śpiąc nie wiadomo gdzie. Ale Mondo był sprytny i wiedział, kiedy go szukają, i wtedy się nie pokazywał.
Kiedy nie było niebezpieczeństwa, całe dnie chodził po mieście, patrząc, co się dzieje. Lubił spacerować bez celu, skręcać na rogu w jedną ulicę, potem w drugą, pójść na skróty, przystanąć na chwilę w jakimś ogrodzie, zawrócić. Kiedy zobaczył kogoś, kto mu się podobał, podchodził i spokojnie mówił:
– Dzień dobry. Nie zechciałbyś mnie adoptować?
Niektórzy chętnie by to zrobili, bo Mondo wyglądał bardzo ładnie, miał kształtną głowę i błyszczące oczy. Ale to było trudne. Nie mogli go tak od razu adoptować. Zaczynali pytać, ile ma lat, jak się nazywa, gdzie mieszka, gdzie są jego rodzice, a Mondo nie lubił takich pytań. Odpowiadał:
– Nie wiem, nie wiem.
Mondo, spacerując tak po ulicach, znalazł wielu przyjaciół. Ale nie ze wszystkimi rozmawiał. To nie byli przyjaciele, z którymi się rozmawia albo się bawi. To byli tacy przyjaciele, których się szybko pozdrawia przy mijaniu, mrugając okiem, lub którym się macha ręką z drugiej strony ulicy. To byli też przyjaciele od jedzenia, tak jak ta pani z piekarni, która codziennie dawała mu kawałek chleba. Miała starą zaróżowioną twarz, gładką i regularną jak włoski posąg. Zawsze była ubrana na czarno i miała siwe włosy zebrane w koczek. Nosiła włoskie imię Ida i Mondo bardzo lubił chodzić do jej sklepu. Nieraz go zatrudniała, dostarczał chleb właścicielom sąsiednich sklepów. Kiedy wracał, kroiła grubą kromkę z okrągłego bochna i podawała mu zawiniętą w przezroczysty papier. Mondo nigdy jej nie prosił, żeby go adoptowała, może dlatego, że naprawdę ją lubił i nie miał odwagi.
Mondo szedł potem powoli w stronę morza, jedząc chleb. Łamał go na małe kawałki, żeby na dłużej starczyło, szedł i jadł, nie śpiesząc się. W tamtym okresie żywił się chyba tylko chlebem. Nie zapominał przy tym zostawiać okruszków dla swoich przyjaciółek mew.
Trzeba było przejść wiele ulic, placów i park miejski, żeby poczuć zapach morza. Zjawiał się nagle, niesiony wiatrem, razem z jednostajnym szumem fal.
Na końcu parku stał kiosk z gazetami. Mondo zatrzymał się, żeby kupić komiks. Przez chwilę przerzucał przygody Akima, a w końcu zafundował sobie komiks z Kitem Carsonem. Wybrał Kita Carsona z powodu rysunku przedstawiającego go w słynnej kurtce z frędzlami. Potem rozejrzał się za ławką, żeby przeczytać pisemko. Trochę to trwało, bo na ławce musiał siedzieć ktoś, kto umiał przeczytać napisy towarzyszące obrazkom. Pora była dobra, bo tuż przed południem zawsze się znalazł jakiś emerytowany listonosz, ze znudzoną miną palący papierosa. Mondo wypatrzył takiego, usiadł obok niego na ławce i słuchał opowieści, przyglądając się obrazkom. Indianin ze skrzyżowanymi ramionami, stojący naprzeciw Kita Carsona, mówił:
„Minęło już dziesięć księżyców i mój lud jest u kresu sił. Trzeba wykopać topór wojenny przodków!”.
Kit Carson podnosił rękę.
„Nie słuchaj głosu swego gniewu, Szalony Koniu. Wkrótce sprawiedliwości stanie się zadość”.
„Za późno – odpowiadał Szalony Koń. – Spójrz!”
Wskazywał wojowników zebranych u stóp wzgórza.
„Mój lud czekał zbyt długo. Wkrótce rozpocznie się wojna i wszyscy zginiecie, ty też zginiesz, Kicie Carsonie!”
Wojownicy ruszali na rozkaz Szalonego Konia, ale Kit Carson przewracał ich ciosami pięści i uciekał na swoim wierzchowcu. Odwracał się jeszcze i krzyczał do Szalonego Konia:
„Powrócę tu i sprawiedliwości stanie się zadość!”.
Wysłuchawszy historii Kita Carsona, Mondo zabrał komiks i podziękował emerytowi.
– Do widzenia! – powiedział emeryt.
– Do widzenia! – powiedział Mondo.
Potem szybkim krokiem ruszył w stronę mola ciągnącego się daleko w morze. Przez chwilę patrzył na wodę, mrużąc oczy w oślepiającym blasku słońca. Niebo było bardzo niebieskie, bezchmurne, fale drobne i połyskliwe.
Mondo zszedł po schodkach wiodących na falochron. Lubił to miejsce. Kamienna tama była bardzo długa i umocniona wielkimi prostokątnymi blokami betonu. Na jej końcu stała latarnia morska. Morskie ptaki szybowały z wiatrem, zawisały w powietrzu, zataczały powoli koła, kwiląc jak dzieci. Wzlatywały nad chłopcem, muskały jego głowę i nawoływały go. Mondo rzucał wysoko w górę okruchy chleba, a mewy chwytały je w locie.
Lubił chodzić po falochronie. Skakał z jednego bloku na drugi, patrząc na morze. Czuł, jak wiatr uderza go w prawy policzek, targa włosy. Mimo wiatru słońce silnie grzało. Fale rozbijały się o betonowe bloki, tryskały świetliste bryzgi.
Co jakiś czas Mondo przystawał, żeby spojrzeć na brzeg. Brązowa smuga usiana drobnymi punktami białych równoległościanów pozostała daleko. Szare i zielone wzgórza widniały nad domami. Dym pożarów unosił się tu i ówdzie, tworząc na niebie dziwną plamę. Płomieni nie widział.
– Będę musiał tam pójść i obejrzeć – powiedział Mondo.
Myślał o wysokich czerwonych płomieniach pochłaniających krzaki i korkowe dęby. Myślał też o strażackich wozach stojących na drogach, bo bardzo lubił duże czerwone samochody.
Na zachodzie morze też jakby się paliło, ale to tylko odbijało się słońce. Mondo stał bez ruchu, czując, jak małe płomyki tańczą mu na powiekach, a potem ruszył dalej, skacząc po betonowych blokach falochronu.
Znał je wszystkie bardzo dobrze, przypominały mu wielkie uśpione zwierzęta, do połowy zanurzone w wodzie, wygrzewały szerokie plecy w słońcu. Na plecach miały wyryte dziwne znaki, czerwone i brunatne plamy, muszle wtopione w cement. Niżej, tam gdzie morze uderzało o falochron, rozpościerał się zielony dywan trawy morskiej, a w nim tkwiły kolonie mięczaków w białych skorupkach. Mondo zwłaszcza dobrze znał jeden cementowy blok, prawie na samym końcu tamy. Właśnie na nim zwykle siadał i najbardziej go lubił. Blok był pochylony, niedużo, tak w sam raz, i miał wytartą, bardzo gładką powierzchnię. Mondo sadowił się na nim wygodnie po turecku i mówił coś cicho na powitanie. Nieraz też coś mu opowiadał, żeby go rozerwać, bo musiał się przecież trochę nudzić biedny blok, tkwiąc tak przez cały czas w jednym miejscu i nie mogąc odejść. Mondo opowiadał mu oczywiście o podróżach, o statkach i o morzu, i o ogromnych wielorybach, które powoli dryfują z bieguna na biegun. Betonowy blok milczał i nie ruszał się, ale lubił opowiadane przez Monda historie. Pewnie dlatego był taki gładki.
Mondo długo siedział na swoim kamieniu wpatrzony w roziskrzone morze i słuchał szumu fal. Kiedy pod wieczór słońce zaczynało przypiekać, kładł się na boku z podkurczonymi nogami, przytulał policzek do nagrzanego betonu i zasypiał.
W takie właśnie popołudnie poznał Giordana Wędkarza. Najpierw beton przyniósł mu dźwięk kroków człowieka idącego po falochronie. Mondo wstał, żeby się ukryć, ale zobaczył mężczyznę około pięćdziesiątki, z wędziskiem na ramieniu, i uspokoił się. Mężczyzna zatrzymał się na sąsiednim bloku i przyjaźnie pomachał ręką.
– Co ty tutaj robisz?
Usiadł na falochronie i wydobył z brezentowej torby różne żyłki i haczyki. Kiedy zaczął wędkować, Mondo podszedł do niego i przyglądał się, jak przygotowuje haczyki. Wędkarz pokazał mu, jak zakładać przynętę i jak zarzucać wędkę – najpierw powoli, a potem coraz szybciej w miarę rozwijania się żyłki. Dał chłopcu wędkę, żeby się nauczył kręcić kołowrotkiem jednostajnym ruchem, lekko przechylając ją to w prawo, to w lewo.
Mondo lubił Giordana Wędkarza, bo ten go nigdy nie wypytywał. Miał zaczerwienioną od słońca, pooraną głębokimi zmarszczkami twarz i małe, intensywnie zielone oczy.
Wędkował długo, aż słońce schodziło nisko nad horyzont. Niewiele mówił, pewnie, żeby nie płoszyć ryb, ale za każdym razem, kiedy coś się złapało, wybuchał śmiechem. Wyjmował haczyk z pyszczka ryby pewnym, precyzyjnym ruchem i wkładał zdobycz do brezentowego worka. Co jakiś czas Mondo przynosił mu szare kraby na przynętę. Schodził z falochronu i zastygał w kępkach alg. Kiedy fala się cofała, małe kraby wychodziły i Mondo łapał je ręką. Giordan Wędkarz rozbijał je o beton i małym zardzewiałym scyzorykiem kroił na kawałki.
Któregoś dnia w niewielkiej odległości ujrzeli sunący bezszelestnie po morzu duży czarny kontenerowiec.
– Jak on się nazywa? – zapytał Mondo.
Giordan osłonił dłonią oczy i zmrużył je.
– Erytrea – powiedział, a potem lekko się zdziwił: – Nie masz dobrego wzroku?
– Nie o to chodzi – odparł Mondo. – Nie umiem czytać.
– Ach, tak?
Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w przepływający kontenerowiec.
– Co oznacza nazwa tego statku? – zapytał Mondo.
– Erytrea? To nazwa kraju na wybrzeżu afrykańskim, nad Morzem Czerwonym.
– Ładna nazwa – powiedział Mondo. – To musi być piękny kraj.
Przez chwilę nad czymś się zastanawiał.
– A to morze tam u nich nazywa się Czerwone?
Giordan Wędkarz roześmiał się.
– Myślisz, że morze tam u nich naprawdę jest czerwone?
– Nie wiem – powiedział Mondo.
– Podczas zachodu słońca rzeczywiście robi się czerwone. Ale nazywa się tak z powodu ludzi, którzy kiedyś tam żyli.
Mondo powiódł wzrokiem za oddalającym się kontenerowcem.
– Na pewno płynie do Afryki.
– To daleko – powiedział Giordan. – I gorąco tam jest, słońce świeci bez przerwy, ziemia jest jak pustynia.
– Są palmy?
– Tak, i wielkie piaszczyste plaże. W dzień morze jest błękitne, pływa po nim dużo małych rybackich kutrów i żaglówek, mają żagle w kształcie skrzydeł, pływają tak wzdłuż wybrzeża z portu do portu.
– I można siedzieć sobie na plaży, i patrzeć, jak płyną? Można usiąść sobie w cieniu i opowiadać różne historie, patrząc na statki na morzu?
– Ludzie pracują, naprawiają sieci i obijają cynkową blachą kadłuby statków, które osiadły na mieliźnie. Dzieci zbierają suche gałęzie i rozpalają na plaży ogniska, żeby podgrzać smołę, którą się wypełnia szczeliny w statkach.
Giordan Wędkarz nie patrzył już na swoją wędkę. Spoglądał w dal, gdzieś za horyzont, jakby rzeczywiście próbował to wszystko zobaczyć.
– Czy w Morzu Czerwonym są rekiny?
– Tak, zawsze za statkiem płynie jeden albo dwa, ale ludzie się przyzwyczaili, nie zwracają na nie uwagi.
– One nie robią nic złego?
– Wiesz, z rekinami jest tak jak z lisami. Stale czyhają na resztki wyrzucane za burtę, żeby coś sobie chapnąć. Ale nie robią nic złego.
– Musi być duże takie Morze Czerwone... – powiedział Mondo.
– Tak, bardzo duże... Nad jego brzegami jest wiele miast, są tam porty o dziwnych nazwach... Ballul, Barasali, Debba... Massawa, duże miasto, całe białe. Statki płyną daleko wzdłuż brzegów, płyną całe dnie i noce, docierają na północ, aż do Ras Kasar albo na wyspy, do Dahlak Kebir w archipelagu Nora, a nieraz nawet aż do wysp Farasan, po drugiej stronie morza.
Mondo bardzo lubił wyspy.
– Ach, tak, jest bardzo dużo wysp, z czerwonymi skałami i piaszczystymi plażami, a na wyspach rosną palmy!
– W porze deszczowej przychodzą burze, wiatr wieje taki, że wyrywa palmy z korzeniami i zrywa dachy.
– Statki wtedy toną?
– Nie, ludzie zostają w domach, chowają się, nikt nie wypływa na morze.
– Ale to długo nie trwa.
– Na jednej małej wyspie żyje rybak z całą rodziną. Mieszkają w domku z liści palmowych tuż przy plaży. Starszy syn rybaka jest już duży, musi być w twoim wieku. Wypływa łodzią z ojcem i zarzuca sieci w morze. Kiedy je wyciąga, pełno w nich ryb. Bardzo lubi pływać z ojcem, jest silny i potrafi już chwytać wiatr w żagle. Kiedy jest ładna pogoda i morze jest spokojne, rybak zabiera całą rodzinę i płyną na sąsiednie wyspy do rodziny i przyjaciół, i wracają dopiero wieczorem.
– Łódź płynie sama, nie robi hałasu, a Morze Czerwone jest całkiem czerwone, bo właśnie zachodzi słońce.
Podczas gdy tak rozmawiali, Erytrea zrobiła zwrot i skierowała się na otwarte morze, a holownik, kołysząc się w wodnej bruździe, zawrócił w stronę portu, żegnany krótkim dźwiękiem syreny.
– A ty kiedy tam popłyniesz? – zapytał Mondo.
– Do Afryki, nad Morze Czerwone? – Giordan Wędkarz roześmiał się. – Nie mogę tam jechać, muszę zostać tutaj, na tamie.
– Dlaczego?
Przez chwilę się zastanawiał.
– Ponieważ... ponieważ ja jestem takim marynarzem, co to nie ma statku...
I znowu utkwił wzrok w wędce.
Kiedy słońce zeszło nad sam horyzont, Giordan położył wędkę płasko na cementowej płycie i z kieszeni marynarki wyjął kanapkę. Dał połowę chłopcu i jedli razem, patrząc, jak promienie słońca odbijają się w morzu.
Przed zapadnięciem zmroku Mondo musiał odejść, żeby znaleźć kryjówkę do spania.
– Do widzenia! – powiedział Mondo.
– Do widzenia! – powiedział Giordan. Kiedy Mondo nieco się oddalił, krzyknął za nim: – Przyjdź tu jeszcze! Nauczę cię czytać. To nie takie trudne.
Został i łowił ryby, aż zrobiło się całkiem ciemno i latarnia morska zaczęła wysyłać sygnały; regularnie, co cztery sekundy.
*
Wszystko szło bardzo dobrze, ale trzeba było uważać na Ciapacan. Codziennie o świcie na ulice miasta cicho wyjeżdżała szara furgonetka z zakratowanymi oknami i sunęła wolno przy chodniku. Krążyła po pogrążonych we śnie zamglonych ulicach w poszukiwaniu psów i bezpańskich dzieci.
Mondo zauważył ją pewnego dnia, kiedy właśnie opuścił kryjówkę nad brzegiem morza i szedł przez park. Furgonetka przystanęła kilka metrów przed nim i ledwo zdążył schować się za krzak. Zobaczył, jak tylne drzwi się otwierają i wysiadają dwaj mężczyźni ubrani w szare kitle. Mieli ze sobą dwa duże płócienne worki i sznury. Zaczęli przeszukiwać parkowe alejki; Mondo usłyszał, co mówią, kiedy przechodzili obok krzaka.
– Pobiegł gdzieś tutaj.
– Widziałeś go?
– Tak, musi być niedaleko.
Mężczyźni w kitlach rozeszli się w dwóch kierunkach, a Mondo zastygł za krzakiem, prawie nie oddychając. Po chwili rozległ się dziwny, ochrypły krzyk i znowu zapadła cisza. Mężczyźni wrócili i Mondo zobaczył, że niosą coś w jednym z worków. Wrzucili go na tył furgonetki i Mondo znowu usłyszał żałosne wycie, raniące uszy. Szara furgonetka powoli odjechała i zniknęła za drzewami. Ktoś, kto tamtędy przechodził, powiedział chłopcu, że to był Ciapacan, który łapie bezpańskie psy; uważnie przyjrzał się chłopcu i dodał, aby go nastraszyć, że furgonetka zabiera też dzieci, które się wałęsają, zamiast iść do szkoły. Od tamtej pory Mondo czujnie się rozglądał, i nawet się odwracał, żeby sprawdzić, czy nie jedzie szara furgonetka.
Kiedy dzieci wychodziły ze szkoły albo było święto, Mondo wiedział, że nie ma się czego bać. Musiał uważać, kiedy na ulicy było mało ludzi, wcześnie rano albo po zapadnięciu zmroku. Może dlatego Mondo dreptał tak trochę na ukos, jak pies.
Wtedy też poznał Cygana, Kozaka i ich starego przyjaciela Dadiego. Mówiono na nich tak w naszym mieście, bo nie wiedzieliśmy, jak się naprawdę nazywają. Cygan nie był Cyganem, ale tak na niego wołano z powodu ogorzałej cery, kruczoczarnych włosów i orlego profilu; przezwisko jednak zawdzięczał przede wszystkim temu, że mieszkał w starym czarnym hotchkissie zaparkowanym na placu i zarabiał na życie, pokazując sztuczki. Natomiast Kozak był dziwny, przypominał Mongoła, zawsze miał na głowie futrzaną czapę, w której wyglądał jak niedźwiedź. Grywał na akordeonie przed kawiarnianymi ogródkami, głównie w nocy, bo w dzień był zwykle kompletnie pijany.
Mondo najbardziej lubił Dadiego. Pewnego dnia, kiedy szedł po plaży, zobaczył go siedzącego na ziemi na kawałku gazety. Stary wygrzewał się w słońcu, nie zwracając uwagi na przechodzących ludzi. Chłopca zainteresowała mała żółta tekturowa walizka z dziurkami, stojąca obok Dadiego, również na kawałku gazety. Dadi miał łagodną, spokojną twarz i Mondo wcale się go nie bał. Podszedł, żeby obejrzeć żółtą walizkę i zapytał:
– Co jest w tej walizce?
Mężczyzna uchylił powieki. Nic nie mówiąc, sięgnął po walizkę, postawił ją sobie na kolanach i uchylił pokrywę. Z tajemniczym uśmiechem wsunął rękę do środka i wyjął parę gołębi.
– Są bardzo piękne – powiedział Mondo. – Jak się nazywają?
Dadi pogłaskał ptaki, a potem przytulił je do policzka.
– On ma na imię Pilou, a ona Zoe.
Trzymał ptaki w dłoniach, lekko muskał je policzkiem. Wilgotnymi, jasnymi, słabo widzącymi oczami spoglądał gdzieś w dal.
Mondo delikatnie pogłaskał gołębie łebki. Słoneczne światło raziło ptaki, chciały wracać do walizki. Dadi uspokajał je cichym głosem, a potem znowu zamknął w walizce.
– Są bardzo piękne – powtórzył Mondo. I odszedł, a mężczyzna zamknął oczy i znowu pogrążył się we śnie, przycupnięty na gazecie.
Po zapadnięciu zmroku Mondo chodził na plac, żeby spotkać Dadiego. Pracował z Cyganem i Kozakiem. Występowali razem przed publicznością, to znaczy Dadi siedział nieco z boku ze swoją żółtą walizką, Cygan grał na bandżo, a Kozak grubym głosem zwoływał gapiów. Cygan grał szybko, patrząc na swoje palce i coś nucąc. Jego ciemna twarz błyszczała w świetle ulicznych latarni.
Mondo lokował się w pierwszym rzędzie i pozdrawiał Dadiego. Wtedy Cygan rozpoczynał przedstawienie. Stawał przed widzami i błyskawicznym ruchem wyciągał z zaciśniętej pięści różnokolorowe chusteczki. Lekkie chusteczki spadały na ziemię i Mondo musiał je zbierać, jedną po drugiej. Na tym polegała jego praca. Następnie Cygan wyjmował z ręki rozmaite przedmioty – klucze, pierścionki, ołówki, obrazki, piłeczki pingpongowe, a nawet zapalone papierosy, które rozdawał ludziom. Robił to tak szybko, że nie dostrzegało się ruchów jego rąk. Ludzie się śmiali, klaskali, na ziemię zaczynały spadać monety.
– Chłopcze, pomóż nam zbierać pieniążki – mówił Kozak.
Dłonie Cygana brały jajko, zawijały je w czerwoną chusteczkę i na sekundę zastygały w bezruchu.
– Uwaga!
Dłonie uderzały jedna o drugą. Kiedy rozwijały chusteczkę, jajka nie było. Ludzie klaskali jeszcze mocniej, a Mondo zbierał monety i wkładał je do blaszanego pudełka.
Kiedy zebrał wszystkie, przysiadał na piętach i znowu patrzył na ręce Cygana. Poruszały się szybko, jakby żyły własnym życiem. Cygan z zaciśniętej ręki wyjmował nowe jajka, które natychmiast znikały. Za każdym razem, kiedy jajko znikało, spoglądał na chłopca i mrugał do niego okiem.
– Hop! Hop!
Ale najpiękniejsze było, kiedy w jego rękach, nie wiadomo skąd, pojawiały się dwa śnieżnobiałe jajka; zawijał je w dwie duże chustki, czerwoną i żółtą, a potem unosił do góry ręce i przez chwilę trwał w bezruchu. Wszyscy patrzyli na niego z zapartym tchem.
– Uwaga!
Cygan opuszczał ręce, rozwijając chustki, wyfruwały z nich dwie białe gołębice, przez chwilę unosiły się nad jego głową, a potem przysiadały na ramionach starego Dadiego.
Ludzie krzyczeli:
– Och!
Klaskali jak szaleni, pieniądze sypały się na ziemię.
Po zakończonym przedstawieniu Cygan szedł kupić kanapki i piwo i zasiadali wszyscy na schodkach starego czarnego hotchkissa.
– Bardzo mi pomogłeś, chłopcze – mówił Cygan do Monda.
Kozak pił piwo i dopytywał się donośnym głosem:
– To twój syn?
– Nie, to mój przyjaciel Mondo.
– No to twoje zdrowie, mój przyjacielu Mondo!
Był już trochę pijany.
– Umiesz na czymś grać?
– Nie, proszę pana – mówił Mondo.
Kozak wybuchał śmiechem.
– Nie, proszę pana! Nie, proszę pana! – powtarzał, zanosząc się od śmiechu, ale Mondo nie rozumiał, co go tak rozbawiło.
Potem Kozak sięgał po swój akordeon i zaczynał grać. Nie była to prawdziwa muzyka, raczej następujące po sobie dźwięki, dziwne i monotonne, wznosiły się i opadały, nieraz szybko, a nieraz bardzo powoli. Podczas gry Cygan uderzał stopą w ziemię i śpiewał grubym głosem, bez przerwy powtarzając te same sylaby.
– Ay, ay, yaya, yaya, ayaya, yaya, ayaya, yaya, ay, ay! – śpiewał i grał na akordeonie, kołysząc się, i Mondo myślał, że naprawdę przypomina wielkiego niedźwiedzia.
Przechodnie zatrzymywali się, żeby na nich popatrzeć, przez chwilę się śmieli i szli dalej.
Potem, kiedy już zapadła ciemna noc, Kozak przestawał grać i siadał na schodkach hotchkissa obok Cygana. Palili mocne papierosy z ciemnego tytoniu i rozmawiali, pijąc piwo z puszek. Rozmawiali o dalekich sprawach, których Mondo nie rozumiał, wspominali wojnę i podróże. Nieraz Dadi też coś mówił i Mondo słuchał uważnie, bo chodziło o ptaki, synogarlice i gołębie pocztowe. Swoim łagodnym, lekko stłumionym głosem Dadi opowiadał o ptakach, które długo unoszą się nad ziemią, a ona sunie pod nimi z zakolami rzek, drzewkami posadzonymi wzdłuż dróg podobnych do czarnych wstążek, domami o czerwonych i szarych dachach, fermami otoczonymi różnokolorowymi polami, łąkami, wzgórzami, górami przy-pominającymi stosy kamieni. Opowiadał też, jak ptaki nieomylnie wracają do swoich domów, odczytując krajobrazy niczym mapę albo kierując się gwiazdami, jak marynarze i lotnicy. Domy ptaków przypominały wieże, ale nie było w nich drzwi, tylko wąskie okienka pod samym dachem. Kiedy robiło się ciepło, z wież wydobywało się gruchanie i wiadomo było, że ptaki wróciły.
Mondo słuchał głosu Dadiego, widział żarzące się w mroku ogniki papierosów. Dokoła placu sunęły auta z łagodnym szumem jak płynąca woda, światła w domach gasły jedno po drugim. Było bardzo późno i Mondo czuł, jak powieki mu opadają i że zaraz zaśnie. Wtedy Cygan odsyłał go na tylne siedzenie hotchkissa i tam chłopiec spędzał noc. Stary Dadi wracał do siebie, ale Cygan i Kozak nie spali. Siedzieli do rana na stopniu samochodu, popijając, paląc i gawędząc.
*
Mondo bardzo to lubił: siedział na plaży, objął rękami kolana i patrzył, jak wschodzi słońce. O czwartej pięćdziesiąt niebo było czyste i szare, nad morzem unosiło się tylko kilka lekkich chmurek. Słońce nie pojawiło się od razu, ale Mondo czuł, że nadchodzi z drugiej strony widnokręgu, wyłania się powoli jak rozniecany płomień. Najpierw blada aureola rozlała się plamą w powietrzu i dało się odczuć dziwną wibrację, od której drżał horyzont, jakby ktoś wprawiał go w ruch. Wtedy nad wodą pojawiła się tarcza, rzuciła snop światła prosto w oczy, a morze i ziemia nabrały tej samej barwy. Zaraz potem wyszły pierwsze kolory i pierwsze cienie. Ale lampy uliczne paliły się nadal mętnym, zmęczonym światłem, bo nie było jeszcze wiadomo na pewno, czy dzień się rozpoczął.
Mondo patrzył na słońce wschodzące nad wodą. Nucił sobie cichutko i kołysał się w rytm pieśni Kozaka:
– Ayaya, yaya, yayaya, yaya...
Na plaży nie było nikogo, tylko kilka mew szybowało nad morzem. Woda była zupełnie przezroczysta, szara, błękitno-różowa, kamyki całkiem białe.
Mondo myślał o tym, że w morzu również zaczyna się dzień, dla ryb i krabów. Może pod wodą wszystko też rozjaśnia się i różowieje jak na powierzchni ziemi? Ryby się budziły i poruszały powoli pod swoim niebem podobnym do lustra, szczęśliwe wśród tysięcy roztańczonych słońc, a koniki morskie wspinały się na łodygi alg, żeby lepiej widzieć nowe światło. Nawet małże rozchylały muszle, żeby wpuścić jasność dnia. Mondo wiele o nich myślał, spoglądając na wolno sunące fale, od których iskrzyły się kamienie na plaży.
Gdy słońce weszło wyżej na niebo, Mondo wstał, bo zrobiło mu się zimno. Rozebrał się. Woda w morzu była cieplejsza i przyjemniejsza od powietrza. Zanurzył się w niej po szyję. Schylił twarz i otworzył oczy, żeby zobaczyć, co się dzieje pod wodą. Usłyszał delikatne zgrzytanie rozpryskujących się fal, muzykę, jakiej nie można usłyszeć na ziemi.
Mondo pozostał w wodzie długo, dopóki nie zbielały mu palce, a nogi nie zaczęły drżeć. Wtedy wyszedł i znowu usiadł na plaży, oparty plecami o mur oddzielający ją od drogi, i czekał z zamkniętymi oczami, aż gorące promienie słońca przenikną jego ciało.
Wzgórza nad miastem wydawały się bliższe. Blask słońca rozjaśniał drzewa i białe wille i Mondo postanowił: Muszę tam pójść i zobaczyć.
Potem ubrał się i opuścił plażę.
Dzień był świąteczny i Ciapacan mu nie groził. W świąteczne dni psy i dzieci mogły wałęsać się po ulicach do woli.
Szkoda tylko, że wszystko było zamknięte. Sprzedawcy warzyw nie stali za straganami, żaluzje piekarni były opuszczone. Mondo poczuł głód. Przechodząc przed budką z szyldem „Kula Śniegowa”, kupił sobie rożek lodów waniliowych i jadł je, idąc po ulicy.
Słońce już dobrze oświetlało chodniki. Ale ludzie jeszcze się nie pokazywali. Musieli być zmęczeni. Tylko od czasu do czasu ktoś przechodził i wtedy Mondo mówił dzień dobry, ale patrzyli na niego ze zdziwieniem, bo miał włosy i rzęsy białe od soli i twarz ogorzałą od słońca. Może brali go za żebraka.
Oglądał wystawy, liżąc loda. W głębi jednej z witryn paliło się światło i widać było wielkie łoże z czerwonego drewna z pościelą w kwiaty, jakby ktoś zaraz miał się tam położyć spać. Trochę dalej na wystawie stały śnieżnobiałe kuchenki i ruszt, na którym powoli obracało się kurczę z tektury. Wszystko to było dziwne. Pod drzwiami jakiegoś sklepu znalazł ilustrowane pismo i usiadł na ławce, żeby je przejrzeć.
Na kolorowych zdjęciach spostrzegł opowieść o pięknej kobiecie z jasnymi włosami, która gotowała i bawiła się ze swoimi dziećmi. Opowieść była długa i Mondo recytował głośno, zbliżając zdjęcia do oczu, żeby kolory się mieszały.
„Chłopiec ma na imię Jacques, a dziewczynka Camille. Ich mama stoi w kuchni i przygotowuje mnóstwo dobrych rzeczy do zjedzenia – chleb, pieczonego kurczaka, ciastka. Zapytała dzieci: Co dobrego chcecie dzisiaj zjeść? Proszę, zrób nam ciasto z truskawkami, powiedział Jacques. Ale mama powiedziała, że nie ma truskawek, są tylko jabłka. Więc dzieci obrały jabłka i pokroiły je na małe kawałki, i mama zrobiła im szarlotkę. Upiekła ją w piekarniku. Dlatego tak pięknie pachnie w całym domu. Kiedy szarlotka jest gotowa, mama stawia ją na stole i kroi na kawałki. Jacques i Camille jedzą pyszne ciasto i piją gorącą czekoladę. Potem mówią: Nigdy jeszcze nie jedliśmy tak pysznego ciasta!”
Mondo skończył i ukrył ilustrowane pismo w parku za krzakiem, żeby później znowu sobie poczytać. Miał ochotę kupić coś jeszcze, na przykład przygody Akima w dżungli, ale kiosk z gazetami był zamknięty.
Pośrodku parku na ławce spał emerytowany pracownik poczty. Obok niego leżała rozłożona gazeta i kapelusz.
Słońce wschodziło coraz wyżej i światło stawało się mniej ostre. Na ulicach pojawiły się samochody i zaczęły odzywać się klaksony. Po drugiej stronie parku, niedaleko wyjścia, jakiś chłopczyk bawił się trzykołowym rowerkiem. Mondo przystanął.
– Jest twój? – zapytał.
– Tak – powiedział chłopczyk.
– Pożyczysz mi?
Chłopczyk z całej siły chwycił kierownicę.
– Nie! Nie! Idź sobie!
– Jak się nazywa twój rower?
Chłopczyk spuścił głowę, przez chwilę milczał, a potem bardzo szybko powiedział:
– Mini.
– Jest bardzo ładny – powiedział Mondo.
Przez chwilę patrzył na rower, na czerwono pomalowaną ramę, czarne siodełko, srebrne błotniki i kierownicę. Kilka razy zadzwonił dzwonkiem, ale chłopczyk odepchnął go i odjechał, pedałując.
Na placu targowym było niewiele osób. Ludzie małymi grupkami szli na mszę albo na przechadzkę w stronę morza. Właśnie w takie świąteczne dni Mondo miał ochotę spotkać kogoś, żeby go zapytać: „Czy zechciałbyś mnie adoptować?”.
Ale może w takie dni nikt by go nie usłyszał.
Na chybił trafił wszedł do jakiegoś dużego budynku. Przystanął w holu, żeby obejrzeć puste skrzynki na listy i regulamin przeciwpożarowy. Nacisnął przycisk i przez chwilę wsłuchiwał się w tykanie mechanizmu, a potem światło zgasło. W głębi widać było pierwsze stopnie schodów, wypolerowaną drewnianą poręcz i duże matowe lustro między gipsowymi posągami. Mondo chciał się przejechać windą, ale nie miał odwagi, bo dzieciom nie wolno bawić się windą.
Do budynku weszła młoda kobieta. Była piękna, miała brązowe loki i jasną sukienkę, która szeleściła wokół niej. Ładnie pachniała.
Mondo wyłonił się z kąta przy drzwiach i kobieta gwałtownie drgnęła.
– Czego chcesz?
– Czy mogę z panią wsiąść do windy?
Młoda kobieta miło się uśmiechnęła.
– Oczywiście, też pytanie! Chodź!
Winda drżała lekko pod stopami, jak pokład statku.
– Na które jedziesz?
– Na samą górę.
– Na szóste? Ja też.
Winda wznosiła się powoli. Mondo przez szyby patrzył na sunące w dół ściany. Drzwi się trzęsły i na każdym piętrze słychać było coś jakby klaśnięcie. Słychać było też kable poświstujące w szybie windy.
– Mieszkasz tutaj?
Młoda kobieta spojrzała na niego z ciekawością.
– Nie, proszę pani.
– Przyszedłeś w odwiedziny?
– Nie, proszę pani, na spacer.
– Ach tak.
Nie spuszczała z niego wzroku. Miała duże, łagodne, spokojne oczy, lekko wilgotne. Otworzyła torebkę i dała chłopcu cukierka w przezroczystym papierku.
Mondo patrzył na wolno sunące piętra.
– Wysoko jak w samolocie – powiedział.
– Latałeś już samolotem?
– Nie, proszę pani, jeszcze nie. To musi być fajne.
Młoda kobieta roześmiała się.
– To się porusza o wiele szybciej niż winda!
– I o wiele wyżej!
– Tak, o wiele wyżej!
Winda dojechała na miejsce, jęknęła i zatrzęsła się. Młoda kobieta otwarła drzwi.
– Wychodzisz?
– Nie – powiedział Mondo. – Od razu wracam na dół.
– Ach tak? Jak chcesz. Żeby zjechać z powrotem, musisz nacisnąć przedostatni guzik, tutaj. Uważaj, żeby nie dotknąć czerwonego guzika, to dzwonek alarmowy.
Zanim zamknęła drzwi, uśmiechnęła się do niego.
– Miłej podróży!
– Do widzenia! – powiedział Mondo.
Kiedy wyszedł z budynku, słońce stało już wysoko, prawie tak jak w południe. Dni płynęły szybko, od rana do wieczora. Gdyby nie zwracać na to uwagi, płynęłyby jeszcze szybciej. Dlatego ludzie zawsze tak bardzo się śpieszyli. Chcieli zrobić wszystko, co mieli do zrobienia, zanim słońce znowu zajdzie.
W południe ludzie wielkimi krokami przemierzali ulice miasta. Wychodzili z domów, wsiadali do samochodów, trzaskali drzwiami. Mondo chętnie by im powiedział: „Poczekajcie! Poczekajcie na mnie!”, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Ponieważ jego serce też biło zbyt szybko i zbyt mocno, Mondo przystanął na rogu ulicy. Stał nieruchomo, ze skrzyżowanymi ramionami, i patrzył na kłębiący się tłum. Nie wyglądali już na tak zmęczonych jak rano. Szli szybko, mocno tupiąc, rozmawiali i śmieli się bardzo głośno.
W tłumie jakaś stara kobieta posuwała się chodnikiem, zgarbiona, nikogo nie widząc. Niemal ciągnęła za sobą torbę z zakupami, po brzegi wypełnioną żywnością. Mondo podszedł i pomógł jej nieść torbę. Słyszał za sobą lekko zdyszany oddech starej kobiety.
Stara kobieta otworzyła drzwi szarego budynku i Mondo wszedł po schodach razem z nią. Myślał, że mogłaby być jego babką albo ciotką, ale z nią nie rozmawiał, bo była trochę głucha. Stara kobieta otworzyła drzwi na czwartym piętrze i poszła do kuchni ukroić kawałek piernika. Kiedy podawała go chłopcu, zobaczył, że jej ręka bardzo drży. Jej głos również drżał, kiedy powiedziała:
– Niech cię Bóg błogosławi.
Nieco później na ulicy Mondo poczuł, że robi się bardzo mały. Przesuwał się pod ścianami, a ludzie dokoła niego stawali się wysocy jak drzewa, ich twarze oddalały się niczym balkony budynków. Mondo przemykał się między tymi olbrzymami stawiającymi ogromne kroki. Unikał kobiet wysokich jak kościelne wieże, ubranych w obszerne suknie w grochy, i mężczyzn rozległych jak falezy, w granatowych garniturach i białych koszulach. Może był to efekt dziennego światła, wyolbrzymiającego rzeczy i skracającego cienie. Mondo prześlizgiwał się między nimi i tylko ci, którzy spuszczali wzrok, mogli go zobaczyć. Nie bał się, może tylko trochę od czasu do czasu, kiedy przechodził przez ulicę. Szukał kogoś po całym mieście, w parkach i na plaży. Nie bardzo wiedział, kogo szuka ani dlaczego, ale szukał po prostu kogoś, żeby go zapytać bardzo szybko i zaraz potem odczytać odpowiedź w jego oczach: „Czy chcesz mnie adoptować?”.