Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Muszkieterowie Króla Jegomości. Tom 1: romans historyczny osnuty na tle pierwszej połowy XVIII w. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Muszkieterowie Króla Jegomości. Tom 1: romans historyczny osnuty na tle pierwszej połowy XVIII w. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 294 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äo­3Bo­лåю Цe­н3y­poÞ Варшава 10 Àïðe­Ëÿ 1899 r.

Obok Szreń­ska, pod osło­ną lasu Ra­dza­now­skie­go, któ­ry aż za Mła­wę się cią­gnął, le­ża­ła wieś Za­wa­dy, od nie­pa­mięt­nych cza­sów dzie­dzic­two do­bre­go rodu szla­chec­kie­go Zbi­jew­skich. Była ona cząst­ką nie­gdyś roz­le­glej for­tu­ny, któ­ra ato­li, wsku­tek dzia­łów fa­mi­lij­nych, a tak­że klęsk roz­ma­itych, zma­la­ła i do upad­ku ze­szła. Za­le­wy szwedz­ki i sa­ski za­da­ły jej cios osta­tecz­ny. Oze­sni­ko­wicz Zbi­jew­ski, ob­jąw­szy po śmier­ci ojca to dzie­dzic­two, za gło­wę się chwy­cił, roz­po­znaw­szy stan in­te­re­sów, któ­re­go, uwi­ja­jąc się na kre­sach z ta­tarsz­czy­zną, znać nie mógł.

– Ależ to ru­ina fi­nal­na, mój pa­nie Mar­ci­nie! – mó­wił do Pę­ko­szew­skie­go, da­le­kie­go krew­nia­ka, któ­ry od lat wie­lu w Za­wa­dach miesz­kał i go­spo­da­rzyć ś… p… cze­śni­ko­wi po­ma­gał.- – Ru­ina taka, że nie ma o co rąk za­cze­pie. Dwór i za­bu­do­wa­nia walą się, stad­ni­ny ani in­wen­ta­rza jak­by nie było… spi­chlerz pu – sty… pa­szy ani ziar­na na za­siew ze świe­cą nie zna­leźć i dłu­gów–po uszy!

Pę­ko­szew­ski, człek z ko­ść­mi po­czci­wy i do Zbi-jew­skich całą du­szą przy­wią­za­ny, sły­sząc uty­ski­wa­nia mło­de­go dzie­dzi­ca, wes­tchnął i ręce roz­krzy­żo­wał.

– Cze­śni­ko­wi­czu mój–od­parł–trud­no taić to, co wi­docz­ne; zresz­tą choć­byś sta­nu rze­czy­wi­ste­go nie do­strzegł, przed­sta­wił­bym go sam. ?le jest, bar­dzo źle… Wiaa to, cze­śni­ko­wi­czu miły, ani ś… p… twe­go ro­dzi­ca, ani moja. Czy­ni­li­śmy, co moż­na aby kię-skon­fza­po­biedz, ale… Do­pust Boży snać…

– I co te­raz po­cznie­my, pa­nie Mar­ci­nie? Ra-tiin­ku zni­kąd nie wi­dzę… Pie­nię­dzy nam trze­ba ua gwałt, a przy ta­kim sta­nie rze­czy nikt nam ich nie da… Choc sia­daj i płacz!

– ?le jest–po­wtó­rzył Pę­ko­szew­ski, pal­ce rąk wy­ła­mu­jąc-ale prze­cież nie pod­da­waj­my się roz­pa­czy. Je­ste­śmy dziś pod wo­zem, ju­tro może się wy – j gra­mo­li­my z tej bie­dy. W Bogu na­dzie­ja, pa­nie Jó­ze­fie, uszy do góry a ja­koś się wszyst­ko po­la­ta…

– Nie wi­dzę spo­so­bu–wes­t­chu­ął cze­śni­ko­wicz… ra­mio­na­mi wzru­sza­jąc.

– Boś mło­dy, na go­rą­co rze­czy bie­rzesz. Przedew­szyst­kiem, ja­kom rze­ki, Boga o po­moc pro­śmy, Znasz waść przy­sło­wie: qui con­fi­da in Do­mi­no, num quam con­fu­sus est Grze­chem jest w wąt­pli­wość i roz­pacz wpa­dać… Sia­daj jeno, pa­nie Jó­ze­fie, ochłoń

i po­ga­daj­my roz­sąd­nie.

Ta­ba­ki za­żył, od­chrząk­nął i pa­lec do góry pod­nió­sł­szy, w ten sens roz­po­czął:

– Mło­dy je­steś, pa­nie Jó­ze­fie, ale Boga dzię­ko­wać, nie lek­ko­duch, pra­co­wać i ma­łem ob­cho­dzić się umiesz. To zna­czy wie­le, to grunt, na któ­rym od­bu­do­wać moż­na, co przez ko­li­zye nie­for­tun­ne upa­dło. Inny na two­jem miej­scu gło­wę stra­cił­by i bo­daj gniaz­da ro­dzin­ne­go się wy­zbył; ale ty do po­dob­ne­go grze­chu nie je­steś zdol­ny. Sta­niesz z bie­dą na udry i na swo­jem po­sta­wisz. Dłu­gów mamy po uszy, to praw­da, ale wie­rzy­cie­le"jesz­cze nie przy­ci­ska­ją. Je­den Bo­brzyk nie­po­czci­wy nie­cier­pli­wi się i są­da­mi gro­zi, ale i z nim ja­koś się upo­ra­my. Bo­brzyk to orzech naj­tward­szy, du­si­grosz, li­chwiarz, skne­ra, człek bez czci i su­mie­nia. Na Za­wa­dy od­daw­na ma chrap­kę, bo grun­ta na­sze w jego łąki kli­na­mi się wrzy­na­ją. Ś. p… cze­śni­ka do sprze­da­ży na­ma­wiał, a na­wet pró­bo­wał mnie na swo­ją stro­nę prze­ka­ba­cić, ale do­stał od­pra­wę, co się na­zy­wa… Pro­sto z mo­stu mu po­wie­dzia­łem: nie dla psa kieł­ba­sa, a po­wie­dzia­łem tak ostro, że nie­cno­ta dudy w miech scho­wał, jak nie­pysz­ny… Z tym tedy Bo­brzy­kiem bę­dzie naj­cię­żej, to wsze­la­ko szczę­ście, że tchó­rzem jest pod­szy­ty. Je­śli się nie zgo­dzi być cier­pli­wym po do­brej woli, na­stra­szy­my go… Tyś, pa­nie Jó­ze­fie, ju­nak, zna cię oko­li­ca z ani­mu­szu i fan­ta­zyi, a taki masz w są­siedz­twie wa­lor i za­cho­wa­nie, że sło­wo rzek­niesz, wnet sto sza­bel bły­śnie.

Uśmiech­nął się cze­śni­ko­wicz smut­nie. – Wiem, pa­nie Mar­ci­nie, że mi są­sie­dzi życz­li­wi, ale czy się go­dzi na słusz­ne pre­ten­sye gwał­tem od­po­wia­dać? Bo­brzyk, pie­nię­dzy po­ży­cza­jąc nie­bosz­czy­ko­wi ojcu memu, wy­go­dę mu czy­nił, jaz nie­wdzięcz­nym mam się oka­zać?

– A za­raz nie­wdzięcz­nym!–ob­ru­szył się Pę-ko­szew­ski–Bo­brzyk, je­śli wy­go­dę czy­nił, to dla sie­bie, bo pro­wi­zyę li­chwiar­ską li­czył i zgo­ła nie po ludz­ku z nami po­stę­po­wał i po­stę­pu­je… Je­śli przyj­dzie do cze­go, wy­ka­żę mu to pro­sto w oczy. Łotr jest skoń­czo­ny, zna­ją go na­okół…

– Nie prze­czę, że łotr, ale szczwa­ny, ob­wa­ro­wał się do­brze, do­wo­dy ma!….

– On ma do­wo­dy, a my do­brą wia­rę…

– Przed krat­ka­mi do­bra wia­ra mało zna­czy…– wes­tchnął cze­śni­ko­wicz.

– Uwa­żam, że do ta­kiej osta­tecz­no­ści nie przyj­dzie. Z Bo­brzy­kiem ja­koś się uło­ży­my, a tym­cza­sem może też nam zkąd po­moc spad­nie. Nie­bosz­czyk cze­śnik są­sia­dom wie­le świad­czył, Boga nie mie­li­by w ser­cu, gdy­by sy­no­wi jego po­zwo­li­li mar­nie zgi­nąć. Przy­tem, pa­nie Jó­ze­fie, ka­wa­ler je­steś, ja­kie­go szu­kać da­le­ko a w oko­li­cy pa­nien po­saż­nych nie brak.. Roz­patrz się, uderz, a bę­dzie do­bra na­sza!

– Co też mó­wisz, pa­nie Mar­ci­nie! – za­opo­no­wał Zbi­jew­ski–mam ser­ce swo­je i przy­szłość sprze­da­wać? Pal­ca­mi­by mnie za taką nie­cno­tę wy­ty­ka­li…

– O! o! jest co no­we­go? – skrzy­wił się Pę­ko­szew­ski. – Gdzie tu nie­cno­ta? Gdzie fry­mark? Po­wia­dam: roz­patrz się, na­myśl i za gło­sem ser­ca idź. Rodu po­czci­wość i cno­ty two­je wła­sne za tobą prze­ma­wia­ją…

– Oso­bli­wie zaś pu­sta kie­szeń! – roz­śmiał się Zbi­jew­ski.

– Dziś pu­sta, ju­tro może być peł­na–od­parł sen­ten­cjo­nal­nie Pę­ko­szew­ski. – W każ­dym ra­zie, ex du­obus maks, unum mi­nus eli­gen­dum di… z dwoj­ga złe­go, imaj się mniej­sze­go, a zaś, uwa­żam, mniej­szem złem jest żony za­cnej so­bie wy­szu­kaw­szy, dzie­dzic­two jej po­sa­giem oca­lić, niż ręką mach­nąw­szy, w szpo­ny li­chwiar­skie je od­dać.

– Za­wad za nic na świe­cie się nie po­zbę­dę – za­wo­łał go­rą­co cze­śni­ko­wicz.

– A wi­dzisz, pa­nie Jó­ze­fie!–ręce z ukon­ten­to­wa­nia za­tarł Pę­ko­szew­ski – sko­ro zaś tak my­ślisz, nie­ma co, jeno za moją radą iść. Roz­waż i osądź, czy do­brze ra­dzę… Sta­no­wi ka­wa­ler­skie­mu pa­ro­lu nie da­wa­łeś, do ce­li­ba­tu­ani­na Ka­me­du­łę wo­ka­cyi nie czu­jesz, więc prę­dzej, czy póź­niej gniaz­do so­bie uście­lesz… Praw­da?

– Alem jesz­cze mło­dy, pa­nie Mar­ci­nie, trza mi się po świe­cie ro­zej­rzeć, oj­czyź­nie choć ja­kie ta­kie usłu­gi od­dać… Zresz­tą, kon­ku­ry w mo­jem po­ło­że­niu roz­po­czy­nać, to wprost śmiesz­na rzecz… W oczy mi każ­dy po­wie: szu­kasz aspan sub­stan­cyi, a nie mał­żon­ki, no i na ta­kie dic­tum żad­nej od­po­wie­dzi nie będę mógł dać, choć­bym istot­nie za gło­sem ser­ca szedł.

– Sub­te­li­zu­jesz, pa­nie Jó­ze­fie, jak mi Bóg miły. Trzy­dziest­ki do­bie­gasz, to sama pora do że­niacz­ki. Na­ma­cha­łeś się sza­blą dość, a prze­cież, je­śli oka­zya się zda­rzy, mo­żesz, bę­dąc żo­na­tym, Rze­czy­po­spo­li­tej słu­żyć… Co zaś do sub­stan­cyi… każ­dy czło­wiek ro­zum­ny woli chu­chać niż dmu­chać… Każ­dy je­śli szu­ka po­łcia, to tłu­ste­go. Po­rzuć skru­pu­ły fał­szy­we i słu­chaj rady sta­re­go przy­ja­cie­la. Na rę­kach cię" pia­sto­wa­łem, czy­bym ci tedy źle mógł ży­czyć? Ser­decz­nie twe­go szczę­ścia pra­gnę, wie­rzaj mi…

Roz­mo­wę po­uf­na prze­rwał tur­kot wóz­ka, co usły­szaw­szy, Pę­ko­szew­ski wyj­rzał przez okno, skrzy­wił się i mruk­nął:

– Jest zmo­ra! O wil­ku mowa, a on tuż…

Po chwi­li drzwi się otwo­rzy­ły i do kom­na­ty wszedł u ra­czej – wsu­nął się są­siad nie­da­le­ki Zbi­jew­skie­go, Roch Bo­brzyk. Wsu­nął się ci­cho, zwin­nie, niby lis, bo też po­sta­wę miał iście li­sią. Śred­nie­go wzro­stu, krę­py, lat prze­szło pięć­dzie­się­ciu, gło­wę wiel­ką, łysą, spi­cza­stą na lewe ra­mię zwie­szał, oczka­mi sko­śne­mi, błysz­czą­ce­mi zło­wro­go, rzu­cał by­stro, usta wąz­kie do uśmie­chu krzy­wił, ręce co chwi­la to za­cie­rał, to na brzu­chu je za­kła­dał i młyń­ca pal­ca­mi krę­cił, to znów pasa włócz­ko­we­go, moc­no wy­tar­te­go po­pra­wiał. Mó­wił zwol­na, mo­no­to­unie, słod­ko, czę­sto za­trzy­my­wał się i ge­stem do­raź­nym sens roz­po­czę­ty do­po­wia­dał.

Wy­raz twa­rzy miał od­ra­ża­ją­cy; ma­lo­wa­ła się na niej chy­trość, prze­bie­głość i za­wzię­tość. Po po­licz­kach za­pa­dłych, żół­tych, od cza­su do cza­su drga­nia prze­bie­ga­ły ner­wo­we, noz­drza nosa kro­gul­cze­go roz­dy­ma­ły się, jak­by zdo­bycz wie­trząc, a gdy usta uśmie­chem roz­chy­lał, wid­nia­ły w nich pień­ki zę­bów, czar­ne, wy­pró­eh­nia­łe. Od pierw­sze­go spoj­rze­nia moż­na w nim było po­znać chciw­ca w ca­lem zna­cze­niu, bez odro­bi­ny ser­ca, któ­ry aby celu do­piąć, w środ­kach nie prze­bie­rał.

Miesz­kał ten Bo­brzyk w Tu­rzej, ma­jąt­ku znacz­nym, do któ­re­go krę­tą dro­gą przy­szedł, a któ­ry w krót­kim cza­sie znacz­nie za­okrą­glił, do­ku­pu­jąc fol­war­ki są­sied­nie. Opo­wia­dał się za szlach­ci­ca, ale ta­kie było jego szla­chec­two… Pono na kra­mar­stwie i li­chwie du­żych pie­nię­dzy się do­ro­bił i tu, pod Szreń­skiem osiadł, przy­wę­dro­waw­szy z Pod­la­sia. Ta­kie o nim cho­dzi­ły wie­ści, bo nikt do­kład­nie jego prze­szło­ści nie znał a on sam o niej wy­ra­żał się nie­ja­sno, za­py­ta­nia zby­wał ogól­ni­ko­wo. Sie­dział w Tu­rzej, jak bor­suk w no­rze, ni­ko­go u sie­bie nie przyj­mo­wał ani też sam w od­wie­dzi­ny za­jeż­dżał, chy­ba z in­te­re­sem. Sym­pa­tyą się nie cie­szył, opi­nię miał naj­gor­szą–skne­ry nie­uży­te­go, któ­ry za pie­nią­dze go­tów był dy­abłu du­szę za­prze­dać.

Z po­cząt­ku są­sie­dzi od nie­go stro­ni­li, ale po­tra­fił się do nich zbli­żyć, usłu­gi swo­je w po­trze­bie ofia­ru­jąc, a tak zręcz­nie ma­new­ro­wał, że nie zdo­ła­no się obej­rzeć, jak cały nie­mal po­wiat sie­cią li­chwiar­ską, niby pa­jąk, osnuł… Stan ma­jąt­ko­wy i po­trze­by są­sia­dów znał do­sko­na­le, za­wsze się zja­wiał tam, gdzie było kru­cho, a po­chwy­ciw­szy ofia­rę, ssał ją i du­sił bez li­to­ści. Z po­cząt­ku przed­sta­wiał się za do­broć uoso­bio­ną, prze­ma­wiał po­kor­nie, słod­ko, do­bro­dusz­nie, jak gdy­by trzech zra­cho­wać nie umia. Była to nik­czem­na ko­me­dya: im po­kor­niej i sło­dziej się od­zy­wał, tem bar­dziej nie­po­czci­we miał za­mia­ry. Na Za wady któ­re z Tu­rzą gra­ni­czy­ły, od­daw­na ostrzył zęby i w tym celu nie­bosz­czy­ka, cze­śni­ka, w in­te­re­sy z sobą uwi­kłał, ale tra­fił na szlach­ci­ca twar­de­go, szcze­rze do gniaz­da ro­dzin­ne­go przy­wią­zan­n­go. Mimo to, za wy­sra­ne nie da­wał; był prze­ko­na­ny, że Za­wa­dy, prę­dzej czy póź­niej, jemu się do­sta­ną. Śmierć cze­śni­ka była mu na rękę. Ani wąt­pił, że z cze­śni-ko­wi­czem ła­two so­bie po­ra­dzi.

– Mło­de to, krew­kie, ani­mu­szu w nim ry­cer­skie­go peł­no, ale sta­tecz­no­ści i zna­jo­mo­ści ży­cia nie­wie­le..–mó­wił do sie­bie–za­ży­ję go z mań­ki i uczy­nię, co ze­chcę. Byle jeno Pę­ko­szew­ski nie bruź­dził… Cho­ciaż­by na­wet bruz­dził, nic mi nie zro­bi… Spra­wa ze mną krót­ka: wi­nie­neś, płać brat­ku, albo… fora ze dwo­ra…

Go­spo­darz i Pę­ko­szew­ski nie­zbyt ser­decz­nie wi­ta­li go­ścia, on zaś od pro­gu roz­pły­wać się w sen­ty­men­tach po­czął:

– Co za aura fa­tal­na, psa z domu nie wy­gnać… Upu­sty nie­bie­skie roz­war­ły się na ście­żaj, leje z nie­ba, jak z ce­bra. Ist­ny po­top. Dro­gi tak roz­ki­sły, żem omal na gro­bli nie uwiązł.. Ale nie­ma złej dro­gi do tak za­cne­go są­sia­da, jak cze­śni­ko­wicz do­bro­dziej… Po­wie­dzia­łem jej­mo­ści mo­jej: trze­ba go od­wie­dzić, sło­wo po­cie­chy za­wieźć, o tem i owem po­ga­wę­dzić… A jej­mość, któ­ra rów­nie, jak ja, cze­śni­ko­wi­cza do­bro­dzie­ja po­wa­ża, rze­kła mi:-A jedź­że ryb­ko, do­bry uczy­nek speł­nisz i obo­wia­zek.-Bo do­brym uczyn­kiem i obo­wiąz­kiem jest są­sia­dom w stra­pie­niu ulgę nieść i po­cie­chę

Wzo­ro­wy z wa­sze­ci są­siad i chrze­ścia­nin – ode­zwał się Zbi­jew­ski, krze­sło go­ścio­wi pod­su­wa­jąc – o sen­ty­men­tach jego i mał­żon­ki nie wąt­pię i szcze­rze je­stem za nie obo­wią­za­ny. Daj Boże od­pła­cić.

_ Nie ma za co! Nie ma za co, cze­śni­ko­wi­czu do­bro­dzie­ju…–prze­rwał mu Bo­brzyk, za ręce ści­ska­ją,-_Czło­wiek je­stem pro­sty, ser­ce mam na dło­ni, każ­de­mu rad je­stem słu­żyć we­dle sił i moż­no­ści, a zwłasz­cza są­sia­dom, z któ­ry­mi mnie oso­bliw­szy afekt wią­że. Bo trze­ba ci wie­dzieć, cze­śni­ko­wi­czu zło­ty, żem z nie­bosz­czy­kiem ro­dzi­cem two­im żył w ści­słej za­ży­ło­ści, po bra­ter­sku… Co to było za ser­ce! co za gło­wa co za du­sza… Szcze­rze po­wia­dam–męża cnót po­dob­nych da­le­ko szu­kać… Ano, jabł­ko nie­da­le­ko od ja­bło­ni upa­dło, syn nie od­ro­dził się od ojca… Nie miej mi za złe, cze­śni­ko­wi­czu do­bry, że ci praw­dę wprost w oczy mó­wię… taki je­stem–co w ser­cu, to na ję­zy­ku…

– Zna­ną jest szcze­rość wasz­mo­ści–rzekł Pę­ko­szew­ski z prze­ką­sem.

– Za­wsześ na mnie ła­ska­wy, pa­nie Mar­ci­nie, za­wsześ ła­ska­wy!–zwró­cił się do nie­go Bo­brzyk.– Po­czci­wość z cie­bie i za­cność cho­dzą­ca. Ze ś… p… cze­śni­kiem chy­ba­ście się w kor­cu maku szu­ka­li. Tak do­bra­nej pary przy­ja­ciół nie zna­la­zł­byś, choć­byś świat zjeź­dził. Ist­ne z was było mał­żeń­stwo… Szczę­śli­wy je­steś, cze­śni­ko­wi­czu dro­gi, tak od­da­ne­go przy­ja­cie­la po­sia­da­jąc… W two­jem smut­nem po­ło­że­niu to wie­le zna­czy!

– Co sły­chać u są­sia­da? – za­py­tał Zbi­jew­ski, któ­re­go fał­szy­wa czu­łość skne­ry draż­ni­ła.

– U mnie? A cóż­by u mnie było sły­chać do­bre­go!-wes­tchnął Bo­brzyk – kło­po­ty, zmar­twie­nia, skwe­res za skwe­re­sem, omal gło­wa me pęk­nie… W ta­ra­pa­tach je­stem ta­kich, iż nie wiem, jak z mich wy­brnę…

– Wol­ne żar­ty! – rzekł z uśmie­chem Zbi­jew­ski.

– …Tak Boga ukrzy­żo­wa­ne­go ko­cham, praw­da!– za­kli­nał się Bo­brzyk, w pier­si pię­ścią bi­jąc–A na­wet, praw­dę rze­kł­szy, kło­po­ty owe z domu mnie wy­pę­dzi­ły i nie­po­ko­ić dro­gie­go cze­śni­ko­wi­cza do­bro­dzie­ja zmu­sza­ją…

– A mó­wi­łeś waść, że afekt są­siedz­ki cię tu przy­wiódł?–wtrą­cił drwią­co Pę­ko­szew­ski.

– Jed­no z dru­giem, ko­cha­ny pa­nie Mar­ci­nie, jed­no z dru­giem–od­parł układ­nie skne­ra.–Cóż ro­bić… nie tak, jak chce­my, ale jak mu­si­my… Gdy­by to wszyst­ko od do­brych chę­ci za­le­ża­ło… ale wa­run­ki, oko­licz­no­ści…

Gło­wę zwie­sił i wes­tchnął.

– Za­jeż­dżasz są­siad zda­le­ka, a czy to nie le­piej po­wie­dzieć wprost, o co ci idzie?–ode­zwał się Pę­ko­szew­ski.–Z in­te­re­sem przy­je­cha­łeś, więc mów o in­te­re­sie…

– Ko­cha­ny pan Mar­cin za­wsze otwar­ty, za­wsze szcze­ry-ce­dził słod­ko Bo­brzyk-to mi się na­zy­wa cha­rak­ter. Ano, praw­dę rze­kł­szy, nie wa­dzi przy spo­sob­no­ści o in­te­re­sie po­mó­wić.. Nie roz­po­czy­nał­bym tej spra­wy nig­dy, zwłasz­cza, że dro­gi cze­śm­ko­wicz do­bro­dziej do­pie­ro co ojca po­cho­wał ale… mu­sze… Rze­czy fa­tal­nie się zło­ży­ły… Po­ma­ga­jąc są­sia­dom, sam się za­szar­ga­łem, te­raz mnie ci­sną, du­szą ze wszyst­kich stron. Rady so­bie dać nie mogę, jak rany Ukrzy­żo­wa­ne­go ko­cham!

– Nie bluź­nij waść! – prze­rwał su­ro­wo Pę­ko­szew­ski.–Nikt cię ani dusi, ani ci­śnie, wie­dzą są­sie­dzi, jak kto sie­dzi… Waść bo dra­pież­ne in­stynk­ta po­sia­dasz i za­mie­rzasz je, jak wi­dzę, na nas wy­wrzeć…

– Ja? ja?–rzu­cił się na krze­śle Bo­brzyk-Bogu du­cha wi­nien je­stem… Je­ślim przy­je­chał pro­sić dro­gie­go cze­śni­ko­wi­cza do­bro­dzie­ja o ure­gu­lo­wa­nie ra­chun­ków, to znie­wo­lo­ny osta­tecz­ną po­trze­bą…

– Zna­my się na ta­kich po­trze­bach osta­tecz­nych!–rzekł Pę­ko­szew­ski–ale, żeby rzecz od­ra­zu ja­sno po­sta­wić, racz wasz­mość do wia­do­mo­ści przy­jąć, że dziś przy­najm­niej o re­gu­lo­wa­niu ra­chun­ków nie może być mowy:

Bo­brzyk oczy przy­mru­żył.

– Nie­speł­na ro­zu­miem, co pan Mar­cin ko­cha­ny po­wie­dzieć ra­czył?

– Prze­cież nie po chiń­sku, jeno po pol­sku mó­wię. Waść żą­dasz pie­nię­dzy, a my od­po­wia­da­my: chu­da fara, sam ksiądz ple­ban dzwo­ni!

– Kro­to­chwi­le, dro­gi pa­nie Mar­ci­nie! – roz­śmiał się drwią­co.

– Naj­czyst­sza praw­da, mo­ści Ro­chu, a mnie­mam, że sam wiesz o tem do­sko­na­le, bo cze­go­byś ty nie wie­dział…

Wstał Bo­brzyk, po ko­mu­asie się prze­szedł, a uło­żyw­szy twarz za­fra­so­wa­ną, sta­nął przed Zbi­jew­skim i za­py­tał po­kor­nie:

– Jak­że bę­dzie, dro­gi mój cze­śm­ko­wi­rzu?

– O cier­pli­wość pro­szę przez czas pe­wien–od­parł za­py­ta­ny–jesz­czem się w re­ge­strach nie ro­zej­rzał…

– Boga miej w ser­cu, mo­ści Ro­chu–do­dał Pę­ko­szew­ski–po­zwól sy­no­wi z żalu po ojcu ochło­nąć, do sie­bie przyjść, wte­dy bę­dzie­my trak­to­wać o in­te­re­sach. Tak wie­le o swo­ich uczu­ciach chrze­ści­jań­skich pra­wisz, a po­stę­pu­jesz go­rzej, niż po­ga­nin…

– Cierp­kie to sło­wa, za­cny pa­nie Mar­ci­nie, ostre sło­wa… nie za­słu­ży­łem na nie…–tłó­ma­czył się skne­ra, wzdy­cha­jąc.– Có­żem wi­nien, że o swo­je do­po­mi­nać się mu­szę? Przy­zna­ję, pora nie po temu, ale czy­nię to nie z wła­snej woli. Za­cny pan Mar­cin mi nie wie­rzy, a jed­nak tak jest istot­nie…

– Mo­ści Bo­brzy­ku – rzekł znie­cier­pli­wio­ny Zbi­jew­ski–prze­le­wa­my z pu­ste­go w próż­ne. Ś. p… ro­dzic mój po­zo­stał ci dłuż­nym, obo­wiąz­kiem moim jest za­spo­ko­ić cię i uczy­nię to z wszel­ką pew­no­ścią, jeno mi cza­su zo­staw. Ob­wa­ro­wa­łeś się do­brze, ob­li­gi masz, tyn­fa jed­ne­go nie stra­cisz. Sło­wem szla-chec­kiem za­rę­czam…

– Sło­wo dro­gie­go cze­śni­ke­wi­cza ma u mnie więk­szy wa­lor, niż wszel­kie ob­li­gi…–jął ce­dzić skne­ra–ale bo może cze­śni­ko­wicz nie wie, że się tego ze­bra­ło dużo… bar­dzo dużo… By­łem cier­pli­wy, cze­ka­łem dłu­go, za­da­wa­la­łem się pro­wi­zyą mi­zer­ną…

Tu Pę­ko­szew­ski, nie mo­gąc obu­rze­nia wstrzy­mać, wy­buch­nął:

– A bo­da­jeś waść tak z no­sem zdro­wo cho­dził! Mi­zer­ną pro­wi­zyą sie za­da­wa­lał… Kłam­stwo! fałsz wie­rut­ny! Ob­dzie­ra­łeś nas nie­po­czci­wie, ssa­łeś jak pi­jaw­ka, do wą­tro­byś się­gał… za grosz po­ży­czo­ny wy­cią­ga­łeś dzie­siąt­ki, ba! co mó­wię… set­ki na­wet… Cze­śnik, do muru przy­ci­śnię­ty, pła­cił, szar­pał się, wy­si­lał i… spra­wie­dli­wie mó­wię–tyś się do jego śmier­ci przy­czy­nił. Za­gryzł się przez cie­bie..

Bo­brzyk ręce za­ła­mał.

– Nie pierw­szy to raz sły­szę od cie­bie coś po­dob­ne­go, za­cny pa­nie Mar­ci­nie, krzyw­dę mi czy­nisz – nie­słusz­nie. Alem ja na­wykł za chleb od­pła­tę w tru-ciż­nie od­bie­rać… Ha! o wdzięcz­ność na świe­cie trud­no… Ja–pi­jaw­ka? Ja–zdzier­ca? Boże wiel­kie­go mi­ło­sier­dzia, Ty wi­dzisz moją krzyw­dę… I za co mnie, za­cny pa­nie Mar­ci­nie, lżysz w spo­sób tak ha­nieb­ny? Za to, żem na każ­de we­zwa­nie ś… p… cze­śni­ka sta­wał? żem gro­szem ostat­nim się z nim dzie­lił, a na­wet czę­sto (bo i tak się zda­rza­ło) po­ży­czać dla nie­go mu­sia­łem i li­chwę pła­cić…

– Bez­wstyd­nie ko­lo­ry­zu­jesz, mo­ści Ro­chu, aż uszy puch­ną… – prze­rwał Pę­ko­szew­ski.-Oszczędź so­bie fa­ty­gi, my nie wró­ble, na ple­wy nas nie zła­piesz. Win­ni­śmy ci, nie prze­czy­my, i od­da­my, ale nie dziś, nie w tej chwi­li…

– Ter­min mi­nął daw­no, cze­kać dłu­żej nie mogę–rzekł Bo­brzyk z na­ci­skiem, ale wciąż jesz­cze po­kor­nie.

– A my za­pła­cić te­raz nie mo­że­my!–od­parł Pę­ko­szew­ski, na do­bre roz­gnie­wa­ny.–Zresz­tą, mo­ści Ro­chu nie sadz, że­by­śmy wszyst­kie two­je pre­ten­sye, przy­zna­li. Za­pła­ci­my to tyl­ko, co słusz­ne, a nie tyle, ileś sam na­kar­bo­wał.

Bo­brzyk wy­pro­sto­wał się, ręce na pier­siach skrzy­żo­wał i ode­zwał się in­nym zu­peł­nie to­nem:

– Do­po­mi­nam się tyl­ko o słusz­ne, o mój grosz krwa­wo za­pra­co­wa­ny. Do­wo­dy na to mam. Sko­ro zaś wasz­mość pa­no­wie z tej becz­ki ze mną za­czy­na­cie, ja rów­nież z in­nej za­cznę…

– Choć­byś z ba­chu­so­we­go an­ta­ła za­czął, nic nie wskó­rasz–mruk­nął Pę­ko­szew­ski.

– Cze­śni­ko­wicz wi­nien mi je­steś, jako już rze­kłem, bar­dzo dużo… – nie zwa­ża­jąc cią­gnął Bo­brzyk – bo nie wiesz może, żem wszel­kie dłu­gi ś… p… ro­dzi­ca twe­go po­sku­po­wał. Na spła­ce­nie Za­wa­dy nie wy­star­czą. Wieś zruj­no­wa­na, zie­mia wy­ja­ło­wio­na, wkła­du i to po­waż­ne­go trze­ba na gwałt, a kre­dy­tu ze świe­cą nie znaj­dziesz. Po­ło­że­nie, wie­rzaj mi, bez wyj­ścia…

– My wyj­ście ob­my­śli­my.. –wtrą­cił Pę­ko­szew­ski.

– Chy­ba­by wam, są­sie­dzi mili, pie­nią­dze spa­dły z nie­ba, jak nie­gdyś man­na ży­dom–roz­śmiał się Bo­brzyk. Po co rze­czy w ba­weł­nę ob­wi­jać? Nie łudź się, cze­śni­ko­wi­czu dro­gi. Jak z pia­sku bi­cza nie ukrę­cisz, tak samo Za­wad z dłu­gów nie oczy­ścisz. Jeno sza­lo­ny z mo­ty­ką na słoń­ce się po­ry­wa…

– Do cze­go waść zmie­rzasz? – za­py­tał Zbi­je – wski.

– Zmie­rzam do rady są­siedz­kiej, przy­ja­ciel­skiej, uczci­wej. Cze­śni­ko­wi­czu dro­gi, mło­dy je­steś na­dziei pe­łen, świat przed tobą otwar­ty, świet­ny log cię cze­ka, ale nie tu, w Za­wa­dach, w tej pu­st­ce. Po co ci kło­pot? Jed­nem sło­wem–sprze­daj Za­wa­dy.. Przez życz­li­wość są­siedz­ką, przez przy­jaźń dla ś… p ro­dzi­ca twe­go, do­po­mo­gę ci w tem i… kup­ca znaj­dę któ­ry do­brze za­pła­ci. Na­wet okroi ci się coś, po uisz­cze­niu dłu­gów.

– A tym kup­cem bę­dziesz wasz­mość, mo­ści Ko­chu, nie­praw­daż?–za­gad­nął Pę­ko­szew­ski.

– Cho­ciaż­by ja, za­cny pa­nie Mar­ci­nie–od­parł Bo­brzyk… gło­wę schy­la­jąc – Dro­gie­mu cze­śni­ko­wi­czo lwi wszyst­ko jed­no, kto kupi Za­wa­dy, by­le­by mu ów ktoś do­brze i uczci­wie za­pła­cił..

– Sta­rą piosn­kę śpie­wasz, mo­ści Bo­brzy­ku, ale lic z tego nie bę­dzie–rzekł Pę­ko­szew­ski.–Mor­do­wa­łeś nie­bosz­czy­ka o tę sprze­daż, te­raz jego syna na­pie­rasz, bo ci Za­wa­dy solą w oku. Nic z tego nie bę­dzie, po­wta­rzam. Cze­śni­ko­wicz, rów­nie jak ś… p… ro – zic jego, gniaz­da ro­dzin­ne­go z rąk nie pu­ści. Okru – ha to z daw­nej for­tu­ny Zbi­jew­skich, po­wi­nien ją za­no­wać i ochra­niać jako re­li­kwię…

– Nie z wasz­mo­ścią trak­tu­ję, za­cny pa­nie Mar­nie, wy­bacz, tyś nie dzie­dzic–prze­rwał sło­dziut­ko obrzyk, a zwra­ca­jąc się do Zbi­jew­skie­go, za­py­tał: Cóż, cze­śni­ko­wi­czu dro­gi? Jak uwa­żasz mój pro-kt? Do na­my­słu czas mogę zo­sta­wić, ale nie­dłu­gi, az mu­si­my skoń­czyć z sobą.

I skoń­czy­my, mo­ści Bo­brzy­ku – od­parł po­waż­nie Zbi­jew­ski-skoń­czy­my tak, że ja przy Za­wa­dach zo­sta­nę, a waść na­leż­ność otrzy­masz..

– Za­sta­nów się, cze­śni­ko­wi­czu miły, to nie­po­do­bień­stwo! W two­jem po­ło­że­niu o ta­kim ob­ro­cie rze­czy ani ma­rzyć moż­na…

– Dość tego, mo­ści Bo­brzy­ku!–rzekł Zbi­jew­ski sta­now­czo – pó­kim żyw, Za­wad się nie po­zbę­dę. Wszel­kich sił do­ło­żę, aby dro­gą po pra­oj­cach spu­ści­znę prze­cho­wać i z ru­iny pod­nieść. Wie­rzę, iż uda mi się to z Bożą po­mo­cą. Cie­bie zaś o cier­pli­wość raz jesz­cze pro­szę.

– Mam to uwa­żać za sło­wo osta­tecz­ne?

– Naj­osta­tecz­niej­sze.

– Ale ja… po­mi­mo naj­szczer­szej życz­li­wo­ści dla cze­śni­ko­wi­cza dro­gie­go, cze­kać nie mogę–bąk­nął skne­ra stro­pio­ny.

– Mu­sisz, mo­ści Ro­chu!–rzekł Pę­ko­szew­ski-Cóż u ka­du­ka? Je­śli masz pie­nią­dze na kup­no wsi, to nie je­steś w po­trze­bie…

– Wasz­mo­ści nic do tego, czym w po­trze­bie, czy nie, do mego wor­ka pro­szę nie za­glą­dać…–za­czął się uno­sić Bo­brzyk – drwić z sie­bie nie po­zwo­lę… Cze­ka­łem dłu­go, dłu­żej nie będę… Albo niech pła­ci pan cze­śni­ko­wicz, albo…

– Albo co?–za­py­tał Zbi­jew­ski z fleg­mą, sta­jąc przed nim i w oczy mu pro­sto pa­trząc.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: