Mówca umarłych - ebook
Mówca umarłych - ebook
"W 1830 roku, po utworzeniu Gwiezdnego Kongresu, automatyczny statek zwiadowczy przesłał ansiblem raport: parametry planety, którą badał, mieściły się w przedziale odpowiednim dla życia ludzi. Pierwsi ludzie, którzy zobaczyli nowy świat, byli Portugalczykami z mowy, Brazylijczykami z kultury i katolikami z wyznania. W roku 1886 zeszli z pokładu promu, przeżegnali się i nadali planecie imię Lusitania, co było starożytną nazwą Portugalii. W pięć dni później zorientowali się, że niewielkie, leśne zwierzęta, które nazwali pequeninos – prosiaczki, wcale nie były zwierzętami. Po raz pierwszy od czasu Ksenocydu Robali, popełnionego przez tego potwora Endera, ludzkość napotkała obce, inteligentne istoty..."
z Prologu
Kontynuacja „Gry Endera”. Niezagrożona ludzkość zaczyna współczuć pokonanym napastnikom i skazuje Endera na banicję. Tymczasem otwartość Ziemian zostanie wystawiona na próbę przez kolejne zjawienie ię obcych. Książka zdobyła prestiżowe nagrody Hugo i Nebuli.
Orson Scott Card (ur. 1951)
Jeden z najbardziej popularnych autorów gatunku science fiction. Debiutował w wieku 26 lat opowiadaniem „Gra Endera”, które zostało później rozbudowane do rozmiarów powieści. Zarówno „Gra Endera”, jak i drugi tom cyklu, „Mówca Umarłych”, zdobyły obie najważniejsze nagrody SF – Hugo i Nebulę. Także kolejne tomy („Ksenocyd” i „Dzieci Umysłu”) cieszą się ogromną popularnością. Oprócz cyklu o Enderze Card napisał wiele powieści i opowiadań. Do jego najsłynniejszych utworów należą: cykl o Alvinie Stwórcy, „Glizdawce”, „Wołanie Ziemi” oraz „Badacze czasu – odkupienie Krzysztofa Kolumba”. W twórczości Carda ogromną rolę odgrywa wyznawana przez niego religia mesjanistyczna.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7961-552-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
- Ksenolodzy (Zenadores)
- Pipo (João Figueira Alvarez)
- Libo (Liberdade Graças a Deus Figueira de Medici)
- Miro (Marcos Vladimir Ribeira von Hesse)
- Ouanda (Ouanda Quenhatta Figueira Mucumbi)
- Ksenobiolodzy (Biologistas)
- Gusto (Vladimir Tiago Gussman)
- Cida (Ekaterina Maria Aparecida do Norte von Hesse-Gussman)
- Novinha (Ivanova Santa Catarina von Hesse)
- Ela (Ekaterina Elanora Ribeira von Hesse)
- Zarządca
- Bosquinha (Faria Lima Maria do Bosque)
- Biskup
- Peregrino (Armão Cebola)
- Opat i przeor klasztoru
- Dom Cristão (Amai a Tudomundo Para Que Deus vos Ame Cristão)
- Dona Cristã (Detestai o Pecado e Fazei o Direito Cristã)Prolog
W roku 1830 po utworzeniu Gwiezdnego Kongresu automatyczny statek zwiadowczy przesłał ansiblem raport: parametry planety, którą badał, mieściły się w przedziale odpowiednim dla życia ludzi. Najbliższym światem odczuwającym ciśnienie demograficzne była Baía; Gwiezdny Kongres przyznał im licencję badawczą.
I tak pierwsi ludzie, jacy zobaczyli nowy świat, byli Portugalczykami z mowy, Brazylijczykami z kultury i katolikami z wyznania. W roku 1886 zeszli z pokładu promu, przeżegnali się i nadali planecie imię Lusitania, co było starożytną nazwą Portugalii. Zajęli się katalogowaniem flory i fauny. Pięć dni później zorientowali się, że niewielkie leśne zwierzęta, które nazwali porquinhos, prosiaczki, wcale nie są zwierzętami.
Po raz pierwszy od czasu ksenocydu robali, popełnionego przez tego potwora Endera, ludzkość napotkała obce inteligentne istoty. Prosiaczki były technologicznie słabo rozwinięte, jednak używały narzędzi, budowały domy i posługiwały się mową.
– To szansa, którą dał nam Pan – oświadczył arcykardynał Pio z Baíi. – Byśmy mogli odkupić zniszczenie robali.
Członkowie Gwiezdnego Kongresu czcili wielu bogów, a czasem żadnego, ale wszyscy zgodzili się z arcykardynałem. Lusitania miała być zasiedlona z Baíi, a zatem pod Licencją Katolicką, jak tego wymagała tradycja. Jednak kolonia nie miała prawa sięgnąć poza wyznaczone granice ani przekroczyć limitu populacji. Lecz przede wszystkim ograniczało ją jedno prawo:
Nie wolno zakłócać rozwoju prosiaczków.Rozdział 1
Pipo
Ponieważ nie pogodziliśmy się jeszcze w pełni z ideą, że mieszkańcy sąsiedniej wioski są takimi samymi ludźmi jak my, w najwyższym stopniu naiwne byłoby przypuszczenie, iż potrafimy kiedyś spojrzeć na społeczne, używające narzędzi istoty i zobaczyć nie bestie, ale braci pielgrzymujących wspólną drogą do kaplicy inteligencji.
A jednak to właśnie widzę, czy też pragnę zobaczyć. Różnica pomiędzy „ramen” i „varelse” tkwi nie w stworzeniu poddanym osądowi, ale w tym, które ten osąd wydaje. Kiedy stwierdzamy, że obcy gatunek jest „ramen”, nie oznacza to, że przekroczył on próg dojrzałości. Oznacza, że to my go przekroczyliśmy.
Demostenes, „List do framlingów”
Korzeniak był równocześnie najbardziej kłopotliwym i najbardziej pomocnym z pequeninos. Zawsze na miejscu, gdy Pipo odwiedzał polanę, bardzo się starał odpowiadać na pytania, których prawo zabraniało Pipowi zadawać. Pipo uzależnił się od niego – chyba za bardzo – a jednak, choć Korzeniak błaznował i bawił się niczym nieodpowiedzialny młodzik, którym zresztą był, cały czas obserwował, sondował, sprawdzał. Pipo stale musiał uważać na zastawiane przez niego pułapki.
Przed chwilą jeszcze Korzeniak wspinał się na drzewo. Ściskał pień jedynie rogowatymi zgrubieniami na kostkach i wewnętrznych stronach ud. W rękach trzymał dwa patyki – zwane Ojcowskimi Kijami – którymi cały czas bębnił o drzewo w porywającym, zmiennym rytmie.
Wywabiony hałasem Mandachuva wyszedł z drewnianej chaty. Krzyknął coś do Korzeniaka w Mowie Mężczyzn, a potem po portugalsku:
– P’ra baixo, bicho!
Kilku prosiaczków w pobliżu głośno potarło udami, wyrażając w ten sposób podziw dla obcojęzycznej gry słów. Szelest aplauzu ucieszył Mandachuvę, który podskoczył wysoko.
Tymczasem Korzeniak odchylił się do tyłu, jakby miał spaść. Potem odepchnął się rękami, wykręcił w powietrzu salto i wylądował na obie nogi, podskakując kilka razy. Nawet się nie potknął.
– Jesteś więc teraz akrobatą – ocenił Pipo.
Korzeniak podszedł, kołysząc się na boki. W ten sposób próbował naśladować ludzi, choć dużo bardziej przypominało to parodię, ponieważ jego płaski, zwrócony ku górze ryjek robił zdecydowanie świniowate wrażenie. Nic dziwnego, że mieszkańcy z innych światów nazywali ich prosiaczkami. Nazwa ta padła w pierwszych raportach, jeszcze w 1886 roku, a w 1925, gdy powstała lusitańska kolonia, zdążyła się już zakorzenić. Ksenolodzy ze wszystkich Stu Światów pisali o nich „lusitańscy aborygeni”, choć Pipo doskonale wiedział, że w grę wchodziła jedynie kwestia rangi zawodu. Poza naukowymi artykułami ksenolodzy także mówili: prosiaczki. Pipo nazywał ich pequeninos, a oni nie protestowali, gdyż teraz sami określali siebie „Mały Lud”. Mimo wszystko, mimo „rangi zawodu”, nie dało się zaprzeczyć, że w chwilach takich jak ta Korzeniak bardzo przypominał świnię chodzącą na tylnych nogach.
– Akrobata – powtórzył Korzeniak, wypróbowując nowe słowo. – Co ja takiego zrobiłem? Macie nazwę dla ludzi, którzy to robią? Są więc ludzie, dla których to jest praca?
Pipo westchnął bezgłośnie, nie zmieniając przy tym przyklejonego do twarzy uśmiechu. W obawie przed skażeniem kultury prosiaczków prawo surowo zakazywało udzielania informacji o społeczeństwie ludzi. Korzeniak jednak prowadził bezustanną grę, starając się wycisnąć do ostatniej kropli wszelkie implikacje wszystkich wypowiedzi Pipa. Tym razem Pipo mógł wyłącznie do siebie mieć pretensje o niemądrą uwagę, która niepotrzebnie uchyliła okno do świata ludzi. Czasami czuł się wśród pequeninos tak dobrze, że zaczynał mówić swobodnie. Ciągle ryzykuję. Nie nadaję się do tej gry, w której trzeba zdobywać informacje, nie dając nic w zamian. Libo, mój małomówny syn, jest w tym lepszy, chociaż jest moim uczniem dopiero… jak dawno skończył trzynaście?… od czterech miesięcy.
– Też bym chciał mieć takie zgrubienia na nogach. Pień tego drzewa rozdarłby mi skórę na strzępy.
– Zawstydziłoby to nas wszystkich. – Korzeniak przyjął wyczekującą postawę, która według Pipa oznaczała lekkie podenerwowanie, a może też milczące ostrzeżenie dla innych pequeninos, by byli ostrożni. Mogła też być sygnałem najwyższego przerażenia, choć nigdy jeszcze nie widział pequenino odczuwającego przerażenie.
Na wszelki wypadek odezwał się pospiesznie, by go uspokoić:
– Nie przejmuj się. Jestem za stary i za słaby, żeby się wspinać na drzewa. Zostawiam to takim młodzikom jak ty.
Udało się. Ciało Korzeniaka znowu się poruszyło.
– Lubię wchodzić na drzewa. Widzę wtedy wszystko. – Korzeniak przykucnął przed Pipem. – Czy przyprowadzisz tu zwierzę, które biegnie po trawie, nie dotykając gruntu? Nie wierzą, że je widziałem.
Kolejna pułapka. I co, Pipo, ksenologu, czy zdecydujesz się poniżyć przedstawiciela społeczności, którą badasz? Czy raczej będziesz się trzymał sztywnych praw, jakie ustanowił Gwiezdny Kongres, by rządziły tym spotkaniem? Historia nie znała wielu precedensów. Jedynymi inteligentnymi obcymi, jakich napotkała ludzkość, były robale. Zdarzyło się to trzy tysiące lat temu, a w rezultacie spotkania wszystkie robale zginęły. Tym razem Gwiezdny Kongres zdecydował, że jeśli ludzkość popełni błąd, to raczej z przeciwnym skutkiem. Minimum informacji, minimum kontaktu.
Korzeniak zauważył wahanie Pipa, jego niepewne milczenie.
– Nigdy nam nic nie mówicie – stwierdził. – Obserwujecie nas i badacie, ale nie wpuszczacie za ogrodzenie, żebyśmy także mogli was obserwować i badać.
Pipo odpowiedział tak uczciwie, jak tylko mógł w sytuacji, gdy ostrożność była ważniejsza od uczciwości.
– Jeśli dowiadujecie się tak mało, a my tak dużo, to czemu znasz stark i portugalski, a ja wciąż się uczę waszej mowy?
– Jesteśmy mądrzejsi.
Korzeniak odwrócił się na pośladkach, tak że siedział teraz plecami do Pipa.
– Wracaj za swoje ogrodzenie – powiedział.
Pipo wstał natychmiast. W pobliżu Libo przyglądał się trójce pequeninos, próbując dociec, w jaki sposób splatają suche pnącza merdony na pokrycie dachu. Spojrzał na ojca i natychmiast stanął przy nim, gotów odejść. Oddalili się bez słowa. Pequeninos tak dobrze opanowali język, że ludzie nigdy nie omawiali tego, czego się dowiedzieli, póki nie znaleźli się wewnątrz ogrodzenia.
Pół godziny zajęła droga do domu. Rozpadało się, kiedy przechodzili przez bramę i szli obok wzgórza do stacji zenadora. Zenadora? Pipo zastanawiał się nad tym, patrząc na zawieszoną nad drzwiami tabliczkę, na której słowo KSENOLOG wypisano w starku. To właśnie ja, myślał. Przynajmniej dla obcych. Ale portugalski tytuł „zenador” jest tak prosty do wymówienia, że na Lusitanii mało kto używa nazwy „ksenolog”, nawet gdy mówi w starku. Tak zmienia się mowa. Gdyby nie ansibl, gwarantujący natychmiastową komunikację wśród Stu Światów, nie udałoby się chyba zachować wspólnego języka. Podróże międzygwiezdne są zbyt rzadkie i powolne. W ciągu stulecia stark rozpadłby się na dziesięć tysięcy dialektów. Ciekawie byłoby sprawdzić na komputerze projekcję zmian lingwistycznych na Lusitanii w przypadku, gdyby dopuścić do rozkładu starku i absorpcji portugalskiego…
– Tato – odezwał się Libo.
Dopiero wtedy Pipo zauważył, że zatrzymał się dziesięć metrów od stacji. Styczne. Większa część mojej umysłowej aktywności przebiega po stycznych, na zewnątrz obszaru moich badań. Zapewne dlatego, że w obszarze moich badań narzucone przepisy uniemożliwiają poznanie i zrozumienie czegokolwiek. Nauka ksenologii w większym stopniu opiera się na tajemnicach niż nauka Kościoła.
Dotknięcie dłoni wystarczyło, by otworzyć zamek. Wchodząc za próg, Pipo wiedział, jak spędzą resztę wieczoru. Zanim przygotują raport z dzisiejszego spotkania, muszą spędzić kilka godzin nad terminalami komputera. Wtedy przeczytają nawzajem swoje notatki, a jeśli będą zadowoleni, Pipo napisze krótkie streszczenie i pozwoli komputerom zająć się resztą, uzupełnić informacje i przekazać je natychmiast do ksenologów pozostałych Stu Światów. Ponad tysiąc uczonych studiuje jedyny obcy gatunek, jaki poznaliśmy. I poza tymi drobiazgami, jakie wykrywają satelity, moi koledzy dysponują jedynie informacjami, które posyłam im ja i Libo. To z pewnością minimalna interwencja.
Gdy jednak znalazł się w stacji, od razu spostrzegł, że dzisiejszego wieczoru nie wypełni wytężona, spokojna praca. Wewnątrz czekała Dona Cristã ubrana w klasztorny habit. Czyżby któreś z dzieci miało kłopoty w szkole?
– Nie, nie – odezwała się Dona Cristã. – Twoje dzieci radzą sobie doskonale, z wyjątkiem tego, które jest moim zdaniem za małe, by opuszczać szkołę i pracować tutaj, nawet jako uczeń.
Libo milczał. Mądra decyzja, uznał Pipo. Dona Cristã była inteligentną i ujmującą, może nawet piękną młodą kobietą. Jednak przede wszystkim i nade wszystko była mniszką zakonu Filhos da Mente de Cristo, Dzieci Umysłu Chrystusa, i nie jej uroda budziła podziw, gdy gniewała się na ignorancję i głupotę. Zdumiewało to wielu całkiem rozsądnych ludzi, których ignorancja topniała nieco w ogniu jej pogardy. Milczenie, Libo, to polityka, która przyniesie ci korzyści.
– Nie przyszłam tu w sprawie twoich dzieci – wyjaśniła Dona Cristã. – Chodzi o Novinhę.
Dona Cristã nie musiała wymieniać nazwiska – wszyscy znali Novinhę. Straszliwa descolada minęła ledwie osiem lat temu. Zdawało się, że kolonia zostanie zniszczona przez zarazę, jeszcze zanim zacznie funkcjonować. Rodzice Novinhy, para ksenobiologów, Gusto i Cida, wynaleźli szczepionkę. Tragiczna ironia losu sprawiła, że odkryli przyczynę choroby i lekarstwo na nią zbyt późno, by uratować samych siebie. Pochowano ich jako ostatnie ofiary descolady.
Pipo dobrze pamiętał małą Novinhę, jak stała, trzymając dłoń burmistrz Bosquinhy, gdy biskup Peregrino osobiście celebrował nabożeństwo żałobne. Nie, nie trzymała burmistrz za rękę. Obraz tamtego dnia pojawił się przed oczami, a wraz z nim wspomnienie tego, co wtedy odczuwał. Jak ona to zapamięta? – pytał wtedy sam siebie. To przecież pogrzeb jej rodziców; z całej rodziny tylko ona pozostała żywa. A mimo to widzi wokół radość mieszkańców kolonii. Czy potrafi w tym wieku zrozumieć, że ta radość jest największym hołdem dla jej matki i ojca? Walczyli i zwyciężyli, zdobyli dla nas zbawienie w tych odartych z nadziei dniach poprzedzających śmierć; zebraliśmy się tutaj, by podziękować za wspaniały dar, jaki nam ofiarowali. Ale dla ciebie, Novinho, twoi rodzice umarli tak samo jak przedtem bracia. Pięćset ofiar, ponad sto mszy żałobnych w ostatnich sześciu miesiącach, a wszystkie odprawiane w atmosferze lęku, żalu i rozpaczy. I teraz, po śmierci twoich rodziców, ten lęk, żal i rozpacz są dla ciebie równie wielkie – nikt jednak nie dzieli z tobą bólu. W naszych myślach goszczą ulga i radość.
Obserwując ją, próbując pojąć jej uczucia, Pipo na nowo rozbudził w sobie żal po śmierci swej siedmioletniej córki Marii, zmiecionej wichrem zagłady, który pokrył jej skórę rakowatymi naroślami i gwałtownie rosnącą grzybnią. Ciało puchło lub gniło, schodząc ze stóp i głowy, odsłaniając kości, podczas gdy nowa kończyna, nie ręka ani noga, wyrastała z biodra. Piękne ciałko ginęło na ich oczach, umysł zaś pozostawał bezlitośnie przytomny, zdolny do rozumienia tego, co się dzieje. Pod koniec Maria błagała Boga, by zesłał jej śmierć. Pipo wspominał to wszystko, a potem mszę za jej duszę, wspólną dla niej i pięciu innych ofiar. Gdy wtedy klęczał obok swej żony i ocalałych dzieci, wyczuwał doskonałą jedność wszystkich zebranych w katedrze. Wiedział, że jego cierpienie jest ich cierpieniem, że strata najstarszej córki połączyła go ze społecznością nierozerwalnymi więzami żalu. To przynosiło ulgę, w tym znajdywał uspokojenie. Powszechna żałoba koiła jego ból.
Mała Novinha nie miała tego pocieszenia. Jej ból był – jeśli to możliwe – jeszcze gorszy niż Pipa. Pipo przynajmniej nie został zupełnie pozbawiony rodziny i był dorosłym mężczyzną, nie dzieckiem przerażonym nagłą utratą fundamentów swego istnienia. Jej rozpacz nie wiązała ze społecznością, raczej oddzielała. Tego dnia wszyscy się cieszyli – prócz niej. Wszyscy wychwalali jej rodziców – ona jedna za nimi tęskniła; wolałaby pewnie, by nie wynajdywali lekarstwa dla innych, byle sami pozostali żywi.
Izolacja dziewczynki była tak wyraźna, że Pipo dostrzegał jej objawy nawet ze swego dalekiego miejsca. Novinha szybko zabrała rękę z dłoni burmistrz. Łzy jej obeschły, nim msza dobiegła końca. Siedziała milcząca, jak więzień odmawiający swym strażnikom współpracy. Pipo czuł, że pęka mu serce. Wiedział jednak, że choćby się starał, nie potrafi ukryć swego zadowolenia z końca descolady, radości, że żadne z pozostałych dzieci nie zostało mu odebrane. Mała zauważy to natychmiast; próba pocieszenia zamieni się w drwinę i odepchnie ją jeszcze bardziej.
Po nabożeństwie szła pełna goryczy wśród tłumów ludzi pełnych dobrej woli, którzy z nieświadomym okrucieństwem powtarzali, że jej rodzice z pewnością byli świętymi, że siedzą po prawicy Boga. Cóż to za pocieszenie dla dziecka?
– Nigdy nam nie wybaczy dzisiejszego dnia – szepnął Pipo do żony.
– Wybaczy? – Conceicão nie należała do kobiet, które natychmiast podchwytują tor myśli męża. – Przecież nie my zabiliśmy jej rodziców…
– Ale wszyscy dziś świętujemy, prawda? Tego nam nie wybaczy.
– Bzdura. Zresztą i tak nie rozumie. Jest za mała.
Rozumie, pomyślał Pipo. Czy Maria nie rozumiała wielu spraw, gdy była nawet młodsza od Novinhy?
Mijały lata – w tym roku już osiem – i widywał ją czasem. Była w wieku jego syna, Liba, a to oznaczało, że razem chodzili na lekcje. Słuchał jej wystąpień i referatów. Cechowała ją pewna elegancja myśli, precyzja analizy, która silnie do niego przemawiała. Jednocześnie dziewczynka robiła wrażenie chłodnej, obojętnej wobec wszystkich. Syn Pipa, Libo, był nieśmiały, a przecież miał kilku przyjaciół i zdobył sympatię nauczycieli. Novinha nie miała przyjaciół, nie miała nikogo, czyjego spojrzenia szukałaby wzrokiem w chwili tryumfu. Nie było nauczyciela, który by ją szczerze lubił, ponieważ nie reagowała, nie okazywała wzajemności.
– Jest emocjonalnie sparaliżowana – powiedziała kiedyś Dona Cristã, gdy Pipo o nią spytał. – Nie można sięgnąć do jej wnętrza. Twierdzi, że jest absolutnie szczęśliwa i nie widzi potrzeby zmian.
A teraz Dona Cristã przyszła do stacji zenadora, by porozmawiać z Pipem. Dlaczego właśnie do niego? Potrafił wymyślić tylko jeden powód, by dyrektorka szkoły zjawiła się tutaj w sprawie pewnej osieroconej dziewczynki.
– Czy mam wierzyć, że przez te wszystkie lata, kiedy Novinha uczyła się w szkole, tylko ja o nią pytałem?
– Nie tylko – odparła. – Wielu ludzi interesowało się nią kilka lat temu, gdy papież beatyfikował jej rodziców. Wszyscy pytali, czy córka Gusta i Cidy, Os Venerados, zauważyła kiedyś jakieś cudowne zdarzenia związane z jej rodzicami, dostrzeżone przez tak wiele osób.
– Naprawdę ją o to pytali?
– Krążyły różne plotki i biskup Peregrino musiał zbadać sprawę. – Dona Cristã zaciskała wargi, mówiąc o młodym przywódcy duchowym kolonii. Ale wiadomo było, że stosunki między hierarchią a zakonem Filhos da Mente de Cristo nigdy nie były dobre. – Udzieliła bardzo pouczającej odpowiedzi.
– Wyobrażam sobie.
– Powiedziała, mniej więcej, że jeśli rodzice istotnie słuchali modłów i mieli w niebie jakiekolwiek możliwości ich spełnienia, czemu nie odpowiedzieli na jej prośby i nie wstali z grobu? To byłby pożyteczny cud, oświadczyła. I były już precedensy. Jeżeli Os Venerados posiadają moc sprawiania cudów, musi to oznaczać, że nie kochają jej na tyle, by odpowiedzieć na modły. Woli więc wierzyć, że rodzice nadal ją kochają i po prostu nie mają możliwości działania.
– Urodzona sofistka – mruknął Pipo.
– Sofistka i ekspert od poczucia winy. Powiedziała biskupowi, że jeśli papież uznał rodziców za błogosławionych, to tak jakby Kościół oświadczył, że jej nienawidzili. Petycja o kanonizację jest dowodem, że Lusitania nią pogardza; jeśli zaś ta prośba zostanie wysłuchana, to sam Kościół okaże się nikczemny. Biskup Peregrino był wściekły.
– Zauważyłem, że mimo to wysłał petycję.
– Dla dobra społeczności. Poza tym cuda zdarzały się przecież naprawdę.
– Ktoś dotyka grobowca i ból głowy przechodzi, więc krzyczy: „Milagre! Os santos me abencoaram!”. – Cud! Święci mnie pobłogosławili!
– Wiesz dobrze, że Rzym wymaga lepiej udokumentowanych cudów. Ale to nieistotne. Papież łaskawie zezwolił, byśmy nazwali nasze miasteczko Milagre. Wyobrażam sobie, że za każdym razem, gdy Novinha słyszy tę nazwę, rozpala się goręcej w swym sekretnym gniewie.
– Albo staje się zimniejsza. Nie wiadomo, jaką temperaturę mają takie uczucia.
– W każdym razie, Pipo, nie jesteś jedynym, który o nią pytał, ale jedynym, który pytał ze względu na nią samą, nie z powodu jej świątobliwych i błogosławionych rodziców.
To smutne, że poza Filhos, prowadzącymi szkoły na Lusitanii, nie zainteresował się dziewczynką nikt prócz Pipa, który przez te wszystkie lata poświęcił jej tylko okruchy swej uwagi.
– Ma jednego przyjaciela – wtrącił nagle Libo.
Pipo zapomniał o obecności syna – zachowywał się tak cicho, że nie było to trudne. Dona Cristã także sprawiała wrażenie zaskoczonej.
– Byliśmy niedyskretni, rozmawiając w ten sposób o twojej szkolnej koleżance – powiedziała.
– Jestem asystentem zenadora – przypomniał jej Libo. Miało to znaczyć, że nie chodzi już do szkoły.
– Kto jest tym przyjacielem? – spytał Pipo.
– Marcão.
– Marcos Ribeira – wyjaśniła Dona Cristã. – Wysoki chłopak…
– Ach tak. Ten, który jest zbudowany jak cabra.
– To prawda, jest silny – przyznała. – Ale nie zauważyłam między nimi żadnych oznak przyjaźni.
– Kiedyś oskarżono o coś Marcão, a ona to widziała i wstawiła się za nim.
– Twoja interpretacja, Libo, jest dość dowolna. Należałoby raczej powiedzieć, że oskarżyła chłopców, którzy naprawdę to zrobili i próbowali zrzucić winę na niego.
– Marcão pojmuje to inaczej – stwierdził Libo. – Widziałem parę razy, jak na nią patrzył. Nie jest to wiele, ale przynajmniej ktoś ją lubi.
– A czy ty ją lubisz? – spytał Pipo.
Libo milczał długą chwilę. Pipo wiedział, co to oznacza: badał sam siebie w poszukiwaniu odpowiedzi. Nie takiej, która zadowoli dorosłych, ani takiej, która ich zirytuje – dzieci w jego wieku uwielbiały tego typu drobne oszustwa. Chłopiec jednak oceniał własne uczucia, szukając prawdy.
– Chyba – rzekł w końcu – dawała do zrozumienia, że nie chce być lubiana. Jakby była gościem, który lada dzień ma wrócić do domu.
Dona Cristã pokiwała głową.
– Otóż to. Takie właśnie sprawia wrażenie. Ale teraz, Libo, dla zachowania dyskrecji musimy cię prosić, żebyś wyszedł, gdy będziemy…
Zniknął, zanim skończyła zdanie. Skinął głową i uśmiechnął się, jakby mówił: Tak, rozumiem. Pewny krok bardziej wymownie świadczył o jego dyskrecji niż ewentualne zapewnienia i prośba, by mógł zostać. Potrafił sprawić, by porównując się z nim, dorośli mieli poczucie własnej niedojrzałości.
– Pipo – rzekła dyrektorka. – Ona złożyła prośbę o przedterminowy egzamin na ksenobiologa. Chce zająć miejsce swych rodziców.
Pipo uniósł brwi.
– Twierdzi, że studiowała tę dziedzinę jeszcze jako dziecko. Jest gotowa podjąć pracę natychmiast, bez stażu.
– Ma trzynaście lat, prawda?
– Istnieją precedensy. Wielu ludzi przystępowało do takich egzaminów równie wcześnie. Raz zdał je nawet ktoś jeszcze młodszy. Zdarzyło się to dwa tysiące lat temu, ale to dozwolone. Naturalnie, biskup Peregrino jest przeciwny, ale burmistrz Bosquinha, niech Bóg błogosławi jej praktyczną duszę, twierdzi, że Lusitania bardzo potrzebuje ksenobiologa. Trzeba się zająć stworzeniem nowych szczepów roślinnych, żebyśmy wreszcie mieli bardziej urozmaicone pożywienie i lepsze plony z lusitańskiej gleby. Cytując jej słowa: „Może być nawet niemowlakiem, byle była ksenobiologiem”.
– I chcesz, żebym przeprowadził ten egzamin?
– Gdybyś był tak uprzejmy…
– Z przyjemnością.
– Powiedziałam im, że się zgodzisz.
– Muszę wyznać, że mam pewne ukryte motywy.
– Doprawdy?
– Powinienem zrobić dla niej więcej, niż zrobiłem. Chcę się przekonać, czy nie jest za późno, by zacząć.
Dona Cristã się roześmiała.
– Cieszę się, że postanowiłeś spróbować. Ale wierz mi, drogi przyjacielu, że dotknięcie jej serca jest jak kąpiel w lodzie.
– Domyślam się. Wyobrażam sobie, że to jak lód dla tego, kto jej dotyka. Ale co ona wtedy czuje? Jest tak zimna, że dotknięcie musi ją parzyć jak ogień.
– Cóż za poetyka – rzekła Dona Cristã. W jej głosie nie było ironii. Mówiła poważnie. – Czy prosiaczki rozumieją, że wysłaliśmy im jako ambasadora najlepszego z nas?
– Próbuję ich przekonać, ale są raczej sceptyczni.
– Przyślę ci ją jutro. I ostrzegam – chce zdać ten egzamin na zimno. Nie zgodzi się na żadne pytania spoza dziedziny.
– Bardziej mnie martwi, co się stanie potem – wyznał Pipo z uśmiechem. – Jeśli nie zda, będzie miała nowe problemy. Jeśli zda, wtedy ja zacznę je mieć.
– Dlaczego?
– Libo zacznie mnie męczyć, żebym pozwolił mu przedterminowo zdać egzamin na zenadora. A kiedy mu się uda, będę mógł wrócić do domu, zwinąć się w kłębek i umrzeć.
– Jesteś zwariowanym romantykiem, Pipo. Jeśli w Milagre jest ktoś zdolny do uznania swego trzynastoletniego syna za kolegę, to tylko ty.
Kiedy odeszła, Pipo i Libo pracowali razem, jak zwykle. Pipo porównywał wyniki Liba, jego sposób myślenia, domysły i podejście z tym, co prezentowali studenci, których znał na uniwersytecie, nim zamieszkał w Kolonii Lusitanii. Chłopiec był mały, musiał opanować jeszcze sporo wiedzy i teorii, ale był już prawdziwym uczonym w metodyce i humanistą w sercu. Nim skończyli i pod wielkim, oślepiająco jasnym księżycem ruszyli razem w stronę domu, Pipo uznał, że syn zasługuje, by traktować go jak kolegę. Nieważne, czy przystąpi do egzaminu, czy nie. Testy i tak nie potrafią zmierzyć tego, co naprawdę się liczy.
I nieważne, jak zareaguje Novinha, ale Pipo chciał się przekonać, czy posiada ona te niewymierne cechy naukowca. Jeśli nie, postara się, by nie zdawała egzaminu, choćby zapamiętała nie wiedzieć ile faktów.
*
Reszta w pełnej wersji