Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Murzynek B. - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
5 października 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Murzynek B. - ebook

„Murzynek B.” Artura Daniela Liskowackiego, autora głośnych powieści „Eine kleine” i „Mariasz”, to groteskowa antyczytanka, która bezbłędnie trafia w polskie strachy i paranoje.

B. to chłopak z blokowiska w jednym z polskich miast, które kiedyś polskie nie były. Ma prawie tyle lat, ile wolność jego kraju. Ale choć jest u siebie, nie może czuć się swobodnie. Wyróżniają go talent muzyczny i... kolor skóry. Tego drugiego nie ukryje. Więc ma przechlapane. Zwłaszcza gdy na lekcji polskiego przychodzi czas na lekturę znanego wierszyka o Murzynku Bambo. Matka B. zostaje nawet wezwana do szkoły na konsultacje, czy syn powinien w tych zajęciach uczestniczyć.

Coraz starszy B. nieustannie boryka się z przesądami, arogancją i bezczelnością, ucieka przed przemocą. Nadejdzie jednak moment, gdy ucieczka zmieni się w walkę, a B. będzie musiał skonfrontować swą tożsamość z demonami rodzimej i... rodzinnej historii.

Liskowacki portretuje nasz narodowy kolonializm osiedlowy, ale ukazuje też zmienność ról prześladowcy i ofiary, wieloznaczność kulturowych masek i pułapkę wszelkich etnicznych czy narodowych stereotypów. Mocna powieść, finezyjna i przenikliwa.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-302-3
Rozmiar pliku: 1 006 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dedykacja

Konradowi

Motto

Czy Murzyn może odmienić swoją skórę,

a pantera swoje pręgi?

Biblia Warszawska, Księga Jaremiasza 13, 23

Gromada kilkuletnich żywych czekoladek

gaworzy po polsku jak najęta.

Arkady Radosław Fiedler, Wabiła nas Afryka Zachodnia

1

Murzynek Bambo w Afryce mieszka,

Czarną ma skórę ten nasz koleżka.

Nasłuchiwał.

Nic, może tylko szelest deszczu w koronach drzew. W koronach. Powtórzył zaskoczony, że słowo takie, wysokie, ale słowa też nie usłyszał.

Noc, wilgoć, pulsowanie światła. Ale tylko latarni, bo okna wokół ciemne, jakby na wszystkie spuszczono czarne rolety. Murek wokół skweru, mokre samochody ustawione ciasno, jeden za drugim. Ale żadnego człowieka. Nikogo.

Przebiegł przez ulicę, wtulając głowę w ramiona, choć nie czuł zimna, a i nikt nie patrzył. Kilka schodków, szybki marsz żwirową ścieżką. Zapachniało wodą. Wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć prętów ogradzających basen, ale cofnął ją zaraz. Spojrzał jednak; światło padało na wodę tak, że nie było jej widać.

Drgnął, tknięty myślą, że na podeście wiodącym do ciężkich obrotowych drzwi stoi ktoś i papierosa pali. Czarny, choć za nim jasno. Bo tam hol i szatnie. A wyżej złote okna. Ale nikt nie stał, tylko cień gałęzi maznął po ścianie i zamarł. Wciąż było cicho.

Mimo to zawahał się, iść tędy czy bocznym wejściem. Może to podstęp. Bo wieczór, światła, a nikogo. Lepiej bokiem. Przemknął pod ścianą, obok gablot oszklonych mgiełką deszczu, skręcił. Boczne wejście było uchylone, zza drzwi smużyło blado. Pewnie portier wyszedł zapalić. I gapi się w dół, ze skarpy, na ciemną rzekę.

Wszedł, nie patrząc na okienko portierni. To, że wciąż nie spotkał nikogo, wydało mu się nagle oczywiste i jakby wpisane w porządek zdarzeń. Wprawdzie był w tym niepokój, ale już nie ten, co jeszcze niedawno kazał mu drżeć, że ktoś go zatrzyma, rozpozna, zawoła innych. Teraz była to myśl, że stanie się tak, ale później, i dopiero wtedy, gdy się już stanie to, po co tu przyszedł.

Inna rzecz, że jeśli ktoś go rozpozna, to jako kogo właściwie.

Minął szatnię, wbiegł po schodach do foyer, skręcił. W prawo od widowni były drzwi. Otworzył je i szedł korytarzem, wzdłuż sceny, z której ani szmeru, przystając przed kolejnymi drzwiami. Uchylał je bez jednego skrzypnięcia i zamykał. Zaglądał do każdej garderoby, jakby się jednak spodziewał, że kogoś zastanie. Nie zastał. Paliły się lampki nad lustrami, czuć było stęchlizną, kurzem, doniczkową ziemią i zetlałymi perfumami.

Przeszedł do końca korytarza i wrócił, bardziej zniecierpliwiony niż rozczarowany. Teraz za każdym razem wchodził do środka, wysuwał szuflady stolików i toaletek, otwierał szafy, grzebał. Nic. Tylko z kieszeni kąpielowego szlafroka, wiszącego w garderobie na końcu korytarza, wyjął szminkę. Prawie zużytą, karminową, do ust.

To niemożliwe, pomyślał, to nie może być prawda. Przecież to wszystko już się stało.

Raz jeszcze wysunął szufladę w stoliku pod lustrem. Muszą tam być. I były. Tuby, tubki, palety po sześć, po dwanaście, szesnaście. Słoiczki, pojemniczki, gąbki, pędzelki, waciki, kredki. Butelki, buteleczki, puderniczki i pudełeczka z puszkiem do pudru.

Patrzył, nie dotykając jeszcze. Ale i bez strachu, czy da sobie radę. Bo jak ma jej sobie nie dać.

Usiadł na krześle przed lustrem. Patrzył przed siebie, ale myślał o czymś innym. Musiało być tak, jak należy. Dokładnie. Wstał i podszedł do umywalki koło okna. Umył starannie twarz, wytarł ją wiszącym obok szlafroka ręcznikiem. Ręcznik też było czuć doniczkową ziemią. Ziemią z mlekiem, pomyślał. Prawie z uśmiechem. Ale nigdzie nie widział żadnej doniczki z paprocią czy inną palmą, a choćby z niedopałkami papierosów.

A potem znów usiadł na wprost lustra. I zaczął robić to, po co tu przyszedł. Pewną ręką, prawie nie patrząc, sięgał do szuflady. Najpierw podkład; od czoła, przez policzki, po szyję. Potem lateksowa gąbka i szminka tłusta, nie wodna, bo trwalsza. Cienko, ale równo, po całej twarzy. Potem delikatnie pudrem, żeby utrwalić. I miękkim pędzlem nadmiar pudru zebrać.

Wszystko robił sprawnie, prawie bezwiednie, jakby pałeczkami paradidle wymiatał, nutki, przednutki, ta da ta ta, da ta da da, i nogą pod stolikiem uruchamiając niewidoczną stopkę. Ale wciąż nie słychać nic, coraz bardziej nic.

Wstrzymał oddech, w nagłym błysku, że coś mu umknęło. Nasłuchiwał. Nic, nawet bicia serca. Wstał powoli, jakby w obawie, że w pośpiechu może to coś zgubić ostatecznie. Ale zaraz się otrząsnął, przynaglony myślą, że już po wszystkim.

Wybiegł na korytarz, zbiegł po schodach. Wciąż nikogo, czuł jednak, że zaraz ktoś się pojawi. W drzwiach, przed nim, jeden, a potem wielu wokół niego, bardzo wielu.

Zdążył, znów stał przed wejściem. Oddychał głęboko, już spokojny. Światło latarni mżyło, wysokie i wilgotne. Uniósł głowę, odchylił, zamknął oczy. W ciemności było wszystko tak jasne, że musiał je znów otworzyć. I wtedy poczuł, że to deszcz. Że to przecież deszcz wciąż pada. Jezu, pomyślał, o Boże, kurwa.

Podniósł ręce i cofnął. I zaraz znów podniósł, przesunął ostrożnie palcami po policzkach. To nie może się stać, pomyślał, przecież to już jest. Przecież to najlepsze szminki. Idealne pokrycie, maksymalna gładkość. Trwałość i odporność na czynniki zewnętrzne. O Boże, Jezu, kurwa mać.

Wyciągnął przed siebie dłonie i obejrzał je w świetle latarni. Nic. Żadnej smugi, plamy. Jeszcze raz, teraz śmielej, przesunął palcami. Znów obejrzał dłonie. To samo.

Poczuł taką ulgę, jakby to był naprawdę początek.

I wtedy usłyszał. Szli ulicą, mówili coś głośno, może wołali. Jeszcze ich nie widział, czekał. Ale zanim ich zobaczył, uświadomił sobie nagle, co mu wtedy umknęło. O czym nie pomyślał. Albo pomyślał, ale nie pamięta. Nie pamięta, czy pomyślał.

Nie pamięta, jaką szminkę położył na twarz. Brązową czy białą. Wolfman, creole brown, ebony, bronze czy white, a może white zombi. A może czarną, hardcorową black, jak pasta do butów.

Zachciało mu się śmiać, i śmiał się. I słyszał to. Tak głośno, że i oni już musieli usłyszeć.

Nasłuchiwał z otwartymi oczami. Nie wiedział, jak długo. Może cały czas. Czas jest zawsze cały, teraz. Tylko jest. Tylko teraz.

I wczoraj jest. Jest cały czas. Ale jutra nie ma.

Murzyńskie myślenie. Oblizał wargi. Ile razy to kiedyś robił, żeby się przekonać, czy są grube. Pełne. Teraz były suche.

To przez te tabletki. Ale dlaczego tak ciemno. Jak w dupie u Murzyna. Nawet nie widać, na co patrzy. Ale patrzy w górę, bo leży. Poruszył prawą ręką, podniósł do czoła, dotknął. Przypomniał mu się ten gest, to ostrożne badanie twarzy. Kretyn. Teraz by nawet nie mógł sprawdzić koloru. Ale śmiech przecież słyszał. Chyba że naprawdę sam się śmiał.

Jak to było w tym dowcipie. Jakiś gość trafia do nieznanego miasteczka, a tam wszystko dla czarnych. Sklepy, restauracje, hotele. Zachciało mu się spać, ale w hotelu nie chcą mu wynająć pokoju. Wyszedł przed hotel, upaćkał się czarną pastą, wraca.

Zaraz, pomyślał, zaraz. A jeśli to nie ja się śmiałem.

Może już tu byli, już są. Uniósł się gwałtownie, usiadł, wzrok przyzwyczajał się do ciemności, lecz za wolno, aby to wystarczyło, gdyby musiało wystarczyć. Wojownik widzi w ciemności. Ciemności nie widzą wojownika.

Prostokąt światła, z lewej strony. Coraz ostrzejszy. Okno. Zamknięte, zaciągnięte rolety. Sam je opuścił, żeby być sam. Murzyn nigdy nie jest sam, kiedy Murzyn jest sam, to nie ma Murzyna. Ale jego właśnie miało nie być. Ma nie być.

Tego Murzyna. W nim. W kim.

Wstał, przysunął się po omacku do okna. Odchylił roletę, słońce błysnęło mocno, boleśnie. Zmrużył oczy. Było tak, jak pamiętał. To pamiętał. Drzewa, brzozy, trawa. Na trawie już trochę liści, białe, żółtawe cętki. Narożnik domu, fragment drewnianego ganku, z opartą o poręcz gołą ramą leżaka. Na balustradce puszka piwa. Pusta. Chyba. Znów oblizał wargi. Ale pusta długo by stać nie mogła. Zwiałoby ją. Więc jest pełna. Albo stoi od niedawna.

Cofnął się odruchowo, lecz wciąż patrzył.

Nie, gdyby tu byli, już by tu byli. Miał jeszcze czas. Żeby tylko rozpocząć odliczanie we właściwym momencie. A wtedy może już ruszyć wszystko to, co się zatrzymało. Ruszy z nim czy bez niego, to nie ma znaczenia. Już nie ma.

Przez odchyloną roletę wsączyło się do środka wystarczająco dużo światła, żeby mógł zobaczyć tapczan przykryty kocem (jeden, więc musiał jej wystarczać, wystarczać obojgu), stolik, krzesło, na nim plecak, przewieszoną przez oparcie kurtkę. Na stoliku stała buteleczka po soku. Bananowym. Tylko taki był czy właśnie taki podała mu kobieta w kiosku przy autobusowym dworcu, gdy nachylił się, na tę kretyńską pigmejską wysokość, na której zawsze są w kioskach okienka, i poprosił cicho, jakby się bał, że są w pobliżu i że usłyszą jego głos, o butelkę soku. Małą butelkę. No to mu dała, mały soczek dla małego Murzynka.

Podszedł do stolika i podniósł butelkę do ust. Musiał ją trzymać dłuższą chwilę, żeby pociekło parę kropli. Ten smak, od którego zawsze go mdliło. Bananowa galaretka w czekoladzie. Banana split. Baby bananas. Najsłodsze.

Miał na imię B. W Afryce wszystko jest na B. Bambus, baobab, bwana kubwa, bibi, banany, busz, bawół, Bamako, bantu, Biafra, Burundi, Burkina Faso, bature, Benin, Bon-żo ludojady, Bokassa, Bum-Drum król i Bumpo książę, Ba-fana Bafana, bonobo szympansy, Bajbus Mądry, też szympans, bona boys, Bambara, babalawo, który cię obroni albo cię zniszczy, Ba, wielki griot, bembe, złoty tron, brak wody, brak cienia i bębny. Bębny, które robią bum-bum.

A najlepsze bum-bum robią bębny z bubingi.

W Afryce, która jest na A, wszystko jest na B, ale on, dziwnym trafem, mieszkał w kraju na P. Który w Afryce i tak nazywał się na B. Bolanda.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: