Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Motory życia. Tom 2: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Motory życia. Tom 2: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 263 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść Współ­cze­sna przez

Jó­ze­fa Ro­go­sza.

War­sza­wa

Wy­daw­nic­two Prze­glą­du Ty­go­dnio­we­go

1884.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ

Áàðøàńà 5 Àâãó­ńòà 1883 ãîäà.

w Dru­kar­ni Prze­glą­du Ty­go­dnio­we­go, uli­ca Czy­sta Nr. 2

I.

NA WI­DOK ŚMIER­CI.

Je­śli O. Se­ba­sty­ano­wi przy­szli na myśl Iwon i Al­fred, wy­cze­ku­ją­cy z dnia na dzień speł­nie­nia się ich lo­sów, toć chy­ba po­win­ni­śmy i my za­gląd­nąć te­raz do ich celi, gdyż w osa­mot­nie­niu zo­sta­wi­li­śmy ich zbyt dłu­go.

W cza­sie, co upły­nął, w ży­ciu na­szych przy­ja­ciół nie na­stą­pi­ła żad­na zmia­na. Miesz­ka­li ra­zem, co­dzień na go­dzi­nę w samo po­łu­dnie wy­pro­wa­dza­no ich na prze­chadz­kę; w oknie na trze­ciem pię­trze wi­dy­wa­li te same po­sta­cie w czer­ni, i dłu­gie, sa­mot­ne go­dzi­ny spę­dza­li na roz­mo­wie.

Al­fred, któ­ry za­raz po wy­ro­ku, był ner­wo­wo roz­draż­nio­ny, z każ­dym dniem wię­cej się uspo­ka­jał i wkrót­ce do­rów­nał Iwo­Bo­wi, któ­ry rów­no­wa­gi ani na chwi­lę nie utra­cił.

Wie­dzie­li, że ich obroń­cy wnie­śli ape­la­cyę, ale z sobą nig­dy o tem nie mó­wi­li. Sara fakt ich wsty­dził, że ktoś pro­sił dla nich o la­skę. Gdy jed­nak nie od nich za­le­ża­ło cof­nię­cie po­da­nia, mu­sie­li więc cze­kać, pó­ki­by ich spra­wa nie prze­szła ostat­niej in­stan­cyi i nie zo­sta­ią za­koń­czo­na pod­pi­sem sa­me­go Księ­cia.

– …Wiesz co, Iwo­nie – mó­wił raz Al­fred wy­cią­ga­jąc się na twar­dym tap­cza­nie – mnie w ca­łej tej hi­sto­ryi tyl­ko to mar­twi, że na sa­mym po­cząt­ku mo­jej ka­ry­ery ta­kie­go ko­zia wy­wró­ci­łem! Jesz­czem nie za­czął na do­bre dzia­łać, a już mu­szę się usu­nąć.

– Przy­znaj rai się jed­nak, Al­fre­dzie – Iwo wtrą­cił – ja­kie wła­ści­wie były two­je ma­rze­nia oso­bi­ste… Coś so­bie roił;… do cze­go dojść chcia­łeś, co osią­gnąć?

– Czy mam ci praw­dę wy­znać, jak księ­dzu na spo­wie­dzi?

– Mo­żesz to uczy­nić w ca­łem za­ufa­niu.

– A więc, przy­znam ci się, Iwo­nie, że jak­kol­wiek pra­co­wa­li­śmy bez­in­te­re­sow­nie, jed­nak­że w głę­bi du­szy by­łem za­wsze tro­chę sa­mo­lu­bem. Oto ukła­da­łem so­bie, że je­że­li zisz­czą się na­sze za­mia­ry, to sara bieg wy­pad­ków bę­dzie mnie mu siał na czo­ło wy­su­nąć i ja wte­dy przy boku Księ­cia, wiesz bo­wiem, że ani na chwi­lę nie prze­sta­łem być do­brym mo­nar­chi­stą, w oj­czyź­nie mo­jej, waż­ną rolę ode­gram.

– Ma­rzy­łeś więc, Al­fre­dzie, o wła­dzy?

– Nie prze­czę… Ale sko­ro przy­zna­łem się do naj­cięż­sze­go mego grze­chu, więc te­raz niech mi bę­dzie wol­no cie­bie na­wza­jem za­py­tać, o czem ty ma­rzy­łeś.

– Ja, mój dro­gi – Iwo od­po­wie­dział – chcia­łem tyl­ko do­bra ludu, z któ­re­go wy­sze­dłem, któ… ry uko­cha­lem i któ­ro­go nie­do­la nie­raz Izę gorzk;V z óoz mi wy­ci­ska­ła.

– A w ra­zie urze­czy­wist­nie­nia tych za­mia­rów, ja­kie miej­sce so­bie wy­zna­cza­łeś?

– Pod tyra wzglę­dem, nie mia­łem żad­nej am­bi­cyi. Moge cię upew­nić, Al­fre­dzie, że nie ma­rzy­łem ani o krze­śle pre­zy­den­ta, ani o tece mi­ni­stra.

– Jak to,więc zmie­niw­szy for­mę rzą­du, był­byś się usu­nął i wszyst­ko zdał na ła­skę losu?

– Nie zu­peł­nie… Cho­ciaż obe­tnie był­bym się trzy­mał na ubo­czu, rów­no­cze­śnie jed­nak nie był­bym omiesz­kał czu­wać nad wła­sną bu­do­wie i ra­dzić tyra, któ­rzy­by u ste­ru sta­li.

– Czy­li in­ne­mi sło­wy – Al­fred we­so­ło do­rzu­cił – był­byś od­gry­wał rolę De­aka wę­gier­skie­go, któ­ry bez­po­śred­nio sam do ni­cze­go się nie mie­sza­jąc, z ukry­cia trząsł dłu­gie lata swo­im kra­jem. O czemś po­dob­nem ma­rzył tak­że Jó­zef Ga­ri­bal­di, schro­niw­szy się na Ka­pre­rę, tyl­ko temu nie do­pi­sy­wa­ły zdol­no­ści po­li­tycz­ne. Juk z tego wi­dzę, mój Iwo­nie, wszy­scy­śmy jed­na­ko­wi, każ­dy z nas ma­rzy o wła­dzy, choć każ­dy w spo­sób od­mien­ny. Świę­tych nie­ma mię­dzy nami

Iwo mu­siał tym uwa­gom słusz­ność przy­znać, sko­ro nie nie od­po­wie­dział.

Na ta­kich i tyro po­dob­nych roz­mo­wach, czas im scho­dził. Przy­po­mi­na­li so­bie lata daw­niej­sze, od­kry­wa­li naj­głęb­sze taj­ni­ki serc i my­śli swo­ich, oce­nia­li czy­ny speł­nio­ne i roz­trzą­sa­li wszyst­kie swo­je za­mia­ry. I do­bro­wol­ny ten ob­ra­chu­nek nie mu­siał wy­ka­zać nie­do­bo­ru, sko­ro nad gro­bem się wi­dząc żad­nych so­bie nie ro­bi­li wy­rzu­tów.

Pew­ne­go dnia we­zwa­no ich do sądu. Nie po­trze­bo­wa­li na­wet py­tać po co. Ich losy mu­sia­ły się speł­nić. Po­szli spo­koj­nie, z uśmie­chem.

Pre­zy­dent w przy­tom­no­ści ca­łe­go sądu i pro­ku­ra­to­ra, od­czy­taw­szy im – raz jesz­cze wy­rok, rzekł, że try­bu­nał naj­wyż­szy ape­la­cyę od­rzu­cił, Ksią­że zaś wy­rok pod­pi­sał, z tym wy­raź­nym do­dat­kiem, by dla przy­kła­du był wy­ko­na­ny na miej­scu pu­blicz­nem. Pre­zy­dent tak za­koń­czył:

– Rów­no­cze­śnie N. Pan po­le­cił naj­ła­ska­wiej, żeby ska­zań­cy byli stra­ce­ni, nie jak do­tąd by­wa­ło w zwy­cza­ju, to jest we dwa­dzie­ścia i czte­ry go­dzi­ny po osta­tecz­nem od­czy­ta­niu wy­ro­ku, lecz do­pie­ro za trzy dni, a to dla­te­go, iż pra­gnie im zo­sta­wić wię­cej cza­su do po­go­dze­nia się z Bo­giem, swo­jem su­mie­niem i do upo­rząd­ko­wa­nia in­te­re­sów.

Przy­tom­ni wy­słu­cha­li tych słów w po­nu­rem mil­cze­niu. Iwo brwi lek­ko zmarsz­czył. Al­fred uśmiech­nął się bo­le­śnie i szep­nął przy­ja­cie­lo­wi:

– Za strasz­nych musi nas po­czy­ty­wać zbrod­nia­rzy, sko­ro na tak dłu­gie ska­zał ko­na­nie.

Wró­ci­li do kaź­ni.

Tu, tak samo jak ongi, gdy­śmy ich pierw­szy raz po­zna­li, rzu­ci­li się so­bie w ob­ję­cia, by w tym uści­sku bra­ter­skim zna­leźć osło­dę te­raź­niej­szo­ści i wzmoc­nić du­cha na przy­szłość. Po­tem za­czę­li zno­wu spo­koj­nie roz­ma­wiać.

– Czem się jed­nak cie­szę nie­zmier­nie – Al­fred na­gle za­wo­łał – to­tem, że praw­do­po­dob­nie dziś jesz­cze zo­ba­czę O. Se­ba­sty­ana, któ­ry wszyst­kich ska­zań­ców w dłu­gą po­dróż wy­prą wia… Znasz go, Iwo­nie?

– Eaz, czy dwa wi­dzia­łem go u cie­bie, lecz za­wsze, krót­ko, nig­dy z nim dłu­żej nie roz­ma­wia­łem.

– War­to go bli­żej po­znać, war­to! Mi­sy­onarz, któ­ry ćwierć wie­ku spę­dził w Afry­ce, a mimo to nie zdzi­czał; ka­płan żar­li­wy, pra­wie fa­na­tycz­ny, a czło­wiek wy­ro­zu­mia­ły; mąż uczo­ny, a jed­nak, nie pe­dant, sło­wem, rzad­kość to praw­dzi­wa! Jemu po­wie­rzę, nie­tyl­ko grze­chy mego ży­wo­ta, lecz tak­że mój te­sta­ment. Za­iste, o lep­szym po­wier­ni­ku, na­wet ma­rzyć nie mo­głem.

Ezu­cił się na tap­czan. Po chwi­li, na przy­ja­cie­la nie pa­trząc, któ­ry kro­kiem wol­nym, kaź­nię od drzwi do okna prze­mie­rzał, za­py­tał:

– Daw­no już, ja­keś się spo­wia­dał, Iwo­nie?

– Lat temu pięt­na­ście.

– Więc by­łeś pra­wie dziec­kiem jesz­cze?

– Mia­łem wte­dy lat pięt­na­ście. Za trzy dni, wła­śnie w dzień mo­jej śmier­ci, skoń­czę trzy­dzie­ści.

– Co do mnie, tak­że już daw­no ja­kem się spo­wia­dał… Ko­le­dzy w szko­łach wy­śmie­wa­li się z na­boż­nych, więc w scep­ty­cy­zmie trze­ba ira było do­rów­nać. Dziś ato­li, wia­ra w dzie­ciń­stwie w ser­cu mem za­szcze­pio­na, wra­ca w daw­nej sile, to też czu­ję sic szczę­śli­wym, na myśl samą, że su­mie­nie moje od grze­chów uwol­nię i w no­wej sza­cie przed Tym sta­nę, któ­ry mnie przed­wcze­śnie do sie­bie po­wo­iu­je, A ty, Iwo­nie, bę­dziesz się spo­wia­dał?

Iwo, któ­ry wła­śnie do­szedł był do okna, na­gle sta­nął i czo­ło zmarsz­czyw­szy wle­pił wzrok w ma­lut­ki skra­wek błę­ki­tu, co górą się uno­sił. Nic jed­nak nie od­rzekł. Przy­ja­ciel, nie otrzy­mu­jąc dłu­go od­po­wie­dzi, pod­niósł gło­wę, aby spoj­rzeć na nie­go. Coś mu­siał wy­czy­tać w tej twa­rzy wy­ra­zi­stej, sko­ro nie po­wtó­rzyw­szy wię­cej swe­go za­py­ta­nia, za­czął pręd­ko mó­wić o rze­czach zu­peł­nie in­nych, nie­ma­ją­cych z re­li­gią i spo­wie­dzią, naj­mniej­szej stycz­no­ści.

Te­goż dnia po po­łu­dniu, przy­szedł O. Seba-sty­an. Po­wi­tał obu, jak do­brych zna­jo­mych i za­czął roz­ma­wiać, nie jak ksiądz, cią­gnie mo­ra­li­zu­ją­cy, lecz jak przy­ja­ciel praw­dzi­wy, któ­ry nie­sie ulgę cier­pią­cym.

Na dzień na­stęp­ny, za­po­wie­dział wi­zy­tę wszyst­kich miesz­kań­ców Raju, Ksią­żę bo­wiem, cho­ciaż o to jesz­cze nie pro­szo­ny, sam przy­słał szam­be­la­na do hr. De­spo­ta z uwia­do­mie­niem, że kto­kol­wiek z krew­nych lub przy­ja­ciół, hr. Al­fre­da, Do­na­ta, ze­chce go od­wie­dzić, może to uczy­nić na­za­jutrz, przed sa­mym słoń­ca za­cho­dem.

Usły­szaw­szy to Al­fred, w pierw­szej chwi­li nie­zmier­nie się ucie­szył, wkrót­ce ato­li po­bladł, ręce drżeć mu za­czę­ły, roz­strój ner­wo­wy ob­ja­wił się w ca­łym or­ga­ni­zmie. Więc miał tych zo­ba­czyć, któ­rych na zie­mi naj­bar­dziej uko­chał, a miał się zejść z nimi, na to tyl­ko, by uj­rzeć ich Izy, usły­szeć głos roz­pa­czy, ina wie­ki ich po­że­gnać! O! czyż nie le­piej pójść w ciem­ną dro­gę, nie sły­sząc za s.)bą ję­ków bo­le­ści, nie ma­jąc przed oczy­ma ich twa­rzy cier­pią­cych, nie sły­sząc w uszach tych słów po­że­gna­nia, któ­rych wspo­mnie­nie w go­dzi­nie śmier­ci, go­to­we tru­pią bla­do­ścią ob­lać mu ob­li­cze, a co tłum nie­wąt­pli­wie za ob­jaw trwo­gi by po­czy­tał?!

O. Se­ba­sty­an mu­siał się do­my­śleć, co się dzia­ło w du­szy mło­de­go czło­wie­ka, sko­ro przy­su­nąw­szy się do nie­go, szep­nął:

– Synu! w tej cięż­kiej chwi­li, może za po­śred­nic­twem ka­pła­na, ze­chcesz roz­mó­wić się z Bo­giem… On cię po­cie­szy, wes­prze i sil doda.

– O I do­brze, do­brze mój oj­cze!–od­po­wie­dział i ukląkł przed spo­wied­ni­kiem.

Iwo, ku drzwiom po­stą­piw­szy, siadł na stoł­ku drew­nia­nym, któ­ry stał w tem miej­scu, i gło­wę w dło­niach ukrył. Spo­wiedź tak ci­cho się od­by­wa­ła, że na­wet szep­tu nie sły­szał. Do jego uszu do­la­ty­wał tyl­ko sze­lest nie­wy­raź­ny, jak­by gdzieś da­le­ko wiatr li­ść­mi po­ru­szał.

Gdy na­resz­cie ka­płan pe­ni­ten­ta roz­grze­szył, a ten po­wstał, ru­chy jego były spo­koj­ne, twarz ra­do­ścią pro­mie­nia­ła, duch i wia­ra zwy­cię­ży­ły sła­bość na­tu­ry. Iwo za­uwa­żył tg zmiang z pe-wne­iu zdzi­wie­niem.

O. Se­ba­sty­an roz­ma­wiał te­raz o rze­czach oho jęt­nych, o tem co aię na świe­cie dzia­ło, na co we Fran­cyi się za­no­si­ło, a cze­go sig w An­glii spo­dzie­wa­no. Iwo brał w roz­mo­wie udział żywy, a gdy Al­fred na chwi­lę ku drzwiom od­szedł, by na­pić się wody z gli­nia­ne­go dzba­na, szep­nął;

– Je­śli ła­ska, księ­że, racz przyjść ju­tro w po­łu­dnie, gdy nas na prze­chadz­kę wy­pro­wa­dza­ją… Rad­bym po­mó­wić tam, na wol­nem po­wie­trzu.

0. Se­ba­sty­an mu­siał się do­my­śleć, jaki był po wód tej proś­by, gdyż na mó­wią­ce­go, spoj­rzał okiem peł­nem żalu. Mimo to od­po­wie­dział; do­brze i rękę go­rą­co mu uści­snął.

Gdy wkrót­ce po­tem z kaź­ni wy­cho­dził, obu przy­ja­ciół rów­no w gło­wy po­ca­ło­wał, ży­cząc im bo­skiej po­mo­cy i nocy spo­koj­nej.

Na­za­jutrz w samo po­łu­dnie, zno­wu przy­szedł. Uda­li się do ogro­du.

Na­próż­no Al­fred, szu­kał dziś w oknie na trze­ciem pię­trze, uko­cha­nych po­sta­ci. Okno było czar­nym ki­rem za­sło­nię­te, obie zaś przy­ja­ciół­ki go­to­wa­ły się wła­śnie w Raju do cięż­kich od­wie­dzin, któ­re dnia tego nad wie­czo­rem, mia­ły w wię­zie­niu na­stą­pić. W za­my­śle­niu od­da­lił się od księ­dza i Iwo­na, któ­rzy umyśl­nie szli wol­no, by w tyle zo­stać. Za chwi­lę uj­rzaw­szy ich żywą za­ję­tych roz­mo­wą, aby im nie prze­szka­dzać, sta­nął pod kasz­ta­nem i zno­wu wpa­trzył się w okno trze­cie­go pię­tra.

Z po­cząt­ku my­slał i wszyst­ko wi­dział, wsze­la­ko po­wo­li oczy za­czę­ły mu się za­su­wać mgłą co­raz bar­dziej gę­stą, myśl ro­bi­ła się ocię­ża­łą, znu że­nię ogar­nę­ło or­ga­nizm. Szczę­ście że całą siłą oparł się o drze­wo, in­a­czej był­by upadł na zie­mię. Chwi­la jesz­cze, a znaj­do­wał się w sta­nie zu­peł­ne­go znie­czu­le­nia.

O. Se­ba­sty­an, uj­rzaw­szy się z Iwo­nem sam na sam, sta­nął i pa­trząc mu w oczy za­py­tał:

– Co mi chcesz po­wie­dzieć, synu?

Mło­dy czło­wiek pod­niósł czo­ło po­god­ne i od­rzekł spo­koj­nie:

– Są­dzę, że nie po­trze­bu­jesz, oj­cze, py­tać o moje prze­ko­na­nia i za­sa­dy, pro­ces bo­wiem, któ­ry to­czył się przez pól roku, do­sta­tecz­nie wy­świe­ci ta­ko­we… Nie wąt­pię też, że wiesz oj­cze, iż j stem czło­wie­kiem, któ­ry wol­ność my­śli naj­wy­ża po­sta­wiw­szy, chce ta­kim zgi­nąć ja­kim żył w la taoh swo­jej doj­rza­ło­ści.

– Czy­li in­ne­mi sło­wy, że na­wet przed śmier­cią, nie chcesz się z Bo­giem po­jed­nać – ksiąd od­parł ła­god­nie.

– Niech ten się jed­na, kto prze­ciw nie­mu za wi­nił, ja pod tyra wzglę­dem nie mam So­bie nic d wy­rzu­ce­nia. Bo­giem moim – wszech­świat, ide­ałem – do­bro ludz­ko­ści, a prze­ciw tym dwom świę­to­ściom, jam nig­dy nie zgrze­szył.

– Po­wiedz rai jed­nak, synu, od­kąd ta wian ma­te­ry­ali­stycz­na, strasz­na jak hu­ra­gan, co wszyst­ko nisz­czy, odar­ta z pięk­na wsze­la­kie­go jak drze­wo usy­cha­ją­ce, zim­na jak ro­zum, a bez­li­to­sna jak ser­ce sa­mo­lu­ba, od­kąd też ona za­gnieź­dzi­ła się w du­szy two­jej? Prze­cie nie przy­pusz­czam, byś z nią na świat przy­szedł, bo to nie­moż­li­we! Bóg, czło­wie­ka stwa­rza­jąc, sta­wia ma już u ko­leb­ki anio­ła stró­ża, któ­ry weń wia­rę wle­wa, do­pie­ro zły świat i na­uki błęd­ne buj­nym chwa­stem scep­ty­cy­zmu, przy­tłu­mia­ją pięk­ne wia­ry kwie­cie. Po­wiedz mi więc, synu, po­wiedz otwar­cie, nie jak księ­dzu ka­to­lic­kie­mu, łecz jak przy­ja­cie­lo­wi, kie­dyś wie­rzyć prze­stał?

– Bę­dzie temu lat pięt­na­ście, sze­dłem raz sam je­den póź­nym wie­czo­rem. Dro­ga pro­wa­dzi­ła po przed ko­śció­łek wiej­ski. Obok bra­my stał krzyż z Chry­stu­sem roz­pię­tym, Mało sto razy prze­sze­dłem już był tędy i za­wsze czap­kę zdej­mo­wa­łem, mat­ka bo­wiem od ko­leb­ki uczy­ła mnie po­boż­no­ści, Dziś do­pie­ro mia­ło być in­a­czej. Po­nie­waż wie­czór był chłod­ny, a ja ręce w kie­sze­niach trzy­ma­łem, więc sta­nąw­szy przed krzy­żem, za­czą­łem mi­mo­wol­nie py­tać sam sie­bie: czym po­wi­nien zdjąć czap­kę, czy też nie? Im dłu­żej sta­łem, tem­bar­dziej roz­ja­śnia­ło mi się w gło­wie i jam od­szedł w koń­cu, nie od­daw­szy hoł­du temu, com przed go­dzi­ną jesz­cze, za świę­tość po­czy­ty­wał. Po­wiedz mi oj­cze te­raz, czy nowa moja wia­ra nie wy­pły­nę­ła z wła­sne­go mego je­ste­stwa, bez żad­ne­go wpły­wu we­wnętrz­ne­go? I nie tyl­ko ja je­den zna­la­złem się w tem po­ło­że­niu. Ty­sią­ce kła da się dziś spać in­ny­mi, a in­ny­mi wsta­ją, do­tych­cza­so­we bo­wiem for­my cał­kiem się już zu­ży­ły i duch nasz idzie ku prze­obra­że­niu. Tak samo przed wie­ka­mi, gdy wia­ra Olim­pu w Gre­cyi pa dała, nie­tyl­ko my­śli­cie­le, na­wet pro­sta­cy za­czy­na­li urą­gać swo­im bo­gom cie­le­snym.

O. Se­ba­sty­an, w któ­rym każ­de bluź­nier­stwo wy­wo­ły­wa­ło po­ry­wy gwał­tow­ne, czę­sto nawe fa­na­tycz­ne, wy­słu­chał tego prze­mó­wie­nia spe koj­nie, z uśmie­chem i ani je­den nerw na twarz; mu nie drgnął. Snać wie­dział, z kim bę­dzie mó­wił, więc na wszyst­ko się przy­go­to­wał.

– Za­tem pod­szep­ty sza­ta­na, usi­łu­ją­ce­go zgu­bić two­ją du­szę, ty synu wzią­łeś za ro­dzaj ob­ja­wio­nia?

– Oj­cze! jam dziec­kiem mego wie­ku, prze1 wy­ni­ków lo­gicz­ne­go my­śle­nia, nie po­czy­tu­ję ai za pod­szep­ty sza­ta­na, ani za ob­ja­wie­nie. Eozum lu­nie oświe­cił…

– Je­śli tak, to nie­wąt­pli­wie, hoł­du­jesz tak­że owej fi­lo­zo­fii, któ­ra po­wia­da, że świat po­wstał z ato­mów, że Boga nie­ma, gdyż na­tu­ra, ma­jąc pra­wa nie­zmien­ne, któ­re­mi się rzą­dzi, dzia­ła sama przez się, nie po­trze­bu­jąc oglą­daĆ się na owe go du­cha wszech­po­tęż­ne­go, co wszyst­ko dzier­ży w swo­jej dło­ni, a któ­re­go my, peł­ni wia­ry, Bo­giem na­zy­wa­my?

– Za dłu­go oj­cze, mu­siał­bym mó­wić – Iwo od­rzekł – chcąc na wszyst­ko do­kład­nie od­po­wie­dzieć. Wy­star­czy, są­dzę, je­śli nad­mie­nię, że po owej chwi­li pod krzy­żem, któ­ra w mym du­chu taki prze­łom spra­wi­ła, rzu­ci­łem się na­mięt­nie do Bau­ki i w cią­gu lat pięt­na­stu zba­da­łem pra­wie wszyst­ko, eo umysł ludz­ki do­tąd stwo­rzył ro­zum­ne­go.

– I do cze­go do­sze­dłeś? – ksiądz pod­chwy­cił.

– Do tego sa­me­go, do cze­go do­szedł wasz wiel­ki król bi­blij­ny, Sa­lo­mon, do scep­ty­cy­zmu.

– A wiesz synu cze­mu? Boś tyl­ko zim­ne­mu ro­zu­mo­wi za­ufał. Gdy­byś na­to­miast do na­uki za­siadł był z tą wia­rą, któ­rą mat­ka w two­je ser­ce wla­ła i nią roz­świe­tlił dro­gę, po któ­rej mę­dr­cy cię wie­dli, to nie­wąt­pli­wie do zu­peł­nie in­nych był­byś do­szedł wy­ni­ków. Ro­zum na wie­rze wspar­ty był­by ci mu­siał po­wie­dzieć, że nim świat z ato­mów po­wstał, wpierw mu­sia­ło być coś in­ne­go, z cze­go po­wsta­ły, bod już sta­ry fi­lo­zof grec­ki twier­dził, że z ni­cze­go nic po­wstać nie może, lub że jest od wie­ków ktoś, co te ato­my stwo­rzył i że pra­wa, któ­re­mi na­tu­ra się rzą­dzi, mu­szą mieć swe­go stwór­cę! Wnę­trze ze­ga­ru po­ru­sza się tak­że we­dług praw me­cha­ni­ki, ale ono nie po­wsta­ło samo przez się, tyl­ko był ktoś, co je zro­bił.

O. Se­ba­sty­an, wpadł­szy raz w za­pał, mó­wił pięk­nie, z głę­bi prze­ko­na­nia, po­ry­wa­ją­co. Wszyst­ko 00 oj­co­wie ko­ścio­ła w obro­nie wia­ry i re­li­gii na­pi­sa­li, umiał na pa­mięć, to też cy­tat szedł za cy­ta­tem, ar­gu­ment za ar­gu­men­tem, a je­den po­tęż­niej­szy od dru­gie­go. Iwo słu­chał ze spo­ko­jem sto­ika, a gdy ksiądz na­gle go za­py­tał, co my­śli o nie śmier­tel­no­ści i o du­szy, bez na­my­słu od­po­wie­dział:

– Wszyst­ko co raz ist­nie­je, ist­nieć musi na wie­ki, choć­by co chwi­la, nową for­mę przy­oble­ka­ło, du­sza zaś jest tem, czem pło­mień u świe­cy… Gdy ją zga­si­my, co się z pło­mie­niem dzie­je? Siła, któ­ra ją z sie­bie wy­dzie­li­ła na­zad ją po­chła­nia.

– Więc wy­zna­jesz teo­ryę o ema­na­cyi i ab­sor-bcyi, stwo­rzo­ną przez my­śli­cie­la in­dyj­skie­go, któ­ra póź­niej po­ku­to­wa­ła w for­mie awe­ro­izmu?

– Zda­niem mo­jem, oj­cze, nikt do­tąd fi­lo­zo-ficz­niej, nie po­jął po­cząt­ku i koń­ca wszech­rze­czy.

– Sko­ro tak, mój synu, więc po­wiedz mi te­raz, ja­kie two­je po­ję­cie o Bogu i prze­zna­cze­niu czło­wie­ka, ja­kie two­je ide­ały?

– Czy Bóg jest – nie wiem, są­dzę jed­nak, ie być musi… gdyż i ja nie mogę po­jąć, iżby bez­myśl­na ma­te­ryą, była w sta­nie wszyst­ko ob­my­ślać, prze­wi­dy­wać i wszech­świa­tem ro­zum­nie kie­ro­wać. Ale choć­bym na­wet śle­po w Boga wie­rzył, jesz­cze­bym nie po­wie­dział, że świę­te­ini są te for­my, któ­re lu­dzie sami usta­no­wi­li, by przy ich po­mo­cy nad sła­be­mi umy­sła­mi ła­twiej pa­no­wać i na swo­ją mo­dłę lu­dzi zba­wiać. Te­raz ro­zu­miesz ra­nie, oj­cze, cze­mu na ko­la­na przed tobą nie pa­dłem i nie spo­wia­da­łem się z tego, co ty za grzech uwa­żasz, a co ja po­czy­tu­ję może za ko­niecz­ność.. Wie­rząc, że je­że­li jest Bóg, musi on być tak­że praw­dzi­wym oj­cem ludz­ko­ści, nie wąt­pię, że ostał tecz­nem prze­zna­cze­niem czło­wie­ka jest do­czesn – szc2g­śli­wość i że pra­ca oko­ło tej szczę­śli­wo­ści po­win­na być ce­lem na­sze­go ży­cia, na­szym ide­ałem. Ty, oj­cze, twier­dzisz, że szczę­śli­wość do­cze­sna jest ni­czem i że obo­wiąz­kiem na­szym ma­rzyć tyl­ko o szczę­śli­wo­ści wiecz­nej, cia­ło bo­wiem, któ­re jest po­cho­dze­nia ziem­skie­go, musi Ustą­pić du­cho­wi, któ­ry jest dziec­kiem nie­bios. Ja na­to­miast, w tem roz­bi­ciu czło­wie­ka na dwie od­ręb­ne po­ło­wy, wi­dzę to złe, prze­ciw cze­mu dziś głów­nie bun­tu­je się nasz umysł. Ja­kiż oj­ciec ziem­ski miał­by ser­ce żą­dać od swe­go syna', by ten dla do­bra du­cha na­ra­żał swo­je cia­ło na głód, cho­ro­by, wresz­cie na śmierć na­wet? A czyż oj­ciec nie­bie­ski, któ­ry jest prze­cię mi­ło­sier­niej­szym niż naj­do­sko­nal­szy oj­ciec ziem­ski, może od nas ta­kiej po­twor­no­ści wy­ma­gać? Czyż to cia­ło nie jest tak samo jego two­rem, jak i ten duch nie­wi­dzial­ny? A je­że­li tego nie żąda, to czyż może mu co wie kszą ra­dość spra­wić, niż wi­dok lu­dzi, któ­rzy tu, lia tyra glo­bie, gor­li­wie nad tem pra­cu­ją, iżby wszy­scy byli rów­no 8?czę­śli­wi! O! tak oj­cze! Do­cze­sna szczę­śli­wość lu­dzi, opar­ta na praw­dzi­wej mi­ło­ści, to ide­ał, o któ­rym ma­rzy­łem, nad któ­re­go urze­czy­wist­nie­niem za­czą­łem był pra­co wać. Cho­ciaż celu nie osią­gną­łem, nie roz­pa­czam. Wie­ro, że po mnie przyj­dą inni i nie wąt­pię, że z cza­sem wy sami po­go­dzi­cie du­cha z ma­te­ryą, bo je­śli nie­gdyś, dla oba­le­nia zmy­sło­we­go po­gań­stwa, ko­niecz­nem było po­sta­wić du­cha na pie­de­sta­le świę­to­ści, cia­ło zaś w bło­to wrzu­cić, toć dziś, roz­bi­cie to nie­jest ko­niecz­nem, czło­wiek bo­wiem ma już tyle świa­tła że wie, iż tyl­ko tam jest do­sko­na­łość gdzie har­mo­nia, tam har­mo­nia, gdzie jed­no nie pada pod cię­ża­rem dru­jie­go, tam szczę­ście, gdzie duch żyje z cia­łem w zgo­dzie I

Iwo urwał. O. Se­ba­sty­an, któ­ry go słu­chał cier­pli­wie, za­py­tał:

– I z tą wia­rą two­ją, z kto­rą ro­nie za­po­zna­łeś, do­brze ci synu?

– Wi­dzisz oj­cze, że ona mnie robi spo­koj­nym, a gdzie spo­kój, tam szczę­ście.

Ka­płan gło­wą po­trząsł.

– Spo­koj­nyś dziś, hos czło­wiek du­cha męż­ne­go, ale co bę­dzie w chwi­li, gdy smierć już zbliz­ka zaj­rzy ci w oczy? Czy nie po­ża­łu­jesz wte­dy, żeś wzgar­dził po­cie­cha­mi re­li­gii, któ­ra sama tyl­ko roz­ja­śnia ciem­ne wi­do­krę­gi, któ­ra jak lam­pa mor­ska ja­sno pło­ną­ca, wska­zu­je do przy­sta­ni dro­gę, okrę­tom mio­ta­nym falą roz­hu­ka­ną?

– Już nie­dłu­go oj­cze, sam się więc prze­ko­nasz, czy trwo­ga mnie ogar­nie, gdy go­dzi­na moja wy­bi­je. Ja wie­rzę, że zo­sta­nę, ja­kim dziś je­stem.

Wy­po­wie­dział to ta­kim to­nem, że nikt nie mógł­by wąt­pić o praw­dzie w jego sło­wach za­war­tej. O. Se­ba­sty­an o krok doń się zbli­żył, a bio­rąc go za rękę, rzekł;

– Dla du­chów męż­nych, śmierć w rze­czy sa­mej jest ni­czem… Już nie je­den, z ta­kich jak ty, zgi­nął z czo­łem har­do pod­nie­sio­nem i z uśmie­chem na ustach. Ale wierz mi, synu, ży­cie trud­niej cza­sem prze­żyć, niż gło­wę od­dać pod to­pór kata. Są za­wo­dy, któ­re nas zmy­słów po­zba­wia ją, są bo­le­ści, pod któ­rych brze­mie­niem, bez­sil­ni upa­da­my. Wte­dy je­dy­ną na­szą dźwi­gnią – wia­ra, je­dy­ną osło­dą re­li­gia, je­dy­ną uciecz­ką Bóg! Ten wiel­ki, ukrzy­żo­wa­ny, nie dla sła­bych tyl­ko na zie­mię zstą­pił, boć nie sami tyl­ko sła­bi, jego po­mo­cy po­trze­bu­ją! Któż z więk­szem upra­gnie­niem wy­glą­dał Me­sy­asza od owych pro­ro­liów po­tęż­nych, co to my­ślą, sło­wem i czy­nem na­ro­do­wi swe­mu przy­świe­ca­li?! Ale oni wła­śnie dla­te­go, że byli wiel­cy, wie­dzie­li, iż po­nad wszyst­kiem musi być Bóg wi­do­my, bez któ­re­go czyn­nej po­mo­cy, czło­wiek nie może dojść do praw­dy. A ży­wot ludz­ko­ści ca­łej, czyż cię nie prze­ko­ny­wa, że w rę­kach Wszech­moc­ne­go jest ona, ja­ko­by mar­ne ziarn­ko pia­sku, któ­rem on do­wol­nie po­ru­sza? Po­wia­dasz, że nie masz pew­no­ści, aza­li Bóg jest na nie­bie i czy du­sza tak jest nie­śmier­tel­ną, jak to ko­ściół na­ucza' A ni­czem­że są w oczach two­ich sło­wa choć­by po­gań­skich fi­lo­zo­fów, któ­rzy za to, bądź cy­ku­tę pili, bądź szli na wy­gna­nie, że dru­zgo­cąc bogi olim­pij­skie, prze­po­wia­da­li pa­no­wa­nie je­dy­ne­go Boga i du­szy nie­śmier­tel­ność?! Czy ni­czem tak­że jest dla cie­bie, krew tylu ty­się­cy mę­czen­ni­ków, któ­rzy dla tych prawd wie­ku­istych, szli na stos z ra­do­ścią? Lecz ty może są­dzisz, że to byli sami lu­dzie sła­bi i umy­słu ma­łe­go. 0! synu, mię­dzy nimi tyły mę­dr­ców całe le­gio­ny, i być mu­sia­ły, in­a­czej mą­drość świa­ta sta­ro­żyt­ne­go, nie by­ła­by w proch ru­nę­ła! A ży­wot tego wiel­liie­go fi­lo­zo­fa Za­cho­du, tego Au­gu­sty­na świę­te­go, któ­ry z naj­więk­szej nie­wia­ry do­szedł do wia­ry naj­czyst­szej, czyi cię nie prze­ko­na, że naj­głęb­sza mą­drość świa­ta nie wy­star­cza, że filo zo­fia świec­ka to ułu­da, a praw­da od­wiecz­na jeno w na­szej wie­rze świę­tej! O nie sądź, że tyl­ko sła­bi, wia­ry po­trze­bu­ją. Ko­ściół nasz, świę­ty i dziś ty­sią­ce li­czy ta­kich, któ­rzy mimo iż rozu raem wzbi­ja­li się w naj­wyż­sze re­gio­ny i dłu­gie lata Bogu urą­ga­li, gdy bu­rza ży­cia nad nimi za hu­cza­ła, przy­szli do nie­go szu­kać ra­tun­ku…

– Co do mnie, oj­cze – Iwo prze­rwał nie bez gorz­kiej iro­nii w gło­sie i uśmie­chu – ja chy­ba nie znaj­dę się już w tem po­ło­że­nia, bo mi cza­sij brak­nie…

– Nie­zgłę­bio­ne, synu, są wy­ro­ki nie­ba i nikt nie wie, do cze­go go Bóg prze­zna­cza!… A te­raz że­gnam cię synu – ja pój­dę mo­dlić się za cie­bie.

II.

STRZAŁ Z UKRY­CIA

Dy­rek­tor po­li­cyi, otrzy­maw­szy od księ­cia roz­kaz su­ro­wy, by czu­wał nad Ra­jem, zna­lazł się w przy­krem po­ło­że­niu. Zna­jąc na wskró – każ­dą z wy­bit­niej­szych oso­bi­sto­ści tak w sto­li­cy, jak w ca­łym kra­ju, wie­dział do­sko­na­le", że hr Ro­man De­spot nie na­le­ży do łu­dzi po­dej­rza­nych, nie­ro wnie bo­wiem ła­twiej moż­na mu było za­rzu­cić zbyt wiel­ką obo­jęt­ność dla spraw pu­blicz­nych, niż skłon­ność do spi­sko­wa­nia. Mimo to, na­le­ża­ło wy… słać na­tych­miast ja­kie­go ajen­ta do Raju, by ksią­żę nie do­wie­dział się przy­pad­kiem, że jego roz­kaz zo­stał mar­twem sło­wem. Jak każ­dy wy­so­ki dy­gni­tarz, szczy­cą­cy się ła­ską swe­go mo­nar­chy, miał i dy­rek­tor set­ki nie­przy­ja­ciół, czy­ha­ją­cych na jego zgu­bę. Grdy­by więc któ­ry z nich zwie­trzył, że on roz­kaz księ­cia pu­ścił mimo uszu, nie­wąt­pli­wie za­ra­zby o tem do­niósł do dwo­ru, a wte­dy dy­rek­tor stra­cił­by nie­tyl­ko wzglę­dy nad­zwy­czaj­ne, lecz praw­do­po­dob­nie i po­sa­dę.

Kto jed­nak miał być owym du­chem opie­kuń­czym, któ­re­go dla Eaju ksią­żę ża­dał? W mie­ście ta­kie za­da­nie mógł­by śmia­ło po­wie­rzyć pierw­sze­mu lep­sze­mu ajen­to­wi; prze­ciw­nie na wsi, spra­wa była nie­rów­nie trud­niej­szą, tam bo­wiem wszy­scy się zna­ją, każ­da więc nowa fi­gu­ra za­miast pod­pa­try­wać, sama naj­czę­ściej bywa szpie­go­wa­na. Dy­rek­to­ro­wi wie­le zaś na­tem za­le­ża­ło, by nikt w pa­ła­cu De­spo­tów nie do­my­ślał się na­wet, że z jego ra­mie­nia zo­stał do Eajn przy­sła­ny wy­żeł po­li­cyj­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: