Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mukiwa - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
10 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mukiwa - ebook

W 1964 roku sześcioletni Peter Godwin po raz pierwszy zdaje sobie sprawę, że Rodezję czekają spore zmiany. Jego sąsiad zostaje zamordowany, a wydarzenie to zapowiada nadejście wojny. Urodzony w Harare autor rekonstruuje historię swojego życia – od dzieciństwa spędzonego wśród białej klasy średniej i czarnoskórych pracowników domu, którzy wprowadzili go w magiczny świat kultury, religii i języka Afryki, przez pobyt w wojsku podczas wojny domowej aż po karierę dziennikarza śledczego ujawniającego kulisy służby w afrykańskiej armii, a wszystko to na tle krwawej historii przemiany Rodezji w Republikę Zimbabwe.

Opowieść Godwina to opis chylącego się ku upadkowi brytyjskiego kolonializmu. „Mukiwa” to także pasjonująca podróż przez życie autora, którego dorastanie pokryło się z okresem kształtowania nowej afrykańskiej historii.

„Do 1980 roku Rodezją – dzisiejszym Zimbabwe – rządzili biali, chociaż nigdy nie stanowili więcej niż dwa procent mieszkańców. Peter Godwin opisuje ten świat poprzez swoje wspomnienia z dzieciństwa i młodości. Jest to kraj zarazem bliski i ciepły, ale też okrutny i krwawy – bo to bardzo krwawa książka. Śmierć jest w tej historii zawsze obecna, ale autor traktuje ją z poruszającą oczywistością oraz spokojem, jak zwykły element krajobrazu. To fascynująca opowieść o kraju, którego już nie ma.” Adam Leszczyński

"Wprawdzie świat białych chłopców i dziewcząt w kolonialnej Afryce zniknął, ale te piękne wspomnienia to świetny wkład w literaturę opowiadającą o tamtych czasach.” William Boyd, „Sunday Times”

"Wspomnienia Godwina to zarówno przerażająca opowieść przygodowa, jak i przejmujący obraz człowieka dręczonego gorzkimi dylematami moralnymi.” Graham Lord, „Daily Telegraph”

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-247-9
Rozmiar pliku: 1 014 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Już w księgarniach:

Alexandra Fuller, Dziś wieczorem nie schodźmy na psy.
Afrykańskie dzieciństwo

Raimond Gaita, Mój ojciec Romulus

Wenguang Huang, Strażnik trumny. Opowieść o mojej rodzinie

Mourid Barghouti, Jestem stamtąd, jestem stąd

Alexandra Fuller, Rozmowy pod drzewem zapomnienia

Anthony Shadid, Kamienny dom.
O Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma

André Aciman, Wyjście z Egiptu, wydanie 2

Carmen Bugan, Zakopać maszynę do pisania. Dzieciństwo pod okiem Securitate

Następna książka w serii:

Alexandra Fuller, Wyjedź, zanim nadejdą deszczeWprowadzenie

Mukiwa to w zamierzeniu książka raczej wspomnieniowa niż autobiograficzna. Jej strony zaludniają zarówno postaci autentyczne, jak i osoby mające więcej niż jeden pierwowzór. Wielu z nich zmieniłem nazwiska i cechy umożliwiające identyfikację nie tyle z obawy przed konsekwencjami prawnymi, ile przede wszystkim ze względu na to, by moich bohaterów uchronić przed represjami. Niekiedy, zwłaszcza w rozdziałach o wojnie, nie obyło się bez znacznych ingerencji – opisywanym wciąż bowiem grozi zemsta. Ale wszystkich znanych polityków i inne osoby publiczne przedstawiam pod ich prawdziwymi nazwiskami.

Chociaż Mukiwa należy do literatury faktu, nie jest rekonstrukcją śledczą. Zainteresowanym tą ostatnią mogę polecić Rhodesians Never Die , opracowanie historyczne dokumentujące koniec białej Rodezji, które napisaliśmy wspólnie z Ianem Han­cockiem. Mukiwa to zapis moich wspomnień, zacierających się wraz z upływem lat, a więc niepozbawiony słabości i skaz.

Pisanie tej książki było zarazem łatwe i traumatyczne. Powracam w niej do zabliźnionych już spraw, do urazów emocjonalnych, które zdołałem bardzo skutecznie i głęboko pochować. Proces odsłaniania tych pokładów miejscami bywał przyjemny, ale bywał też dojmująco bolesny, zawsze jednak był wyzwalający.

Próbowałem nie być mądry poniewczasie, lecz opisywać wydarzenia tak, jak je wówczas odbierałem, nawet jeśli może nas to ukazywać w nie najlepszym świetle. Próbowałem unikać kazań i nie politykować. Próbowałem unikać sentymentów i autocenzury.

Ta książka nade wszystko ma być hołdem dla Afryki – mojego domu, z którego istnienia nie zdawałem sobie sprawy.

Peter Godwin

Londyn, 1996Rozdział pierwszy

Myślę, że po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak, gdy zamordowano naszego najbliższego sąsiada, ooma Pieta Oberholzera. Czyli miałem wtedy jakieś sześć lat. Przeciwko królowej zbuntowaliśmy się dwa lata później, do wybuchu prawdziwej wojny minęło następnych siedem.

Pamiętam ciało ooma Pieta leżące na drodze wysypanej żużlem. Leżał na plecach, z piersi sterczała mu kościana rękojeść myśliwskiego noża. Wcześniej oglądałem rzecz jasna mnóstwo trupów, więc samo to nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia. Z mojego otrzaskania ze śmiercią byłem naprawdę dumny. I żeby zaimponować innym dzieciakom, lubiłem im o niej opowiadać.

Znałem się na trupach lepiej od kolegów, bo często towarzyszyłem mojej matce, gdy je wykopywała i kroiła. Wolno mi było podawać jej narzędzia, a ze sprejem owadobójczym służyłem jako Główny Pogromca Much, czyli spoczywała na mnie nie lada odpowiedzialność, zwłaszcza jak na małego chłopca.

Matka była lekarką i chodziła w białym fartuchu. Chociaż większość ludzi, z jakimi miała do czynienia, żyła, zdarzało się, że musiała zająć się także martwymi, i to właśnie przy nich jej pomagałem.

Oom Piet był pierwszym martwym człowiekiem, jakiego zdążyłem poznać, zanim umarł. Dlatego właśnie ten przypadek tak mnie zaciekawił. W gruncie rzeczy nie znałem tego ooma za dobrze. Pracował w fabryce jako kierownik zmiany i mimo że Oberholzerowie mieszkali niedaleko nas, pod wzgórzem, widywaliśmy się rzadko. To była duża afrykanerska rodzina, mieli masę gęsi i siedmioro dzieci o takich imionach jak Hennie, Dawie i Hettie.

Oberholzerowie byli najbiedniejszymi białymi, jakich znałem. Ich próby utrzymania się z farmy skończyły się klapą, więc dominee, pastor Holenderskiego Kościoła Reformowanego, poprosił mojego ojca, żeby dał oomowi Pietowi pracę – jakąkolwiek pracę. Do Silverstream sprowadzili się z całym dobytkiem w jednym pożyczonym pick-upie. Nie mogliśmy się nadziwić, jak mogła się w nim pomieścić cała rodzina i wszystko, co mają. My do przeprowadzki musieliśmy wynająć duży wóz meblowy z przyczepą.

Rok po ich przyjeździe sporą sensację wywołała dostawa łóżka przywiezionego ciężarówką należącą do Road Motor Services, firmy transportowej, która miała do nas co tydzień regularny kurs. Oom Piet pochwalił się wtedy mojemu ojcu, że teraz, po raz pierwszy w życiu, wszyscy w jego rodzinie dostaną osobne spanie.

Oberholzerowie mieli starego niebieskiego volkswagena kombi z silnikiem z tyłu zamiast z przodu. Tego dnia, kiedy oom Piet został zamordowany, jechali tym starym niebieskim kombi.

Oom Piet z żoną i ich najmłodszą córką wracali właśnie z wyprawy do Umtali. O tym, po co się tam wybrali, gazety nie pisały – ani wtedy, ani później – ale ja to wiem. My też tego dnia pojechaliśmy do Umtali i spotkaliśmy ich po drodze.

– Dzień dobry, meneer Godwin. – Oom Piet ukłonił się z szacunkiem mojemu ojcu.

– Witam, panie OB – odparł ojciec. Tylko dzieciaki mówiły mu oom Piet. Oom w języku afrikaans znaczy „­wujek”.

– Udał się urlop? – spytał ojciec. Oberholzerowie właśnie wrócili z pierwszego w życiu rodzinnego wyjazdu na wakacje i byli tym straszliwie podekscytowani.

– Ach, było naprawdę lekker – powiedział oom Piet, po czym zaczął o tych wakacjach bardzo szczegółowo opowiadać, nawet o tym, co jedli i gdzie tankowali benzynę. Gdy skończył relację z drugiego dnia, ojciec mu przerwał, bo inaczej nigdy byśmy nie dotarli do Umtali.

– Jedziecie na zakupy? – zagadał jeszcze ojciec, żeby pokazać, że wcale nie jest nieuprzejmy.

– Ach, właściwie to nie, meneer. Chcemy tylko odebrać wakacyjne zdjęcia z Windsor Studios i pokazać je reszcie naszych dzieciaków, które teraz są w szkole. Jeszcze nigdy nie oglądali siebie na fotografiach.

Pani Oberholzer uniosła dumnie tani, plastikowy aparat kompaktowy.

– To jest cudo – powiedziała z podziwem. – Nie trzeba w nim ustawiać ostrości ani niczego regulować. Wystarczy go tylko nakierować i nacisnąć ten czerwony guziczek. Nawet ja to potrafię.

Roześmiała się niepewnie, po czym nagle uniosła aparacik i zrobiła wspólne zdjęcie mojego ojca i swego męża, opartych o nasz samochód. Dużo później wysłała nam tę fotografię, na której oom Piet i mój ojciec mają zaskoczoną minę. Jak wynikało z jej dopisku, było to ostatnie zdjęcie żywego ooma Pieta. Wbrew przechwałkom producenta aparatów fotografia była trochę niewyraźna. Gdy jej się dobrze przypatrzyłem, w lewym dolnym rogu dostrzeg­łem siebie, gapiącego się z auta przez okno.

Z naszego domu w Silverstream do odległego o jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów Umtali, stolicy prowincji Manicaland, jechało się ponad trzy godziny, bo droga była kręta i w wielu miejscach stroma. Mieliśmy wtedy jeszcze starego białego austina westminstera. Tego samego, którym ojciec przejechał naszego psa Bingo, gdy jechaliśmy na jakiś ślub do kościoła w Melsetter. Ale to stało się później, wtedy jeszcze Bingo żył.

Tego dnia, gdy zamordowano ooma Pieta, po drodze do Umtali spotkaliśmy też sir Hugo, tam gdzie szosa przecinała jego farmę, tuż poniżej Skyline Junction. Wraz z chłopcami z gospodarstwa wypalał pole przy drodze. Mówiono mi, że sir Hugo Sebright jest jakimś starym etończykiem, chociaż mnie nie wydawał się aż taki stary. Wyglądał młodziej od mojego ojca i znacznie, znacznie młodziej niż stary pan Boshof z Lemon Kop. (Jain wymyśliła, że będziemy zawsze mruczeć na jego widok: „Oto idzie Hugo. Nosi buty długo”. Nie wiedzieć czemu, pękaliśmy wtedy ze śmiechu). Tak czy siak, do sir Hugo mówiło się „sir” inaczej niż do pana Simpsona, dyrektora naszej szkoły. My, dzieciaki, zwracaliśmy się do pana Simpsona „sir”, niczego nie dodając. Za to w rozmowach o nim nazywaliśmy go po prostu „panem Simpsonem”. Nie mówiliśmy o nim „sir Simpson”. Ani tym bardziej „sir Jack”. To było dość zagmatwane. Któregoś wieczoru ta sprawa nie dawała mi usnąć, więc uznałem, że rano poproszę ojca, żeby mi to wytłumaczył. Ale kiedy się obudziłem, kompletnie wyleciało mi to z głowy.

Tak czy inaczej, wtedy – w 1964 roku – sir Hugo i jego żona mieszkali jeszcze na swojej farmie na wzgórzach nad doliną Biriwiri. Żona sir Hugo nie była starą etonką, bo była od niego dużo młodsza. Właściwie to wyglądała prawie jak rówieśnica niektórych koleżanek mojej siostry, miała długie blond włosy, masę złotej biżuterii w uszach i na palcach, a do tego długie, pomalowane na czerwono paznokcie. Mówiło się o niej lady Sebright. O ile mi było wiadomo, nie miała imienia.

Sir Hugo zaglądał do naszego auta przez okno, postukiwał sygnetem w szybę i słuchając mojego ojca, często parskał ze śmiechu. Za nim stali nieruchomo chłopcy z farmy, wsparci na motykach badzas i szuflach do gaszenia ognia, czekając, aż skończy. Przed naszym odjazdem zaproponował, byśmy w drodze powrotnej z Umtali wpadli na drinka.

Późnym popołudniem nasz austin nareszcie zachrzęścił na żwirowym podjeździe u Sebrightów. Byłem wykończony tym ogłupiającym łażeniem z matką i siostrą wśród wieszaków z ubraniami w domu towarowym ­Meikles i wyprawą z ojcem do tamtejszego działu z narzędziami, gdzie tata wybierał jakieś imadła, śruby i uszczelki, których rozmiary wynotował sobie bardzo dokładnie na odwrocie pudełka papierosów Gold Leaf. W czasie lunchu dostałem zapiekankę z serem i „brązową krowę”, z której ten dom towarowy słynął, czyli dużą porcję lodów waniliowych zalanych colą i podanych w wysokiej szklance. Jak można odgadnąć, ożywiłem się wtedy aż za bardzo, ale po chwili uszła ze mnie para.

Dom Sebrightów był jeszcze niewykończony. Duży, w stylu rancza, miał ciemne drewniane podłogi i szeroką werandę od frontu. Ogród wciąż jeszcze obsadzano i wszędzie leżała rozkopana czerwona ziemia. Gdy przyjechaliśmy, rozpoznałem zaparkowanego na podjeździe volkswagena kombi Oberholzerów. Właściwie nie przyjaźnili się z Sebrightami, ale sir Hugo wykupił ich gospodarstwo i podobno wciąż był winien oomowi Pietowi trochę pieniędzy, czego dowiedziałem się z podsłuchanej rozmowy rodziców. Córka Oberholzerów spała w kombi, więc w ogóle jej wtedy nie zobaczyłem.

Dorośli szybko dostali gin z tonikiem, whisky z wodą sodową, sherry albo piwo Castle. Przyniesiono też miseczki solonych, nieobranych z ciemnowiśniowej skórki orzeszków arachidowych i cynowe talerze ze słono-­octowymi chipsami Willards. Ja, ponieważ byłem zmęczony, przyniosłem sobie z auta kocyk i podszedłem do najbliższego psa, żeby się przy nim zdrzemnąć. Bez moherowego kocyka zwanego noskiem nigdzie się nie ruszałem; inaczej nie umiałbym zmrużyć oka.

W domu mościłem się zwykle do snu przy kominku, z moim noskiem i z psami. Ale wilczur Sebrightów nie potrafił spokojnie usiedzieć, zrobił się wyraźnie zły i nie chciał być poduszką małego chłopczyka. Łaziłem za nim, ciągnąc mój kocyk, ale pies na mnie warczał i szczerzył kły. Im bardziej robił się nieprzystępny, tym bardziej mnie to drażniło i doprowadzało do płaczu, aż w końcu moja matka, po paru interwencjach, uznała, że pora się zbierać.

Prawdopodobnie to uratowało nam życie.

Gdy przejechaliśmy ostre zakręty za Tandevel i wreszcie zamajaczyły w dole światła Silverstream, przez radio zaczął nas wzywać jakiś trzeszczący głos. Mieliśmy krótkofalówkę, bo matka była lekarzem okręgowym. Podlegał jej cały okręg Melsetter i musiała być zawsze uchwytna.

– Blue nine, blue nine, słychać mnie, odbiór? – powiedział głos. Przez radio wymawiano nine, dodając na końcu „r”: niner.

Ojciec zatrzymał auto i żeby uzyskać lepszy odbiór, kręcił gałką blokady szumów. Tata znał się na radiach bardzo dobrze i nawet je reperował w swoim warsztacie. Nacisnąwszy odpowiedni guzik, włączył mikrofon i odpowiedział:

– Blue niner, słyszę na trzy, odbiór.

„Na trzy” znaczyło, że słyszalność jest okej, ale nienadzwyczajna. Optymalna była „na pięć”, ale taką miało się zwykle gdzieś wysoko na wzgórzu albo bardzo blisko nadającego.

– Blue niner, mówi policja z Melsetter, policja z Melsetter. Mieliśmy piątkę, EMA ciężko ranny. Miejsce: trzy kilometry na zachód od Skyline Junction, na sto pięćdziesiątym drugim kilometrze od Umtali. Możecie bezzwłocznie przybyć? Odbiór.

„Piątka” oznaczała wypadek drogowy, EMA był skrótem używanym przez policję na określenie dorosłego Europejczyka. Ojciec powiedział policjantom, za ile dojedziemy, nazywając to ETA –„przybliżonym czasem przybycia”. Potem zrobił nawrotkę i znów ruszyliśmy pod górę, coraz dalej od świateł Silverstream. Tata jechał szybciej niż normalnie, nie zważając na lelki, nocne ptaki lubiące siadać po ciemku na nagrzanej drodze. Chociaż zwykle umiały w ostatniej chwili uciec przed samochodem, czasem jednak nie podrywały się w porę do lotu. Gdy tego wieczoru przejechaliśmy lelka, nikt poza mną nie krzyknął z obrzydzenia. Wszyscy zastanawiali się tylko nad tym, kim jest ten ranny Europejczyk.

Do miejsca wypadku nie mieliśmy daleko, pewnie jakieś kilkanaście kilometrów, a ja całkowicie rozbudziłem się z podniecenia. Gdy na Skyline Junction skręciliśmy w lewo, w stronę farmy sir Hugo, w oddali na drodze zobaczyliśmy świecący znak policyjnej blokady i stojącego przy nim afrykańskiego posterunkowego, który powoli machał latarką.

– Doktor Godwin – powiedział, zaglądając do nas przez okno – nasz dowódca spodziewa się pani.

Stare niebieskie kombi nie było już niebieskie. Prawie­ całe osmalone na czarno, stało dziwnie nachylone, z przed­nim zderzakiem na granitowej ścianie wykopu, którym pod szczytem wzgórza droga wrzynała się w zbocze. Szosę przegradzał ustawiony w poprzek rząd kamieni, z których część była całkiem duża. Auto nie dałoby rady tamtędy przejechać, a w tym miejscu nie można było zawrócić. Przy kombi leżało ciało, jego górną połowę przykrywała zakrwawiona kurtka. Całość oświetlały reflektory dwóch policyjnych land roverów, dające długie cienie.

Dowódca uniósł kurtkę i naszym oczom ukazał się oom Piet. Miał otwarte oczy i wyglądał na bardzo zdziwionego. Z kącika otwartych ust ciekła mu ślina. Z jego koszuli, jasno­niebieskiej w drobne prążki, podartej i zalanej ciemno­czerwoną krwią, sterczała rękojeść noża. Nosił veldskoens, traperki, ale jeden but zsunął mu się z nogi. Miał też dziurawą skarpetę i widać mu było duży paluch. Wydawało się to nierzeczywiste. Przed chwilą zostawiliśmy ooma Pieta pijącego piwo Castle z pianką i wydłubującego z zębów orzeszkowe skórki, a teraz bez jednego buta leżał na wznak przy drodze.

Pilnowałem się, żeby trzymać się z boku i nikomu nie plątać pod nogami, bo nie chciałem zostać odesłany do samochodu. Matka dotknęła boku szyi ooma Pieta i skinęła głową do dowódcy. Zamienili parę słów, po czym zamknęła zmarłemu oczy i poszła do austina po swoje rzeczy. Wróciła w białym fartuchu i z podkładką do pisania w ręku przyklękła przy ciele. To widziałem już nieraz. Na podkładce miała formularz zwany Kartą Nagłego Zgonu, na którym były kontury zwłok, pokazane z przodu, z boku i z tyłu. Matka miała na rysunku oznaczyć piórem miejsca, w których znajdowały się rany. I wypełnić odpowiednie rubryki. Musiała to robić zawsze, gdy do zabitych w czasie pijatyki albo w wypadku samochodowym wzywała ją policja. Tyle że oom Piet nie zginął w wypadku.

Teraz moja matka wyciągała nóż z jego piersi. Uważała, żeby nie zatrzeć na trzonku odcisków palców. Podała nóż dowódcy, a on zmierzył jego głownię i schował go do plastikowej torby. Matka na rysunku z lewej strony klatki piersiowej, tam gdzie jest serce, zrobiła krzyżyk. I zanotowała: „dwadzieścia pięć centymetrów”. To była długość ostrza. Ten fantastyczny nóż, prawdziwy nóż myśliwski, miał gruzełkowatą rękojeść z beżowej kości i długą, zakrzywioną stalową głownię z progiem w połowie długości, dalej zwężającą się i zakończoną szpiczastym sztychem. Na płazie nad ostrzem był wyżłobiony w stali rowek. Służył on do odprowadzania spływającej krwi, po to by nóż łatwiej wchodził w ciało i z niego wychodził. Zastanawiałem się, czy kiedy to wszystko się skończy, będę mógł dostać ten nóż. Wiedziałem jednak, że na razie mam o to nie pytać.

Posterunkowi ułożyli zwłoki z tyłu land rovera i na drodze pozostała po nich tylko ciemna plama, wyglądająca tak, jak gdyby z popsutej ciężarówki wyciekł olej. Pani Oberholzer i jej najmłodsza córeczka, które też podróżowały w kombi, zostały stąd zabrane wcześniej. Zawieziono je do pobliskiej siedziby urzędu drogowego.

Pani Oberholzer nie złożyła jeszcze policjantom formalnego zeznania. Była zbyt zdenerwowana. Ale powiedziała im, co się stało: dowódca powtórzył jej opowieść moim rodzicom. Oberholzerowie ruszyli od sir Hugo jakieś dwadzieścia minut po nas. Gdy dojeżdżali na górę, do Skyline Junction, a było już dawno po zmroku, zobaczyli kamienie leżące na szosie. W pierwszej chwili pomyśleli, że osunęła się ziemia, co na drogach w Manicalandzie zdarza się dość często. Oom Piet zatrzymał więc samochód i wysiadł, żeby usunąć kamienie, a wtedy z ukrycia przy drodze wyskoczyła nagle grupa Afrykanów i go zaatakowała. Według pani Oberholzer było ich około ośmiu. Gdy jedni szamotali się z jej mężem, reszta polewała kombi benzyną i próbowała je podpalić.

Na widok napastników oom Piet od razu krzyknął do żony, żeby nie wysiadała z auta i schowała się z córką pod siedzeniami; dlatego nie widziały one samej walki. Słyszały tylko wrzaski Afrykanów, przeklinającego ooma Pieta i odgłosy szarpaniny. Dziewczynka wślizgnęła się pod fotel i pani Oberholzer kazała jej siedzieć cicho. Myślała, że żadne z nich nie ujdzie z życiem. Kiedy bandyci polewali samochód benzyną, ona bez przerwy ją ścierała. Zaczęli więc w nią rzucać kamieniami. Gdy wreszcie usłyszała zbliżające się z oddali auto i zobaczyła jego światła na zboczu, napastnicy uciekli.

Pojechałem z matką do siedziby drogowców zobaczyć się z panią Oberholzer. Trzęsła się i rzucała jak koń, który chce się opędzić od much. Jej cienka sukienka, powalana brudem i podarta, śmierdziała benzyną. Miała brzydko pokiereszowaną wargę i straciła kilka zębów. Córeczka tuliła się do jej nóg. Na nasz widok kobieta wybuchnęła płaczem, więc moja matka ją uścisnęła, opatrzyła jej rany i zadrapania, a potem podała jakieś tabletki.

– Ścierałam benzynę, doktor Helen – mówiła żona ooma Pieta – a oni, proszę pani, lali ją i lali, próbując nas podpalić. Więc ciągle musiałam ją wycierać. – Pokazała ręką, jak to robiła. – Chcieli nas wszystkich spalić, wie pani. – Powtarzała to w kółko, jakby odebrało jej rozum, czy coś w tym guście. W końcu przyjechała po nią karetka z ­Chipingi. Ojciec wysadził zza kierownicy afrykańskiego szofera, mówiąc, że go zastąpi. Stwierdził, że zmuszanie go do powrotnej jazdy byłoby nie w porządku, skoro na drodze może być następna zasadzka.

W tamtych czasach, zanim rozpętała się prawdziwa wojna, nie nazywaliśmy jeszcze napastników terrorystami. Nie wiedzieliśmy w gruncie rzeczy, jak ich określać. Policjanci mówili o nich tsotsi, co chyba oznacza „bandziory”. Nie miałem właściwie pojęcia, kim oni są. Myślałem, że rabusiami, takimi grasującymi przy drogach afrykańskimi rozbójnikami.

Dowódca pokazał mojej matce jakąś kartkę, którą też miał zamiar zapakować do plastikowej torebki. Ponieważ ciało zostało już zabrane i najważniejsza praca została wykonana, zaryzykowałem, podchodząc bliżej. Była to wiadomość od tsotsi, a dorośli wydawali się nią zaskoczeni. Nikt jeszcze nie słyszał o takich rzeczach. Widziałem ją późnej w gazetach, w wersji z poprawionymi błędami ortograficznymi. Wiadomość napisano ołówkiem na wyrwanej z zeszytu szkolnego kartce w linie.

To robota Bandy Kokrodyla. Będziemy walczyć, aż wszystkie białe osadniki sobie pójdą i oddadzą nam naszą ziemię. VIVA CHIMURENGA!

„VIVA CHIMURENGA!” było grubo podkreślone.

Dowódca spoglądał na kartkę, potrząsając głową.

– Banda cholernych nieuków od jakiegoś „kokrodyla” – powiedział. – Chryste, oni nie umieją nawet poprawnie napisać nazwy własnego gangu, a chcą rządzić w tym kraju! Czy któryś z was słyszał o gangu tsotsi, który nazywa się „Banda Kokrodyla”? – zawołał do zbitych w gromadkę posterunkowych, mocno akcentując błąd, a oni potrząsając głowami, zaprzeczyli pod nosem.

Nikt z Europejczyków nie miał pojęcia, co znaczy „chimurenga”. Dowódca zapytał więc czarnego podkomendnego:

– O co chodzi z tą całą chimurengą, sierżancie?

Sierżant wziął kartkę i przeczytał ją, oświetlając latarką. Wyglądało na to, że nie jest pewien.

– No cóż, to głupie, ale tak mówiono na rebelię ludu Szona z 1896 roku – odparł. – Ale myślę, że to może znaczyć po prostu powstanie – dodał, oddając kartkę. – Może więc chodzi tu o jakąś nową rebelię?

Zauważyłem właśnie, że dowódca też jest uzbrojony. Przy pasie nosił pistolet w kaburze z niebieskiego płótna. Kabura miała klapkę zamykaną na zatrzask i policjant bawił się, otwierając ją i zamykając. Było jeszcze dużo rozmów przez radio, różne policyjne wozy przyjeżdżały i odjeżdżały, a potem uznano, że skoro w okolicy grasuje Banda Krokodyla, mamy nie wracać do domu, bo to zbyt niebezpieczne. Musieliśmy poczekać do rana.

Afrykańscy policjanci przynieśli blaszaną dwustulitrową beczkę, podziurawioną z jednej strony i zardzewiałą, którą pozostawili po sobie drogowcy. W pobliskim lesie zebrali drewno, wsadzili do beczki i podpalili. Zrobiło się zimno, więc mundurowi zebrali się przy ogniu i patrzyli na sypiące deszczem iskier płomienie, rozcierając ręce i paląc tanie papierosy Star bez filtra, o których mój ojciec mówił, że smakują jak wielbłądzie łajno. Dym z ogniska gryzł mnie w oczy, ale im najwyraźniej w ogóle nie przeszkadzał. Większość policjantów znałem z imienia, ale tylko z imienia, tak właśnie się do nich zwracano. ­Sierżant-detektyw Solomon był moim przyjacielem. Pracował w Wydziale Specjalnym policji, więc w odróżnieniu od reszty, nie chodził w mundurze. W grubym trenczu i nasuniętej nisko na czoło zielonej kominiarce wyglądał jak wielkolud.

Ktoś przyniósł duże pęto boerewors i Solomon piekł je nad ogniem. Dokoła krążył termos ze słodką herbatą, którą policjanci nalewali sobie do poobijanych emaliowanych kubków. Gdy kiełbasa się upiekła, przysiadłem z Solomonem na pobielonym murku nad przepustem irygacyjnym. Jedliśmy w milczeniu, czekając na świt. Nikt nie spał. Matka ciągle chciała mnie kłaść na tylnym siedzeniu w austinie, ale ja w ogóle nie czułem zmęczenia.

W Afryce bardzo szybko robi się jasno. Jest noc, a po chwili, gdy ziemia obróci się odrobinę, nagle mamy poranek. A poranek jest pozbawiony pamięci. Ten był pogodny i słoneczny, jak gdyby tej nocy nie stało się nic złego.

Odgłosy usłyszeliśmy, na długo zanim cokolwiek było widać. Głuche buczenie narastało powoli. Wszyscy wpatrywali się w niebo i w końcu nad doliną Biriwiri pojawiły się dwa warkoczące duże, szare samoloty. To były dakoty, zwane czasem DC-3. Rozpoznałem je, bo w moim pokoju wisiał pod sufitem model dakoty marki Airfix. Miałem modele wszystkich maszyn latających w Królewskich Rodezyjskich Siłach Powietrznych: hawkera huntera, vampire’a, canberry i francuskiego śmigłowca alouette.

Szare kadłuby nadlatujących samolotów srebrzyły się jasno w promieniach słońca i raziły oczy, kiedy się w nie wpatrywało. Maszyny dwa razy wolno zatoczyły koło, po czym zaczęli z nich wyskakiwać żołnierze, jeden za drugim, w sumie kilkudziesięciu. Utworzyli długi szereg i po chwili całe niebo upstrzyły białe, nadymające się spadochrony z kołyszącymi się pod nimi ludźmi. Nie mogłem oderwać wzroku od tego niesamowitego obrazu. Zdaje się, że nawet na opanowanym zwykle sierżancie Solomonie z Wydziału Specjalnego ten widok robił spore wrażenie.

Skoczkowie wylądowali na zboczach poniżej nas, więc widzieliśmy, jak zwijają spadochrony i pakują je do plecaków. W kilka minut sformowali długą tyralierę, którą ruszyli w dolinę, żeby złapać Bandę Krokodyla.

Willie, szef bandy, został przeszkolony w Moskwie, jak powiedziała potem policja, i nie sposób go było namierzyć. Należał do plemienia Ndau, pochodził z naszych stron. Okazało się również, że Williego Ndanganę, bo takie było jego pełne imię, łączyło „braterstwo krwi” z Knightym, naszym chłopcem zajmującym się kuchnią. W tamtych czasach na afrykańskich mężczyzn mówiliśmy „chłopcy”. Naszymi kucharzami czy ogrodnikami, niezależnie od tego, ile mieli lat, byli chłopcy. A afrykańskie nianie nazywaliśmy dziewczynami.

„Bracia krwi” z nacięć na rękach albo twarzach utaczali krew, by ją zmieszać. Następnie odbywała się skromna ceremonia i takich braci zaczynało łączyć coś w rodzaju pokrewieństwa. (Mieszkający w dolnej części naszej osady Jeremy Watson, mimo że był ode mnie starszy, zgodził się zostać moim bratem krwi, i po nacięciu scyzorykiem do dziś pozostała mi blizna).

Policjanci zadzwonili do ojca, żeby mu powiedzieć, że Knighty ma powiązania z Williem i Bandą Krokodyla. Chcieli aresztować naszego kucharza i przesłuchać go na posterunku, ale tata na to się nie zgodził. Przecież Knighty gotował u nas od lat i chociaż czasami miewał humory, na pewno nie był terrorystą.

Kiedyś, gdy go spytałem o jego imię, rozzłościł się dosyć mocno. Właśnie nauczyłem się czytać i wyczuł, że jestem z tego powodu napuszony. Chciałem, żeby mi powiedział, jak się pisze Knighty. Czy jak nighty, kiedy życzymy komuś dobrej nocy, czy może jak nightie – koszula nocna, którą matka i Jain zakładają do łóżka, czy też Knighty – od knights, rycerzy chodzących w zbroi. Nigdy się tego nie dowiedziałem. Syknął wtedy na mnie tylko „tssk”, kładąc język na podniebieniu, co u Ndau jest jednym ze sposobów okazywania irytacji, i zniknął w pomieszczeniach dla służby.

Pewnie pomyślał sobie, że z niego żartuję, bo nie umie czytać ani pisać, i dlatego się rozzłościł. Kiedy na koniec miesiąca mój tata mu płacił, Knighty zawsze kwitował to w księdze rozchodów i przychodów po prostu niewprawnym krzyżykiem.

Nie da się jednak ukryć, że Knighty rzeczywiście wyglądał bardzo groźnie. Na obu policzkach miał po kilka wielkich, ciemnofioletowych blizn, które były oznakami plemiennymi i przypominały kocie wąsiska. Strasznie mu zazdrościłem tego srogiego wyglądu i błagałem go, żeby mi zrobił plemienne nacięcia, ale odpowiadał, że muszę poczekać, aż dorosnę.

Kilka dni po morderstwie na rozmowę z Knightym przyjechali do nas ludzie z Wydziału Specjalnego. Chociaż nie było z nimi sierżanta Solomona, dwaj funkcjonariusze, Afrykanin i Europejczyk, jechali do naszego domu z samego Umtali. Mimo że nie pozwolono mi być przy tej rozmowie, później spytałem o nią Knighty’ego. Policjanci chcieli się dowiedzieć, kiedy po raz ostatni widział Williego i z kim się przyjaźni. Przesłuchiwali go ponad godzinę. Knighty chyba się zirytował. Powiedział im, że prawie się z Williem nie znają. Dorastali razem w Chikakwa, w rezerwacie plemiennym Muwushu, ale późnej właściwie się nie widywali. Willie poszedł do szkoły misyjnej. Knighty do szkoły nie chodził.

Willie, jak się okazało, pracował kiedyś pod innym imieniem u mojego ojca jako pracownik socjalny w posiadłościach należących do Rhodesian Wattle Company. Wszyscy robotnicy nazywali go lo teacher ka lo football, co w języku lapalapa znaczy „instruktor futbolu” – bo trenowanie zakładowej drużyny piłki nożnej było najważniejszym obowiązkiem pracownika socjalnego.

Ludzie z Wydziału Specjalnego przekazali mojemu ojcu list gończy, w którym za Williego policja oferowała nagrodę. Dokument wydrukowano na czerwono tłustym pismem. Ojciec wyjaśnił mi, że normalnie okólniki drukuje się na czarno, ale ten był bardzo pilny. Rozesłano go do wszystkich posterunków i do wszystkich dowódców policji w rezerwatach. Po przeczytaniu podał mi ten list. Zamierzałem po kolacji odczytać go całej służbie, ale gdy zabrałem się do przygotowań, jego lektura okazała się dla mnie za trudna.

Gdy posprzątano ze stołu, poszedłem za dom w stronę bojlera, przy którym siadywaliśmy z Knightym na drewnianych balach i omawialiśmy ważne sprawy. Nad ogniem, na potężnym ceglanym palenisku grzała się stojąca na podmurówce dwustulitrowa beczka. Ciepłej wody z niej używaliśmy do kąpieli. Ogień podsycało się, pchając głębiej długie akacjowe polana, a żeby go stłumić, odsuwało się je na bok.

Przy ogniu umościły się psy, a Knighty, Albert i Violet przynieśli ze sobą śpiące niemowlęta. Pokazałem im kartkę z wiadomością o nagrodzie, a oni przypatrywali się jej badawczo, obracając ją w dłoniach, po czym, gdy już przekonali się, że list jest autentyczny, podali mi go z powrotem. Przekazałem go Violet, bo ona była wśród nas najlepsza z czytania. Przy migoczącym ogniu z ­pewną trudnością i nie bez potknięć zaczęła czytać na głos.

4 lipca 1964 roku około godziny szóstej trzydzieści wieczorem na dziewiętnastej mili od Melsetter na drodze do Umtali zamordowany został Petrus Johannes Andries Oberholzer. Zgon nastąpił wskutek uderzeń kamieniami i pchnięcia nożem. Zaatakowano go, gdy próbował usunąć przeszkodę uniemożliwiającą przejazd. W związku z tym wydarzeniem policja pilnie poszukuje przedstawionego poniżej Afrykanina.

Violet uniosła fotografię, żebyśmy wszyscy mogli ją zobaczyć. Było to zdjęcie czarnego, poważnie wyglądającego mężczyzny w filcowym kapeluszu. Nosił okulary w okrąg­łych, drucianych oprawkach, chustkę pod szyją, grubą, tweedową marynarkę i patrzył wprost w obiektyw ciemnymi, szeroko rozstawionymi oczyma.

William, alias Mutandani, alias Hlebeni (może też używać nazwiska Lovemore), 20910 Chipinga.

Taki numer miała jego situpa, czyli dowód osobisty. Dokument ten musieli mieć tylko Afrykanie, od nas go nie wymagano. Niżej podano jego rysopis:

Plemię: Ndau, wódz: Musikavanhu, kraal: Mukondo, ojciec: Hlebeni, wzrost: pięć stóp i siedem do dziewięciu cali; wiek: dwadzieścia pięć do dwudziestu ośmiu lat; postura: szczupła lub przeciętna; skóra brązowa; nos płaski; wargi grube, szerokie; uszy przekłute, może mieć krótką brodę. Może nosić szkła optyczne w ozdobnej oprawce na górze i bez oprawki na dole…

Ostatnio widziany w następującym ubraniu: szare/niebieskie spodnie, zielony sweter, biała koszula, kurtka ¾ z czarnej skóry z zepsutym suwakiem; buty z brązowego zamszu, z twardym noskiem w szpic.

Dalej było trochę informacji o jego żonie Gladys oraz napisano, że William niedawno wrócił z Rodezji Północnej, gdzie pracował jako stolarz.

William ma brata imieniem Dumisani – afrykańskiego posterunkowego policji, pełniącego służbę w centrum Salisbury, który od wtorku 7 lipca 1964 roku z nieznanych powodów nie stawia się w miejscu pracy. Ma on około dwudziestu dwóch lat, mierzy sześć stóp, waży około stu dziewięćdziesięciu funtów i może mieć przy sobie gitarę, na której umie grać.

Violet oddała mi list, po czym przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, słuchając ochrypłego skrzekotu żab w potoku i szumu akacjowych drzew na plantacji, która zaczynała się za ogrodem.

– Nigdy nie widziałem policjanta grającego na gitarze – powiedziałem. – Ciekawe, jakie melodie gra taki policjant?

Chyba nikt tego nie wiedział. Albert wstał razem z Violet i pomógł jej zanieść śpiące dzieci do pomieszczeń dla służby w głębi ogrodu.

Knighty palił papierosa, więc zostałem z nim i czekałem, aż go skończy. Zawsze wypalał je do samego końca, trzymając koniuszek papieru między paznokciami kciuka i palca wskazującego.

– Ciekaw jestem, gdzie teraz podziewa się Willie? – powiedział, wydmuchując nosem dwie smużki dymu.

– Policja uważa, że uciekł do Mozambiku – odparłem.

Knighty wrzucił niedopałek do ognia, wstaliśmy z kłód, odsunęliśmy je od paleniska i powiedzieliśmy sobie a mangwana – do jutra. Po naszym odejściu psy ułożyły się do snu w ciepłym popiele.

Nabożeństwo żałobne za ooma Pieta odbyło się w holen­derskim kościele reformowanym w Umtali. Mój ojciec pojechał tam wcześniej, żeby pomóc w sprawach organizacyjnych. Pozwolono mi się z nim zabrać i do auta wzięliśmy też jednego z małych Oberholzerów. Ponieważ wyprawialiśmy się na pogrzeb jego ojca, mój ojciec posadził go z przodu, a ja, utyskując, musiałem siedzieć z tyłu. Chłopak miał jakieś osiem lat, nosił tenisówki marki Bata, długie szorty khaki, białą koszulę i pierwszy w życiu krawat, krótki i szeroki. Miętosił go i skubał, aż materiał kompletnie się wygniótł i zawilgocił. Dzieciak nie płakał i prawie całą drogę siedział cicho, wyglądając ponuro przez okno, do którego ledwo sięgał głową. Na obrzeżach Chipingi przejechaliśmy przez tłoczną afrykańską dzielnicę, township, z tłumami czarnych czekających na autobusy, kupujących na targu i krążących zakurzonymi ulicami. Mały Oberholzer odwrócił się od szyby i po raz pierwszy odezwał się do mojego ojca:

– Wie pan, że mój wujek zastrzelił kiedyś kaffira? Ale nic mu za to nie zrobili, bo miał pozwolenie na broń.

Potem znowu zatopił się w swoich myślach i milczał do końca podróży.

W ciągu paru tygodni po morderstwie Oberholzera udało się złapać kilku ludzi z Bandy Krokodyla. Ale tylko tych „przeszkolonych na miejscu”, uchodzących za mało ważnych. Jeden został schwytany już następnego dnia. Miał szpotawą stopę, którą ciągnął po ziemi, utykając, więc żołnierze namierzyli go łatwo. Inny przekroczył granicę z Mozambikiem, ale tam aresztowała go policja i sprowadziła z powrotem na rodezyjską stronę. Ojciec powiedział, że doniesienie o zatrzymaniu zostało „podrasowane”, bo podano w nim, że człowiek ten został złapany jeszcze na naszym terytorium.

Matka musiała stawiać się przed sądem w Umtali na procesach członków bandy, zeznawać o „przebiegu wypadków”, o tym, w jaki sposób zamordowano ooma Pieta, i przedstawiać dokumentację dotyczącą jego śmierci. Jeździła tam wiele razy i czasem zabierała mnie ze sobą.

Budynek sądu znajdował się przy samej Main Street, w centrum miasta. Duży, kwadratowy, kryty czerwoną dachówką, miał wysokie, łukowe okna z zielonymi żaluzjami. Naprzeciwko był hotel Cecil, więc europejscy świadkowie mogli tam sobie wygodnie odsapnąć na werandzie, usiąść na trzcinowych fotelach i przy herbacie czekać, aż urzędnik sądowy wezwie ich stamtąd do składania zeznań.

Gdy ostatni raz byłem w sądzie, na sali wywiązał się wielki spór o to, w jakim wieku jest jeden z ludzi Krokodyla. Matka wyjaśniła mi, że jeśli nie ma ukończonych osiemnastu lat, nie będzie można go powiesić, ale jeśli jest starszy, to grozi mu stryczek. Jak większość Afrykanów nie miał świadectwa urodzenia i nie znał tej daty.

W charakterze świadka powołano jego matkę, bardzo chudą kobietę w długiej bawełnianej sukience w drukowane wzory i chustce na głowie. Powoli, ze spuszczonym wzrokiem szła przejściem między ławami obitymi skórą, po czym wspięła się na schodki i stanęła na miejscu dla świadka. Była to wąska przestrzeń za drewnianą ­barierą.

Oskarżyciel, Hindus, spytał ją, kiedy urodził się jej syn.

Mówiła cicho w języku szona, a tłumacz to przekładał.

– Mój syn to bardzo dobry chłopak. Zawsze przysyła pieniądze do domu. Nigdy nikogo nie skrzywdził. On…

– Tak, tak – sędzia przerwał jej niecierpliwie. – Proszę nie robić dygresji i odpowiedzieć na pytanie. Kiedy dokładnie urodził się pani syn?

Kobieta przeprosiła i znów zaczęła mówić.

– Wysoki Sądzie – zaczął tłumacz, chociaż ona wcale tak nie powiedziała, tylko nazwała sędziego mambo, co w szona znaczy „pan”.

– Urodziłam go w roku, w którym była straszna susza i umarł wódz Ngorima. To było dwa lata po rebelii ­Gemini.

Sędzia, biały, w siwej, przypudrowanej peruce i w czerwonej todze, wyglądał na zdezorientowanego.

– Zechce pani wyjaśnić sądowi, co to takiego ta rebelia Gemini?

– To była wielka zamorska wojna białych ludzi.

– Moja klientka, jak sądzę, mówiąc „rebelia Gemini”, ma na myśli drugą wojnę światową, Wysoki Sądzie, którą nazywa rebelią germańską, nieco przekręcając przymiotnik – powiedział adwokat.

Po matce zeznawali kolejno: nauczyciel ze szkoły,­ asystent komisarza okręgowego, wiejska pielęgniarka, paru krewnych, i każdy z nich mówił co innego. Nie wiadomo, komu należało wierzyć, ale z ich zeznań wynikało, że oskarżony ma od piętnastu do dwudziestu trzech lat.

Spojrzałem na niego. Siedział na drewnianej ławce, z rękami skutymi z przodu kajdankami. Nie sprawiał wrażenia szczególnie zaniepokojonego, wystraszonego czy choćby żywiej tym wszystkim zainteresowanego. Gdy sąd próbował podjąć decyzję, czy go zabić, czy nie, zaczął dłubać w nosie. W dużym skupieniu pakował sobie bardzo głęboko do dziurki lewy palec wskazujący. A ponieważ miał ręce skute kajdankami, prawą dłoń też unosił do twarzy.

Według mnie wyglądał dość młodo, na jakieś piętnaście lat. Zastanawiałem się, jak bym się czuł na jego miejscu.

Kilka dni później sędzia uznał, że jego wiek budzi zbyt duże wątpliwości, by go powiesić, i dlatego skazał go na dożywocie. Ale dwóch innych członków bandy dostało wyrok śmierci. Królowa Anglii przysłała list, w którym kazała darować im życie. Ale my już wtedy byliśmy zbuntowaną kolonią i nie słuchaliśmy królowej. Tak więc ci dwaj zostali powieszeni.

Williego Ndangany, szefa tej siatki, nie udało się złapać. Siedemnaście lat później, gdy po uzyskaniu niepodległości w nowym Zimbabwe władzę objęli czarni, wrócił do kraju jako bohater wojenny. Pani Oberholzer już dawno wyemigrowała z dziećmi do RPA. Willie został wiceministrem do spraw paramilitarnych w pierwszym czarnym rządzie. Pamiętam jego artykuł w „Heraldzie”, w którym napisał, że tego ranka, gdy w dolinie Biriwiri szukali go komandosi z jednostki specjalnej SAS, schował się w przepuście. Tym przepuście, na którym przysiedliśmy z sierżantem Solomonem, żeby zjeść kiełbasę i napić się słodkiej herbaty. Tym, na którym majtałem nogami.

Od czasu do czasu widywałem Williego w telewizji, jak przecina wstęgę albo odsłania kurtynę na uroczystości otwarcia jakiejś instytucji rządowej czy uczestniczy w sesji inauguracyjnej parlamentu. I raz zobaczyłem go na żywo. Siedział na tylnym siedzeniu czarnego rządowego mercedesa, który na Tongogara Avenue w centrum Harare zatrzymał się obok mnie na czerwonym świetle.

Na jego widok zawsze przypominała mi się kościana rękojeść myśliwskiego noża stercząca z piersi ooma Pieta.Przypisy

Meneer (afrikaans) – pan. Jeśli nie oznaczono inaczej, przypisy pochodzą od redakcji.

Lekker (afrikaans) – przyjemnie, fajnie.

EMA (ang.) – European Male Adult (przyp. tłum.).

ETA (ang.) – Estimated Time of Arrival (przyp. tłum.).

Słowo z języka szona oznaczające walkę narodowowyzwoleńczą, rewolucję. W Zimbabwe używa się go w kontekście powstań ludności lokalnej przeciw kolonizatorowi brytyjskiemu. Do pierwszej chimurengi doszło w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku. Było to głównie powstanie ludów Ndebele i Szona przeciw Brytyjczykom z British South Africa Company zarządzającym tym obszarem.

Rodzaj kiełbasy.

Trzydziestym kilometrze.

170–175 cm.

183 cm.

86 kg.

Kaffir – czarnuch. Słowo pochodzenia arabskiego, używane na określenie osoby innej wiary, niewierzącej lub poganina. W RPA było stosowane przez wczesnych misjonarzy; obecnie uznawane za obraźliwe.

SAS (ang.) – Special Air Service (przyp. tłum.).

Baas (afrikaans) – tutaj: pan, szef.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38­-300 Gorlice

tel./fax +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38­-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: