Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A na imię jej będzie Aniela - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
9 lutego 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A na imię jej będzie Aniela - ebook

W Lublinie na początku września 1938 roku policja znajduje zwłoki młodej służącej. Przed zamordowaniem zgwałcono ją, zostawiając na ciele dziwną wydzielinę. Równo rok później, kiedy miasto atakują wojska hitlerowskie, w podobny sposób ginie inna kobieta. Niewyjaśniona zbrodnia nie daje spokoju komisarzowi Zygmuntowi Maciejewskiemu. Żeby móc zbadać sprawę, wstępuje w szeregi niemieckiej policji. Polskie podziemie uznaje go za zdrajcę, więc Maciejewski musi działać ze zdwojoną ostrożnością. Zwłaszcza że ostatnie morderstwo nie oznacza końca tej serii... Bombardowania, hitlerowcy, getto i obóz koncentracyjny na rogatkach - to wojenny krajobraz Lublina. Mimo wszystko miasto podskórnie tętni rozrywką i erotyką. Na posterunku pozostaje komisarz Maciejewski. Sprawiedliwości szuka nawet w czasach, w których zbrodnia jest na porządku dziennym. A na imię jej będzie Aniela, trzecia i najmroczniejsza powieść z retrokryminalnego cyklu Marcina Wrońskiego, zaskakuje więc i poraża. Koniec przedwojennego Lublina i zagłada Żydów zostały w niej przejmująco odmalowane i stanowią bardzo ważny element fabuły. W związku z premierą trzeciej części cyklu Marcina Wrońskiego, A na imię jej będzie Aniela, wydawnictwo W.A.B. wznawia pierwszy i drugi kryminał z komisarzem Maciejewskim, Morderstwo pod cenzurą oraz Kino Venus.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-261-3
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Marcin Wroński (ur. 1972) – w latach 90.
związany z trzecim obiegiem literackim,
publikował m.in. w artzinach „Lampa
i Iskra Boża”, „Mała Ulicznica” i „Brytan
OD NOWA”. Zadebiutował zbiorem opowiadań
Udo Pani Nocy (1992), dwa lata później
ukazała się jego pijacko-przygodowa
mikropowieść Obsesyjny motyw babiego
lata. Tworzył też piosenki i skecze
dla prowadzonego przez siebie kabaretu
„Osoby o Nieustalonej Tożsamości”, był
dziennikarzem radiowym i nauczycielem,
pisał książki dla dzieci. W 2007 roku
opublikował pierwszy kryminał o komisarzu
Maciejewskim,Morderstwo pod cenzurą,
a rok później kolejny, Kino Venus, oba
nominowane do prestiżowych nagród
i omawiane przez wielu krytyków. Ostatnio
wydał thriller Officium Secretum. Pies
Pański (W.A.B. 2010); pracuje nad
czwartym tomem z serii o Maciejewskim
oraz sztuką teatralną o Józefie Czechowiczu.

W związku z premierą powieści A na imię
jej będzie Aniela Wydawnictwo W.A.B.
wznowiło Morderstwo pod cenzurą oraz
Kino Venus (z płytą Kryminalny Lublin).

Strona autorska: www.marcinwronski.art.plProlog

To ostatnia niedzie… To ostatnia niedzie… To ostatnia niedzie… – śpiewał w kółko Mieczysław Fogg, choć niezdarta poprzedniego wieczoru kartka z kalendarza pokazywała co innego: czwartek 8 września 1938 roku, imieniny Adama, Adriana i Adrianny, Marii, Serafiny oraz Teofila.

Przodownika Prokopczuka korciło, by zerknąć na nazwę wydawcy, jednak nie śmiał dotknąć kartki, na której dostrzegł krwawy, rozmazany ślad palca. Imiona zawsze go ciekawiły, niestety większość kalendarzy, jak choćby ten kupiony przez jego żonę, na każdy dzień serwowała ledwie trzech świętych. Tutaj uhonorowano aż sześciu.

A jeszcze przed kwadransem zapowiadało się na całkiem banalną interwencję!

– To jest nie do wytrzymania, panie, nie do wytrzymania! – Wykrzykiwał pulchny staruszek w powycieranej bonżurce, który sprowadził do kamienicy przy Zielnej policjantów z IV Komisariatu. – Ja mam, panie, słabe serce, żona zupełnie zszargane nerwy, a ta latawica, panie, całą noc gra na gramofonie! Można pukać w ścianę, stukać, panie, szczotką, a ta nic sobie nie robi. Niech władza ją nauczy, bo to nie można tak, nie! – Staruszek zaniósł się chrapliwym kaszlem i splunął w chusteczkę. Grubym paluchem popukał w futrynę, z której zaczynała schodzić beżowa farba.

Prokopczuk odwrócił się i powiódł groźnym wzrokiem po obojętnej twarzy dozorcy oraz młodego posterunkowego Orczaka, który co chwila przymykał czerwone z niewyspania oczy. A potem zapukał dwa razy i nacisnął na klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem, Fogg zaśpiewał głośniej, zaś Prokopczukowi od razu wpadł w oczy ów zakrwawiony kalendarz wiszący na otwartych drzwiach kuchni.

– Proszę nie wchodzić! – Rozkazał obu mężczyznom pchającym się do mieszkania. – Orczak, przypilnujcie!

„Tę latawicę” znalazł na sofie w salonie. Półleżała z biodrami wysuniętymi do przodu i zadartą spódnicą przykrywającą nieco strzępy bluzki. Szkliste oczy martwej dziewczyny patrzyły na gramofon. Różowe majtki i jedna z pończoch walały się na podłodze.

– To ostatnia niedzie… To ostatnia niedzie… – nadal upierał się Fogg. Fogg Mieczysław, sławny jednak nie z miecza, a ze swych tang. Jako świadek morderstwa nieprzydatny.

Przodownik Prokopczuk, upewniwszy się, że pasek pod brodą leży dość urzędowo, wyszedł na korytarz. Posterunkowy odkleił się od ściany i poprawił czapkę. Dozorcy już nie było, tylko parę stopni niżej sąsiad sapał nerwowo, co chwila teatralnie zatykając sobie uszy.

– Orczak, mamy zabójstwo. Wrócicie na komisariat i zawiadomicie natychmiast Wydział Śledczy – polecił Prokopczuk.

– Panie władzo – jęknął staruszek w bonżurce – ja rozumiem, morderstwo nie fatałaszka, ale nie można by wyłączyć tego przeklętego gramofonu?

*

Aniela Biernacka, lat dwadzieścia dwa, służąca – wskazał denatkę wywiadowca Tadeusz Zielny. Rękaw jego dwurzędowej marynarki podjechał nieco do góry, eksponując złotą spinkę i mankiet już niekoniecznie śnieżnobiałej koszuli.

– Na dywanie coś było? – zapytał komisarz Zygmunt Maciejewski, przyglądając się czerwono-zielonemu motywowi na brzegach tkaniny. Co drugi kwiat miał rozchylony kielich, pozostałe, dopiero wzbierające w pąki, przypominały fallusy jakichś nieziemskich istot wycelowane między nogi dziewczyny.

– Nie, nawet błota. Wyczyścił porządnie buty, zanim przyszedł na schadzkę.

Maciejewski przyklęknął o wyciągnięcie ręki od zabitej. Jej oczy patrzyły teraz gdzieś ponad zdefasonowanym kapeluszem policjanta, a ślady po palcach dusiciela ułożyły się w jedną linię z sińcem na twarzy.

Zyga uświadomił sobie, że tak samo musiał klęczeć przy niej morderca, i to nie tak dawno, ledwie kilka godzin wcześniej. Krew zastygła na włosach łonowych dziewczyny, niespotykanie jasnych, niemal ciemny blond, a stężałe męskie nasienie brudziło obicie kanapy.

– To ostatnia niedzie… To ostatnia niedzie… – wciąż szydził gramofon.

– Odcisków też nie zostawił – dodał wywiadowca, przygłuszając płytę.

– A to? – Maciejewski wskazał czerwonawe smugi nad biustem ofiary.

– Mnie to wygląda na ślady po zakrwawionych rękawiczkach, panie kierowniku – podrapał się w głowę tajniak. – Ale dziwne, jakby z płótna, z cienkiej wełny.

– Kto na początku września nosi wełniane rękawiczki?! – Komisarz wstał i podszedł do gramofonu. – Nie dosłuchała płyty… Sąsiedzi powiedzieli, o której się zacięła?

– Nie – odparł zwalisty wywiadowca Witold Fałniewicz, stając w drzwiach. – W kuchni poza tym odciskiem na kalendarzu czysto, panie kierowniku. Kolacja na dwie osoby, wino. Ja bym obstawiał, że tam zaatakował, a potem przywlókł tutaj.

– I nikt, cholera, nie wie, o której godzinie?! – Zyga z sapnięciem dźwignął się na nogi. Czasy, kiedy boksował w wadze półciężkiej, należały już do historii. – Sąsiedzi wściekli, że hałasy po nocy, ale żeby spojrzeć na zegarek, to już nie ma nikogo? Fałniewicz, Zielny, idźcie i przyciśnijcie jeszcze raz tych przez ścianę. Fałniewicz faceta, a ty starą. Ja zaczekam na sędziego śledczego.

– Interesujące zajęcie – uśmiechnął się krzywo Zielny, odruchowo przygładzając włosy.

– Tak, warto było zostać komisarzem. Do roboty – burknął Maciejewski. Po chwili został sam na sam z trupem. I Mieczysławem Foggiem, co raz urywającym piosenkę w pół frazy.

Zyga zapisał słowa, na których zapewne już po morderstwie zacięła się płyta, i wyszarpnął z gniazdka wtyczkę gramofonu. Płyta, szybko zwalniająca obroty, wydała jeszcze jękliwy dźwięk, nieprzypominający ludzkiego głosu. Komisarz dla pewności zmierzył odległość, na której zatrzymała się igła; wyszło dokładnie siedem i pół centymetra od środka. Nie słyszał co prawda, aby kiedyś w sądzie wykorzystano podobny dowód, jeśli jednak do tego dojdzie, piosenkarz powinien być mu wdzięczny za tak oryginalną reklamę.

Brak odcisków palców nieszczególnie martwił Maciejewskiego; takie przestępstwa popełniają najczęściej znajomi, a tych bez wątpienia wskażą zawiadomieni telegraficznie pracodawcy dziewczyny, kiedy wrócą z Warszawy. Najwcześniej wieczornym pociągiem, uzupełnił komisarz. Do tego czasu powinien mieć już nawet raport z sekcji zwłok.

Jeszcze raz przeszedł się po pokoju, rzucił okiem na tytuły książek w oszklonej biblioteczce, z których tylko Program światowej polityki żydowskiej księdza Trzeciaka oraz Myśli nowoczesnego Polaka Dmowskiego sprawiały wrażenie przeglądanych. Na stojącym w rogu stoliku do kart leżały nierozcięte numery „Głosu Lubelskiego” z ostatniego tygodnia.

– Prawy obywatel – mruknął z przekąsem Zyga, mając wrażenie, jakby poznał już osobiście właściciela mieszkania. Sięgnął po ostatni numer gazety i rozsiadł się w fotelu.

Czerwone piekło w Hiszpanji

Wojska gen. Franco kontynuują zwycięski marsz w stronę Morza Śródziemnego, opanowując większe miasta. Wraz z postępami ofensywy wychodzą na jaw kolejne okrutne zbrodnie popełniane przez komunistów, głównie na duchownych. „Hiszpanja znacznie prześcignęła Sowiety w walce z Kościołem” – z satysfakcją donosił do Moskwy przywódca Partji Komunistycznej Hiszpanji, José Diaz. Tysiące zamęczonych na śmierć księży, dziesiątki tysięcy sprofanowanych kościołów Polaków również nie mogą pozostawić obojętnymi.

Chlubimy się piękną kartą, jaką w naszej historji była bohaterska obrona Częstochowy. Hiszpańska Częstochowa, sanktuarjum Matki Bożej z la Cabeza, przez długie miesiące w nierównej walce odpierało ataki bolszewickich hord. Te w zeszłym roku, dokładnie 1 maja, przypuściły wściekły szturm, w wyniku którego poległ dowódca obrońców, kpt. Cortes. Do kościoła, gdzie szukały ochrony i pociechy duchowej liczne kobiety, wdarły się oddziały tzw. rządowe, po czym nastąpiły przerażające gwałty, mordy i akty grabieży.

My w Polsce dobrze pamiętamy podobne okrucieństwa z wojny z Sowietami w 1920 roku. Dlatego nie po raz pierwszy przychodzi nam pytać o przyczyny, dla których nasze państwo zachowuje neutralność, zamiast wzorem Niemiec i Włoch wesprzeć tych, którzy tak jak my przed 18 laty, bronią Europy przed bolszewizmem. Warto je zadać tem bardziej, że jak się dowiadujemy, wśród oprawców kobiet w la Cabeza znaleźli się polscy komuniści z Brygad…

– A pan co?! – Zanim Maciejewski doczytał artykuł, do pokoju wpadł lekarz sądowy, doktor Krępiel. – Ja musiałem zostawić pacjentów, a pan komisarz gazetkę sobie czyta?

– Donieś pan, władze się ucieszą. – Zyga odłożył „Głos” na stolik. – A na razie rób pan swoje.

*

– I ja to panom mówię, ten wasz Maciejewski wywróci się na tym jak nic! – stwierdził autorytatywnie Prokopczuk.

„Gospoda Chrześcijańska” była prawie pusta, jak to zwykle między obiadem a piwkiem po robocie. Oprócz mundurowego przodownika i dwóch tajniaków z Wydziału Śledczego na sali przez chwilę siedział tylko jakiś drobny urzędnik magistracki, który wyniósł się, pochłonąwszy bułkę i herbatę.

– Wywróci – powtórzył Prokopczuk, łyknąwszy piwa. – Ja do zeszłego roku służyłem we Lwowie i napatrzyłem się na takie rzeczy…

– Ta, to sie wi – wszedł mu w zdanie Zielny. – U was we Lwowi…

– Tyle pan wiesz o Lwowie, co z radio… – obruszył się przodownik.

– No nie! – wybuchnął śmiechem Fałniewicz. – Oglądał też filmy ze Szczepciem i Tońciem.

– W polskiej policji jest tylko dwóch ludzi, którzy daliby sobie radę z taką sprawą – mundurowy powiedział to chyba już po raz trzeci – Przygoda z Warszawy i Popielski od nas ze Lwowa.

– Przygoda? – Zielny zdmuchnął pianę znad krawędzi kufla. – Przygoda mało kierownika w dupę nie pocałował w trzydziestym pierwszym. Tak, panie Prokopczuk, w dupę! Znasz pan sprawę gangu alfonsów?

– A co tam alfonsi! Panie, panie, jeszcze bombę! – Przodownik dopił swoje piwo i skinął na kelnera. – Toż to regularny zboczeniec!

– Przygoda? – nie zrozumiał Fałniewicz.

– Gdzie tam! – obruszył się Prokopczuk. – Zabójca Biernackiej. Popielski…

– Popielski podobno coś nie tego z głową. – Zielny pokręcił palcem przy skroni. – Słyszałem, że epileptyk czy coś.

– Gówno prawda! – Prokopczuk zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. – A to jest sprawa jak raz dla Popielskiego!

– Nie drzyj się pan na całą knajpę – syknął Fałniewicz.

Przodownik zerknął za siebie, ale wzruszył tylko ramionami. Siedzieli w kącie sali, a kelner dopiero ruszał spod kontuaru.

– A z czego pan wnioskuje, że zboczeniec? – zapytał Zielny, poprawiając krawat.

– Ano z tego… Żebyś pan tak za pogrzebem szedł jak z tym piwem – burknął Prokopczuk do kelnera i zaraz umoczył wąsy w gęstej pianie. – Aaa, dobre, chociaż lubelskie. No to tak, primo, z mieszkania nic nie zginęło. Secundo, ofiara była w tym domu za tłuka, służącą znaczy, a kto morduje służącą w domu jej państwa? Tylko jakiś… eee… – Chwilę szukał w pamięci słowa. – …Perwersant! Tertio, gramofon jojczył całą noc, inaczej kartka z kalendarza byłaby zdarta. No i… – Przodownik chciał inteligentnie powiedzieć „po czwarte”, niestety, zabrakło mu łaciny.

– No i? – zaśmiał się Zielny. – Co ma do tego kartka z kalendarza?

Prokopczuk zdusił niedopałek w popielnicy z grubego matowego szkła. Faktycznie, może i nic. Kartka jak to kartka, ale on chyba by nie usnął, nie zdarłszy jej i nie podzieliwszy się ze ślubną ot choćby taką refleksją: „Czy to nie jutro wypadają imieniny Bolcia Jagielaka? No tego, co pracował w rozlewni u Smirnowa!”.

– Chodzi panu, że skoro służąca nie zdarła kartki, to musiała umrzeć wieczorem? – wyratował go Fałniewicz i przodownik spojrzał na tajniaka z niekłamaną wdzięcznością.

– Ale co z tego, że wieczorem? – prychnął Zielny, zaś Prokopczuk popatrzył z odrazą na jego wyglansowaną fryzurę.

– Bo czwarta rzecz jest taka: ta dziewczyna nazywała się przecież Aniela.

– Aniela?! – Teraz obaj wywiadowcy wyraźnie nie nadążali za rozumowaniem przodownika.

Ten uśmiechnął się z wyższością i dłuższą chwilę powolnymi łykami opróżniał kufel.

– Imieniny Anieli wypadają właśnie dziś – oznajmił wreszcie. – Dziś, dziewiątego. Anieli, Piotra, Augustyna, Jacka, Franciszka i tego no… jak mu tam… Gorgoniusza!

– Gorgoniusza… – Zielny z politowaniem pokiwał głową. Jednak Fałniewicz potraktował sprawę poważnie, bo wyciągnął notes i króciutki ołówek.

– Pozwoli pan, że sporządzę notatkę.

– Sporządzaj pan sobie, co mi tam! – Prokopczuk dopił piwo i z rozmachem odstawił kufel. – Mówię panom, Maciejewski nie da rady. Tu mi kaktus wyrośnie!

*

Inżynier Franciszek Stanowicz, ledwie wysiadł z pociągu, nic nie robił, tylko współpracował. Według Zygi, jakby był urodzonym legalistą… lub miał coś do ukrycia. Zanim wieczorem zjawił się w gabinecie komisarza na Staszica, śledczy zebrał już o nim sporo informacji od swoich wywiadowców: fachowiec, społecznik, zwolennik umiarkowanej prawicy, same laurki!

Maciejewski nie wezwał maszynistki, mimo to zaczął od policyjnego rytuału: imię, nazwisko, imię ojca, wyznanie, urodzony. Ceremoniał pozornie zbędny, bo w końcu wiedział, z kim rozmawiał, jednak rytuał ów miał podobne zalety, jak spowiedź powszechna dla proboszcza: sączył lęk i poczucie winy, chyba że śledczy trafił na prawdziwie zatwardziałego grzesznika.

Stanowicz jednak nie wydawał się przestraszony, jedynie przybity.

– A co pan wie o jej znajomych? – zapytał w końcu Zyga.

– O znajomych? Ona była taką spokojną dziewczyną! Nie miała znajomych. Nie t a k i c h znajomych.

– Pan jest pewien? W końcu młoda, niebrzydka… – Maciejewski demonstracyjnie przejrzał zdjęcia z miejsca zbrodni.

– Panie komisarzu, my nie mamy dzieci – powiedział po chwili milczenia Stanowicz. – Wzięliśmy ją na służbę przeszło dziesięć lat temu, jeszcze jako podlotka. Anielcia była dla nas trochę jak własna córka. Znam ją – stwierdził z naciskiem.

– Znał pan – poprawił go Zyga.

Widział wielu takich społeczników korzystających na kryzysie, a wcześniej na sierotach wojennych. „Że niby źle jej płacę? Cóż z tego, skoro żywię i ubieram jak rodzoną?!”. Poza tym ileż takich „córek” zostawało kochankami panów, sposobionymi do tej roli od trzynastego, czternastego roku życia! Ze Stanowiczem komisarz miał tylko taki problem, że naprawdę dobrze patrzyło mu z oczu, i Maciejewski na razie nie chciał ryzykować skutków zbyt mocnego przyciśnięcia inżyniera.

– Gdy ją zobaczyłem tam, w kostnicy… – Stanowicz głośno przełknął ślinę. – Ja sobie tego nie potrafię wybaczyć.

– Że została sama w państwa mieszkaniu?

– To też – odparł pospiesznie Stanowicz – ale zostawała sama już wcześniej. I nigdy nikogo nie sprowadzała, bo powtarzam panu, była nieśmiała, taka zamknięta w sobie i nie miała żadnych znajomych. Tak, nikogo oprócz nas! – wykrzyknął histerycznie. – Nie powinienem był jej zostawiać właśnie teraz.

– Więc ma pan jakieś podejrzenia? – spytał oficjalnym tonem Maciejewski.

Inżynier rozluźnił krawat i odetchnął głęboko.

– To mogło być wymierzone we mnie – szepnął, nachylając się nad biurkiem. – Zemsta…

– Może pan sprecyzować? – Zyga powiedział to całkiem spokojnie, choć w głowie zaczęła mu wyć syrena, głośniejsza niż ta podczas niedawnego próbnego alarmu gazowego. Sprawa Biernackiej ze zwyczajnie obrzydliwej stawała się niebezpieczna. Zupełnie jak morderstwo Bindera w trzydziestym.

„To nie jest krew”, powiedział przecież doktor, kiedy już przestał się denerwować z powodu nieoczekiwanego wezwania i obejrzał plamy biegnące od obojczyków przez piersi dziewczyny. „Jakiś śluz, może ropa”, dodał, wąchając próbkę. Wtedy, przed ośmiu laty, też zaczęło się od zagadkowych śladów na ciele denata. Notabene był nim ówczesny redaktor naczelny ulubionej gazety Stanowicza…

– Amnestia sprzed tygodnia – westchnął inżynier, potwierdzając najgorsze polityczne podejrzenia Maciejewskiego. – Anielcia to kuzynka Bolesława Biernackiego. Podobno już wyszedł z Rawicza.

– Biernackiego, tego komunisty?

– Tak, panie komisarzu. Mówiłem panu, wzięliśmy Anielcię, bo sierota, a dalsza rodzina biedna i zupełnie niezaradna. Ale to porządni ludzie, bardzo religijni. Poza Bolkiem. Może pan sprawdzić, mieszkają na Rurach Jezuickich.

– Sprawdzimy – zgodził się Maciejewski, wiedząc, że akurat to nie będzie wymagało użycia żadnych sił policyjnych. Sam mieszkał na Rurach, więc wystarczy podpuścić sąsiadkę, starą Kapranową, a ta lepiej i szybciej niż wszyscy lubelscy tajniacy razem wzięci zgromadzi plotki o Biernackich do siódmego pokolenia wstecz. – Zastanawia mnie tylko, że pan inżynier mówi o nim „Bolek”.

– Bo Anielcia tak mówiła. – Stanowicz wyjął chusteczkę i przetarł nią czoło. – To zawsze była taka dobra, serdeczna istota! Kiedy jej kuzyn wrócił, nie pamiętam, chyba z Sowietów, i napisał list, że jest w Łodzi, to sami daliśmy Anielci na bilet. Rodzina to rodzina. Jednak kiedy przyjechała z powrotem i zaczęła opowiadać, co on robi, to… – Inżynier zająknął się. – To pan komisarz rozumie najlepiej, że musieliśmy o tym zameldować. Anielcia popłakała się, ale też rozumiała, że tak trzeba. Że to chodzi o Polskę, a Polska jest przed rodziną.

Zyga aż zaniemówił. Jako śledczy znał to miasto lepiej, niż znały je prostytutki czy alfonsi. Codziennie stykał się z nieszkodliwymi wariatami i groźnymi idiotami, prawicą i lewicą, a nie dalej niż w zeszłym tygodniu kleryk z lubelskiego seminarium zeznawał z przekonaniem, że pewna kurwa, agentka żydokomuny, celowo zaraziła go tryprem w imię walki z Kościołem katolickim („One tak robią. Pan komisarz nie czytał w »Rycerzu Niepokalanej«?”). Jednak faceta, który na serio mówił o Polsce w ten sposób co Stanowicz, nie spotkał od dwudziestego szóstego.

– I sądzi pan, że to mogła być zemsta?

– Tak – potwierdził z przekonaniem inżynier. – To jest możliwe.

– A zatem reasumując – Zyga zerknął do swoich notatek – panna Aniela Biernacka, zamieszkała u państwa, była osobą spokojną, religijną, niezawierającą przypadkowych znajomości. Zaś swoją cnotę pragnęła oddać jedynie przyszłemu, nieznanemu jej jeszcze mężowi – dodał, nie mogąc się powstrzymać od cynizmu. Cała ta historia, jak na jego wytrzymałość, była o wiele za słodka.

Inżynier Stanowicz jednak potaknął.

– Nie miała żadnych wrogów – kontynuował Maciejewski – poza, być może, swoim kuzynem Bolesławem Biernackim, przeciwko któremu zeznawała na policji w sprawie politycznej. Zabójstwo miało miejsce, podczas gdy oboje państwo byli w Warszawie, zaś mieszkanie, nie po raz pierwszy i z pełnym zaufaniem, powierzyli opiece panny Biernackiej. Czy coś jeszcze?

– Nie – pokręcił głową inżynier. – Choć może jedno: ten oficer z Urzędu Śledczego, który wtedy spisał nasze zeznania, zapewniał nas o dyskrecji.

– Pamięta pan może, który to był oficer?

– Taki niewysoki mężczyzna, w okularach. Bardzo oddany służbie. Tomaszewicz? Tomasiński?

– Niewysoki i bardzo oddany służbie? – wycedził Zyga przez zęby. – To może podkomisarz Tomaszczyk?

– Tak, tak właśnie! – wykrzyknął z ożywieniem Stano-wicz. – Na pewno Tomaszczyk!

Maciejewski nie zadał w końcu inżynierowi pytania, które ciągle krążyło mu po głowie: czy czasem inżynier nie przeniósł na młodą służącą uczuć innych niż niespełnione ojcowskie. Uznał, że jeszcze zdąży. Żegnając Stanowicza, myślał o notatce Fałniewicza, zakończonej jakże humorystycznie:

Ponadto wg przod. Prokopczuka, jeśli p. Kierownik rozwiąże tę sprawę, to „tu mu kaktus wyrośnie”, czego wraz ze st. przod. Zielnym, nie możemy się doczekać.

Zyga był na siebie zły, że posłał swoich tajniaków na piwo z tym nowym nabytkiem lubelskiej policji. Sam doskonale rozumiał, że zakrawało to na paranoję z czasów, gdy przez krótki, acz bolesny okres, był kierownikiem komisariatu, ale co poradzić, już całkiem nie ufał mundurowym. Zaś do Komisariatu IV, który powstał kosztem nowych etatów dla jego wydziału, żywił szczególną urazę.

Tomaszczyk, świnia i nałogowy szpicel, byłby oczywiście szczęśliwy, mogąc dopiero co amnestiowanemu Biernackiemu przyszyć sprawę kryminalną. Pewnie, Biernacki mógł komuś zlecić mokrą robotę, mógł posłać z listem do kuzynki pospolitego bandziora, jednak taki nie zadowoliłby się cnotą dziewczyny, ale wyczyściłby mieszkanie jej państwa, więc zupełnie nie pasował. Zaś polityczni, gdy zabijają osobiście, robią to zupełnie inaczej. Kula w głowę, kosa pod żebro, nawet bomba podrzucona do mieszkania…

Komisarz wyjął z górnej szuflady biurka pustą teczkę i wielkimi kulfonami napisał: „Aniela z 9 września”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: