Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Musimy coś zmienić - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Musimy coś zmienić - ebook

– Popatrz na tych dwoje.
– Dlaczego?
– To najdziwniejsza para na świecie.

Pełna humoru historia miłosna opowiedziana z 14 punktów widzenia!

Słodka jak Jeden dzień, urzekająca jak Love, Rosie i czarująca jak Pamiętnik.

Lea i Gabe są dla siebie stworzeni. Słuchają tej samej muzyki, lubią identyczne jedzenie i mają podobne poczucie humoru. Niestety, oboje są bardzo nieśmiali, a w dodatku Gabe skrywa pewien sekret.

Między nimi aż iskrzy, a wszyscy wokół to zauważają. Oni sami nigdy by nie przypuszczali, że tak wiele osób trzyma za nich kciuki. Bariści śledzą rozwój ich znajomości jak serial telewizyjny. Kierowca autobusu opowiada o nich swojej żonie. Kelnerka podstępem sadza ich przy jednym stoliku. Nawet wiewiórka uważa, że byliby idealną parą.

 

Kiedy Lea i Gabe w końcu zrozumieją, że łączy ich niezwykłe uczucie?

Które z nich zdecyduje się zrobić pierwszy krok?

Czy nie będzie już wtedy za późno?

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-866-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WRZE­SIEŃ

Ma­ri­bel (współ­lo­ka­tor­ka Lei)

– Za­ła­twię nam pod­ro­bio­ne do­wo­dy oso­bi­ste – mó­wię do Lei w dro­dze na za­ję­cia w pierw­szym dniu szko­ły.

– Co? To nie­le­gal­ne! – od­po­wia­da.

Choć dzie­li­my po­kój w aka­de­mi­ku od za­le­d­wie czte­rech dni, nie je­stem za­sko­czo­na jej re­ak­cją. My­ślę, że pierw­sze dni col­le­ge’u na­praw­dę zbli­ża­ją lu­dzi. Mam wra­że­nie, że zna­my się całe ży­cie.

Już te­raz mogę po­wie­dzieć, że Lea to świet­na współ­lo­ka­tor­ka. Miła, grzecz­na i spo­koj­na, ale nie jest nu­dzia­rą.

– Nie myśl tak o tym – mó­wię. – W ten spo­sób mo­żesz po­móc lo­kal­nym przed­się­bior­com.

– Masz znie­kształ­co­ny ob­raz świa­ta, Ma­ri­bel.

– Pi­cie jest faj­ne! – mó­wię, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi.

W su­mie upi­łam się tyl­ko dwa razy w ży­ciu: na we­se­lu sio­stry, a po­tem w week­end po balu ma­tu­ral­nym. Ale i tak wiem, że to faj­ne.

– Ja tak na­praw­dę nie piję! – od­po­wia­da, ge­sty­ku­lu­jąc. Te­raz jed­nak się śmie­je.

– Chcesz? – py­tam.

– Może.

– Ro­zu­miem… – ści­szam głos.

Wcho­dzi­my na ogrom­ny dzie­dzi­niec, przy któ­rym stoi pra­wie po­ło­wa uczel­nia­nych bu­dyn­ków. Chcę się na­cie­szyć fak­tem, że roz­po­czy­nam na­ukę w col­le­ge’u.

– Na­praw­dę tu je­ste­śmy – mó­wię, roz­glą­da­jąc się do­oko­ła.

– Tak – przy­ta­ku­je Lea i się uśmie­cha. – Po­win­ny­śmy za­pa­mię­tać tę chwi­lę na całe ży­cie. – Na ja­kie za­ję­cia idziesz? – pyta po dość dłu­gim mil­cze­niu.

– Na roz­wój Eu­ro­py, na dru­gą część kur­su. – Sta­ram się, aby w moim gło­sie po­brzmie­wa­ło tak mało en­tu­zja­zmu, jak to tyl­ko moż­li­we.

– Praw­do­po­dob­nie do­wiesz się tylu rze­czy, że bę­dziesz się nu­dzi­ła na pierw­szej czę­ści tych za­jęć, je­śli zde­cy­du­jesz się na nią za­pi­sać.

– Pew­nie masz ra­cję. A ty na co się wy­bie­rasz?

– Na kre­atyw­ne pi­sa­nie.

– W jaki spo­sób uda­ło ci się do­stać na tak za­awan­so­wa­ny kurs? – py­tam, gdy zbli­ża­my się do gma­chu fi­lo­lo­gii an­giel­skiej.

Ob­ra­ca się, przez chwi­lę idzie ty­łem i wpa­da na uro­cze­go chło­pa­ka.

– Ojej! – mówi pi­skli­wym gło­sem i schy­la się, aby po­móc mu po­zbie­rać upusz­czo­ne rze­czy. – Bar­dzo prze­pra­szam.

– Nic się nie sta­ło – od­po­wia­da chło­pak. Jest przy­stoj­ny, ale wy­jąt­ko­wo nie­zdar­ny. Do­pie­ro za czwar­tym ra­zem uda­je mu się pod­nieść wszyst­kie roz­rzu­co­ne książ­ki.

– Na pew­no? – pyta Lea.

Chło­pak po­ta­ku­ją­co kiwa gło­wą, ale nie pa­trzy na nią.

– Po pro­stu nie chcia­łam się spóź­nić pierw­sze­go dnia na za­ję­cia – mówi Lea, spo­glą­da­jąc na mnie, a po­tem po­now­nie zer­ka­jąc na chło­pa­ka.

On kuca i wkła­da rze­czy do ple­ca­ka.

W koń­cu pa­trzy na nią i lek­ko się uśmie­cha.

– Nic mi nie jest.

– Je­śli tak, to w po­rząd­ku – mówi Lea. – Do zo­ba­cze­nia, Ma­ri­bel.

Ki­wam gło­wą i idę na swo­je za­ję­cia. Chy­ba właś­nie – po raz pierw­szy w ży­ciu – by­łam świad­kiem ro­man­tycz­ne­go stu­denc­kie­go zde­rze­nia. Przy­pusz­czam, że ta­kie spo­tka­nia są tu bar­dzo czę­ste.

Inga (wy­kła­dow­czy­ni kre­atyw­ne­go pi­sa­nia)

Lu­dzie za­wsze ocze­ku­ją, że pierw­szy dzień na­uki bę­dzie ty­po­wo je­sien­ny – chłod­ny i rześ­ki. Tym­cza­sem na ogół jest naj­go­ręt­szym dniem roku, a słoń­ce przy­grze­wa jak ty­siąc opie­ka­czy.

Sto­ję przed gru­pą stu­den­tów, któ­rych będę uczyć kre­atyw­ne­go pi­sa­nia, i roz­glą­dam się, pró­bu­jąc nie prze­po­cić mo­jej cie­niu­sień­kiej bluz­ki. Gdy wy­cho­dzi­łam rano z domu, za­py­ta­łam Pam, co są­dzi o tym stro­ju, na co od­po­wie­dzia­ła, że jest „nie­przy­zwo­ity jak Lit­tle Ho­use on the Pra­irie2”. Nie wie­dzia­łam, że ist­nie­je taki se­rial, ale po­czu­łam dumę, że osią­gnę­łam tak spek­ta­ku­lar­ny efekt, na­wet się nie sta­ra­jąc.

2 Ame­ry­kań­ski pro­gram prze­zna­czo­ny dla do­ro­słych wi­dzów. To nie­przy­zwo­ita wer­sja se­ria­lu Do­mek na pre­rii. Po­dob­nie jak pier­wo­wzór, opo­wia­da o pe­ry­pe­tiach ro­dzi­ny In­gal­l­sów (przyp. tłum.).

Sia­dam na biur­ku, uwa­ża­jąc, aby moja mi­ni­spód­nicz­ka nie pod­su­nę­ła się zbyt wy­so­ko. Po­chy­lam się, żeby spraw­dzić go­dzi­nę na wy­świe­tla­czu te­le­fo­nu. Dam kur­san­tom jesz­cze przy­naj­mniej czte­ry mi­nu­ty. To pierw­szy dzień na­uki i mimo że w pro­wa­dzo­nych prze­ze mnie za­ję­ciach bio­rą udział głów­nie stu­den­ci przed­ostat­nie­go i ostat­nie­go roku, przy­pusz­czam, że nie­wie­lu z nich było wcze­śniej w piw­ni­cy znaj­du­ją­cej się tak głę­bo­ko. Przy­się­gam, je­ste­śmy dużo po­ni­żej po­zio­mu mo­rza. Po­wie­dzia­ła­bym, że to cze­lu­ści pie­kła, ale wła­śnie włą­czy­ła się kli­ma­ty­za­cja.

Dzie­więt­na­ście krze­seł jest za­ję­tych, a na wy­kła­dy za­pi­sa­ło się dwu­dzie­stu sied­miu stu­den­tów. Mam na­dzie­ję, że cho­ciaż je­den z nich od­pad­nie. Nie zno­szę mieć nie­pa­rzy­stej licz­by uczniów na za­ję­ciach z kre­atyw­ne­go pi­sa­nia – to utrud­nia pra­cę w pa­rach.

Drzwi się otwie­ra­ją i wcho­dzi mój asy­stent.

– Cześć, Cole – mó­wię.

– Cześć, Inga. Gdzie my je­ste­śmy? Sto ty­się­cy ki­lo­me­trów po­ni­żej po­zio­mu mo­rza? – pyta, wska­zu­jąc prze­strzeń do­oko­ła nas.

– Wiem… Będę mu­sia­ła ozna­czyć dro­gę do mo­je­go po­ko­ju lu­kro­wa­ny­mi fi­stasz­ka­mi.

– Dla­cze­go aku­rat nimi?

– Bo nie będę szcze­gól­nie ża­ło­wać, je­śli się zmar­nu­ją. Do­bre orze­chy się do tego nie na­da­ją.

Drzwi znów się otwie­ra­ją i wcho­dzi dwu­dzie­sty stu­dent. Wy­glą­da na zmę­czo­ne­go, z trud­no­ścią ła­pie od­dech, ale gdy wi­dzi, że ja i Cole na nie­go pa­trzy­my, nie­śmia­ło się do nas uśmie­cha. Zaj­mu­je miej­sce z boku, przy drzwiach, obok chło­pa­ka z gniew­ną miną i dziew­czy­ny wy­glą­da­ją­cej na młod­szą i bar­dziej zde­ner­wo­wa­ną niż po­zo­sta­li kur­san­ci. Na­wią­zu­je z nią krót­ki kon­takt wzro­ko­wy, po czym obo­je się ru­mie­nią i od­wra­ca­ją.

Po­now­nie spraw­dzam go­dzi­nę i od­chrzą­ku­ję. Ta część za­jęć wciąż mi nie wy­cho­dzi. Pro­wa­dzę je od dzie­się­ciu lat, ale co se­mestr mam wra­że­nie, że psu­ję po­wi­ta­nie. Za­wsze za bar­dzo sta­ram się być wy­lu­zo­wa­na. Mam trzy­dzie­ści sześć lat – co chcę udo­wod­nić?

– Hej, hej, hej! – mó­wię i prze­kli­nam w my­ślach. Z pew­no­ścią oglą­da­łam zbyt dużo po­wtó­rek Al­ber­ta3. – Za­czy­na­my – ob­wiesz­czam i klasz­czę.

3 Ame­ry­kań­ski se­rial ani­mo­wa­ny, nada­wa­ny w la­tach 1972–1984. Opo­wia­da o przy­go­dach Gru­be­go Al­ber­ta i jego przy­ja­ciół (przyp. tłum.).

Przy­naj­mniej nie do­da­łam sło­wa „im­pre­za” w ostat­nim zda­niu. Kie­dyś po­wie­dzia­łam: „Za­czy­na­my tę im­pre­zę”, po czym za­czę­łam udo­wad­niać, że pi­sa­nie może przy­po­mi­nać przy­ję­cie, tyle że nie­za­kra­pia­ne al­ko­ho­lem i z ogra­ni­czo­ną moż­li­wo­ścią tań­cze­nia.

Stu­den­ci pa­trzą na mnie uważ­nie – wszy­scy oprócz tego gniew­ne­go, któ­ry dra­pie się po gło­wie i prze­wra­ca ocza­mi. Wy­da­je mi się, że nie jest fa­nem Al­ber­ta.

– Na­zy­wam się Inga My­er­son, a to jest Cole… mój asy­stent. – Nie pa­mię­tam jego na­zwi­ska, za co go prze­pra­szam, bez­gło­śnie po­ru­sza­jąc usta­mi. On wzru­sza ra­mio­na­mi i się uśmie­cha. – Gdy­by się oka­za­ło, że za­brnę­li­ście w ot­chła­nie Na­rni przez po­mył­kę, wy­ja­śniam, że są to za­ję­cia z kre­atyw­ne­go pi­sa­nia.

Za­czy­nam swo­ją ty­po­wą prze­mo­wę wy­gła­sza­ną z oka­zji roz­po­czę­cia kur­su i rów­no­cze­śnie roz­da­ję pro­gra­my na­ucza­nia. Ro­bię to au­to­ma­tycz­nie i pró­bu­ję przy tym wy­ło­nić dwo­je stu­den­tów, któ­rzy two­rzy­li­by ide­al­ną parę. Mam do tego swo­isty ta­lent. Wszyst­ko za­czę­ło się, gdy by­łam asy­stent­ką mo­jej ulu­bio­nej pani pro­fe­sor na stu­diach dok­to­ranc­kich. Mó­wi­ła, że lubi so­bie wy­obra­żać, że jej stu­den­ci są bo­ha­te­ra­mi po­wie­ści, i wy­my­ślać ja­kąś hi­sto­rię z ich udzia­łem w cza­sie pro­wa­dze­nia za­jęć. Ja idę o krok da­lej i two­rzę ro­mans.

Na se­mi­na­rium pod ko­niec lat dzie­więć­dzie­sią­tych wy­ty­po­wa­łam dwóch chłop­ców. Dziś są szczę­śli­wym mał­żeń­stwem i mają dwo­je dzie­ci. To naj­lep­sza spo­śród do­bra­nych prze­ze mnie par, ale wła­ści­wie na każ­dym kur­sie wy­bie­ram oso­by, któ­re do­cho­dzą przy­naj­mniej do eta­pu flir­tu na za­ję­ciach.

– Spraw­dzę obec­ność, po­nie­waż chcia­ła­bym za­pa­mię­tać wa­sze imio­na. Na tych wy­kła­dach mu­si­my się po­znać, więc mam na­dzie­ję, że nikt nie ma nic prze­ciw­ko temu. Nie mo­że­my wspól­nie zaj­mo­wać się pi­sa­niem i nic o so­bie nie wie­dzieć.

Ten za­gnie­wa­ny chło­pak ma na imię Vic­tor. Za­pa­mię­tam.

Dziew­czy­na wy­glą­da­ją­ca na zde­ner­wo­wa­ną to Aza­lea. Szyb­ko do­da­je, że „wy­star­czy Lea”, a na­stęp­nie robi się nie­co mniej spię­ta.

Chło­pak, któ­ry wszedł jako ostat­ni, to Gabe. Ma w so­bie spo­kój, po­do­ba mi się to. Wi­dząc, jak się gar­bi, chcia­ła­bym mu po­wie­dzieć, aby się wy­pro­sto­wał, ale pew­nie jego mat­ka przy­po­mi­na mu o tym przy każ­dej oka­zji.

Jest też Hil­la­ry, któ­ra wy­da­je się wcie­le­niem wszel­kich wy­obra­żeń na te­mat tego, jaka po­win­na być oso­ba o tym imie­niu. A przy­naj­mniej do­kład­nie od­po­wia­da temu, co my­śla­łam o kimś, kto na­zy­wa się Hil­la­ry, za­nim po­ja­wi­ła się Hil­la­ry Clin­ton i zmio­tła wszyst­kie moje wcze­śniej­sze sko­ja­rze­nia do­ty­czą­ce tego imie­nia, ta­kie jak za­rzu­ca­nie wło­sa­mi i mó­wie­nie jak głu­pia, pu­sta lala. Jed­nak ta Hil­la­ry spra­wia, że moje uprze­dze­nia sprzed dwu­dzie­stu lat wra­ca­ją.

Są też oczy­wi­ście inni stu­den­ci, ale tych czwo­ro wy­róż­nia się na tle gru­py.

Po spraw­dze­niu li­sty obec­no­ści wra­cam do swo­je­go prze­mó­wie­nia.

– Mam teo­rię – mó­wię.

– Że to de­mon – mówi Lea, ale tak ci­cho, że le­d­wo sły­szę. I praw­do­po­dob­nie umknę­ło­by to mo­jej uwa­dze, gdy­by nie to, że nie­spo­dzie­wa­nie za­kry­wa usta ręką. Wi­dzę, jak Gabe ob­ra­ca się w jej kie­run­ku i się uśmie­cha.

– Tań­czą­cy de­mon? – pyta ci­cho.

A wte­dy, pa­ro­diu­jąc Ru­per­ta Gi­le­sa4 naj­le­piej, jak umiem, mó­wię:

4 Je­den z bo­ha­te­rów ame­ry­kań­skie­go se­ria­lu Buf­fy. Po­strach wam­pi­rów (przyp. red.).

– Nie, coś tu nie gra.

Wy­glą­da na to, że nikt inny nie zro­zu­miał żar­tu, ale to nie ma zna­cze­nia – wła­śnie zy­ska­łam pew­ność, że w tym se­me­strze na parę ty­pu­ję Gabe’a i Leę.

Ich krót­ki kon­takt wzro­ko­wy był zna­czą­cy, a po­nie­waż obo­je pod­chwy­ci­li moje nie­umyśl­ne na­wią­za­nie do se­ria­lu Buf­fy. Po­strach wam­pi­rów, są­dzę, że mu­szą być brat­ni­mi du­sza­mi. Cie­szę się, że w dzi­siej­szych cza­sach mło­dzież na­dal oglą­da ta­kie se­ria­le.

Te­raz mu­szę wy­my­ślić, jak za­aran­żo­wać ten zwią­zek.

Mam na­dzie­ję, że Cole mi w tym po­mo­że. Moi wcze­śniej­si asy­sten­ci psu­li tę za­ba­wę. Spo­glą­dam na nie­go i wi­dzę, jaki jest roz­en­tu­zja­zmo­wa­ny – czu­ję, że bę­dzie­my się świet­nie do­ga­dy­wać.

Ław­ka (na dzie­dziń­cu)

Je­stem naj­star­szą ław­ką na tym dzie­dziń­cu, ale nikt mnie nie sza­nu­je.

Chcia­ła­bym po­wie­dzieć, że moja pra­ca jest po­ry­wa­ją­ca, ale rzad­ko zda­rza się coś cie­ka­we­go. Cza­sem usią­dzie na mnie na­praw­dę do­sko­na­ły ty­łek, jed­nak nie wszyst­kie po­ślad­ki mi się po­do­ba­ją.

Ty­łek, któ­ry te­raz na mnie sie­dzi, jest w moim gu­ście. Gdy­bym umia­ła mó­wić, za­pro­si­ła­bym go po­now­nie. A naj­lep­sze jest to, że chy­ba na­le­ży do ko­goś, kto nie ma ocho­ty na nic in­ne­go poza sie­dze­niem. Żad­nych po­ga­wę­dek, wier­ce­nia się, ry­so­wa­nia graf­fi­ti czy żu­cia gumy. Mo­gła­bym się do nie­go przy­zwy­cza­ić.

– Gabe – od­zy­wa się inny głos. Ten ty­łek nie za bar­dzo mi się po­do­ba. Za­kłó­ca ci­szę i spo­kój, któ­ry­mi się na­pa­wa­łam.

– Tak, Sam? – od­zy­wa się wła­ści­ciel sek­sow­ne­go tył­ka.

– Czy za­uwa­ży­łeś, że sie­dzisz ja­kiś mi­li­metr od pta­siej kupy?

– Czy to dla­te­go tu przy­sze­dłeś?

– Nie. Mama dała mi pie­nią­dze, że­bym za­brał cię na lunch w pierw­szym dniu na­uki. Mar­twi­ła się, że za mało jesz.

– Dla­cze­go mama mia­ła­by się tym przej­mo­wać?

Wy­obra­żam so­bie wy­mow­ne spoj­rze­nie, ja­kie po­słu­ży­ło za od­po­wiedź, i wy­glą­da na to, że to wy­star­czy, aby naj­lep­szy ty­łek, jaki na mnie sie­dział, wstał i od­szedł.

Sam (brat Gabe’a)

– Jak ci mija pierw­szy dzień w col­le­ge’u? – py­tam.

Gabe wzru­sza ra­mio­na­mi. Mój brat ni­g­dy dużo nie mó­wił, ale przez ostat­nich dzie­więć mie­się­cy pra­wie w ogó­le się nie od­zy­wał.

– Mu­sisz mi coś po­wie­dzieć, że­bym mógł prze­ka­zać to ma­mie. W prze­ciw­nym ra­zie nie uwie­rzy, że za­bra­łem cię na lunch. Po­my­śli, że wy­da­łem pie­nią­dze na piwo lub coś w tym sty­lu.

– Zrób mi zdję­cie, jak jem – mam­ro­cze Gabe.

– Albo mo­żesz po­wie­dzieć mi, jak mija ci dzień. – Ła­pię go za ra­mię, aby się za­trzy­mał i na mnie spoj­rzał. – Jako twój star­szy brat mam pra­wo zmu­sić cię do roz­mo­wy.

Gabe wzdy­cha.

– Do­brze, po­wiedz jej, że je­stem bar­dziej zmę­czo­ny, niż się spo­dzie­wa­łem, ale to nor­mal­ne po dzie­wię­ciu mie­sią­cach prze­sie­dzia­nych na ka­na­pie. Poza tym wszyst­ko w po­rząd­ku.

– Je­steś zmę­czo­ny? – do­py­tu­ję. Gabe nie jest wy­lew­ny. Wręcz prze­ciw­nie, to za­mknię­ty w so­bie mil­czek. Te­raz ten ma­ło­mów­ny typ daje mi kuk­sań­ca w ra­mię. – Au!

– Dla­cze­go sama mnie nie za­py­ta?

– Bo my­śli, że ją okła­mu­jesz.

– Nie­waż­ne. Dla­cze­go wciąż o tym roz­ma­wia­my?

Już mamy wyjść poza ob­ręb dzie­dziń­ca, gdy za­uwa­ża­my dziew­czy­nę sie­dzą­cą na ław­ce i ma­cha­ją­cą do Gabe’a i do mnie. Pew­nie przede wszyst­kim do Gabe’a, bo ja ni­g­dy wcze­śniej jej nie wi­dzia­łem.

On jej od­ma­chu­je, więc za­kła­dam, że to jego zna­jo­ma.

– Kto to?

– Ja­kaś dziew­czy­na – od­po­wia­da.

– Po­win­ni­śmy za­pro­sić ją na lunch! Nie jest za­ję­ta.

Ob­ra­cam się w jej kie­run­ku, ale on chwy­ta mnie za ple­cak i cią­gnie da­lej.

– Nie, nie za­pro­si­my jej.

– Ni­g­dy nie znaj­dziesz swo­jej dru­giej po­łów­ki, je­śli bę­dziesz igno­ro­wał dziew­czy­ny.

– Nie igno­ru­ję jej.

– My­ślę, że roz­ma­wia z wie­wiór­ką.

– Jest… dzi­wacz­ką.

– Jak ją po­zna­łeś?

– Cho­dzi ze mną na za­ję­cia z kre­atyw­ne­go pi­sa­nia.

– To świet­nie. Jak było?

Sły­sząc to py­ta­nie, uśmie­cha się.

– W za­sa­dzie do­brze. Poza tym, że o mały włos się nie spóź­ni­łem, po­nie­waż nie mia­łem po­ję­cia, że w gma­chu fi­lo­lo­gii an­giel­skiej piw­ni­ca jest dwu­po­zio­mo­wa.

– Ach, za­ję­cia w pod­zie­miach. Znam te po­miesz­cze­nia. Sły­sza­łem na ich te­mat róż­ne opo­wie­ści, ale nie­wie­lu stu­den­tów tam było. Po­dob­no w jed­nej z tam­tej­szych ła­zie­nek miesz­ka klan sy­re­nek.

Je­stem za­sko­czo­ny, gdy Gabe gło­śno śmie­je się z tego, co po­wie­dzia­łem. Przede wszyst­kim to nie był do­bry dow­cip, poza tym mo­je­go bra­ta ostat­nio trud­no roz­ba­wić. Nie jest już daw­nym Gabe’em. Pró­bo­wa­łem wy­ja­śnić to na­szej ma­mie, ale chy­ba mnie nie zro­zu­mia­ła. Praw­do­po­dob­nie uwa­ża, że mo­gła­by lub po­win­na zro­bić coś wię­cej, ale to oczy­wi­ste, że na nic by się to nie zda­ło. Gabe musi sam so­bie z tym po­ra­dzić.

– Pro­wa­dzą­ca za­ję­cia wy­da­je się faj­na, a inni stu­den­ci chy­ba też są w po­rząd­ku. Może nie bę­dzie tak źle.

Gdy zbli­ża­my się do sto­łów­ki, pró­bu­ję po­ru­szyć jesz­cze je­den te­mat, choć wiem, że Gabe mnie za to znie­na­wi­dzi.

– Wiesz, że mo­że­my o tym po­ga­dać?

Prze­wra­ca ocza­mi.

– Wiem, na­praw­dę.

Wie­wiór­ka

Wi­dzę dziew­czy­nę je­dzą­cą orzesz­ki ziem­ne. Uwiel­biam fi­stasz­ki.

Orze­chy, orze­chy, orze­chy.

Żo­łę­dzie! Bie­gnę przez traw­nik i sta­ram się wy­glą­dać jak naj­bar­dziej uro­czo. Mam na­dzie­ję, że będę mia­ła szczę­ście i dziew­czy­na upu­ści orze­szek. Ona stra­ci – ja zy­skam. Dziew­czy­na mnie za­uwa­ża i się uśmie­cha.

Uda­ło się! Hura!

Ce­lo­wo upusz­cza fi­stasz­ka na zie­mię, a ja go zja­dam.

Po­tem rzu­ca ko­lej­ny orze­szek na są­sied­nią ław­kę.

Czy to pu­łap­ka?

Ze spo­ko­jem jem pierw­szy sma­ko­łyk, przy­glą­dam się dziew­czy­nie i sta­ram się zo­rien­to­wać, czy nie ma ja­kiejś siat­ki, klat­ki albo brą­zo­wej tor­by, w któ­rą chce mnie zła­pać.

Upew­niw­szy się, że nie sta­no­wi za­gro­że­nia, wska­ku­ję na ław­kę.

Dziew­czy­na ob­ser­wu­je dwóch chłop­ców prze­cha­dza­ją­cych się po dzie­dziń­cu.

– My­ślisz, że są brać­mi? – pyta. – Mają ta­kie same oczy i być może iden­tycz­ne nosy. Nie wi­dzę stąd wy­raź­nie.

Sta­ję na tyl­nych łap­kach. Ona do mnie mówi! Nikt ni­g­dy ze mną nie roz­ma­wia. Chcia­ła­bym znać ludz­ki ję­zyk i jej od­po­wie­dzieć.

Za­miast tego sku­bię swój orze­szek.

Vic­tor (stu­dent z kur­su kre­atyw­ne­go pi­sa­nia)

Nie zno­szę tych głu­pich za­jęć. Mi­nął do­pie­ro pierw­szy ty­dzień se­me­stru, a już są moją zmo­rą.

Nie cier­pię głu­pich żar­tów pro­wa­dzą­cej, nie lu­bię sali w piw­ni­cy, nie to­le­ru­ję lu­dzi z gru­py, a zwłasz­cza tych dwoj­ga idio­tów, któ­rzy upar­cie sia­da­ją obok mnie pod­czas każ­dych cho­ler­nych za­jęć. Przez nich mam ocho­tę wbić so­bie w oko ołó­wek au­to­ma­tycz­ny.

Bio­rę kil­ka głę­bo­kich od­de­chów. Po­wi­nie­nem się uspo­ko­ić i ja­koś prze­żyć te kil­ka mie­się­cy. To były je­dy­ne za­ję­cia z li­te­ra­tu­ry, któ­re pa­so­wa­ły do mo­je­go gra­fi­ku. Mu­szę je za­li­czyć, żeby skoń­czyć stu­dia. Nie chcę mieć na gło­wie li­te­ra­tu­ry w na­stęp­nym se­me­strze, bo wte­dy będę chciał się sku­pić na cho­ler­nym sta­żu.

Se­rio, my­śla­łem, że lu­dzie stu­diu­ją­cy na moim kie­run­ku są okrop­ni – in­for­ma­ty­cy po­tra­fią być dość wku­rza­ją­cy – ale stu­den­ci an­gli­sty­ki to ban­da naj­więk­szych idio­tów po tej stro­nie Mis­si­si­pi. Uwa­ża­ją, że są tacy in­te­li­gent­ni i waż­ni. A to nie­praw­da.

A je­śli ten ko­leś, któ­ry za mną sie­dzi, jesz­cze raz kop­nie moje krze­sło, nie rę­czę za sie­bie. Pew­nie nie po­ko­nał­bym go w wal­ce na pię­ści, ale zde­cy­do­wa­nie wy­grał­bym na sło­wa.

Gdy o tym my­ślę, on po­now­nie ko­pie moje krze­sło, więc od­wra­cam się, aby spio­ru­no­wać go wzro­kiem. Sia­da pro­sto, prze­su­wa swo­je nie­na­tu­ral­nie dłu­gie nogi w kie­run­ku przej­ścia mię­dzy ław­ka­mi i przy­pusz­cza szturm na sie­dzą­cą obok nie­go la­skę. A przy­naj­mniej na jej tor­bę. Ko­pie w nią, wy­sy­pu­jąc jej za­war­tość.

Nie dzi­wi mnie to. Ma naj­więk­sze sto­py, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem. My­ślę, że pa­su­ją do jej nie­na­tu­ral­nie dłu­giej szyi.

Czy on zda­je so­bie spra­wę z tego, że po­ma­ga­nie w zbie­ra­niu za­war­to­ści to­reb­ki wy­cho­dzi­ło­by mu le­piej, gdy­by zgiął ło­kieć? Przez ner­wo­we ru­chy i nie­mal nie­ru­cho­me sta­wy przy­po­mi­na mon­strum dok­to­ra Fran­ken­ste­ina.

Wy­łą­czam się, gdy Wiel­ka Sto­pa wy­bą­ku­je nie­zdar­ne prze­pro­si­ny, a Ży­ra­fa po­pi­sku­je, że nic się nie sta­ło.

Nie zno­szę ich.

Ile dni zo­sta­ło do koń­ca se­me­stru?

Bob (kie­row­ca au­to­bu­su)

Do mo­je­go au­to­bu­su co­dzien­nie wsia­da­ją i wy­sia­da­ją z nie­go set­ki dzie­cia­ków. Nie­któ­re są na­praw­dę ko­cha­ne, inne to praw­dzi­we ło­bu­zy, a jesz­cze inne są prze­cięt­ne. Część z nich za­cho­wu­je się gło­śno w po­zy­tyw­nym zna­cze­niu tego sło­wa, a nie­któ­re – w ro­zu­mie­niu ne­ga­tyw­nym. Za­wsze jest kil­ko­ro stu­den­tów, któ­rzy się wy­róż­nia­ją. Cza­sem dla­te­go, że wy­glą­da­ją na in­te­li­gent­ne oso­by, a cza­sa­mi to kwe­stia lo­gi­sty­ki – na przy­kład za­wsze wy­sia­da­ją na dziw­nym przy­stan­ku. Moja żona Mar­gie uwiel­bia, gdy o nich opo­wia­dam.

Nie­daw­no dużo jej mó­wi­łem o dwój­ce stu­den­tów: chło­pa­ku i dziew­czy­nie. Są inni niż resz­ta.

Zwró­ci­łem uwa­gę na chło­pa­ka, po­nie­waż nie­zgrab­nie trzy­ma się po­rę­czy. Twier­dze­nie, że kto­kol­wiek jest eks­per­tem w dzie­dzi­nie trzy­ma­nia się, by­ło­by śmiesz­ne, ale on robi to na­praw­dę fa­tal­nie. Jest nie­zdar­ny i wy­glą­da tak, jak­by od przy­trzy­my­wa­nia ba­rier­ki bo­la­ło go ra­mię. Chcia­łem mu po­ka­zać, jak ją chwy­tać. Jed­nak kil­ka dni temu zda­łem so­bie spra­wę, że chło­pak tak dziw­nie trzy­ma po­ręcz

po to, aby raz na ja­kiś czas zna­leźć się w prze­strze­ni zaj­mo­wa­nej przez tę dziew­czy­nę. Za­uwa­ży­łem, że za­cho­wu­je się tak samo tak­że wte­dy, gdy au­to­bus jest pra­wie pu­sty i nie musi stać. Ni­g­dy nie od­wa­żył się usiąść obok dziew­czy­ny. Spra­wia wra­że­nie, jak­by był szczę­śli­wy, mo­gąc się tak cza­ić. Dziew­czy­na to inna hi­sto­ria. Za­wsze do­strze­gam, gdy ktoś czy­ta pod­czas jaz­dy. Nie mogę od­da­wać się lek­tu­rze w au­to­bu­sie lub sa­mo­cho­dzie – mam cho­ro­bę lo­ko­mo­cyj­ną.

Ona czy­ta. On chwy­ta po­ręcz tak, że boli go ra­mię. A ja tu sie­dzę i o nich my­ślę.

Za­trzy­mu­ję się na na­stęp­nym przy­stan­ku. Chło­pak i dziew­czy­na wy­sia­da­ją ra­zem, choć w ogó­le ze sobą nie roz­ma­wia­ją. Obo­je mi dzię­ku­ją – pod tym wzglę­dem sta­no­wią wy­ją­tek. Spra­wia mi to przy­jem­ność. Są­dzę, że po­win­ni ze sobą po­ga­dać, ale chy­ba nie mam na to żad­ne­go wpły­wu.

Pa­trzę, jak się od­da­la­ją, do mo­men­tu, aż każ­de z nich skrę­ca w swo­ją stro­nę – ona idzie w kie­run­ku aka­de­mi­ków, a on do cen­trum stu­denc­kie­go. Wte­dy je­den z ma­łych urwi­sów sie­dzą­cych z tyłu au­to­bu­su krzy­czy:

– Je­dzie­my w koń­cu?

Nie­któ­re z tych dzie­cia­ków są po pro­stu nie­zno­śne.

Ca­sey (przy­ja­ciel Gabe’a)

Wła­śnie przy­sy­piam, gdy ktoś puka do drzwi mo­je­go po­ko­ju. Przy­się­gam, je­śli to ten nowy lo­ka­tor z po­ko­ju przy kuch­ni, na­praw­dę się na nie­go wku­rzę. Nic nie ro­bię. Uci­nam so­bie drzem­kę, więc nie ha­ła­su­ję. Ten nowy za­cho­wu­je się tak, jak­bym był sło­niem.

Ro­bię ko­zioł­ka i prze­su­wam na ko­niec łóż­ka, aby otwo­rzyć drzwi. Uwa­żam, że naj­więk­szą za­le­tą miesz­ka­nia w ma­łym po­ko­ju jest moż­li­wość otwie­ra­nia drzwi bez ko­niecz­no­ści wy­cho­dze­nia z łóż­ka. To Gabe. Pa­trzy na wprost i wy­da­je się zmie­sza­ny, bo ni­ko­go nie wi­dzi.

– Hej! – od­zy­wam się, sia­dam pro­sto i uchy­lam sze­rzej drzwi.

Spusz­cza wzrok i się uśmie­cha.

– Nie mo­głem otwo­rzyć drzwi – mówi, zrzu­ca­jąc ple­cak i sia­da­jąc na krze­śle przy kom­pu­te­rze. – My­śla­łem, że coś po­psu­łeś.

– Nie je­stem aż tak zdol­ny – od­po­wia­dam.

– Co sły­chać? – pyta.

– Nic spe­cjal­ne­go. Spa­łem.

– O cho­le­ra. Prze­pra­szam, po­wi­nie­nem wy­słać ci ese­mes. W ta­kim ra­zie już pój­dę – mówi, wsta­jąc.

Cały Gabe. Za­wsze tak bar­dzo sta­ra się ni­ko­mu nie na­rzu­cać, że nie za­uwa­ża, kie­dy ktoś chce, aby mu prze­szka­dza­no. To zna­czy: nie chcę, aby ktoś mi za­wra­cał gło­wę, ale lu­bię, gdy Gabe wpa­da, na­wet je­śli prze­rwie mi drzem­kę.

– Nie, sia­daj.

Po­słusz­nie zo­sta­je, co tak­że świad­czy o tym, ja­kim jest czło­wie­kiem. Gdy go po­zna­łem, jesz­cze na pierw­szym roku stu­diów, już od kil­ku mie­się­cy miesz­ka­łem z jego bra­tem Sa­mem i by­łem zdzi­wio­ny, że są tak bar­dzo róż­ni. Gabe przy­je­chał, aby spę­dzić z nami week­end, ro­zej­rzeć się po col­le­ge’u i za­sta­no­wić się nad wy­bo­rem kie­run­ku stu­diów. Oka­zał się zu­peł­nie inny niż jego star­szy brat.

Sam gło­śno gada i ni­czym się nie przej­mu­je. Gabe mówi ci­cho i z sar­ka­zmem. Ale choć ma spo­koj­niej­szą na­tu­rę, gdy go nie było, wia­ło nudą. Mó­wi­łem mu to za każ­dym ra­zem, kie­dy w ze­szłym roku sze­dłem go od­wie­dzić.

Ob­gry­za pa­zno­kieć kciu­ka.

– Jak leci? – py­tam, opie­ra­jąc się o ścia­nę za łóż­kiem.

– Dość do­brze. Wła­śnie by­łem na za­ję­ciach z kre­atyw­ne­go pi­sa­nia. Jest tam dziew­czy­na, któ­ra cał­ko­wi­cie… przy­cią­gnę­ła moją uwa­gę. – Uśmie­cha się.

– To świet­nie. Ale wiesz, że nie­zu­peł­nie o to py­tam. – Zda­ję so­bie spra­wę, że o wszyst­kim opo­wie, je­śli i kie­dy bę­dzie miał ocho­tę. Chcę, aby wie­dział, że chęt­nie go wy­słu­cham, gdy bę­dzie go­tów na zwie­rze­nia.

– Tak, ale chciał­bym o tym po­roz­ma­wiać – mówi.

– W po­rząd­ku – od­po­wia­dam. – Po­wiedz mi o tej lali.

– Ona nie jest lalą.

– Po­wiedz mi o tej ko­bit­ce, da­mul­ce, pa­nien­ce.

– Je­steś okrop­ny, wiesz?

– Wiem.

– Po pro­stu cho­dzi ze mną na kre­atyw­ne pi­sa­nie i jest faj­na. Cią­gle my­ślę, że po­wi­nie­nem z nią po­roz­ma­wiać, bo ona za­cho­wu­je spo­kój na za­ję­ciach nie­za­leż­nie od tego, co się dzie­je. Na przy­kład prze­wró­ci­łem jej tor­bę, a ona za­miast zgro­mić mnie wzro­kiem, uśmiech­nę­ła się i po­wie­dzia­ła, że nic się nie sta­ło.

– Jak ma na imię?

– Lea.

To dziw­ne, Gabe i ja na ogół nie roz­ma­wia­my o dziew­czy­nach. Albo ja o nich mó­wię, a on kiwa gło­wą, słu­cha i gani mnie za mój nie­wła­ści­wy do nich sto­su­nek. Przez pe­wien czas my­śla­łem, że może jest asek­su­al­ny albo coś w tym sty­lu. Po­tem uświa­do­mi­łem so­bie, że z po­wo­du nie­śmia­ło­ści nie wie, jak się za­cho­wy­wać przy dziew­czy­nach, więc je igno­ru­je.

– Za­mie­rzasz z nią po­roz­ma­wiać?

– Skąd wiesz, że już tego nie zro­bi­łem? Może cze­ka na mnie na ze­wnątrz w wy­pa­sio­nym lam­bor­ghi­ni i ra­zem wy­bie­ra­my się na prze­jażdż­kę w stro­nę za­cho­dzą­ce­go słoń­ca?

Spo­glą­dam na nie­go i uno­szę brwi.

– Ni­g­dy nie ku­pił­byś ta­kie­go auta. Czy ktoś dzi­siaj w ogó­le ku­pu­je lam­bor­ghi­ni?

– Do­brze, masz ra­cję! – mówi, wzno­sząc ręce w ge­ście pod­da­nia się. – Nie ga­da­łem z nią. Gdy prze­wró­ci­łem jej tor­bę, po­wie­dzia­łem tyl­ko pod no­sem: „Prze­pra­szam”.

– Chy­ba po­win­ni­ście po­roz­ma­wiać.

– Chy­ba tak. A może le­piej by­ło­by znać ją tyl­ko z wi­dze­nia, wy­my­ślać o niej hi­sto­rie i uda­wać, że się spo­ty­ka­my?

– Za­mie­rzasz ją śle­dzić?

– Na­zy­waj to, jak chcesz – mówi z po­waż­ną miną.

– Słu­chaj, nie chcę za­cho­wy­wać się wo­bec cie­bie jak star­szy brat… – za­czy­nam.

– Tak na mar­gi­ne­sie: nie wspo­mi­naj o tym, pro­szę, mo­je­mu „wiel­kie­mu bra­tu” – pro­si, wy­ko­nu­jąc pal­ca­mi znak cu­dzy­sło­wu. – Wo­lał­bym na ra­zie nie roz­ma­wiać z nim na ten te­mat. Wy­śmiał­by mnie. Albo, co gor­sza, po­wie­dział­by o tym na­szej ma­mie, a ona za­czę­ła­by wy­bie­rać kwia­ty na mój ślub.

– Okej, ale to nie bę­dzie ła­twe. W koń­cu miesz­ka­my w jed­nym po­ko­ju.

Gabe wpa­tru­je się w pu­ste łóż­ko Sama.

– Szyb­ko nie wró­ci, praw­da?

– Nie, pra­cu­je czy coś ta­kie­go.

– Aha. Więc co to za bra­ter­ska rada?

– Po­wiem tyl­ko, że je­śli chcesz, aby co­kol­wiek się zda­rzy­ło, ona musi wie­dzieć, że ist­nie­jesz i że ją lu­bisz. Je­śli ona nic dla cie­bie nie zna­czy, nie­waż­ne, co zro­bisz. Choć ra­czej nie po­wi­nie­neś jej śle­dzić.

– Brzmi roz­sąd­nie. Dzię­ku­ję – mówi Gabe, po czym zmie­nia te­mat.

Ma­xi­ne (kel­ner­ka)

Lu­dzie za­wsze mnie py­ta­ją: „Ma­xi­ne, jak mo­żesz wciąż pra­co­wać jako kel­ner­ka, sko­ro je­steś już do­brze po sie­dem­dzie­siąt­ce?”.

Od­po­wia­dam im, że dzię­ki temu za­ję­ciu za­cho­wu­ję mło­dość. I nie wspo­mi­nam, że prze­kro­czy­łam osiem­dzie­siąt­kę. Pra­cu­ję w sto­łów­ce w mia­stecz­ku stu­denc­kim – mło­dzi wciąż przy­cho­dzą i wy­cho­dzą, sta­le są głod­ni i za­wsze wo­ła­ją: „Hej, Ma­xi­ne!” na mój wi­dok. Czu­ję się tak, jak­bym była bab­cią mi­lio­nów wnu­ków, a jed­no­cze­śnie nie mam pro­ble­mów zwią­za­nych z wy­cho­wa­niem wła­snych dzie­ci.

Jest przy­jem­ny, ci­chy piąt­ko­wy wie­czór, koń­czy się wrze­sień. Pierw­szy mie­siąc roku aka­de­mic­kie­go za­wsze mija w oka­mgnie­niu. Zwy­kle mam wte­dy dużo pra­cy: lu­dzie cały czas przy­cho­dzą i wy­cho­dzą. Ale dziś jest spo­koj­nie.

W jed­nym bok­sie sie­dzi gru­pa dziew­cząt, a w in­nym – pacz­ka chłop­ców. Znam nie­któ­rych z nich. Gra­ją w dru­ży­nie bejs­bo­lo­wej i by­wa­ją nie­co nie­sfor­ni, ale to faj­ne dzie­cia­ki, do­brze wy­cho­wa­ne. Nie mają nic prze­ciw­ko obec­no­ści dziew­cząt.

Może na­stęp­nym ra­zem będę mu­sia­ła „przy­pad­ko­wo” po­sa­dzić ich wszyst­kich ra­zem. Już kie­dyś tak ro­bi­łam i za­wsze się uda­wa­ło. Ale mo­je­mu sze­fo­wi nie za bar­dzo się to po­do­ba. Mówi, że nie mogę wpro­wa­dzać za­mie­sza­nia, zmie­nia­jąc usta­wie­nie sto­łów. Od­po­wia­dam mu: „Prze­cież to nie pa­łac Buc­kin­gham!”.

Obie gru­py są tak grzecz­ne, że aż cie­pło się robi na moim chłod­nym ser­cu. Mnó­stwo „pro­szę” i „dzię­ku­ję”. Kil­ka razy na­wet zwró­ci­li się do mnie „pro­szę pani”, co nie­czę­sto się dziś sły­szy. W mo­ich cza­sach tego typu zwro­ty były stan­dar­dem. Tak mnie wy­cho­wa­no.

Ale zba­czam z te­ma­tu.

Zwró­ci­łam uwa­gę na dwój­kę sło­dzia­ków, któ­rzy wpa­tru­ją się w sie­bie, gdy my­ślą, że to dru­gie nie pa­trzy. A gdy tyl­ko zo­sta­ną na tym przy­ła­pa­ni, od­wra­ca­ją wzrok.

To tak uro­cze, że nie wiem, co mam ze sobą po­cząć.

Za­no­szę im gra­ti­so­we cia­sto i mam na­dzie­ję, że to wy­star­czy, aby tu wró­ci­li.

Tak, na­praw­dę chcę, żeby wkrót­ce zno­wu tu wpa­dli.

Dan­ny (przy­ja­ciel Lei)

– Jak tam, ki­ciu? – py­tam, za­cho­dząc Leę od tyłu i kle­piąc ją w ty­łek.

– Dan­ny! – wy­krzy­ku­je. Od­wra­ca się do mnie. Dłu­go i moc­no mnie ści­ska. – Tak bar­dzo się za tobą stę­sk­ni­łam.

– Dla­cze­go zna­le­zie­nie cza­su na spo­tka­nie za­bra­ło nam tyle cza­su?

– Nie mam po­ję­cia.

Lą­du­je­my na naj­bliż­szej ław­ce, sta­ra­jąc się nie usiąść na za­schnię­tych pta­sich ku­pach. Wy­bie­ra­my się na obiad z przy­ja­ciół­mi ze szko­ły śred­niej, ale mamy jesz­cze tro­chę cza­su. W li­ceum Lea i ja in­te­re­so­wa­li­śmy się te­atrem i bar­dzo się ucie­szy­łem, gdy do­wie­dzia­łem się, że stu­diu­je na tej sa­mej uczel­ni co ja. Wi­dzie­li­śmy się kil­ka razy od ukoń­cze­nia szko­ły, ale za­wsze lu­bię spę­dzać z nią czas.

– To jak leci?

– Do­brze – od­po­wia­da, uśmie­cha­jąc się sze­ro­ko.

– Wy­glą­dasz bo­sko – mó­wię.

– Ubra­na w ten sta­roć? – pyta, do­ty­ka­jąc swe­tra, któ­ry ku­pi­ła ze mną na su­per­wy­prze­da­ży w Old Navy ostat­niej zimy.

Od­po­wia­dam śmie­chem.

– A co u cie­bie? Jak jest na przed­ostat­nim roku? – pyta.

– Do­brze. Nie są­dzę, aby ten rok znacz­nie się róż­nił od wszyst­kich po­zo­sta­łych. Wiesz, nowy se­mestr, nowe za­ję­cia, wszyst­kie te bzdu­ry – od­po­wia­dam, roz­glą­da­jąc się. – O Boże! – wy­krzy­ku­ję i ści­skam ją za ra­mię.

– Co jest? Ro­bak? Szczur? Ka­ra­luch?

– Nie – szep­cę, na­chy­la­jąc się do niej. – Chło­pak mo­ich ma­rzeń.

Uj­mu­ję jej gło­wę w dło­nie i ob­ra­cam w jego kie­run­ku.

– Gabe Ca­bre­ra to chło­pak two­ich ma­rzeń? – pyta Lea.

– O tak, zde­cy­do­wa­nie! Jest wy­jąt­ko­wy. Je­den z mo­ich współ­lo­ka­to­rów na pierw­szym roku miesz­kał na tym sa­mym pię­trze co on, więc cza­sa­mi się spo­ty­ka­li­śmy. Pew­ne­go dnia ze mną flir­to­wał – prze­chwa­lam się.

– No, no!

– Jest na­praw­dę uro­czy. To typ ata­ku­ją­cy z za­sko­cze­nia. Nie wiesz, że jest ho­mo­sek­su­ali­stą, aż na­gle po­ja­wia się znie­nac­ka i wszyst­ko ja­sne: to GEJ!

– Nie wie­dzia­łam o tym.

– O, z pew­no­ścią jest ho­mo­sek­su­al­ny – od­po­wia­dam. – Kie­dyś skom­ple­men­to­wał moje dżin­sy.

Wy­glą­da, jak­by jej to nie dzi­wi­ło.

– I wła­śnie wte­dy z tobą flir­to­wał?

– Tak, je­stem praw­dzi­wym szczę­ścia­rzem.

– Z pew­no­ścią.

– Chodź – mó­wię, cią­gnąc ją za sobą.

– Prze­cież cze­ka­my na zna­jo­mych… – przy­po­mi­na i wska­zu­je prze­ciw­ny kie­ru­nek.

– I spo­tka­my się z nimi, ale naj­pierw po­śledź­my chwi­lę Gabe’a. W re­stau­ra­cji mu­si­my być do­pie­ro za dwa­dzie­ścia mi­nut.

– No do­brze, chodź­my.

Gabe nie zdą­żył odejść da­le­ko – wszedł na chod­nik pro­wa­dzą­cy z dzie­dziń­ca na dru­gi ko­niec kam­pu­su.

– Opo­wiedz mi o Ga­bie – pro­si Lea pod­czas spa­ce­ru. – Cho­dzi ze mną na za­ję­cia z kre­atyw­ne­go pi­sa­nia.

– Kre­atyw­ne pi­sa­nie! Uspo­kój się, moje ser­ce! – mó­wię.

– Uro­czo, praw­da? – Lea pod­cho­dzi bli­żej i wkła­da mi rękę pod ra­mię.

– Zde­cy­do­wa­nie. My­śla­łem, że stu­diu­je coś in­ne­go, na przy­kład na­ucza­nie wy­cho­wa­nia fi­zycz­ne­go. I że gra w dru­ży­nie bejs­bo­lo­wej. A może grał? Tak czy siak, za­wsze go gdzieś wi­dy­wa­łem, a po­tem, w ze­szłym se­me­strze, jak­by za­padł się pod zie­mię. Nie spo­tka­łem go przez po­nad rok. Za­czy­na­łem się mar­twić, że skoń­czył na­ukę, prze­niósł się na inną uczel­nię albo wy­le­ciał ze stu­diów.

– Nie mów tak gło­śno – mówi pod no­sem Lea. – My­ślę, że może cię usły­szeć.

Ma ra­cję, po­wi­nie­nem być bar­dziej dys­kret­ny.

– Je­stem taki pod­eks­cy­to­wa­ny! Jak dla mnie jest ide­al­nie ta­jem­ni­czy.

– Jest taki nie­mal dla każ­de­go.

– Ra­cja. I my­ślę, że na­dal chcę po­strze­gać go w ten spo­sób. To pew­nie je­dy­ny po­wód, dla któ­re­go jesz­cze się do nie­go nie zbli­ży­łem.

Lea kiwa gło­wą ze zro­zu­mie­niem.

– Nie do wia­ry, że cię jesz­cze nie za­py­ta­łem – mó­wię. Nie zno­szę zmie­niać te­ma­tu, ale wiem, że mu­szę za­dać to py­ta­nie, za­nim za­po­mnę. – Jak two­ja współ­lo­ka­tor­ka?

– W po­rząd­ku. Ma na imię Ma­ri­bel. Jest na­praw­dę za­baw­na, ale w po­zy­tyw­nym tego sło­wa zna­cze­niu. Ma nie­sa­mo­wi­te wło­sy. Mo­gła­bym ich cały czas do­ty­kać.

– Ty masz ład­ne wło­sy – mó­wię, wy­cią­ga­jąc dłoń w kie­run­ku jej krót­kich, rów­no ob­cię­tych ko­smy­ków.

– Nie tak ład­ne jak Ma­ri­bel.

– Coś z tym zro­bi­my.

– Chce za­ła­twić nam pod­ro­bio­ne do­wo­dy. – Na myśl o tym Lea marsz­czy nos.

– Świet­ny po­mysł. Wte­dy za­wsze bę­dziesz mo­gła ze mną wy­cho­dzić! A przy­naj­mniej od przy­szłe­go mie­sią­ca, gdy na­resz­cie skoń­czę dwa­dzie­ścia je­den lat.

– Nie masz fał­szy­we­go do­wo­du?

Wzru­szam ra­mio­na­mi.

– To się ra­czej nie opła­ca­ło. Więk­szość klu­bów wpusz­cza już osiem­na­sto­lat­ków, a ja nie mam nic prze­ciw­ko abs­ty­nen­cji. Sko­ro uro­dzi­ny ob­cho­dzę w paź­dzier­ni­ku, i tak je­stem star­szy od wszyst­kich mo­ich zna­jo­mych.

Lea się uśmie­cha.

– Wra­ca­jąc do Gabe’a, nikt tak na­praw­dę nie wie, gdzie się po­dzie­wał, kie­dy znik­nął z uczel­ni. To zna­czy je­stem pe­wien, że jego przy­ja­cie­le zna­ją tę ta­jem­ni­cę, ale lu­bię so­bie wy­obra­żać, że był za gra­ni­cą lub opie­ko­wał się umie­ra­ją­cym krew­nym. Albo że zda­rzy­ło się coś rów­nie ro­man­tycz­ne­go.

– Czy to nie brzmi jak fa­bu­ła Za­ko­cha­nej zło­śni­cy?

– Spo­czy­waj w po­ko­ju, He­ath5 – mó­wię au­to­ma­tycz­nie. – Przy­czy­na znik­nię­cia Gabe’a pew­nie jest pro­za­icz­na, na przy­kład jego ro­dzi­ce mie­li pro­ble­my fi­nan­so­we albo prze­niósł się na inną uczel­nię, ale nie spodo­ba­ło mu się tam.

5 W ame­ry­kań­skiej ko­me­dii Za­ko­cha­na zło­śni­ca jed­ną z głów­nych ról grał He­ath Led­ger, któ­ry zmarł w 2008 roku (przyp. tłum.).

– Po­win­ni­śmy uda­wać, że był za gra­ni­cą.

Za­sta­na­wiam się nad tym.

– Ale gdy­by wy­je­chał, nie ro­bił­by z tego ta­jem­ni­cy.

– Skąd wiesz, że to se­kret, a nie po pro­stu coś, o czym nie wiesz?

– Moja ko­le­żan­ka Mau­re­en – po­znasz ją – miesz­ka­ła na tym sa­mym pię­trze co Gabe. Nie zna go zbyt do­brze, ale kum­plu­je się z ludź­mi, któ­rzy się z nim przy­jaź­nią. I oni ni­g­dy nie mó­wi­li, gdzie się po­dział Gabe.

Lea pa­trzy na mnie z po­wąt­pie­wa­niem.

– Czy­li lu­dzie przy­cho­dzi­li i wprost py­ta­li jego przy­ja­ciół, gdzie znik­nął Gabe, a ci im nie od­po­wia­da­li?

– Nie wiem, czy Mo-Mo kie­dy­kol­wiek za­da­ła to py­ta­nie wprost. Ale my­ślę, że wła­śnie tak było.

– Może wy­lą­do­wał na od­wy­ku – mówi Lea.

– Nie wy­glą­da mi na nar­ko­ma­na. Ale je­śli grał w dru­ży­nie bejs­bo­lo­wej, może brał ste­ry­dy lub coś po­dob­ne­go.

– Albo środ­ki prze­ciw­bó­lo­we. Albo Ny­Qu­il6.

6 Lek za­wie­ra­ją­cy pseu­do­efe­dry­nę – sub­stan­cję po­bu­dza­ją­cą ośrod­ko­wy układ ner­wo­wy (przyp. red.).

– Nie idzie się na od­wyk z po­wo­du Ny­Qu­ilu.

– Wiesz, cza­sem nie ła­piesz, że żar­tu­ję, i bie­rzesz moje wy­głu­py na po­waż­nie.

Od­rzu­cam gło­wę do tyłu i się śmie­ję.

– Może cho­dzi­ło o me­tam­fe­ta­mi­nę. Albo o uza­leż­nie­nie od sek­su! – do­rzu­cam dra­ma­tycz­nym szep­tem.

– My­ślę, Dan, że je­śli on jest choć w po­ło­wie tak ta­jem­ni­czy, jak są­dzisz, to praw­do­po­dob­nie pra­co­wał za gra­ni­cą jako ta­tu­aży­sta an­giel­skiej kró­lo­wej lub coś po­dob­ne­go.

– W związ­ku z czym na­su­wa się py­ta­nie: jaki ta­tu­aż mo­gła­by zro­bić so­bie an­giel­ska kró­lo­wa?

– Z pie­skiem cor­gi w ko­ro­nie – od­po­wia­da Lea bez za­sta­no­wie­nia. – A jaki ta­tu­aż zro­bił­by so­bie Gabe?

Gabe jest już kil­ka prze­cznic da­lej. Idzie­my w żół­wim tem­pie i mu­si­my skrę­cić w na­stęp­ną uli­cę, ale w od­da­li wciąż wi­dzi­my jego czer­wo­ną ko­szul­kę.

– Ta­tu­aż z mamą – mó­wię z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Z pew­no­ścią. Na bi­cep­sie.

– Pew­nie tak.

– Je­steś pe­wien, że to gej? – pyta Lea, wy­gi­na­jąc usta w pod­ków­kę.

– Pra­wie pe­wien – mó­wię, dra­piąc się po gło­wie. – Mój ge­jow­ski ra­dar cza­sem wa­riu­je, ale nie zda­rza się to czę­sto.

Lea się uśmie­cha.

– W ta­kim ra­zie na­szą mi­sją bę­dzie ze­swa­ta­nie was. I mu­si­my się do­wie­dzieć, dla­cze­go znik­nął w ze­szłym se­me­strze.

– Zgo­da. – Po­da­ję jej rękę na znak za­war­cia po­ro­zu­mie­nia. A po­tem idzie­my na ta­cos za do­la­ra do Casa del Sol.

Pam (żona Ingi)

– Pro­wa­dzisz za­ję­cia już od kil­ku ty­go­dni, więc chcia­ła­bym wie­dzieć, kogo ty­pu­jesz w tym se­me­strze – oświad­czam, gdy w piąt­ko­wy wie­czór sia­da­my do ko­la­cji. Rzad­ko jemy ra­zem po­sił­ki, ale je­śli już się to zda­rza, to wła­śnie w piąt­ko­we wie­czo­ry.

– Nie do wia­ry, że jesz­cze ci nie po­wie­dzia­łam – mówi Inga z bły­skiem w oku. – Tym ra­zem to chło­pak i dziew­czy­na: Gabe i Lea. Gdy po­wiem ci, że są uro­czy, to zna­czy, że na­praw­dę tacy są.

– Mó­wisz tak o wszyst­kich – od­po­wia­dam, sa­do­wiąc się wy­god­nie i są­cząc wino.

Prze­wra­ca ocza­mi.

– Bo wszy­scy moi stu­den­ci są uro­czy, ale w tych dwoj­gu jest coś szcze­gól­ne­go. Mam wra­że­nie, że za­uwa­ży­ła­bym ich wszę­dzie, nie tyl­ko na za­ję­ciach.

– Już tak kie­dyś mó­wi­łaś.

– Wiem! Ale tych dwo­je to świet­ny ma­te­riał na parę. Kie­dy ona czy­ta­ła na za­ję­ciach swo­ją pra­cę, mia­łam wra­że­nie, że on się śli­nił.

– Może wła­śnie wró­cił od den­ty­sty.

– Dla­cze­go za­wsze mu­sisz się ze mną dro­czyć? – pyta Inga, pa­trząc na mnie gniew­nie. – Z tego coś bę­dzie, nie ma in­nej moż­li­wo­ści. Mię­dzy nimi jest che­mia, któ­rej nie da się nie za­uwa­żyć. Na­wet nie wiem, ja­kie łą­czą ich re­la­cje, ale za­mie­rzam zro­bić wszyst­ko, co w mo­jej mocy, żeby byli parą.

Krę­cę gło­wą, choć nie mogę po­wstrzy­mać uśmie­chu. Moja dziew­czy­na upodo­ba­ła so­bie swa­ta­nie.

– Albo żeby przy­naj­mniej ze sobą po­roz­ma­wia­li.

– Oczy­wi­ście – przy­ta­ku­ję, dro­cząc się z nią.

Inga na­wet tego nie za­uwa­ża i kon­ty­nu­uje:

– Sie­dzą obok sie­bie na pra­wie każ­dych za­ję­ciach. Cza­sa­mi Vic­tor zaj­mu­je miej­sce mię­dzy nimi – do­da­je, krzy­wiąc się.

– Prze­klę­ty Vic­tor! – mó­wię i wy­rzu­cam w górę pięść. – A kto to jest Vic­tor?

– To je­den z tych stu­den­tów, któ­rzy mu­szą za­li­czyć za­ję­cia z li­te­ra­tu­ry, żeby speł­nić wy­mo­gi for­mal­ne.

– A, to ten.

– Miał czel­ność przyjść do mnie na dy­żur i po­pro­sić, abym zmie­ni­ła pro­gram na­ucza­nia ze wzglę­du na jego gra­fik. Chcia­łam go trza­snąć.

– Za­wsze się znaj­dzie ja­kiś bez­czel­ny stu­dent.

– Przy­po­mi­na mi tro­chę tego In­dia­ni­na z Wred­nych dziew­czyn…

– Ke­vi­na G. – do­da­ję bez za­sta­no­wie­nia.

– Tak! Mar­twi mnie to, że on nie lubi mo­ich za­jęć. Tro­chę się boję, że coś ze­psu­je. Jest jak chwast w oa­zie kre­atyw­ne­go pi­sa­nia.

– Znam ten typ.

– Lea i Gabe cza­sem ro­bią tak: jed­no pa­trzy na dru­gie, jak­by chcia­ło coś po­wie­dzieć, a po­tem – gdy to dru­gie wy­czu­wa, że ktoś mu się przy­glą­da – to pierw­sze od­wra­ca wzrok i gapi się w su­fit.

– Ach, kiep­ska syn­chro­ni­za­cja.

– To jest naj­gor­sze. Ale Gabe i Lea i tak się w so­bie za­ko­cha­ją, wspo­mnisz moje sło­wa – mówi, ude­rza­jąc pal­cem w stół, aby pod­kre­ślić swo­ją wy­po­wiedź.

– Za­pa­mię­tam.

Przez kil­ka mi­nut nic nie mó­wi­my. Jemy.

– Co no­we­go w świe­cie astro­fi­zy­ki? – pyta Inga.

– Je­ste­śmy mał­żeń­stwem od pię­ciu lat, a ty wciąż nie wiesz, czym się zaj­mu­ję.

– Nie, na­praw­dę nie wiem.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: