Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

My, gwiazdy i reszta świata - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
27,90

My, gwiazdy i reszta świata - ebook

Ally
Mieszka na pustkowiu, uczy się w domu i uwielbia patrzeć w gwiazdy… To cały jej świat. Wyjazd gdzie indziej? Nie ma mowy!

Bree
Licealna królowa popularności. Jej naturalnym środowiskiem jest galeria handlowa, a największym marzeniem – kariera modelki.

Jack
Samotnik z nadwagą, który dobrze czuje się tylko w towarzystwie rysowanych przez siebie kosmitów i czarnoksiężników.

Właśnie ta trójka spotyka się przypadkiem na kempingu, by obserwować spektakularne zaćmienie Słońca. Nawet się nie domyślają, że to spotkanie – i zjawisko, które zobaczą – zapoczątkuje niezwykłe zmiany w ich życiu.

Wyjątkowa opowieść o przyjaźni, dojrzewaniu i znajdowaniu swojego miejsca we wszechświecie.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-637-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– W naszym świecie – odezwał się Eustachy – gwiazda jest olbrzymią kulą płonącego gazu.
– Nawet w waszym świecie to, o czym mówisz, mój synu, nie jest gwiazdą, lecz jedynie tym, z czego jest zrobiona.

Podróż „Wędrowca do Świtu”, C.S. Lewis¹

Kosmos wcale nie jest odległy. Jest zaledwie o godzinę jazdy samochodem, gdyby tylko nasze samochody potrafiły jeździć w górę.

Fred Hoyle, brytyjski astronom

Zgotowawszy wszystko, rozdrobił to na tyle dusz, ile jest gwiazd, i każdą duszę jednej gwieździe przydzielił, a wsadziwszy ją jakby na wóz – pokazał jej naturę wszechświata i powiedział im prawa przeznaczone.

Timaios, Platon (427-347 BC)²

------------------------------------------------------------------------

1. Tłum. Andrzej Polkowski, IW PAX 1991.

2. Tłum. W. Witwicki, Antyk 1999.ALLY

Rozdział pierwszy

Na Islandii wróżki żyją wśród skał. Poważnie. Mają tam swoje domki, szkoły, wesołe miasteczka, wszystko.

Niewiele osób, poza mną i samymi Islandczykami, o tym wie. A przecież wystarczy tylko czytać odpowiednie książki, tam wszystko jest. Dzieci nauczane w domu mają dużo książek. Wiem też, gdzie na niebie leżą wszystkie konstelacje i że najjaśniejsza gwiazda w każdej konstelacji nazywa się alfa (ang. Alpha). Znam wszystkie konstelacje dzięki tacie, bo to on nauczył mnie, jak je rozpoznawać, a na dodatek mam na imię Alpha. Chociaż rodzina i przyjaciele nazywają mnie Ally.

No dobrze, to nie do końca prawda. W rzeczywistości nie mam przyjaciół. W każdym razie nie w okolicy. To nie dlatego, że jestem niesympatyczna albo śmierdzę, nic z tych rzeczy. Przecież codziennie kąpię się w gorącym źródle obok naszego domu, a wszyscy wiedzą, że po takiej kąpieli w minerałach przez cały dzień pachnie się jak świeże górskie powietrze.

To, że mieszkamy w miejscu, gdzie znajduje się gorące źródło, powinno w sumie tłumaczyć, dlaczego nie mam zbyt wielu przyjaciół. Nasz dom leży na tyle blisko samego środka niczego, na ile człowiek może się do niego zbliżyć, będąc przy tym jeszcze ciągle gdzieś. Naszej miejscowości nie ma nawet na mapie. Wręcz nie nazwałabym jej „miejscowością”. Raczej okolicą. Jest tutaj tylko kemping Moon Shadow, który należy do mojej rodziny. Znam tu każde drzewo i każdy kamień i wiem, które lisy są przyjazne, a które nie. Ponad kilometr stąd znajduje się maleńki sklep, gdzie większość produktów była przeterminowana już w zeszłym tysiącleciu. Do najbliższego prawdziwego miasta jedzie się od nas godzinę. Jasne, od czasu do czasu doskwiera mi samotność, ale kocham to miejsce. Zapach porannej rosy, bzyczenie niewidzialnych owadów, solidne pnie dębów – to wszystko jest częścią mnie. Kiedy się tu przeprowadziliśmy, miałam zaledwie cztery lata, więc tak naprawdę nie pamiętam życia „w cywilizacji” – tak na cały świat poza naszą okolicą mówi mój dziesięcioletni brat Kenny.

Muszę tutaj nadmienić, że jedynym źródłem wiedzy o „cywilizacji”, poza naszymi książkami, jest dla Kenny’ego przestarzały, czarno-biały telewizor we wspomnianym wcześniej sklepie. A ponieważ praktycznie jedyny program, jaki tam leci, to opera mydlana Days of Our Lives, Kenny jest przekonany, że „cywilizacja” to tragiczne miejsce. I dopiero kilka lat temu zrozumiał, że wcale nie jest czarno-biała.

Niektórzy myślą sobie pewnie, że moi rodzice są szurnięci – rzucili swoje posady, żeby założyć pole namiotowe pośrodku niczego. Ale w tym szaleństwie była metoda. Rodzice wiedzieli, że dziesięć lat później setki, a może nawet tysiące ludzi będą chciały odwiedzić dokładnie to miejsce, aby wziąć udział w czymś, co nie wydarzyło się na terenie Stanów Zjednoczonych od siedemdziesięciu lat i nie wydarzy się przez kolejne sto. I to stado, te tłumy ludzi będą przecież potrzebowały wygodnego, bezpiecznego miejsca, w którym mogłyby przenocować, prawda? Z gorącymi źródłami, gorącą kawą, czystymi łazienkami i z dużym wyborem namiotów i domków. I bez telewizorów, które mogłyby przypominać im o jakichkolwiek innych miejscach poza tym tutaj.

Moi rodzice wiedzieli, że tego jednego jedynego dnia nasze pole namiotowe o powierzchni trzech kilometrów kwadratowych będzie jedynym skrawkiem ziemi w całym kraju, nad którym odbędzie się spektakl Wielkiego Zaćmienia Słońca. Dokładnie za dwadzieścia dwa dni i kilkanaście godzin Słońce zniknie z nieba, planety wyjdą nam na powitanie, ptaki zamilkną, a wielkie świetlne halo będzie trzepotać jak anielskie skrzydła nad naszymi głowami.

O ile, oczywiście, nie będzie padać.BREE

Rozdział pierwszy

Podmienili mnie w szpitalu.

Nie ma innego wyjaśnienia. Tylko dlatego wylądowałam w tej rodzinie. Moi rodzice, fizycy, są autentycznymi geniuszami, mają łącznie IQ równe bazylion, i co chwila dostają granty na badania ciemnej materii i antymaterii (to podobno dwie zupełnie różne rzeczy). Moja jedenastoletnia siostra Melanie dostaje w szkole same szóstki, robi gwiazdy w miejscach publicznych i z autentyczną przyjemnością ogląda z naszymi rodzicami filmy dokumentalne o naukach ścisłych na kanale PBS. Ja wolę MTV od PBS i nie widzę różnicy między ciemną materią i antymaterią. W mojej rodzinie wszyscy są mądrzy, fakt, ale wyglądają raczej przeciętnie. Nie są brzydcy, co to, to nie, po prostu są jacyś tacy… bezbarwni. Zwykli. Jak lekko nadtopione lody waniliowe w wafelku.

Ja nie jestem ani przeciętna, ani bezbarwna, ani, broń Boże, waniliowa. Jestem orzechową bombą z kawałkami ciasteczek i mnóstwem kolorowej posypki. Żeby było jasne, sama nigdy nie zjadłabym czegoś takiego – od razu poszłoby mi w uda.

Nie żebym się przechwalała, ale jestem bardzo atrakcyjna. Odkąd pamiętam, obcy ludzie zaczepiają moją mamę na ulicy i zachwycają się, jaką to ma piękną córkę. I bynajmniej nie mają na myśli Melanie. Nic na to nie poradzę, że urodziłam się taka piękna. Nic nie poradzę, że jestem najwyższą dziewczyną w klasie, że nigdy nie miałam ani jednego pryszcza, a moje oczy są błękitne jak oczy Cameron Diaz. I robię co w mojej mocy, żeby pozostać piękną jak najdłużej. Codziennie rano szczotkuję włosy – sto pociągnięć! – aż robią się błyszczące jak jedwab, a jeśli tylko porysuje mi się paznokieć, od razu wyjmuję mój zestaw do manicure’u, który kupiłam w zeszłym roku w drogerii Things of Beauty w centrum handlowym. Codziennie przed snem robię pięćdziesiąt brzuszków. Piję tylko wodę mineralną, bo wiem, że pięknym jest się tylko wtedy, kiedy jest się zdrowym. Razem z przyjaciółkami śledzimy najnowsze trendy i wymieniamy się ubraniami, a czasem nawet i butami. Bardzo ciężko pracowałam na to, żeby dostać się do grupy najpopularniejszych dziewczyn w klasie, i będę dalej ciężko pracować nad tym, żeby się w niej utrzymać.

Dziś jest ostatni dzień szkoły. Już nie mogę doczekać się wakacji. Mimo że mam dopiero trzynaście i pół roku, dostałam pracę w centrum handlowym, w sklepie z kosmetykami Let’s Make Up. Moje stanowisko nazywa się „młodszy konsultant” i jest bardzo ważne. Kiedy jesteś nastolatką i masz ochotę kupić sobie nowy eyeliner albo błyszczyk, nie chcesz, żeby doradzał ci ktoś starszy. Potrzebujesz kogoś, z kim możesz się zidentyfikować. A jeśli jakaś klientka uwierzy, że dzięki kosmetykom będzie mogła wyglądać tak jak ja, niech i tak będzie. One kupują kosmetyki, dzięki którym wyglądają lepiej, ja dostaję premię, którą wydaję w sklepie z ciuchami Hollister tuż obok. I wszyscy są zadowoleni!

Wszyscy, tylko nie rodzice, oni oczywiście mają odmienne zdanie na ten temat, stąd moja teoria o podmiance przy narodzinach. Rodzice nie są w stanie zrozumieć, że to, iż nie podzielam ich pasji, jaką jest próba odkrycia, z jakich cząsteczek stworzony jest wszechświat, nie oznacza wcale, że nie mam własnych zainteresowań. Plan jest taki: popracuję trochę w centrum handlowym, zostanę odkryta przez człowieka z agencji modelek poszukującego dzieciaków z potencjałem, wyląduję na okładce czasopisma „Seventeen”, zanim skończę siedemnaście lat, a potem zarobię wystarczająco dużo pieniędzy, żeby w wieku dwudziestu pięciu lat, kiedy zacznę się starzeć i brzydnąć, móc spokojnie przejść na emeryturę. Melanie twierdzi, że jestem apodyktyczna, czy jakoś tak, ale ja uważam, że to nieprawda. Po prostu lubię, kiedy wszystko jest ładne i uporządkowane, i lubię udzielać porad ludziom mniej hojnie obdarzonym przez naturę, żeby mogli doskonalić samych siebie. Lubię moje nieskomplikowane życie.

Ci ze skomplikowanymi osobowościami o wiele za wcześnie dostają zmarszczek.

Każdy z nas ma coś do zaoferowania światu. Ja mam swoją urodę. A wiecie, co jest najlepsze w byciu piękną?

Nikt (no, może poza moimi obłąkanymi rodzicami, którzy nie pojmują, że kariera modelki to doskonały wybór zawodowy) nie oczekuje ode mnie niczego poza tym.JACK

Rozdział pierwszy

Mój ojciec nie ma głowy.

To znaczy, oczywiście, ma głowę, ale nigdy jej nie widziałem. Widziałem tylko jakieś sto zdjęć reszty jego ciała. Duży, okrągły gość w garniturach, szortach, a raz nawet w przebraniu niedźwiedzia. Znalazłem te zdjęcia w szafie mojej mamy, w pudełku po butach, kiedy kilka lat temu szukałem przed Świętami bożonarodzeniowych prezentów. Mogę tylko wyobrazić ją sobie, siedzącą na podłodze sypialni i z wściekłością odcinającą kolejne głowy. Poszperałem wtedy jeszcze trochę, w nadziei, że odkryję drugie pudełko, z samymi głowami, ale nic takiego nie znalazłem. Musiała je wyrzucić.

Mama nigdy nie rozmawia ze mną o moim ojcu, który odszedł, zanim się urodziłem. Przestałem ją o niego pytać, kiedy zrozumiałem, że w ten sposób tylko ją denerwuję. Mówiła, że człowiek, który zostawia swoją ciężarną żonę i czteroletniego syna, żeby „odnaleźć siebie”, nie zasługuje na to, żeby nawet o nim pomyśleć. To, co zrobił, jest oczywiście okropne. Ale wydaje mi się, że z dwojga złego mojej mamie jest lepiej w pojedynkę niż z gościem bez głowy, który porzucił całą swoją rodzinę.

Czasem jednak o nim rozmyślam. Nawet na zdjęciu w przebraniu misia widać, że odziedziczyłem jego figurę. Jestem dość wysoki i potężny, przez co nadaję się w zasadzie do jednego – gry w futbol amerykański. Gdybym tylko chociaż trochę umiał grać w futbol, byłoby super. Problem w tym, że nie jestem w stanie przebiec z jednego końca pomieszczenia na drugi bez zadyszki albo jakiegoś skurczu. Nauczyciel WF-u powiedział mi w drugiej klasie, że mam dwie lewe nogi. Po tej uwadze przez tydzień nosiłem lewe buty na obydwu stopach, bo myślałem, że mówił to dosłownie. Mój brat Mike ma dwie normalne stopy i żadnych problemów z przebiegnięciem przez całe boisko. Jest gwiazdą licealnej drużyny baseballowej, gra na pierwszej bazie. Na szczęście jest cztery lata starszy ode mnie, więc to niemożliwe, żebyśmy kiedyś wylądowali w tej samej szkole. W starciu z nim nie miałbym żadnych szans. Już dawno nawet przestałem próbować. Przestałem też zmuszać się do skupiania uwagi na lekcjach. I już nie zabiegam o to, żeby ludzie mnie polubili. To po prostu za duży wysiłek. Kiedy inne dzieciaki na mnie patrzą, widzą tylko dużego grubaska, siedzącego na końcu klasy, rysującego coś w swoim szkicowniku albo na ławce, jeśli nauczyciel skonfiskował mu szkicownik. Nie jestem członkiem żadnego klubu, nie chodzę na żadne zajęcia pozalekcyjne. Niestety to, że nie uważałem na lekcjach, zemściło się na mnie pod koniec tego roku szkolnego. Zawaliłem geografię, co oznacza najbliższe tygodnie w szkole letniej. Co za upokorzenie. Siedzenie w dusznej, gorącej sali z kilkoma innymi ofiarami losu, uczenie się po raz setny, jak nazywają się różne rodzaje skał… Co za strata czasu. Chciałbym po prostu, żeby wszyscy zostawili mnie w spokoju. Mógłbym wtedy czytać (fantasy i science fiction), rysować (kosmitów, potwory i czarnoksiężników) i magazynować energię. Po to, żeby kiedy inni śpią i śnią swoje zwyczajne sny, robić coś, czego większość ludzi nie potrafi.

Latać.ALLY

Rozdział drugi

Teraz, kiedy wielki dzień jest na wyciągnięcie ręki, wszyscy musimy się naprawdę starać, żeby doprowadzić pole namiotowe do stanu idealnego. „Zaćmieniowcy” zaczną napływać do nas w ciągu najbliższych kilku tygodni i tata chce mieć pewność, że z ziemi na terenie kempingu nie wystaje ani jeden korzonek. Skoro ma być tylu ludzi gapiących się w niebo, trzeba zadbać o to, żeby nikt się nie potknął. I to właśnie ja, według mojego taty, muszę się tym zająć. W mojej rodzinie jestem uważana za najlepszego „wygładzacza terenu”. Chyba nie jest dla nikogo zaskoczeniem, że niespecjalnie mnie cieszy to wyróżnienie. Tata sam mógłby to robić, ale ponieważ jest tutaj „złotą rączką”, cały czas zajmuje się naprawianiem płotów albo rur. Mama nie może wziąć na siebie tego obowiązku, bo ma za dużo pracy w biurze i w recepcji, gdzie przyjmuje rezerwacje i zamieszcza ogłoszenia reklamujące nasz kemping. Mój brat nie może tego zrobić, bo pochłania go kompletnie widok robaków w ziemi. Ilekroć jakiegoś zauważy, zatrzymuje się i ogląda go z każdej strony. W efekcie coś, co mnie zajmuje godzinę, jemu pochłania cały dzień. I dlatego koniec końców ten obowiązek spada na mnie.

Zaczynam od labiryntu, dzięki czemu mogę nie tylko pracować, lecz także przy okazji troszeczkę sobie pomarzyć. Tak, mamy tu labirynt. Stworzyliśmy go parę lat temu, zajęło nam to całe lato. Mama przeczytała w jakiejś książce, że jeśli planuje się otworzyć kemping pośrodku niczego, trzeba mieć w ofercie niecodzienne atrakcje, żeby zająć czymś gości. W końcu ile można pływać w jeziorze, łowić ryby, spacerować, bawić się na placu zabaw i piec hot dogi i s’moresy¹ na ognisku! Chociaż szczerze mówiąc, ja osobiście nigdy nie mam dość s’moresów.

Z początku byłam podekscytowana tym pomysłem, bo wyobrażałam sobie, że stworzymy tu piękny labirynt z żywopłotu, zupełnie jak w wiktoriańskiej powieści albo jakiejś baśni o wróżkach. Ale potem mama wyjaśniła mi, że są dwa rodzaje labiryntów. Ten labirynt, o którym ja mówiłam, to taka jakby gra. Nie widzisz, dokąd idziesz, a wejście i wyjście są w dwóch różnych miejscach. Ten labirynt, o którym ona mówiła, to dość długa ścieżka w kształcie spirali, ułożona z kamieni. Chodzi się po niej, kiedy ma się do przemyślenia jakąś niezwykle ważną sprawę. Odpowiedź powinna się pojawić wraz z dojściem do środka spirali. Jak dotąd nie miałam zbyt wielu ważnych przemyśleń, ale zauważyłam, że chodzenie po nim pobudza moją wyobraźnię. Prawie jakbym miała jakieś wizje. Niesamowicie to fajne. Kenny był bardzo rozczarowany, że nie będziemy mieć labiryntu z żywopłotu. Co jakiś czas na środku labiryntu znajduję pluszowego dinozaura albo jakiegoś mitycznego potwora z plastiku i muszę go odnosić do pokoju Kenny’ego.

Oprócz labiryntu urządziliśmy jeszcze pięć innych „niecodzienników”. Nasi goście mogą płukać złoto (tudzież plastikowe grudki pomalowane na złoty kolor) w niewielkim strumieniu płynącym przy kempingu. Mogą malować co im się żywnie podoba na ścianach naszego Domu Sztuki, a kiedy ściany się zapełnią, do malowania pozostaną podłoga i sufit. Dom Sztuki to jedyny domek, którego nie udostępniamy gościom, bo Kenny zarzeka się, że w nim straszy. Ja sama nigdy nie widziałam żadnego ducha. Kenny twierdzi, że domek nawiedza duch Galileusza (czyli naszego kota, który umarł, kiedy Kenny miał cztery latka; nie tego słynnego naukowca, chociaż, oczywiście, kot nosi imię właśnie na jego cześć). Kiedy Kenny miał pięć lat, wbiegł któregoś dnia do kuchni, wymachując rękami i krzycząc: „Na wielkiego Galileusza, ależ jest gorąco na dworze!”. Od tej pory jest to nasze rodzinne powiedzonko, takie przeklinanie bez brzydkich słów.

W jednym z pomieszczeń Domu Sztuki znajduje się dostępne dla gości Centrum UFO, gdzie stoi komputer, który dzień i noc monitoruje niebo w poszukiwaniu sygnałów radiowych z kosmosu. Goście mogą też spacerować sobie po Słonecznym Ogrodzie i odczytywać godzinę ze swojego własnego cienia rzucanego na ziemię. Zbudowanie zegara słonecznego z mozaikowych kafelków i cementu zajęło nam całą zimę. Idąc pod górę od pawilonu, w którym stoją drewniane stoły i grille, dochodzi się do Ogrodu Gwiazd, gdzie nasi goście mogą korzystać z najróżniejszych teleskopów i lornet ofiarowanych nam przez rozmaitych astronomów. Nasze pole namiotowe jest dość popularne w środowisku astronomów. Co roku urządzamy tu gwiezdne imprezy, na które zjeżdżają się ludzie z całego kraju, żeby razem pogapić się na gwiazdy. Widać je tutaj doskonale. Cała moja rodzina umie obsługiwać wszystkie przyrządy optyczne, a jednak najczęściej goście proszą o pomoc mnie. Wiem, jaka jest różnica między teleskopem refleksyjnym a refrakcyjnym, znam też nazwy większości kraterów na Księżycu. Potrafię wskazać nowo narodzone gwiazdy w Mgławicy Oriona albo burzę piaskową na Marsie z taką łatwością, jakbym pokazywała, gdzie są toalety. A jeśli przybyli mają to szczęście, że nocują u nas w czasie zorzy polarnej z jej roztańczonymi smugami światła, czekam już na nich z gorącą czekoladą i ciepłymi kocami. Żądnym wiedzy tłumaczę, że te czerwone, pomarańczowe i zielone smugi na niebie to różnego rodzaju gazy, których atomy i molekuły zderzają się z cząstkami emitowanymi przez Słońce. Ale najchętniej po prostu podziwiam widoki.

Żaden inny kemping w Ameryce nie ma sześciu niecodzienników. Większość nie ma nawet jednego. Fakt, trzeba o nie regularnie dbać, ale to nic, nawet to lubimy.

– Ally, sprawdź dwa razy, czy dobrze uklepałaś ziemię – zwraca mi uwagę tata, zupełnie jakbym robiła to po raz pierwszy. Wiem, że jest po prostu spięty, bo odkąd tu mieszkamy, mieliśmy maksymalnie dwustu gości jednocześnie. A tym razem będzie ich ponad tysiąc. To spora różnica. – A jak skończysz, sprawdź, proszę, wszystkie pozostałe niecodzienniki. I nie omijaj Domu Sztuki jak ostatnio.

– Ale tato, tamten pająk był wielkości mojej głowy. A nawet większy. Na pewno zjadłby mnie jednym kłapnięciem.

Słyszę za plecami śmiech Kenny’ego. Ale w jego reakcji nie ma ani odrobiny złośliwości. Nigdy nie ma. Kenny jest jedną z niewielu istot ludzkich, które są po prostu czystą dobrocią. To nie znaczy, że nie robi tych wszystkich irytujących rzeczy, do których posuwają się młodsi bracia, jak zabieranie ostatniego pankejka z mojego talerza albo wtykanie mi mokrego palca do ucha, ale gdybym miała zdecydować, z kim chciałabym dorastać w dzikiej głuszy, nie wahałabym się ani przez chwilę.

Kenny dołącza do nas.

– Potrafisz pół nocy przespać na dworze, a boisz się biednego, małego pająka? Nawet nie wiesz, ile stworzeń łazi wtedy po tobie. O wiele większych niż jakiś tam pająk. Pokażę ci to na moim wykresie.

– Po pierwsze – odpowiadam – to nie był zwykły mały pająk. Miał osobowość. Miał duszę. I na mój widok ciekła mu ślinka. A po drugie, wcale nie śpię, tylko leżę na leżaku i obserwuję gwiazdy. A po trzecie, nigdy więcej nie pokazuj mi swojego wykresu. Kiedy ostatnio zostawiłeś go na stole w kuchni i przypadkiem do niego zajrzałam, miałam potem koszmary przez kilka tygodni.

Kenny chce zapisać się na kartach historii jako odkrywca jakiegoś nowego gatunku robaka. Jeden z jego zeszytów w całości wypełniają rysunki wszelkiej maści obrzydliwców, jakie udało mu się zaobserwować, odkąd skończył pięć lat. Rysuje owady, a potem porównuje swoje ilustracje ze zdjęciami zamieszczonymi w Wielkiej księdze insektów Ameryki, która jest naprawdę wielka. Sam tytuł przyprawia mnie o dreszcze. Zwykłe robaki, jakie codziennie spotykam w ogrodzie, nie są dla mnie problemem. Ale jeśli któryś ma nieco więcej odnóży niż zazwyczaj albo jest rozmiarów zwierzątka domowego, wtedy, cóż, robię się nerwowa. Ja akurat wolę gapić się w niebo niż pod nogi. I mam inny pomysł na to, jak pozostawić ślad po sobie w pamięci pokoleń.

Mam zamiar odkryć kometę.

Zgodnie z zasadami odkrywców komet moja kometa zostanie nazwana moim imieniem i nazwiskiem. Nie mogłabym nazwać jej inaczej, nawet jeślibym tego chciała. Za każdym razem, kiedy moja kometa będzie okrążać Słońce i zbliżać się do Ziemi, podekscytowani obserwatorzy będą wołać: „Och, patrzcie, to kometa Summers, ale jasna! Czyż nie jest wspaniała?”. Mój dziadek marzył o tym, żeby odkryć jakąś kometę albo asteroidę, ale mu się nie udało. Miał nie najlepszy wzrok, a po pewnym czasie nie pomagały już nawet lornety o dużym powiększeniu. Jeśli odkryję kiedyś asteroidę, mam zamiar nazwać ją jego imieniem, bo z kolei asteroidy nie noszą nigdy imion swoich odkrywców. Nie wiem czemu. Tak już po prostu jest.

– No chodź, Ally – mówi Kenny, biorąc do ręki jedną z mioteł. – Pomogę ci.

– Nie zapomnijcie wypełnić książki kontrolnej – rzuca tata na odchodne. – Niedługo zrobi się tu niezłe zamieszanie, musimy pilnować, żeby był w niej porządek.

– Mówi to tylko dlatego, że pokłócił się wczoraj z mamą i chce uniknąć kolejnej awantury – szepcze Kenny. – Tylko ona sprawdza te głupie książki.

– Rodzice się kłócili? – Rzeczywiście, słyszałam wczoraj, jak rozmawiali ze sobą głośnym szeptem, a kiedy weszłam do pokoju, natychmiast przerwali, ale nie wydawało mi się, żeby było w tym coś szczególnego. Doszłam do wniosku, że skoro nie chcą, żebym coś usłyszała, mają do tego święte prawo. Pochylam się, żeby urwać wypatrzony korzonek, a Kenny rozpoczyna powolny proces wygładzania. Bez jego pomocy poszłoby mi o wiele szybciej, ale lubię jego towarzystwo.

– Doszło do mnie tylko jedno zdanie – mówi, mimo że o nic go nie pytałam. – Ale trochę nie miało sensu. Pewnie po prostu źle coś usłyszałem.

Podnoszę gałązkę leżącą na ścieżce i ciskam ją w stronę drzew rosnących za labiryntem.

– A co usłyszałeś?

– Nieistotne, jestem pewien, że to nic ważnego. – To mówiąc, zaczyna szybciej machać miotłą. Nawet nie patrzy, czy na ziemi są jakieś ciekawe robaki. Coś jest na rzeczy. Wyciągam rękę, żeby przerwać to nerwowe zamiatanie.

– Po prostu powiedz – mówię stanowczo.

– No dobrze już, dobrze. Usłyszałem jak tata mówi: „Ale przecież Ally nosi meteoryt na szyi. Inne dzieciaki tego nie zrozumieją”.

Marszczę brwi.

– Jakie dzieciaki? Dlaczego ktoś miałby mieć problem z woreczkiem na mojej szyi?

Kenny wzrusza ramionami.

– To tyle, tylko to powiedział – mówi, wracając do zamiatania. – Sama widzisz, że to nic ważnego. Pewnie czegoś nie dosłyszałem.

– Pewnie masz rację – mówię. Sięgam po swoją miotłę i wchodzę do pierwszego kręgu labiryntu. Drugą dłonią ściskam niewielki woreczek, który noszę na szyi. Czuję w jego wnętrzu znajomy kształt. Zawsze kiedy to robię, myślę o dziadku. Nasze pole namiotowe Moon Shadow istnieje właśnie dzięki niemu. To on zaszczepił w mojej mamie miłość do gwiazd, ona zaraziła pasją tatę, a reszta jest historią. A wszystko zaczęło się od pewnego kamienia.

Kiedy dziadek miał dziesięć lat, drasnął go w lewe ucho spadający z nieba kamień. Dziadek leżał sobie wtedy na ziemi i gapił się w gwiazdy. Był przekonany, że to kawałek księżyca, który oderwał się od jego powierzchni i spadł na ziemię. Natychmiast pobiegł do domu, żeby pokazać go swojej matce. Matka bardziej niż kamieniem przejęła się strużką krwi spływającą mu po szyi. Nawet nie spojrzała na lśniący czarny kamień, dopóki nie zdezynfekowała rany odrobiną whisky.

Z początku mama dziadka była przekonana, że to Hank, nieznośny dzieciak sąsiadów, rzucił w niego kamieniem, ale śledztwo wykazało, że Hank był w tym czasie „niedysponowany”, co – z tego, co zrozumiałam – oznaczało, że Hank zjadł jakiegoś nieświeżego karpia, którego złowił nielegalnie nad rzeką na tyłach fabryki kleju, i w związku z tym od kolacji był unieruchomiony w toalecie.

Następnego dnia tata dziadka wziął kamień do pracy. Po drodze do fabryki zajrzał do biblioteki, gdzie pracowali najmądrzejsi mieszkańcy miasteczka. Główna bibliotekarka rzuciła tylko okiem na kamień i natychmiast oznajmiła, że mój dziadek rzeczywiście został trafiony w ucho czymś, co spadło z nieba – kawałkiem meteorytu. Tata mojego dziadka był wprawdzie miłym człowiekiem, grywał w piłkę ze swoim synem i co niedzielę chodził do kościoła, nie można było jednak powiedzieć o nim, żeby miał smykałkę do nauki. Bibliotekarka musiała chyba wyczytać z jego miny, że niezbyt rozumie, w czym rzecz, więc wyjaśniła mu, że meteoryty powstają w momencie, w którym meteoroidy przebijają się przez atmosferę ziemską, uniknąwszy zwykłego w tych sytuacjach spopielenia. Meteoroid, jak wyjaśniła, składa się z żelaza i najpewniej jest z kolei maleńkim odłamkiem asteroidy. Potem wykonała jeszcze kilka telefonów i ustaliła, że o ile meteoryt nie został znaleziony na terenie rządowym, takim jak park narodowy czy trawnik Białego Domu, jego prawowitym właścicielem jest osoba, na której ziemi wylądował. Na koniec bibliotekarka oddała tacie dziadka meteoryt, dorzucając do niego książkę o asteroidach i kometach.

Nie minął tydzień, a mój dziadek znalazł się z rodzicami w sklepie Five and Dime. Wybrał tam sobie małą niebieską sakiewkę, mniej więcej wielkości talii kart. Jego mama zrobiła w niej dziurki, przez które przewlekła skórzany rzemyk. Mój dziadek wrzucił meteoryt do woreczka, związał go ciasno i założył na szyję, gdzie kamień pozostał już do końca jego życia. To znaczy, zdejmował go oczywiście, kiedy się kąpał albo pływał w basenie. Albo spał. Albo musiał włożyć garnitur. Albo uprać sakiewkę. Ale poza tym meteoryt kołysał mu się na piersi w rytm bicia jego serca. Tak w każdym razie twierdził dziadek.

Jako dzieciak uwielbiał pokazywać meteoryt (i bliznę na uchu) każdemu, kto tylko zechciał słuchać jego opowieści, i wyjaśniał, że prawdopodobieństwo bycia trafionym przez meteoryt wynosi trylion do jednego. Wydawałoby się, że tak niezwykła historia powinna przysporzyć mu ogromnej popularności, ale, o dziwo, tak się nie stało. Sprawiła za to, że żywo zainteresował się kosmosem, planetami, gwiazdami i galaktykami oraz panującą między nimi delikatną równowagą. Dziadek martwił się, że przez ten kawałek asteroidy, który wylądował na ziemi, równowaga wszechświata została w jakiś sposób zachwiana. Obsesyjnie rozmyślał o tym, w jaki sposób wysłać w kosmos jakąś część naszej planety, żeby wyrównać straty. Uznał, że odkrycie asteroidy i nazwanie jej swoim imieniem powinno załatwić sprawę. Ale miał też plan awaryjny, na wypadek gdyby jednak mu się nie udało. Kiedy skończyłam rok, włożył mi do rączki długopis i pokierował nią tak, żebym napisała na kartce swoje imię. Jestem pewna, że nie dało się tego odczytać, niemniej mój podpis został zeskanowany i nagrany na płytę CD, razem z podpisami dziadka, rodziców i pół miliona innych osób. I ta płyta fruwa sobie teraz miliardy kilometrów stąd – okrąża właśnie Saturna na pokładzie statku kosmicznego Cassini.

Zanim umarł, dożywszy sędziwego wieku dziewięćdziesięciu lat, przekazał mi coś szczególnego. Zdążyłam przejąć od niego zamiłowanie do gwiazd. A potem odziedziczyłam również meteoryt.

Nie zauważyłam jednak, żeby w jakikolwiek negatywny sposób wpłynął na moją popularność wśród rówieśników.

Dlaczego w takim razie rodzice kłócili się o moją sakiewkę? Stoję właśnie w samym środku labiryntu, gdzie wszystko powinno być już jasne. Ale nie jest. Nie mogę się doczekać nocy, kiedy wreszcie przegadam te sprawy z Etą, Glennem i Peggy, moimi najlepszymi przyjaciółmi. Szkoda tylko, że nic mi nie mogą odpowiedzieć.

Tak to już jest, kiedy się mieszka na różnych planetach.

------------------------------------------------------------------------

1. S’more – słodki przysmak pieczony na ognisku, bardzo popularny w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie. Przypomina małą kanapkę z dwóch herbatników, pianki marshmallow i czekolady (przyp. tłum.).BREE

Rozdział drugi

Melanie zagląda do mojego pokoju.

– Bree, jesteś gotowa?

– Jeszcze pięć minut – mówię, przemykając obok niej do łazienki.

Melanie idzie za mną i siada na blacie, żeby popatrzeć, jak robię makijaż. Nie mam nic przeciwko temu. Jako starsza siostra jestem odpowiedzialna za edukowanie jej w sprawach związanych z dorosłym życiem. Melanie ma dopiero jedenaście lat i jeszcze się nie maluje (chociaż moim zdaniem odrobina różu by jej nie zaszkodziła), ale kiedy przyjdzie na nią czas, nasza mama z pewnością jej tego nie nauczy. Mama często rozwodzi się nad tym, jak to od czasu swojego ślubu ani razu nie miała na twarzy makijażu. Najwyraźniej naukowcy nie czują potrzeby, żeby wyglądać ładnie.

Kiedy przeciągam po powiece eyelinerem, Melanie jak zwykle się krzywi.

– Czy to cię boli? – pyta.

Kręcę głową.

– Nie boli. Nie bolało mnie też wczoraj i nie będzie mnie boleć jutro, kiedy pewnie znowu o to zapytasz. – Kończę malować kreskę i odwracam się do niej. – Widzisz, jak dzięki eyelinerowi moje oczy wydają się jeszcze większe?

Powoli kiwa głową, ale po chwili dopytuje:

– I to dobrze, że są większe, tak? A dlaczego?

Nie mogę z tą dziewczyną.

– Po prostu, tak jest i już – mówię jej. – Kto chciałby mieć małe oczy?

– Ja nie? – ni to twierdzi, ni pyta Melanie.

– Właśnie. Zbieraj się, idziemy.

Razem z moją najlepszą przyjaciółką Claire wybieramy się dziś na spotkanie w ośrodku kultury. Temat: „Jak się przebić w świecie mody”. Moi rodzice nigdy by mnie na coś takiego nie puścili, dlatego wcale im o tym nie powiedziałam. Myślą, że idę z Melanie do biblioteki, co częściowo jest prawdą, ale wybieram się w tamtą stronę tylko dlatego, że ośrodek kultury jest w tym samym budynku. Ostatnio Melanie wyszukuje książki o dzieciach, których rodziny gdzieś się przeprowadzają. Zamawia je nawet z innych bibliotek. Jest święcie przekonana, że moi rodzice dostaną wreszcie ten olbrzymi grant, na który tak czekają, a wtedy przeniesiemy się gdzieś, gdzie będą mogli prowadzić te swoje badania. Nasi rodzice przygotowują nas na ten moment od jakichś trzech lat, ale tymczasem grantu ani widu, ani słychu. Za to wydaje mi się, że dla Melanie to po prostu pretekst, żeby nie zabiegać o popularność tu i teraz.

Zresztą, rodzice chyba nawet odpuścili już sobie ten grant i zajmują się jakimś nowym projektem. Może i jestem najgłupszą osobą w rodzinie, ale znam się na ludzkich zachowaniach. Te podekscytowane szepty, kiedy myślą, że śpimy, telefony w środku nocy, nieustannie włączone komputery i drukarki. To wszystko znak, że pojawił się jakiś nowy projekt, coś wielkiego. Z rodzicami naukowcami tak to już jest, żyją w swoim własnym świecie. Nie robi to na mnie wrażenia. Mam ważniejsze sprawy na głowie. Poza wakacyjną pracą mam jeszcze mnóstwo innych planów. Będę wycinać z gazet zdjęcia modelek do mojej księgi marzeń, oglądać się za chłopakami w centrum handlowym i organizować całonocne spotkania z Claire i resztą ekipy A.

Jest idealny letni dzień, suchy – wilgoć nie zrujnuje mi fryzury. Z zadowoleniem wdycham głęboko świeże powietrze. Ruszamy do miasta. Każdy dobry dzień dla włosów jest na wagę złota. Kilka przecznic od naszego domu Melanie pyta:

– Znowu je miałam w nocy, prawda?

Mówi o swoich lękach nocnych. To trochę jak koszmary senne, tylko że w czasie lęków nic jej się nie śni. Melanie głośno wtedy krzyczy. To taki dziwny stan, z którego nie można jej wybudzić. A rano nie pamięta nic z tego, co się z nią działo. Rodzice mnóstwo na ten temat czytają, ale do tej pory nie wiedzą, jak jej pomóc. Lekarze mówią, że dzieci po prostu z tego wyrastają. To dziwne, że dziecko, które wydaje się nieustannie szczęśliwe, wrzeszczy przez sen.

– Tak, koło północy. Znalazłam cię w kącie salonu i zaniosłam z powrotem do łóżka.

– Dzięki.

Odkąd Melanie miała cztery lata, często znajdowałam ją w kątach różnych pomieszczeń w naszym domu. Właśnie dlatego to zawsze ja przychodzę do Claire na nocowanie, nigdy odwrotnie. Claire jest moją najlepszą przyjaciółką od dnia, kiedy w drugiej klasie niania zapomniała odebrać ją z lekcji tańca i natknęłam się na nią, płaczącą, w spódniczce tutu. Obydwie doskonale wiemy, że jeśli któraś z nas miałaby zostać modelką, to będę nią ja. Claire nie jest zbyt wysoka i ma krzywy nos, który chce sobie skorygować w ramach prezentu na szesnaste urodziny. Poza tym notorycznie zapomina o nałożeniu odżywki na włosy, co jest przecież najważniejszą częścią całego procesu mycia głowy. Mimo to jest najpopularniejszą dziewczyną w naszej klasie, bo jest bajecznie bogata, a jej mama grała w horrorach, zanim poznała jej tatę i stała się szanowaną obywatelką miasta.

Spotykamy się z Claire na rogu Main i Tanglewood, kilka przecznic od biblioteki. Melanie nie dopytuje, dlaczego Claire idzie z nami. Jest osobą, która płynie z nurtem rzeki i dostosowuje się do sytuacji. To kolejny powód, dla którego zastanawiam się, czy rzeczywiście jesteśmy ze sobą spokrewnione. Ja lubię mieć wszystko zaplanowane. Dzięki temu zawsze wiem, w co mam się ubrać.

– Wyglądasz dziś jak milion dolców. Dziesięć na dziesięć – oznajmia Claire, dołączając do nas.

Mam na sobie białą sukienkę na ramiączkach, która ładnie podkreśla moją opaleniznę.

– Dzięki, ty też – mówię, chociaż tak naprawdę dałabym jej jakieś osiem.

Wchodzimy do budynku. Umawiam się z Melanie w holu za godzinę. W podskokach rusza do biblioteki, nawet nie oglądając się za siebie. Siostra, która podskakuje w miejscach publicznych, to straszna żenada. Ruszamy z Claire do sali, w której zaraz ma się rozpocząć spotkanie. W powietrzu unosi się ciężki zapach perfum. Perfumy to jedyny produkt kosmetyczny, którego fenomenu po prostu nie pojmuję. Wymyślono je w czasach, kiedy ludzie się nie kąpali, po to, żeby nie było czuć, jak śmierdzą. Ale teraz wystarczy przecież użyć szamponu o ładnym zapachu. Notuję sobie w pamięci, żeby dawać tę radę moim przyszłym klientkom. Kobieta przy wejściu do sali wręcza nam plakietki i każe wpisać imię, nazwisko, wiek i numer telefonu.

Niewielkie pomieszczenie jest wypełnione po brzegi. Musimy wcisnąć się do ostatniego rzędu. Natychmiast zauważam dziewczyny z ekipy B z naszej szkoły. Siedzą tuż przy scenie. Mogłam się domyślić, że tu będą. Są całkiem ładne, ale cóż, z jakiegoś powodu nie ma ich w naszej elitarnej ekipie A. Na sali jest nawet kilka osób, które mają co najmniej trzydzieści lat. Naprawdę nie wiedzą, że dla nich czas na modeling już dawno minął? Kobieta, która wygląda, jakby właśnie zeszła z okładki „Vogue’a”, wstaje i mówi:

– Bycie modelką? Pięćdziesiąt procent urody, pięćdziesiąt procent dobrego nastawienia, sto procent fantastycznej przygody!

Cała sala klaszcze, a kobieta ciągnie:

– Ale to także ciężka praca. Nie można codziennie imprezować do rana z przyjaciółmi i liczyć na to, że następnego dnia dobry korektor pod oczy załatwi sprawę. Kawę i słodkie napoje można pić tylko przez słomkę. Nikt nie zatrudni modelki z żółtymi zębami.

Dwie przysadziste słuchaczki siedzące koło mnie burczą z niezadowoleniem.

– Nie ma opcji, żebym piła kawę przez jakąś słomkę! – mruczy jedna.

Druga tylko kiwa głową, po czym obydwie wstają i robiąc dużo hałasu, wychodzą tylnymi drzwiami.

I tak nie miałyby szans na karierę.

Kobieta z „Vogue’a” dużo mówi o tym, jak ważne jest podpisanie umowy z dobrą agencją i o wielu innych sprawach, których moi rodzice nie przyjmą do wiadomości, dopóki nie skończę liceum. Tłumaczyłam im już nie raz, że większość supermodelek zaczynała kariery w wieku czternastu, piętnastu lat, ale ponieważ mają hopla na punkcie nauki, nie chcą rozmawiać ze mną o czymkolwiek, co mogłoby zagrozić mojej edukacji. Kobieta rozprawia też o tym, jak powinnyśmy chodzić (stawiać jedną stopę dokładnie przed drugą, jakbyśmy stąpały w wąskim snopie światła), jaką mieć postawę (oczy na wprost, wyciągnięta szyja, wyprostowane plecy) i o czym myśleć, kiedy jesteśmy fotografowane (roztaczaj wokoło aurę spokoju i pewności siebie). A na koniec dodaje:

– Rozejrzyjcie się po sali. Bardzo możliwe, że tylko jednej z was uda się zostać modelką.

Mogłabym przysiąc, że mrugnęła do mnie!

– Pamiętajcie – ciągnie – że jest wiele innych zawodów, które pozwolą wam zarobić mnóstwo pieniędzy, zwiedzać świat i mieć wspaniałych znajomych. – Mówiąc to, uśmiecha się szeroko, ale jest oczywiste, że nie bardzo wierzy w swoje własne słowa. Ja zresztą też nie.

Powoli wychodzimy z sali, stopy równo, głowy wysoko, szerokie uśmiechy, spokój i pewność siebie.

– To o wiele trudniejsze, niż się wydaje – mówi Claire kątem ust. Przytaknęłabym jej, ale nasze głowy mają cały czas pozostawać nieruchome. Kiedy jesteśmy już w holu, o mały włos nie wpadam na mężczyznę niezgrabnie trzymającego w górze wielki plakat z rozrysowanym planem.

– To się na pewno nie uda! – wrzeszczy do telefonu. Plakat wściekle łopocze, burząc mój wewnętrzny spokój.

Ku mojemu przerażeniu Melanie robi właśnie gwiazdę na drugim końcu korytarza. Ta dziewczyna zaprzepaści kiedyś moje szanse na udane życie towarzyskie, jak słowo daję. Otrząsam się, ignoruję wzburzonego faceta, chwytam Melanie za łokieć i wyprowadzam ją na zewnątrz. Claire pędzi za nami. Jest już przyzwyczajona do dziwnego zachowania mojej siostry.

– Nie możesz robić gwiazd w miejscu publicznym – mówię głośnym szeptem. – Czy ty naprawdę nie chcesz mieć żadnych przyjaciół?

– Ale ja mam mnóstwo przyjaciół – odpowiada Melanie z tym swoim szerokim uśmiechem.

Wzdycham ciężko.

– A nie chciałabyś mieć przyjaciół, którzy cenią jakieś inne rozrywki poza rozwiązywaniem równań kwadratowych i rozgrywaniem turniejów scrabble’a?

Melanie otwiera buzię, żeby mi odpowiedzieć, ale właśnie w tym momencie podjeżdża do nas koszmarny, poobijany, brązowy van naszych rodziców. Używają go do przewożenia swojego sprzętu, mimo że błagałam ich sto razy, żeby kupili samochód, do którego nie byłoby mi wstyd wsiadać.

– Wskakujcie, dziewczyny! – woła radośnie tata, wychylając się przez okno i przekrzykując warkot silnika. W tym samochodzie wszystko jest głośne.

Melanie biegnie w jego stronę, ale ja i Claire cofamy się o krok. Być może jesteśmy obserwowane przez dziewczyny z ekipy B, które były na spotkaniu. I chociaż jestem niemal pewna, że moja pozycja w ekipie A jest niezagrożona, wiem też, że są osoby, które degradowano za niewiele gorsze rzeczy. Na przykład Emily Flanders spadła z A aż do C tylko dlatego, że włożyła białe spodnie tuż po Święcie Pracy.

Rozglądam się na boki. Wygląda na to, że teren czysty, ale wolę nie ryzykować.

– Widzimy się w domu – wołam do nich z bezpiecznej odległości.

Mama wychyla się przez okno taty.

– Wsiadaj do auta, Bree. Musimy porozmawiać.

– Nie mogę – oznajmiam. – Mamy z Claire pewne plany. Bardzo ważne plany.

Miałyśmy w planach pójść do domu Claire i poćwiczyć nasz nowy chód. Claire ma olbrzymi dom, idealnie nadający się na wybieg.

Claire odsuwa się ode mnie o krok.

– Spoko, Bree. Odezwę się później.

I zanim zdążę zaprotestować, moja przyjaciółka rusza chodnikiem, byle dalej od vana, który teraz kaszle czarnymi spalinami. Właściwie nie mam jej tego za złe. Sama na jej miejscu zrobiłabym to samo.

Ostatnie nerwowe spojrzenie za siebie, po czym pędzę do samochodu i szybko zatrzaskuję za sobą drzwi. Żeby się zmieścić, muszę przesunąć jeden z wielu kartonów z egzemplarzami książki autorstwa moich rodziców Znaczenie ciemniej materii. Wożą je ze sobą, kiedy wybierają się dokądś na wykłady. Zerkam do tyłu, żeby sprawdzić, dlaczego pudła nie leżą tam gdzie zwykle. Okazuje się, że cały tył jest zawalony mnóstwem plakatów i składanych stolików.

– A to po co? – pyta Melanie, która patrzy w tę samą stronę. Niezmiennie mnie zaskakuje, że ją naprawdę interesuje to, czym zajmują się moi rodzice. Ja mam z nimi niepisaną umowę: ja się nie wtrącam w ich życie, oni nie wtrącają się w moje. I wszyscy są zadowoleni.

Tata staje na światłach i wymienia z mamą porozumiewawcze spojrzenie. Wreszcie odzywa się mama:

– Właśnie o tym chcieliśmy z wami porozmawiać. – Kolejne spojrzenie. Mogłabym przysiąc, że widzę iskierki w oczach taty. Zaczynam się denerwować. – Robimy wyprzedaż garażową. Za dwa dni.

Z ulgą opadam na siedzenie. Moi rodzice ekscytują się z bardzo dziwnych powodów.

– I o co to całe zamieszanie? – pytam. – Przecież robiliśmy takie akcje już nieraz.

– Ta wyprzedaż będzie nieco większa – mówi tata po chwili milczenia, po czym zatrzymuje się przy parku niedaleko naszego domu i wyłącza silnik, który jeszcze przez chwilę dławi się i rzęzi. Aż się wzdrygam.

– Idziemy na karuzelę? – pyta Melanie i podskakuje podekscytowana jak małe dziecko. Wywracam oczami.

– Chodźmy usiąść w altance – proponuje mama, chociaż brzmi to bardziej jak rozkaz. Na szczęście zawsze mogę liczyć na moją mamę, jeśli chodzi o niesiadanie na trawie. Nie znosi robaków. Ja też za nimi nie przepadam, ale dla mnie większym problemem jest brud. Szczególnie, kiedy jestem ubrana na biało.

Melanie wyskakuje z samochodu, a ja niechętnie ruszam za nią. Jakim cudem mój pierwszy dzień wakacji zamienił się w dzień z rodziną? Mama rozkłada na podłodze altanki gruby koc, który niosła pod pachą. Gestem zachęca, żebyśmy usiedli. Potem bierze głęboki oddech i oznajmia:

– Mamy wam z tatą coś ważnego do powiedzenia.

– Wiedziałam! – woła Melanie i zrywa się na równe nogi. – Przeprowadzamy się! Wreszcie!

Niby słyszę słowa, które wypowiada, ale nie dociera do mnie ich znaczenie. Niesamowicie przystojny chłopak z najszerszymi barami, jakie w życiu widziałam, rusza właśnie biegiem po ścieżce wokół altanki. Dostałby ode mnie dziesięć na dziesięć, gdyby nie te spodenki sportowe. Takie krótkie nogawki modne były w zeszłym sezonie.

Tata obejmuje ramieniem Melanie i przytula ją.

– Tak! A najlepsze jest to, że będziemy mieszkać na kempingu. Będziemy zajmować się całym polem namiotowym, przez całe trzy lata, w trakcie których będziemy prowadzić nasze badania. Na pewno wam się tam spodoba. Nauczycie się mnóstwa rzeczy, których nie miałybyście szans się nauczyć, mieszkając na przedmieściach. Będzie wspaniale.

Do mojego umysłu dociera, że mówią coś o kempingu.

– Że co? – Odwracam głowę z powrotem w stronę mojej rodziny. – Czy mi coś umknęło? Jedziemy na wakacje? Bo wiecie, w przyszłym tygodniu zaczynam pracę i…

Melanie siada obok mnie.

– Bree! Nie słyszysz? Przeprowadzamy się! Na kemping! Ale super, co nie? Pamiętasz, jak uwielbiałyśmy jeździć pod namiot, kiedy byłyśmy młodsze? Raz wygrałaś nawet taki puchar i…

Przysięgam, gdyby nie to, że już siedzę, to bym na bank zemdlała.

– ALE ŻE CO?!?! – wrzeszczę, aż dzwoni mi w uszach.JACK

Rozdział drugi

– Masz zamiar siedzieć tutaj całą noc? – woła z dołu Mike stojący pod drzewem. Naprawdę chciałbym choć raz zostać tutaj na noc. Mama nigdy nie pozwala mi nocować w domku na drzewie. Jest przekonana, że zacznę lunatykować i spadnę.

Wokół nas głośno cykają świerszcze, udaję więc, że go nie słyszałem. Koncentruję się na swojej książce. Zostały mi dwie strony opowiadania Raya Bradbury’ego. Jest o dziewczynie, która mieszka w świecie, gdzie praktycznie nigdy nie świeci słońce. Nie widziała go od pięciu lat. A potem, właśnie kiedy słońce ma wzejść, jej prześladowcy zamykają ją w szafie. Muszę się dowiedzieć, czy udało jej się wydostać na czas.

– Jack! – woła znowu Mike. – Przecież cię widzę!

Po raz setny przeklinam brak prywatności. O2 (ojczym numer dwa) odszedł, zanim zdążyliśmy zamontować drzwi w domku na drzewie, więc teraz mam tu tylko wielką dziurę, przez którą każdy może zajrzeć. Umiem się posługiwać różnymi narzędziami, ale nie na tyle, żeby od początku zrobić i zamontować drzwi. O3, myśliciel, nie odróżniał młotka od gwoździa, ale i tak jestem mu wdzięczny za to, że nauczył mnie, jak budzić się w snach, nie wracając jednak w pełni do rzeczywistości. To się nazywa „świadomy sen”. To dzięki niemu potrafię latać. O3 wiedział dobrze, że czasami (a w moim przypadku najczęściej) świat marzeń sennych jest o wiele przyjemniejszy niż ten rzeczywisty.

Jak na razie nie pojawił się żaden O4.

– Jeszcze dziesięć minut – wołam. – Nie denerwuj się!

Wracam do lektury. Dziewczyna przegapiła słońce. Nie wierzę. Jestem wściekły i smutny. Chciałbym umieć pisać takie historie, które wzbudzają silne emocje. Niestety, pisanie nie jest moją mocną stroną. Za to świetnie idzie mi rysowanie statków kosmicznych i zielonych ludzików. Ale nikomu ich nie pokazuję. Gdyby mama wiedziała, że umiem rysować, natychmiast zapisałaby mnie na zajęcia plastyczne, żebym „nabrał pewności siebie” albo „zyskał poczucie własnej wartości”, albo coś jeszcze równie mądrego. Nasłuchałem się tych tekstów przez te wszystkie lata, kiedy chodziła ze mną do szkolnych psychologów.

Zamykam książkę i kładę ją w kącie, tuż obok chipsów Doritos i oranżady w puszce. Mama nie pozwala mi jeść takich rzeczy – lekarz powiedział jej, że powinienem „pilnować wagi”. Ale na szczęście mama nigdy tu nie wchodzi. Ma lęk wysokości, co jest mi bardzo na rękę.

Mam właśnie zamiar otworzyć puszkę z napojem, kiedy słyszę skrzypienie rozklekotanych schodów, po których wspina się Mike. To dziwne, że dalej chce mu się mnie męczyć. Zazwyczaj o tej porze wpada jego dziewczyna Suzy i siedzą we dwoje w jego pokoju, „ucząc się”. Oczywiście, że to właśnie mój brat zadaje się z najładniejszą dziewczyną w szkole, jakżeby mogło być inaczej? Ja pewnie nigdy nie będę się „uczył” z żadną dziewczyną.

Ostatnie skrzypnięcie i Mike jest już w domku.

– Siema. Chciałem cię tylko uprzedzić. Dzwoni właśnie któryś z twoich nauczycieli. Nie wiem, co tam nabroiłeś, ale lepiej wymyśl dobrą wymówkę, zanim wrócisz do domu.

Na dźwięk tych słów siadam gwałtownie wyprostowany, tak, że o mało nie uderzam głową o drewnianą belkę pod sufitem. Nerwowo przeszukuję zakamarki swojego umysłu i zastanawiam się, gdzie mogłem nawalić. Że zwiałem z WF-u? Pewnie, że zwiałem, ale w końcu to były ostatnie zajęcia. Nie byłem jedynym, który zwiał. Że zgarnąłem swoją kartę ocen? Tak. Mój wychowawca wręczył mi ją, a ja wyrzuciłem ją do kosza. Potem przypomniałem sobie reakcję mamy, kiedy zrobiłem tak ostatnim razem, i szybko wróciłem wygrzebać kartkę ze śmietnika. Ray Smitty zdążył już splunąć na nią gumą. A może chodzi o to, że zostawiłem starą kanapkę z tuńczykiem w swojej szafce? Nie, ale wiem, kto to zrobił. Będę miał niezły ubaw, kiedy wrócimy we wrześniu i cała szkoła będzie śmierdzieć. Może ktoś widział, jak rysowałem statek kosmiczny na blacie ławki? Nie, nie sądzę. Zasłaniałem się cały czas zeszytem. Poza tym używałem ołówka, więc to żadna zbrodnia.

W takim razie dlaczego któryś z nauczycieli dzwoni do mnie do domu?

Schodzę po drabinie, omijając ostatni stopień, pośrodku którego biegnie pęknięcie. Jeszcze trochę i złamie się pod moim ciężarem jak nic. Mama jest w kuchni i na mój widok podaje mi słuchawkę. O dziwo, nie wygląda na zdenerwowaną. Na jej twarzy maluje się rozbawienie i zaskoczenie. Ciekawe.

– To twój nauczyciel od geografii – mówi. – Chce cię o coś spytać.

No dobra, skoro dzwoni pan Silver, to znaczy, że jednak chodzi o statek kosmiczny. Ciekawe, jaka kara przewidziana jest za niszczenie szkolnego mienia. Pan Silver już i tak mnie oblał i skazał na szkołę letnią, chyba nic gorszego nie może mi zrobić… Chociaż muszę być wobec niego fair, dał mi mnóstwo okazji do poprawienia ocen. Jestem pewien, że gdybym nie zapomniał o Saturnie w moim modelu Układu Słonecznego, to dałby mi zaliczenie. Szkoda, że lekcja geografii jest od razu po przerwie obiadowej! Po obiedzie jestem zawsze strasznie zmęczony. Stoję bez ruchu, aż w końcu mama wciska mi słuchawkę do ręki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: