Moscoviada. Powieść grozy - ebook
Moscoviada. Powieść grozy - ebook
"Moscoviada. Powieść grozy" to opowieść o jednym dniu z życia literata o dziwnym jak na ukraińskiego poetę imieniu Otto von F. w Moskwie. Niezwykła mieszanka kilku stylów prozatorskich: "czarnego realizmu", thrillera, parodii love story, autobiografii, pamfletu politycznego.
"Sposób, w jaki autor oprowadza po rozpadającej się, koszmarnej Moskwie u progu lat 90., jest na tyle błyskotliwy, że przestajemy się bać. Powieść grozy? Wolne żarty. Toż to najprawdziwsza księga śmiechu!".
Dariusz Nowacki, "Polityka"
"Pełne dowcipu i czarnego humoru wstawki socjologiczne, zwłaszcza sceny barowe, odsłaniają potworność i absurdalność systemu, w którym dla garstki społeczeństwa wszystko jest w zasięgu ręki, dla pozostałych ludzi marzenia redukują się do życzenia, by dożyć do jutra".
Maria Ziemianin, "Gazeta Krakowska"
"'Moscoviada' - ten tytuł odsyła do dwóch naraz znaczeń: to z jednej strony 'podróż po Moskwie', peregrynacja, błąkanie się po jej nad- i podziemnych ścieżkach, a z drgiej - tak jak w 'Iliadzie' - to 'wojna' z umieszczonym w tytule miastem, zmagania z jego ciążącym bohaterowi duchem".
Jerzy Jarzębski, "Tygodnik Powszechny"
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-687-7 |
Rozmiar pliku: | 771 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 1987 roku wraz z Wiktorem Neborakiem i Ołeksandrem Irwańcem założył grupę poetycką BuBaBu.
Jest także redaktorem (wraz z Jurijem Izdrykiem) pism literackich jeszcze do niedawna wydawanych w Stanisławowie: „Czetwer” i „Perewał”.
W Polsce ukazały się Rekreacje (1994, drugie wydanie 1996) i zbiór esejów Erz-herz-perc (1996).Mieszkasz na szóstym piętrze, ściany poobwieszałeś Kozakami i działaczami Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej, z okna widzisz moskiewskie dachy, smętne topolowe aleje, wieży telewizyjnej w Ostankino nie widzisz — widać ją z pokojów, znajdujących się po drugiej stronie korytarza — ale jej bliskość odczuwasz w każdej chwili; promieniuje z niej coś bardzo usypiającego, jakieś wirusy znużenia i apatii, i dlatego rano w żaden sposób nie możesz się obudzić, przechodzisz od jednego widzenia sennego do następnego, jak z kraju do kraju. Śpisz zapamiętale, najczęściej do jedenastej, póki Uzbek za ścianą nie włączy na cały regulator odurzającej orientalnej muzyki „adin pałka, dwa struna”. Przeklinając bez złości naszą nieszczęsną historię, przyjaźń narodów i układ związkowy dwudziestego drugiego roku, uświadamiasz sobie: dłużej spać nie można. Tym bardziej że Żyd za inną ścianą powrócił już z wyprawy po sklepach, kolejny raz nakupiwszy, powiedzmy, rajstop dla swojej niezliczonej starozakonnej rodziny z Birobidżanu, dla wszystkich jej pokoleń. Teraz w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zasiądzie do pisania nowych wierszy w średniowiecznym języku jidisz i rzeczywiście je napisze — całych siedem wierszy przed obiadem, i jeszcze trzy po południu. I wszystkie one zostaną wydrukowane w czasopiśmie „Sowietisch Heimland” jako żywe świadectwo bezustannej troski państwa o kulturę małych narodów.
Żyd za ścianą żywo i dotkliwie przypomina ci, sukinsynu, o tym, że i ty powinieneś coś robić — kupować rajtki, pisać wiersze. Ty jednak leżysz w łóżku i po raz kolejny studiujesz portret dyktatora Petruszewycza, a orientalna muzyka za ścianą staje się coraz bardziej namiętna i monotonna, cieknie jak woda w kanałach irygacyjnych, jest to zresztą wielki marsz z wielbłądami i słoniami, bawełniane plantacje, blues dla mafii konopnej.
I ty, ukraiński poeta Otto von F., fizycznie wręcz czujesz, jak gryzie cię sumienie, jak wyżera w tobie coraz większe dziury, aż wreszcie kiedyś wyjdziesz na korytarz akademika zupełnie podziurawiony, przezroczysty i nawet żaden Kałmuk nie przywita się z tobą.
Ale nie ma na to rady — twoje wiersze pozostały zapewne w powietrznych przestrzeniach Ukrainy, bo te moskiewskie okazały się zbyt nieprzenikliwe dla ich słowiczych tonów.
Po korytarzu już od dawna łażą tubylcze postacie, ściślej mówiąc, są to pisarze, i to w dodatku pisarze z „najdalszych zakątków” Związku Radzieckiego, tyle że nie przypominają twórców literatury, lecz raczej literackie postacie. I to postacie literatury grafomańskiej, wypichconej wedle nudnych przepisów wielkiej tradycji realistycznej.
Rozróżniasz ich pisarskie głosy — a każdy z nich, jeśli wierzyć referencjom z miejsc poprzedniej działalności, „obdarzony jest własnym niepowtarzalnym głosem, którego nie można pomylić z żadnym innym” — otóż te niepowtarzalne korytarzowe głosy mówią coś do siebie, krzyżują się, przecinają, kopulują, donoszą, że kipi czajnik, wyśpiewują „nie-syp-mi-soli-na-ranę”, cytują Wysockiego (Żwanieckiego), zapraszają kogoś na śniadanie, informują, że lafirynda z zaocznych (drugie piętro, pokój 303) nocowała dzisiaj w 727, i temu podobne.
W nierozerwalnym dialektycznym zespoleniu z głosami pozostają też zapachy — bukiet zsypu akademika, przetrawionego alkoholu i spermy. Syczą patelnie, brzęczą wiadra, klucze, trzaskają drzwi, bo — nawiasem mówiąc — dziś sobota i nie ma wykładów, więc żadne ścierwo nie zmusi mnie, żebym robił coś, na co nie mam ochoty. I niech wszyscy idą do diabła.
I tak stopniowo wnikasz w rzeczywistość, pamiętając, że gorącej wody może już nie być, że lafirynda z 303 nocowała nie w 727, jak błędnie głoszono na korytarzu, lecz w 729, że któryś z Czeczeńców (a najpewniej wszyscy Czeczeńcy razem wzięci) wyłomotał wczoraj w windzie nauczyciela wuefu Jaszę, że rosyjski poeta Jeżewikin mieszkający w przeciwległym skrzydle wczoraj po raz piąty pojawił się w telewizji i w swym wystąpieniu dziewięciokrotnie użył słowa DUCHOWOŚĆ, osiem razy natomiast wycierał wierzchem dłoni pot ze skacowanego czoła, że warto by zadzwonić do domu, że we wtorek rozpocznie się sesja Rady Najwyższej, że ukraiński przekład Sonetów do Orfeusza jest chyba najwierniejszym jaki znasz, że drugi rok twojej moskiewskiej biografii dobiega końca, a ty do dziś nie zdążyłeś jeszcze odwiedzić baru piwnego na Fonwizina, pamiętając o wszystkich tych absolutnie nie związanych ze sobą rzeczach, jak również o mnóstwie innych rzeczy, w żaden sposób nie związanych z poprzednimi, mimo wszystko wstajesz i — pokręciwszy się chwilę w samych majtkach po pokoju, rzuciwszy okiem na wciąż ten sam beznadziejny pejzaż za oknem z tymi samymi topolami i ciężkimi, mrocznymi, deszczowymi chmurami, zmuszasz się do ćwiczeń fizycznych — raz, dwa — dopóki nie zabolą mięśnie, zupełnie jakby do tego sprowadzało się jedyne uzasadnienie istnienia twojego i całej Moskwy, co więcej — w ogóle twojego istnienia na świecie. Nawiasem mówiąc, dosyć marnego istnienia, które Ten Ktoś w Górze mógłby zlekceważyć, gdyby nie tych kilka udanych wersów w paru w zasadzie nieudanych wierszach, co i tak, rzecz jasna, jest niczym wobec wielkiej sprawy narodowej.
A oto niektóre ze wspomnianych postaci. Ich to głosy tak rozdrażniły cię rano, że teraz możesz się z nimi policzyć, von F. Postaraj się przedstawić je możliwie jak najzgryźliwiej, stary.
Proszę bardzo. Dwie kobiety, dwa kwiaty z najgłębszych prowincji Wielkorosji. Dwie poetessy, czy też raczej dwie poetki, nie, przepraszam — dwaj poeci, bo obecnie w ich środowisku do dobrego tonu należy powtarzanie za Cwietajewą — Achmatową (Gorenko?), że słowo „poeta” nie ma rodzaju żeńskiego, w związku z czym ja, stary zboczeniec, oczyma wyobraźni widzę już cały ten babiniec z dorodnymi penisami i — co najważniejsze — z jądrami w odpowiednim miejscu.
Ale nie w tym rzecz. Oto dwie kobiety z dwu równie zapadłych i równie oddalonych od Moskwy całkiem różnych Rosji. Dwie zazule-łabędzice, z których jedna jest trochę po czterdziestce, a drugiej czterdziestka niebawem stuknie. Któraś z nich jest mężatką, a któraś nie, ale która — zapomniałem.
To ekspozycja. Teraz rozwinięcie. Obie zbyt wiele złożyły w ofierze na tym ołtarzu. Dostać się tutaj każda z nich pragnęła przez połowę życia. Trafić do Moskwy na całe dwa lata! Trafić do Moskwy, gdzie niewątpliwie zostaną w końcu zauważone i wyniesione pod niebiosa! Trafić do Moskwy, aby pozostać w niej na wieki! Być w niej pochowaną (skremowaną!). Trafić do Moskwy, gdzie generałów, sekretarzy, cudzoziemców, patriotów, bioenergoterapeutów od cholery! A co najważniejsze — pełno bananów!
Takie marzenia pojawiają się wraz z dojrzewaniem płciowym. I władczo towarzyszą całemu życiu.
Dla osiągnięcia takiego celu warto było przejść przez wszystkie piekielne kręgi zasranych prowincji. Snuć intrygi. Wydzwaniać. Częstować. Sypiać z impotentami.
Po wielu latach porażek i rozpaczy — ziściło się! Stało się! Przyjeżdżają niemal równocześnie, niezależnie od siebie przemierzywszy niezły szmat rosyjskiej równiny. Zawierają znajomość bez cienia obłudy, naprawdę jest im bardzo miło, stały się przecież „siostrami w szczęściu”. Już pierwsza wymiana zdawkowych uwag ujawnia wspólne upodobania: Jesienin, a nie Pasternak, Rubcow, a nie Brodski, młodzieżowe sukienki z poliestru: z przodu i na plecach wymyślny karczek, w szwach karczku z przodu kieszonki z zamkiem błyskawicznym, na plecach wewnętrzny fałdzik, no i pasek jako niezbędne dopełnienie wszystkiego. Jeszcze tego samego dnia, podniecone słodkim przeczuciem totalnej zmiany na lepsze, idą razem pod Puszkina — złożyć kwiaty, tak po prostu, od siebie. Bo obie kochają Puszkina, a nawet uważają go za największego rosyjskiego poetę, za swego mistrza. Puszkin w zadumie przygląda się czubkom swoich butów. W dole, pod nim, chłopcy w szarych mundurach i czarnych beretach tłuką jakichś nie strzyżonych masonów, którzy sami siebie nazywają „związkiem demokratycznym”. Oburzone w imieniu Puszkina prowincjuszki jadą zameldować się w akademiku.
Komendant okazuje się być Czuczmekiem, ściślej mówiąc, Dagestańczykiem, ale dość młodym jeszcze Dagestańczykiem: fizycznie dobrze rozwinięty, ramiona szerokie, pierś bez wątpienia pokryta bujnym włosiem, trzydzieści cztery lata, jakoś udaje mu się do każdej puścić oko, ale tak by druga tego nie dostrzegła, zęby równe, czarne oczy, Ramazanow Murtaza, a może nawet całkiem na odwrót: Murtazajew Ramazan.
Ramazan (Murtaza?) proponuje pokoje na szóstym piętrze. Każdy może stać się ich mieszkaniem. Jest pokój z oknami na monopolowy, ale jest też z oknami na warzywny. Jest pokój z parkietem z klepki najnowszego typu. Jest też pokój z rozbitym oknem. Jest jeden tuż przy toalecie. Każdy na swój sposób nęcący.
Ale jest wariant, na który obie przystają bez wahania. To tak zwany „segment”, dwa sąsiadujące ze sobą pokoje oddzielone od reszty świata wspólnym przedpokojem. Doskonale! Wprowadzają się i od razu jedna drugą zaprasza na herbatę. I rozmawiają do późnej nocy o Puszkinie, o Jelcynie, recytują z pamięci swoje wiersze, wymieniają komplementy, następnie własne tomiki, wydane w obwodowych wydawnictwach na papierze makulaturowym. I najmniejszej nawet aluzji do miłości lesbijskiej.
Tak oto doszliśmy do kulminacji.
A rozwiązanie? Im dalej, tym silniej dociera do każdej z nich, że popełniły horrendalne głupstwo. „Segment” okazał się pułapką. Pułapką na głupie krowy, które Bóg jeden raczy wiedzieć po jaką cholerę przywlokły się do tego bajzlu. Ich największe nieszczęście polega na tym, że nie dorosły do seksu grupowego. To dlatego nie udaje im się jednak uwieść ani generała, ani Dagestańczyka. I w ten sposób, kontrolując się nawzajem, żyją zupełnie jak mniszki, wściekając się po cichu i zgrzytając zębami, a niegdysiejsza prawdziwa przyjaźń przeradza się w ledwie skrywaną, z każdym dniem bardziej oczywistą, bezdenną i czarną nienawiść.
Z piątku na sobotę śniło mi się, że jadłem kolację z królem Ukrainy Olelkiem Drugim (Dołgorukim-Rurykowiczem). Siedzimy sobie we dwójkę przy artystycznie zastawionym stole w barokowej loggii z błękitnego kamienia, od czasu do czasu dyskretnie pojawiają się służący, przeważnie Hindusi albo Chińczycy, z pozłacanymi tryzubami na wyłogach fraków, niepostrzeżenie zmieniają półmiski i talerze, potrawy, noże, widelce, szczypce do łamania pancerzy skorupiaków, pincety do wydobywania małży, skalpele do rozcinania żab i równie niepostrzeżenie, bez zbędnych odgłosów się oddalają. Z loggii roztacza się wspaniały widok: w dole słońce zdaje się osiadać gdzieś na wodach jasnego jeziora, a niedostępne szczyty Alp albo — jak już idziemy na całość — samych Pirenejów wybuchają blaskiem, odbijając ostatnie promienie zachodzącego słońca. My zaś z królem popijamy najrozmaitsze wykwintne wina, koniaki, nalewki oraz starki i gawędzimy sobie o tym i owym.
— Wasza Królewska Miłość — zwracam się do niego z całym szacunkiem — Władco i Rządco Rusi-Ukrainy, Wielki Książę Kijowski i Czernihowski, Królu Halicki i Wołyński, Hospodarze Pskowski, Przemyski i Koziatyński, Herzogu Dnieprodzierżyński, Perwomajski i Iljiczowski, Wielki Chanie Krymski i Izmailski, Baronie Berdyczowski, Obydwu Bukowin i Besarabii, a także Nowej Askanii i Kachowki Zwierzchniku, Dzikiego Pola i Czarnego Lasu Archiseniorze, Kozaków Dońskich, Berdiańskich i Krzyworozkich Hetmanie i Patronie, Hucułów i Bojków Niezmordowany Owczarzu, Panie Wszego Ludu Ukrainnego z Tatarami i Pieczyngami włącznie, jak również z Małochochłami i Barszczojadami, ze wszystkimi Mołdawianami i Zaprzedańcami w Ziemi Naszej Będącymi, Wielkiej oraz Małej Słobożańszczyzny, a także Wewnętrznego i Zewnętrznego Tmutorakania Patronie i Pasterzu, potomku przesławnego rodu tysiącletniego, słowem, Monarcho nasz wspaniały i dostojny, Wasza Miłość, czy nie byłoby życzeniem Waszym na wieki zapisać się złotymi zgłoskami w pamięci powszechnej i wszechludzkiej?
— Chciołbyk — powiada Olelko Drugi — jeno bez jakie postempowania?
— A bez takie postempowania — odpowiadam — bez jakie wszytcy króle sławy wiecznej nieprzemijająco i zacnie dostąpili.
— To może bez prowadzone wojny? — zapytuje Olelko, ściągając swoje tysiącletnie brwi i rasowe czoło marszcząc.
— Bez wojny to i dureń może, Panie mój, i prezydent potrafi.
— Tedy bez prawa mondre i ułożenia roztropne, przywileje i deklaracje sprawiedliwe — zgaduje Olelko.
— I to do dupy, Wasza Miłość, dla takich rzeczy to szaleńcy istnieją albo posłowie w parlamencie — dalej staram się go zaintrygować.
— To już chyba bez wielość szkandalną małżonek i nałożnic, bez pijaństwa huczne i bijatyki zadziorne, bez rozkosze i obżarstwa nieumiarkowane oraz insze niepoważne niepotrzebności?
— I to już było, Wielki Książę, komuchów i tak nie przewyższycie — morduję go jak mogę.
— No to nie menczże mie i powiadej, bez jakie tedy postempowania? — trochę prosi, a trochę już nakazuje Olelko Drugi.
Służący Malaj uprząta ostatnie talerze, wazę z żywymi, jeszcze piszczącymi, nie dojedzonymi ostrygami, puste butelki po małmazji, imiglikosie i keller-geistrze. Natomiast sługa Etiopczyk przynosi świece w brązowych kandelabrach oraz hebanowe pudełko, po brzegi wypełnione cygarami najlepszych gatunków. Nadchodzi zmierzch. Skądś z alpejskich połonin dolatują aromatyczne zapachy. U stóp loggii szemrze fontanna, a może źródło. Dwójka małych Murzynków prowadzi pod ręce ślepego starca-bandurzystę. My z królem zapalamy, a bandurzysta, usiadłszy na kamiennym występie obok płaskorzeźby z tańczącym faunem, ledwie słyszalnie przebiera palcami po strunach. Na niebiosach pojawiają się pierwsze gwiazdy.
— To powiadajże, draniu, co żeś chciał mnie naraić?! — zaczyna kipieć król, rozdrażniony moim znaczącym pykaniem z cygara.
— Bądźcie, Wasza Niepodzielność, cierpliwi i pobłażliwi — powiadam na to. — Starajcie się nawet gównianego, nikczemnego robaczka nie obrazić. W niedzielę bądźcie zawsze na mszy świętej, ale i o codziennych modlitwach nie zapominajcie. Darujcie, Panie, biednym majątki swoje, rozdawajcie uśmiechy wdowom i sierotom, bezdomnych szczeniąt nie zabijajcie. Myśli swe kierujcie na rzeczy wielkie i piękne, takie jak na przykład moja poezja. Czytajcie poezje moje, spożywajcie ciało moje, pijcie krew moją. Ufundujcie mi, Wasza Miłość, stypendium, powiedzmy, w markach i wyślijcie mnie w podróż dookoła świata. Po pół roku Najjaśniejszy otrzyma ode mnie taki panegiryk, że ponad wszystkich monarchów Was wyniesie. Minie kolejne pół roku — lud Ukrainy zażąda Waszego powrotu i w wyniku pomyślnie przeprowadzonego referendum wjedziecie do Kijowa białym cadillakiem. Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam: ufundujcie mi stypendium!
Ślepy bandurzysta coś sobie ciągle gra, gada, opowiada. W dole woda w wiecznie zielonych zaroślach mirtu szumi i wzywa w podróż dookoła świata. Gwiazdy na niebiosach robią się coraz większe, są coraz bliższe, można nawet rozróżnić na nich jakieś miasta, baśniowe manzanillowe lasy, niezwykłe pałace, kolumny, wieże. Ich blask obiecuje tak wiele, że chciałoby się wyskoczyć z loggii na łeb na szyję i — jak powiedział poeta — umrzeć choćby troszeczkę.
— Bo nie ma na tym świecie nic tak niepotrzebnego, bezsensownego i komicznego jak dobra poezja, ale równocześnie nie ma na tym świecie nic, co by było tak niezbędne, znaczące i doskonałe jak ona właśnie, Wasza Arcyukraińskość. Raczcie zważyć, Panie, na historię wszystkich wielkich narodów, a sami przekonacie się, że jest to historia ich poezji. Zważcie również na historię narodów niewielkich. Tych, których jutro już nie będzie. Zważcie i odpowiedzcie mi, proszę: kto komu jest bardziej potrzebny — królowie poetom czy poeci królom? Cóż warci są królowie bez poetów? Czyż nie istnieją z Bożej łaski królowie tylko dlatego i tylko po to, by utrzymywać poetów z Bożej łaski?
Szumią platany w gęstniejącym mroku, palą się świece nierównym płomieniem, dzwonią klasztory, śpiewają idące dziewczęta. Nieznane wieczorne ptaki, może nawet i nietoperze, latają wokół loggii. Z dalekich gór dolatują słodko-niepokojące wonie.
Król dopija dobrze zmrożonego szampana z kielicha na wysokiej masońskiej nóżce i rzecze — z wolna, mądrze, znacząco:
— A wiesz, jak po hiszpańsku będzie chuj?
— Jak, Wasza Miłość? — pytam bezmiernie zaciekawiony.
— Pinga! — woła król i klaszcze w dłonie.
Wówczas dwaj senegalscy drągale chwytają mnie za ramiona i wyrzucają z loggii w dół. Lecąc, przypominam sobie znienacka, że prawdziwe jego nazwisko brzmi: „Andegaweński”. Kalecząc sobie mordę o wiecznozielone zarośla, słyszę, jak ślepy bandurzysta z siwym kosmykiem gorzko zaszlochał.
Krzywiąc się i spluwając, wściekle samego siebie nienawidząc, przypominasz sobie tamten sen, próbując wymęczyć na podłodze dzienną dawkę ćwiczeń siłowych. Tak właśnie trzeba się sprzedawać! Bezpardonowo, bezczelnie, cynicznie. „Ufundujcie mi, Wasza Suwerenność, stypendium, ufundujcie mi sty...” Cóż za podłe i nędzne lokajstwo ducha, cóż za sprostytuowanie wewnętrzne!
Nareszcie sprawa z mięśniami załatwiona. Teraz pozostaje zebrać niezbędne pod prysznicem manatki i triumfalnie zjechać windą w podziemia akademika, gdzie brygada posiniałych z przepicia sprzątających (Sasza, Sierioża i Arutiun) ma swoją niezawodną kanciapę, nie tyle może do pracy, co do wypoczynku. Ale co oni mają tu do rzeczy?
W korytarzu z daleka machasz ręką do kogoś nieznajomego (to znaczy znajomego, ale nie zidentyfikowanego, ponieważ znajduje się na samym końcu przeciwległego skrzydła, dobrych dwieście metrów od ciebie). Nieznajomy odpowiada ci takim samym machnięciem, również ledwie cię rozpoznając. Nastrój się poprawia. Na windę wcale nie trzeba czekać długo — najwyżej pięć minut. Jadąc w dół, oglądasz na ścianach i podłodze rozmaite napisy, rysunki, wydrapane wyznania — dawne, niedawne i całkiem nowe, krew nauczyciela wuefu Jaszy, wyłomotanego wczoraj za to, że ma „wielkom dupe”, albo za coś w tym rodzaju.
Winda to dla mieszkańców akademika szczególna okazja, by sobie zaszaleć, i to w jakiś niezwykły i oryginalny sposób. O tym, że Czeczeńcy lubią niszczyć w niej swoich wrogów, wiadomo wszystkim, z dzielnicowymi włącznie. O tym, że trzech recydywistów, z których jeden jest słuchaczem seminarium poetyckiego, drugi zaś studentem seminarium duchownego, przeleciało w niej młodą zdolną dramatopisarkę z Nowokuzniecka, też wiadomo wszystkim, z wyjątkiem dzielnicowych. Ale o tym, czego dokonał pisarz jakucki Wasia Moczałkin, wiedzą jedynie wtajemniczeni. Wasia Moczałkin mianowicie, twórca i pionier jakuckiej literatury radzieckiej, student czwartego roku i hodowca jeleni honoris causa, schlał się pewnego razu bełtem jak świnia i przekroczył na parterze próg windy. Nacisnąwszy guzik z numerem odpowiedniego piętra (a Wasi Moczałkinowi, prawdę mówiąc, wisiało, na którym piętrze wysiądzie, albowiem wszędzie przyjmowano go jak brata i kochano), Wasia — wyrażając się górnolotnie — popłynął w górę. Jednak pod wpływem nieodłącznych przy tym zmian kinetycznych nie tyle nie utrzymał się na nogach, co nawet wręcz wywalił się, czy też — jak powiedziałby poeta Jeżewikin — wypierdolił się. Miało to miejsce o dziewiątej wieczorem, a o dziewiątej rano Wasia wciąż jeszcze znajdował się w tejże windzie, jako że wypierdoliwszy się o dziewiątej wieczorem, w tej samej chwili szczęśliwie zasnął i w tym stanie przejeździł w górę-w dół calusieńką noc. Co prawda o pół do pierwszej w nocy nie bardziej trzeźwy niż Wasia białoruski powieściopisarz Jermołajczyk usiłował wyciągnąć druha z windy i ułożyć gdzieś po chrześcijańsku, ale próba zakończyła się tym, że Wasia porządnie narzygał na Jermołajczykowy kołnierz, i ten, machnąwszy ręką na jakiekolwiek zasady moralne, powlókł się zanocować u Alki z amputowaną prawą piersią. I dopiero rano, mniej więcej o pół do dziesiątej, tarmoszeniem udało się wreszcie dobudzić Wasię Moczałkina. Stało się to na parterze, dokładnie tam, gdzie poprzedniego wieczora rozpoczęła się jego baśniowa podróż w pionie. Dochodząc do przytomności po ciężkim śnie hodowcy, Wasia wypełzł jednak z windy i potoczył się witać nowy dzień w barze piwnym na Fonwizina.
Ale oto i ty, Otto von F., jesteś już na parterze. Teraz z windy na lewo i schodami w dół; może i dla ciebie wystarczy gorącej wody w zaplutej i odrapanej łaźni z prysznicami.
W szatni jak zwykle jest ciemno i kiedy starasz się wymacać koło drzwi zamaskowany pajęczyną przełącznik, dostrzegasz, czy też raczej wyczuwasz, że poruszyła się kupa starych szmat w kącie przedsionka. Kupa rusza się coraz bardziej nerwowo, energiczniej, jakby co najmniej tuzin szczurów z tuneli metra, o których tyle ostatnio pisze się w gazetach, znalazło tam sobie schronienie. Ale skudlona brodata gęba, która wraz z rozbłyskiem światła elektrycznego wychynęła z łachmanów, rozpędza twoje biologiczne strachy i wątpliwości: Iwan Nowakowski, zwany Nowokainem, inna wersja: Wania Kain, prześladowany i upośledzony (to jest w poślad przemieniony) literat, wydawca i kulturolog, kloszard, przez ostatnich piętnaście lat próbuje waletować w akademiku, w tym celu wziął nawet cerkiewny ślub w Marjinej Roszczy z zameldowaną w akademiku epileptyczką Wasylisą (czwarty rok, seminarium wariatów), jednak małżeństwo to nosi wyraźne znamiona fikcyjności, jako że Nowokain przeważnie organizuje sobie nocleg pod prysznicami albo w suszarni. Powiadają, że Wasylisa biła go po głowie lampą biurową. Jeszcze inni powiadają, że nie lampą, lecz lutownicą, i nie po głowie, a wpychała mu ją do tyłka. Tak czy inaczej po ulicach posuwa się on lekko rozkołysanym krokiem apoplektyka. Przy czym, jak zawsze gadatliwy, cytuje swe własne wiersze i ogłasza wciąż nowe projekty wydawnicze.
— Słysz, kupi zborniczek — wyciąga spod kupy szmat starą onanistyczną dłoń, w której ściska egzemplarz szarej kserokopii — Wielikolepnyje stichi, Nikołaj Pałkin, rup stojat, iz nich dewianosto kopiejek awtoru...
Przyglądasz się poplamionej miękkiej okładce: Sierija „Russkaja idieja”. Osnowana w 19... g. Nikołaj PAŁKIN. Raspleła kosu bierieza. Nowyje stichi. Izdatielstwo „Trietij Rim”. Na okładce widnieje brzoza, przekreślona gwiazda Dawida i dziarski dwugłowy orzeł, który — jak się zdaje — zaraz wzbije się w powietrze i pofrunie, płosząc okoliczną podniebną faunę z aniołami włącznie potworną nienaturalnością swojego image’u. W czasie kiedy Wania bezustannie o czymś głagoli, to jest cytuje i żartuje, udaje ci się przeczytać pierwszą strofę:
Rossija krowju izoszła...
Za czto, skażytie, Boga radi,
Tierzajut Russkowo Orła
Iudy, stierwaczi i bladi?!
Z rosnącym zachwytem przechodzisz do następnej:
Za czto, Pribałtika, skaży,
Swiatuju Rus’ tak nienawidisz?
Zamri, Eston’! Litwa, droży!
Ty russkij chuj jeszczo uwidisz!
Ale nie wiedzieć czemu słowo „chuj” ktoś przekreślił i napisał nad nim słowo „miecz”, potem i ono zostało przekreślone i ktoś nad nim napisał „czołg”. W milczeniu oddajesz poezję Nowokainowi. Idziesz się wykąpać, ostrożnie i wysoko podnosząc nogi, przeskakujesz brudne, lodowate kałuże na szczerbatej podłodze łaźni. Nowakowski znów nurkuje pod łachmany, aby tam spać dalej albo też zażywać jakiejś innej rozkoszy, rozkoszy samozaspokojenia na przykład.
Cóż to za nagroda, że przynajmniej tu, w brudnych podziemiach, zanieczyszczonych plwocinami, pomyjami, kępkami starych włosów, istnieje gorąca woda, co za drive kompletnie niedostępny umysłom wielu chłopskich i proletariackich pisarzy — myć się przy użyciu mydła, myć zęby! Jakże chciałoby się zostać tu na wieki! Zapomnieć o wszystkim, zamknąć oczy i oddać się wodzie niczym kochance. Większość wierszy stworzyłeś właśnie w gorącej wodzie. Bo to w gorącej wodzie jesteś w stanie być wielkim, dobrym, genialnym i samym sobą jednocześnie. A oni wszyscy niech idą w cholerę.
Za ścianą — w damskiej łaźni — ciągłe śmiechy i chichoty. Wrażenie takie, jakby ich tam było ze czterdzieści tysięcy. Czemu one, kiedy się myją, zawsze tak wrzeszczą, przeklęte lesby? Ani słowa nie można zrozumieć z tego na wpół ptasiego pisku — jakby dziewczyny podczas kąpieli posługiwały się jakimś innym, im tylko znanym językiem. Tajemniczą mową pradawnych czasów matriarchatu. Przepełnioną pogardliwą wyższością wobec nędznego męskiego pomiotu z jego capimi potrzebami i upodobaniami. To dlatego tak nie lubią, kiedy jakieś podłe nasienie o naturze właściciela niewolników próbuje podglądać bądź też, co gorsza, pakuje się do nich w czasie sakralnych ablucji. Takie rzeczy są surowo karane, jak w okultyzmie karze się podstępną kradzież wiedzy tajemnej. Suzdalski poeta Kostia Sierosztanow, twój kolega z roku, napisał nawet wiersz o tym, jak to rozwścieczone dziewuchy oblały wrzątkiem jego chłopięcą czuprynkę za to, że podglądał je, gdy chlapały się w wiejskiej łaźni. Niezły wiersz wyszedł, najlepszy z całego tomiku. Wiersz-wspomnienie, wskrzeszenie utraconego czasu. Bardzo to przeżył ten Kostia Sierosztanow.
Ale oto głosy za ścianą stopniowo milkną, a wraz z nimi cichnie szum wody. Prawdopodobnie rytuał dobiegł końca, magiczny seans zakończono i pora zmienić język. Ktoś tam jednak musiał zostać, bo mimo wszystko słyszysz, jak cieknie woda z jednego co najmniej kranu.
A potem rozlega się śpiew. Samotny głos kobiecy i więcej nic. Jakaś niezwykła pieśń, nie z tych, które, jak to bywa, podśpiewują sobie dziewczyny w przypływie młodych uczuć i wiośnianych marzeń. Nie, to coś zupełnie innego, to nawet nie pieśń, a jakieś niesamowite upajanie się swoim głosem, tym najdoskonalszym spośród wszystkich instrumentów muzycznych (nieźle powiedziane, von F., ale to Lorca). Pod wpływem tego wszystkiego — gorącej wody, muzyki i własnej wielkości — pogrążasz się w nadnaturalnym odrętwieniu, głos zza ściany dręczy cię świetlistą męką, niczym filipiński masaż, każdą najmniejszą nawet komórkę; właściwie dawno już pora wychodzić, ale ty nie możesz, nie możesz! A cóż to za syrena? Zalepić uszy mydłem, czy co? Ale im dłużej to trwa, tym mocniej czujesz, że cię usidlono. Głos jest wciąż obok, nie daje spokoju, rani i wabi. W końcu uświadamiasz sobie, że nie ma wyjścia.
Obok góry łachmanów, pod którą gmera się przygnieciony życiowym „niefartem” Wania Kain, wyślizgujesz się do szatni, woda ścieka z ciebie strumieniami, a serce dokłada wszelkich starań, aby wyskoczyć przez gardło. Owijasz się przywiezionym z domu wielkim, włochatym ręcznikiem w egzotyczne wzory. O lambada, madonna, cetcalcoatl, popocatepetl! Komuś innemu nie uwierzyłbyś...
Uchylasz ostrożnie drzwi do podziemnego korytarza (a ten głos, głos słychać nawet tutaj, cóż za złuda-ułuda-uda!). Półmrok, wokół żywego ducha. Dlatego w prawo! — rozkazuje z pudełka czaszki, a raczej gdzieś z okolic pachwiny, twój osobisty feldmarszałek. W prawo i skokami, nie więcej niż dziesięć skoków korytarzem. Pozostawiasz za sobą mokre ślady. Kanciapa sprzątających zamknięta na cztery spusty — no pewnie, dzisiaj sobota, jakiż to ciężki debil siedziałby tutaj?
A oto i następne drzwi, za nimi jaskinia, w której żyje ten uwięziony przez smoka głos. Wchodzisz zdecydowanie, jak na egzekucję. Dalej już mało co rejestrujesz, chyba tylko udaje ci się zdziwić, że damska łaźnia urządzona jest tak samo jak męska, tak jakby kobiety należały do tego samego biologicznego gatunku. Już w szatni usiłujesz wyplątać się z ręcznika, ale w żaden sposób nie możesz go z siebie zrzucić. Bo uparcie zwisa na twoim kołku, plącze się między nogami, w tym momencie stanowisz dla niego idealny wieszak, ale wreszcie uwalniasz się i przeskakujesz przez pasiastą selwę, która opadła na betonową podłogę.
Ona stoi pod prysznicem plecami do ciebie, mydlana woda spływa po niej pachnącymi strugami, jej skóra jest złotawo-czekoladowo-jedwabista, a nogi jak młode tropikalne drzewa. Podchodzisz najbliżej jak to możliwe, kładziesz jej ręce na ramiona. Śpiew się urywa.
W zamian słychać leciutki zduszony okrzyk, coś niby wydech. Szkoda, żeś zamilkła, ptaszyno. Bo gdybyś śpiewała dalej, urządzilibyśmy sobie tutaj coś całkiem innego, coś nieludzkiego, niebiańskiego i niesamowitego. Szkoda, że zamilkłaś. Trzeba cię będzie za to zjeść.
Polewasz ją z jakichś flakonów — szamponem, mydłem w płynie; zraszasz ją i siebie zawartością jaskrawych, aromatycznych, południowych flakonów, namydlasz ją całą i choć strugi wody natychmiast spłukują z niej wszystkie twoje wysiłki, ona staje się śliska i przestaje cokolwiek widzieć. Wtedy zanurzasz głowę w jej praczarne włosy, a ona, ani razu nie spojrzawszy za siebie, powoli, ale posłusznie pochyla się w przód. I jest to zaproszenie. Albo wyzwanie. Czarna orchidea wpuszcza cię. Wewnętrzne błyskawice zdają się rozsadzać ci czaszkę, bo właśnie zacząłeś. Szkoda, że przestała śpiewać.
I w tych piekielno-gorących strumieniach, pod tym odwiecznym wodospadem razem wykołysujecie jakiś afrykański rytm. Nie czujesz oporu, ale zachęty też nie czujesz — oddaje się tak, jak oddają się niewolnice, chociaż nie możesz wiedzieć, jak oddają się niewolnice, może właśnie z oporami albo z zachętą. Ale już po chwili słyszysz, że wrócił jej głos. Nie ten, którym śpiewała, ale jednak żywy, tajemniczy. Może nawet jeszcze gorętszy. Jest w nim coś błagalnego, wręcz modlitewnego. I właśnie ten głos, jego pojawienie się, drgające w nim żądanie, sprawia, że przestajesz panować nad sobą i już nie potrafisz wstrzymywać się, odwlekać. Ta orchidea cię zniszczy, roztopi, rozgniecie...
Ale ona robi coś tak niezwykłego, wykonuje jakiś wewnętrzny, niewyczuwalny ruch, zmienia coś tam, w sobie; zna wszelkie odwieczne sztuczki, zdolna dziewczynka, pilnie się uczyła, finezyjne kapłanki miłości na specjalnej niedostępnej wyspie przygotowywały ją dla czarnoskórego długonogiego księcia, kochali się na liściach palmowych, i to coś jest dla ciebie szansą wytrwania. Ale głos, ten głos! Chyba jednak wykończy cię, nie pozwoli przebiec tej sawanny do końca, jakby należało. Wnika w ciebie jak wodny opar, w twoją skórę, o wiele jaśniejszą środkowoeuropejską skórę. I teraz — ostatnia deska ratunku — zacisnąć oczy, bo i dla oczu za dużo jest tego wszystkiego: i gwiazd pod czaszką, błyskawic i tej czekolady, i tych gorących potoków prosto z nieba. Jednak nawet pod zamkniętymi powiekami to wciąż ożywa, pulsuje. Drżysz jak wulkan i słysząc własny głos, pojmujesz: to już. Szkoda, żeś zaczęła śpiewać.
...W szatni ponownie owijasz się ręcznikiem. Zlizujesz z warg resztki czekolady. Wyglądasz na korytarz niemal pewnie, chociaż w duchu konstatujesz ze zdziwieniem, jak łatwo i bezkompromisowo wszystko wróciło na swoje miejsce. Kuląc się pod ścianą, kilkoma skokami wracasz do męskiej strefy wszechświata. Skaczesz jednak nie tylko przez ostrożność. Raczej jak myśliwy, który zwycięską strzałą powalił właśnie złotą łanię.
Po raz drugi witasz się z Nowokainem, który znów rozkudłany wygrzebuje się ze swojego legowiska i proponuje „stichi”. Wieszasz ręcznik na kołku. W łaźni pojawiło się tymczasem kilku Mongołów. Parskają jak konie, zmywając z żylastych ramion pył Wielkiego Stepu. Galopowali cały tydzień, wieźli hramotę od chana, młodzi zębaci jeźdźcy. Krzywonodzy łucznicy.
Jeszcze raz namydlasz całe ciało. I wtedy słyszysz, jak tam, za ścianą, ona znowu zaczyna śpiewać...
Rozczarowanie na wieki zamieszkało w tych ścianach, które zresztą nigdy nie pokryją się tablicami pamiątkowymi. Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że jest to dom, w którym pękają łby. Tutejsze tematy są tak jednorodne i powtarzalne, że najpewniej musi tu chodzić o mit. Albo o schemat z dwoma, trzema wariantami. Oto jeden z nich.
Siedemnastoletni liryczny młodzieniec, nazwijmy go Sława, pisze rymowane strofy, które uwiecznia w brulionie i przechowuje w tajnej skrytce pod rezerwuarem w ubikacji. Tytuły wierszy to zazwyczaj romantyczne imiona kobiece: „Aelita”, „Consuela”, „Angotea”, „Isadora”, „Lolita”. Niewątpliwie kryje się za nimi jedna i ta sama istota, przeważnie Lusia albo Niusia, dziewczyna z tej samej klasy, która nawet nie domyśla się, że jest na świecie coś takiego jak sublimacja.
Przychodzi dzień, kiedy młodzieniec po kryjomu wysyła strofy z kobiecymi imionami, owe duchowe polucje, na konkurs do moskiewskiego instytutu. Z początkiem wiosny na obliczu Sławy pojawiają się pryszcze i piegi, i wtedy właśnie przychodzi odpowiedź z Moskwy. Mdlejąc z niecierpliwości, młodzian rozrywa kopertę i dowiaduje się, że jego udział w konkursie został uwieńczony sukcesem. W podpisie figuruje słynne we wszystkich republikach nazwisko, które zna ze szkolnych wypisów, co sprawia, że nasz liryk wprost baranieje ze szczęścia.
Latem porzuca swój zawszony, zapyziały, zapuszczony Partyzańsk czy Muchomorsk, miasto chemików, i wyrusza na podbój Moskwy. Zdjęcie Lusi-Niusi przechowuje w najbardziej nieoczekiwanych miejscach.