Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Morderstwa na Otis Street - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Morderstwa na Otis Street - ebook

Ferenc Molnár, nauczyciel chemii w Budapeszcie, otrzymuje spadek po zmarłym wujku. Bez wahania opuszcza rodzinny kraj i przeprowadza się do Stanów Zjednoczonych, gdzie staje się właścicielem uroczej wilii położonej na Otis Street. Niestety, już po kilku dniach zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Dochodzi do serii tragicznych wypadków, nad którymi nikt nie jest w stanie zapanować. Mieszkańcy nie wiedzą czy w okolicy grasuje seryjny morderca, czy może Otis Street została dotknięta klątwą.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8104-159-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Pat Johnson siedziała na ganku i delektowała się smakiem gorzkiej czekolady. Co jakiś czas odgarniała do tyłu włosy, delikatnie unosiła brwi i przeglądała się w małym lusterku, które zawsze nosiła ze sobą. Gdy co kilka minut ulicą przejeżdżał samochód, natychmiast wstawała i zalotnie uśmiechała się do kierowcy. Wszystko to byłoby jak najbardziej zrozumiałe, gdyby nie fakt, że w zeszłym tygodniu Pat skończyła siedemdziesiąt dziewięć lat. Co więcej, jak na swój wiek wyglądała dosyć kiepsko. Była niska, korpulentna, a na głowie miała pęczek rzadkich włosów, które już dawno straciły naturalny kolor.

Problemem staruszki było to, iż nie potrafiła pogodzić się z myślą, że czas płynie naprzód i że ona sama nie jest już tą piękną, ponętną kobietą, za którą niegdyś oglądali się mężczyźni. Pragnęła jednak zatrzymać przeszłość tak długo, jak tylko się dało. Codzienny pobyt na ganku oraz widok przewijających się po okolicy młodzieńców pozwalał jej zapomnieć o podeszłym wieku i jakże dokuczliwej samotności.

Każdy dzień spędzała podobnie: wczesnym rankiem wychodziła z domu i przebywała na ganku aż do południa. Po obiedzie czytała książkę lub zawracała głowę sąsiadom, którzy zawsze byli zajęci i rzadko kiedy znajdowali dla niej czas. Dzisiaj również starsza pani wyszła na świeże powietrze i bacznie obserwowała okolicę.

— Dzień dobry, Pat! — krzyknął młody mężczyzna przechodzący obok jej domu.

— Witaj, Robercie! — odparła urzeczona, zalotnie układając włosy.

— Przeklęta starucha — mruknął pod nosem.

— Masz dzisiaj wolne? — zapytała.

— Tak. Jest przecież sobota.

— Rzeczywiście. Czas płynie tak szybko.

Robert bez słowa oddalił się od jej domu. Nie cierpiał tej kobiety. Działała mu na nerwy jak mało kto. Za każdym razem, kiedy znajdowała się w pobliżu, miał wrażenie, że obserwowała każdy jego ruch. A na niczym nie zależało mu tak bardzo, jak na prywatności. Szczególnie teraz. Teraz, kiedy skończył trzydzieści siedem lat i zaledwie kilka miesięcy temu wyszedł na wolność. Czas, jaki spędził w jednym z najcięższych więzień w Teksasie nie należał do tych, które pragnął zatrzymać w pamięci. Wręcz przeciwnie. Próbując uciec od przeszłości, zdecydował się na przyjazd do Norwich — niewielkiej miejscowości położonej w stanie Connecticut, w północnej części Stanów Zjednoczonych. To tu pragnął zacząć nowe życie i zaznać spokoju, który w owym czasie był mu tak bardzo potrzebny. Kiedy w końcu znalazł przyzwoitą pracę i zamieszkał na ulicy Otis, wszystko zaczęło nabierać sensu. Jedynym problemem, z jakim zmagał się od samego początku, była obecność zawsze czujnej i gotowej na wszystko Pat Johnson.

Robert nie lubił spoufalać się z ludźmi. A już tym bardziej z jakąś starą, wścibską kobietą, która robiła wszystko, aby zamienić z nim choć kilka słów. Nie miał pojęcia, jak zachować się w podobnej sytuacji. Zupełnie inaczej było w celi. Kiedy ktoś wchodził mu w drogę i zadawał pytania, których zadawać nie powinien, doskonale wiedział, jakie metody skutkowały najlepiej. W przypadku Pat Johnson wolał nie ryzykować. Najbardziej bał się tego, że starucha oskarży go o coś, co przysporzy więcej problemów niż to warte. A z prawem nie chciał mieć na pieńku. Pięć długich lat spędzonych w więzieniu nauczyło go, aby nie popełniać tego samego błędu po raz drugi.

Starsza pani natomiast miała zupełnie inny problem. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego wszyscy mieszkańcy Otis Street mówili na nią Pat. Nazywała się przecież Patricia Johnson. Patricia Elisabeth Johnson. A przecież zarówno Patricia, jak i Elisabeth, to takie piękne imiona. Nadawały kobiecie jeszcze więcej wdzięku i seksapilu. Czy nie mogliby zwracać się do niej właśnie tak?

Mieszkańcy jednak już dawno przyjęli, że pod numerem czterdzieści jeden mieszkał nie kto inny, tylko Pat. Jedni w ogóle nie wnikali, od jakiego imienia pochodziło to zdrobnienie. Inni, nawet jeżeli wiedzieli, i tak nazywali ją po swojemu.

Ulica Otis była bardzo mała. Tak mała, że wszyscy mieszkańcy znali się doskonale. Nie łączyły ich żadne szczególne relacje, ale każdy wiedział o każdym tyle, ile wiedzieć powinien. Na ulicy znajdowało się zaledwie osiem domów: numery nieparzyste po lewej stronie, numery parzyste po prawej.

Pierwszy dom po lewej stronie, z numerem czterdzieści jeden, należał właśnie do Pat Johnson. Jej sąsiadem był Robert Franklin, który mieszkał pod numerem czterdzieści trzy. Takie ustawienie domów sprawiało, iż były więzień spotykał Pat dosyć często. Prawdopodobnie dlatego, że kobieta wiecznie przesiadywała na ganku i zaczepiała go za każdym razem, gdy tylko zamknął za sobą drzwi.

Kolejną posiadłość zajmowała Arvanita Guri, młoda dziewczyna pochodzenia albańskiego, która przybyła do Norwich kilka lat temu i zaczęła pracę jako księgowa w lokalnej firmie tłumaczeniowej. Mieszkała pod numerem czterdzieści pięć.

Kolejny dom, już ostatni po tej stronie ulicy, należał do Amerykanki pochodzenia ukraińskiego, Switlany Benitskiej. Była to kobieta w średnim wieku, wychowująca samotnie trójkę małych dzieci — jednego chłopca i dwie dziewczynki. Po śmierci męża, Vladimira Benitskiego, pogrążyła się w głębokim smutku i nie potrafiła stawić czoła otaczającej jej rzeczywistości. Dopiero z pomocą psychologów była w stanie odzyskać fizyczną i psychiczną równowagę, która pozwoliła jej wychowywać dzieci tak, jak na prawdziwą matkę przystało.

Naprzeciw domu Switlany Benitskiej znajdowała się posesja państwa van der Laan, małżeństwa pochodzenia holenderskiego. Przybyli do Norwich jakieś dwa lata temu, ale wyraźnie tęsknili za swym krajem i wspominali go przy każdej możliwej okazji. Mieli dwójkę dzieci w wieku pięciu i siedmiu lat, które każdego dnia biegały po ulicy, wykrzykując po holendersku bliżej niezidentyfikowane słowa. Państwo van der Laan mieszkali pod numerem czterdzieści osiem.

Co ciekawe, posiadłość znajdująca się tuż obok od wielu lat stała pusta. Nikt tam nigdy nie zaglądał i tak naprawdę nie było wiadomo, do kogo wcześniej należała. Nawet Pat Johnson nie mogła sobie przypomnieć, aby ktoś kiedykolwiek w niej mieszkał. Pomimo że budynek był dość zaniedbany, nikt nie miał wątpliwości, iż dawniej mieszkała w nim niezwykle zamożna rodzina. Duży ogród przed wejściem, dwa piętra i poddasze, miejsce garażowe na co najmniej dwa samochody. Wszystko to mówiło samo za siebie. Niestety, o historii tego domu nikt nigdy nie słyszał.

Tuż obok znajdowała się posiadłość z numerem czterdzieści cztery, którą zamieszkiwał Włoch o niezwykle wybuchowym temperamencie. Francesco Accardo był mężczyzną grubo po trzydziestce, lecz nadal stanu wolnego. Jako kolekcjoner japońskich mieczy katana prowadził niezwykle aktywne życie, rzadko bywał w domu i jeszcze rzadziej wyjeżdżał na wakacje.

Dom z numerem czterdzieści dwa, który był już ostatnim po prawej stronie ulicy, należał do niezwykle sympatycznego małżeństwa — państwa Choisy. Nie mieli dzieci, ale fakt ten nie przeszkadzał im w czerpaniu radości z życia i nawiązywaniu kontaktów z każdym, kto miał na to ochotę. Linda Choisy była kobietą niezwykle gadatliwą. Często rozmawiała sama ze sobą i wiecznie narzekała na chłodny charakter Jankesów. Miała włosy upięte wysoko na czubku głowy, a jej brązowa od słońca twarz próbowała przebić się przez grubą warstwę makijażu. Erik Choisy był natomiast człowiekiem spokojnym, zrównoważonym i niezwykle pogodnym. Uwielbiał dobre towarzystwo i chętnie opowiadał dowcipy. Od kilkunastu lat pracował jako dyrektor biblioteki publicznej w Norwich.

I to byli już wszyscy mieszkańcy ulicy Otis. Nic więc dziwnego, że znali się dobrze. Warto jednak zaznaczyć, iż pomimo tak bliskiego sąsiedztwa, każdy zajmował się własnymi sprawami. Każdy, za wyjątkiem Pat. Ona bowiem jako jedyna miała więcej wolnego czasu, a prywatne życie sąsiadów stanowiło dla niej nie lada atrakcję. O wszystkich mieszkańcach Otis Street miała już wyrobioną opinię, lecz ciągle poszukiwała nowych szczegółów, aby w przekonaniu tym się utwierdzić.

Dzień był upalny. Gorzka czekolada rozpuszczała się w dłoni, a słońce przypiekało coraz bardziej. Zbliżała się pora obiadowa, więc Pat postanowiła wrócić do domu. Coś ją jednak zatrzymało. Jakiś dziwny cień po drugiej stronie ulicy.

„Czyżby ten Włoch już wrócił z pracy?”, pomyślała zdziwiona.

Nie, to nie był Włoch. To jakiś nieznajomy. W dodatku miał na sobie garnitur.

„Co za głupota”, stwierdziła Pat. „Przy takiej pogodzie ludzie chodzą prawie nadzy. Tylko idiota mógłby włożyć garnitur. I to w dodatku czarny.”

Niemniej jednak wszystko się zgadzało. Do posesji numer czterdzieści sześć zbliżył się mężczyzna w czarnym garniturze. Otworzył bramę wjazdową i wszedł do środka.

„Czego on szuka w tej ruderze?”, zastanawiała się Pat. „Chyba nie myśli, że tam ktoś mieszka.”

Po chwili mężczyzna znikł za żywopłotem i ślad po nim zaginął.Rozdział 2

„Kiepsko to wygląda”, pomyślał Ferenc, patrząc na dom z numerem czterdzieści sześć. „Co mnie podkusiło, aby kupić tę starą rupieciarnię… Przecież mogłem pozwolić sobie na coś znacznie lepszego. I w dodatku jest tak gorąco”, myślał, wchodząc na teren posesji.

Dom ze wszystkich stron otoczony był wysokim żywopłotem, którego niewątpliwie nikt od dawna nie ścinał. W ogrodzie rosło pełno chwastów, a na ganku leżał stos rupieci. Na pierwszy rzut oka było widać, że przez lata nikt tu nie zaglądał. Dom jednak wydawał się spory i rokował nadzieje na przyszłość. Po lekkim odświeżeniu powinien odzyskać dawną świetność i stać się odpowiednim miejscem dla młodego kawalera.

Ferenc Molnár był bowiem kawalerem. Miał trzydzieści cztery lata, ale do tej pory nie spotkał na swej drodze kobiety, dla której mógłby poświęcić ten wspaniały stan, jakim jest wolność. Patrząc jednak prawdzie w oczy, w ogóle nie miał szczęścia do kobiet. Wszystkie jego związki, których w sumie było trzy, kończyły się zaledwie po kilku miesiącach i nikt nie potrafił ustalić, gdzie tak naprawdę tkwił problem.

Ferenc Molnár nie należał do mężczyzn, którzy błyszczeli w towarzystwie i zyskiwali sympatię tłumu po kilku minutach rozmowy. Nie garnął się do nawiązywania nowych znajomości, a już na pewno nie narzucał się swoją osobą. Był człowiekiem statecznym i pracowitym. Tuż po ukończeniu studiów objął posadę nauczyciela chemii w jednej ze szkół w Budapeszcie. Los jednak chciał, aby jego życie potoczyło się innym torem.

Kilka tygodni temu okazało się, że Ferenc Molnár odziedziczył spadek po bardzo dalekim członku rodziny, który zmarł na zawał serca i cały swój majątek przekazał właśnie jemu. Wiadomość ta dotarła do niego zupełnie niespodziewanie, wywołując uczucia o bardzo zróżnicowanym charakterze. Z jednej strony, odejście wuja Zoltána nie było czymś, z czego mógł się cieszyć. Pomimo że widział go na oczy zaledwie kilka razy i nigdy nie łączyło ich nic, co można było nazwać więzią, to jednak był on członkiem rodziny. Rodziny, której Ferencowi zawsze brakowało.

Z drugiej jednak strony, ogromny przypływ gotówki w postaci amerykańskich dolarów oraz możliwość zrealizowania tego, o czym do tej pory mógł tylko pomarzyć, przemawiały do niego aż nadto. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką postanowił zrobić, było porzucenie fatalnie płatnej posady nauczyciela oraz wyjazd do Stanów Zjednoczonych.

Gdy tylko dopełnił formalności związanych z otrzymaniem spadku, udał się do agencji nieruchomości w Norwich, gdzie polecono mu kupno starej, niemniej jednak przepięknej willi na Otis Street. Zapewniano, iż była to posiadłość duża, przestronna i niezwykle atrakcyjna. Szybko skontaktowano się z właścicielem, który jeszcze przed negocjacjami zaproponował zejście z ceny o dwadzieścia procent. Ferenc, pomimo że posiadłości nie widział, postanowił skorzystać z okazji i nabyć dom za niewielkie pieniądze. Właściciel zapewniał, iż siedem lat temu wszystko zostało odnowione, jednak Ferenc i tak miał co do tego spore wątpliwości.

„W takich miejscach zawsze jest coś do poprawienia”, twierdził.

Gdy po raz pierwszy przekroczył próg domu, zaniemówił z wrażenia. Jego oczom ukazały się bowiem duże, przestronne pomieszczenia po brzegi wypełnione intensywnym światłem słonecznym. Pomieszczenia ciepłe, przytulne. Takie, w których człowiek od razu czuł się jak u siebie.

Piękne, szerokie schody prowadzące na górne piętra domu były wykonane z drewna o najwyższej jakości. Co więcej, w znajdującej się na parterze kuchni, salonie oraz bibliotece dominowały meble o podobnym kolorze i niewątpliwie równie wysokim gatunku. Pomimo że wszystko było zakurzone i zniszczone codziennym użytkowaniem, robiło wrażenie większe niż niejedna nowoczesna rezydencja.

Na pierwszym piętrze znajdowała się sypialnia, pokój gościnny i gabinet. Oprócz dwóch przestronnych łazienek, dom posiadał również poddasze, na które prowadziły kolejne schody, lecz nieco mniejsze i węższe niż te na dole. Wnętrze posiadłości sprawiało bardzo przyjemne wrażenie, niemniej jednak całość wymagała porządnego odświeżenia. Ekipa remontowa, która została powiadomiona już dwa tygodnie temu, miała zjawić się lada dzień.

Ferenc usiadł na jednym z krzeseł, zdjął czarną marynarkę i westchnął. Miał ochotę na krótką drzemkę, ale jako że w domu znajdowały się wyłącznie zakurzone kanapy, chwilowo wolał się do nich nie zbliżać. Podczas gdy w milczeniu analizowal stan swojego najnowszego nabytku, Pat Johnson stała przed drzwiami domu Roberta Franklina i naciskała na dzwonek.

— Co u diabła? — zapytał były więzień, wychodząc przed dom.

— To ja — odparła Pat. — Chodzi o to, że w tej właśnie chwili jakiś obcy kręci się po domu.

— Po jakim domu? — zapytał Franklin.

— Po tamtym domu — rzekła staruszka, wskazując palcem na posiadłość numer czterdzieści sześć.

— A co ja mam z tym wspólnego? — zapytał zdenerwowany.

— Jak to co? Musisz to sprawdzić.

— Nic nie muszę. I gówno mnie to obchodzi — powiedział chłodno i zatrzasnął drzwi.

Staruszka poczuła się urażona. Chciała jeszcze raz nacisnąć na dzwonek i wręcz nakazać mu, aby jako mężczyzna dokładnie wszystko sprawdził, lecz w ostatniej chwili zrezygnowała. Wpadła bowiem na lepszy pomysł. Wróciła do siebie i zadzwoniła na policję. Patrol przyjechał po trzech minutach i zatrzymał się przed domem Pat. Robert Franklin wyjrzał przez okno i zaklął pod nosem:

— Starucha próbuje mnie wrobić w jakieś włamanie…

Pat tymczasem stała przed domem i dyskutowała z policjantami. Krótko wyjaśniła, o co chodzi i pomarszczonym palcem wskazała na posesję po drugiej stronie ulicy.

— Zaraz to sprawdzimy, droga pani — zapewnił jeden z policjantów.

Mężczyźni poszli we wskazanym kierunku i zaczęli rozglądać się po okolicy. W końcu podeszli do drzwi i nacisnęli na dzwonek. Ferenc siedział w tym czasie na krześle i spoglądał w sufit. Kiedy usłyszał nieznany dźwięk, zerwał się na równe nogi i próbował zrozumieć, skąd dobiegał. Po chwili był już przy drzwiach.

— O co chodzi? — zapytał, widząc przed sobą dwóch policjantów.

— Dzień dobry, panu. Jesteśmy jednostką patrolującą. Dostaliśmy zgłoszenie o włamaniu.

— O włamaniu? A niby gdzie?

— Do tego domu.

— To chyba jakieś nieporozumienie.

— Jeden z mieszkańców widział obcych kręcących się przy posesji. Czy wiadomo coś panu na ten temat?

— Nic a nic. Przyjechałem tu przed kwadransem i nie widziałem nikogo.

— Do kogo należy ten dom? — zapytał starszy policjant.

— Do mnie.

— Czy przyjechał pan może w czarnym garniturze? — dopytywał się młodszy.

— Tak, ale to chyba nie jest przestępstwo.

— Nie. Jednak to o pana chodzi.

— O mnie?

— Jedna z sąsiadek widziała, jak wchodził pan do środka. Zadzwoniła do nas i nalegała, żebyśmy to sprawdzili.

— No cóż… — powiedział Ferenc. — Miło, że sąsiedzi mają oczy otwarte.

— Kiedy pan się wprowadził? — zapytał ponownie starszy policjant.

— Jestem tu po raz pierwszy.

— Rozumiem. Przepraszamy za najście — odparł policjant i zaczął oddalać się od wejścia. Drugi poszedł w jego ślady i po chwili na zewnątrz nie było już nikogo.

„Dziwne”, pomyślał Ferenc. „Przyjeżdżam tutaj i od razu wzbudzam podejrzenia. Może powinienem pójść do wszystkich i po prostu się przedstawić? Ulica nie jest długa, a domów zaledwie kilka. Nie… Na pewno wezmą mnie za wariata… W dzisiejszych czasach rzadko kto decyduje się na coś takiego. Ale z drugiej strony, chyba nie mam wyjścia. Poza tym, to tylko zwykła grzeczność. Przedstawię się i pójdę. A gdyby tak jeszcze… Hmm… To w sumie nie jest głupi pomysł”, stwierdził Ferenc i chwilę później wybiegł z domu w pośpiechu.Rozdział 3

Arvanita Guri była w trakcie gotowania. Jej kuchnia przypominała prawdziwe pobojowisko, na którym rozegrała się już niejedna bitwa. Na stole leżały garnki, dwie duże patelnie, deska do krojenia, kilka noży i trzy talerze. Blat kuchenny nie wyglądał lepiej. Pokryty był stosem najróżniejszych produktów potrzebnych do przygotowania dania, którego finalnej postaci Arvanita sama nie potrafiła sobie wyobrazić. Stała przy oknie w dużym, białym fartuchu i usilnie wpatrywała się w książkę kucharską.

— Tak to jest, kiedy człowiek nie nauczy się gotować za młodu — skomentowała, przewracając kolejną kartkę.

W tej chwili rozległ się dzwonek. Gospodyni aż podskoczyła, jako że o tej porze dnia nie spodziewała się nikogo. A ściśle mówiąc, nikt nigdy nie przychodził do niej bez zapowiedzi.

„Może to listonosz”, pomyślała, biegnąc w kierunku drzwi.

Otworzyła je spontanicznie, bez wcześniejszego sprawdzenia, kto znajdował się po drugiej stronie. Życie na Otis Street przyzwyczaiło ją spokoju i nauczyło ufać ludziom. Ulica była bezpieczna i nigdy nie wydarzyło się tu nic, co mogłoby nakłonić ją lub kogokolwiek innego do podjęcia jakichkolwiek środków ostrożności. Pomimo ogromnej pewności siebie, Arvanita wzdrygnęła się, kiedy przed wejściem zobaczyła nieznajomego mężczyznę.

— O co chodzi? — zapytała podejrzliwie.

— Dzień dobry. Przepraszam, że zakłócam spokój w sobotę, ale chciałbym się przedstawić. Nazywam się Ferenc Molnár i jestem nowym mieszkańcem Otis Street.

— Doprawdy? Jest pan znajomym Switlany?

— Kogo, przepraszam?

— Nieważne. To bez znaczenia. Gdzie dokładnie pan mieszka?

— Naprzeciwko pani. Pod numerem czterdzieści sześć.

— W tej dziurze? — zapytała Arvanita z niedowierzaniem. — Przecież tam się nie da mieszkać!

— Jeszcze nie — przyznał Ferenc. — Ale to się zmieni.

— Ciekawe. Planuje pan remont?

— Tak. I to lada dzień. Ale nie przyszedłem tu po to, aby zawracać pani głowę swoim domem. Po prostu chciałem się przedstawić i zaprosić panią na przyjęcie.

— Jakie przyjęcie? — zapytała ze zdumieniem.

— Przyjęcie to może zbyt duże określenie. Raczej na skromny poczęstunek, który planuję zorganizować dokładnie za dwa tygodnie.

— A z jakiej to niby okazji?

— Z okazji mojego przyjazdu. Chciałbym bliżej poznać wszystkich mieszkańców tej ulicy. Pani jest pierwszą osobą, z którą rozmawiam.

— Dlatego, że mieszkam naprzeciw? — zapytała rozbawiona.

— Szczerze mówiąc, pukałem już do domu obok, ale nie zastałem nikogo.

— Mówi pan o numerze czterdzieści siedem?

— Zgadza się.

— To dom Switlany. Mieszka tam ze swoimi dziećmi i nigdy nie otwiera drzwi obcym.

— Jak mogę z nią porozmawiać? Zależy mi, aby poznać wszystkich.

— Zamienię z nią słówko w pana imieniu i jakoś was skontaktuję. Innej drogi nie ma.

— Doskonale. Dziękuję za pomoc. A czy pani przyjmuje moje zaproszenie?

— Tak. Ale nie ukrywam, że przyjdę głównie po to, aby zobaczyć, co udało się panu zrobić z tą ruderą.

— Wewnątrz dom jest piękny — zauważył Ferenc. — Kilka drobnych zabiegów, a i z zewnątrz będzie jak nowy.

— Życzę powodzenia — odparła dziewczyna, starając się ukryć uśmiech.

— Dziękuję. Było mi bardzo miło, pani…

— Arvanita. Arvanita Guri — rzekła oficjalnie.

— Zatem w sobotę za dwa tygodnie. Zapraszam na godzinę dwunastą.

— Będę pamiętać.

— Cieszy mnie to. Przepraszam, że zabrałem tyle czasu. Już sobie idę. Czeka mnie jeszcze kilka wizyt — wyjaśnił Ferenc, powoli schodząc z ganku.

— Nie jestem pewna czy sobota to odpowiedni dzień na zaproszenia. Państwa Choisy i państwa van der Laan prawdopodobnie nie będzie w domu. Wyjeżdżają na weekendy poza miasto i wracają dopiero w niedzielę. Pozostali powinni być u siebie.

— To cenna informacja. W takim razie zobaczę, co da się zrobić.

Jak się okazało, Arvanita miała rację. Ferenc odwiedził kolejne domy na Otis Street, ale dwa z nich były kompletnie puste. Tak czy inaczej, udało mu się złożyć wizytę Robertowi Franklinowi, Pat Johnson, zastał również Francesco Accardo.

Były więzień zrobił na nim całkiem przyzwoite wrażenie. Obaj panowie wymienili między sobą grzeczności i Franklin chętnie zgodził się na uczestnictwo w przyjęciu. Pat Johnson od samego początku była bardzo podejrzliwa i nie chciało jej się wierzyć, że ktoś zainteresował się tym starym domem po drugiej stronie ulicy. Ferenc zatem musiał bardzo się postarać, aby starsza pani przyjęła jego zaproszenie. W końcu wszystko poszło dobrze i Pat oświadczyła, że będzie obecna na przyjęciu. Najmilej jednak wspominał wizytę u Włocha, który z miejsca zaprosił go do środka i z wielkim entuzjazmem zaczął pokazywać swoją bogatą kolekcję japońskich mieczy. Co więcej, zaproponował pomoc przy remoncie domu, czego Ferenc w ogóle się nie spodziewał. Panowie wypili razem po kieliszku limoncello i zjedli kilka pączków, które Francesco kupił z samego rana.

Darmowy fragment
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: