Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na marginesie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lipca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na marginesie - ebook

Zbiór miniesejów pisanych od końca lat dziewięćdziesiątych dla periodyków „Wiedza i Życie” oraz „Teleinfo”. W wydaniu zwartym nabierają dodatkowej mocy i pokazują szerokie horyzonty intelektualne ich autora, jednego z pionierów polskiej informatyki.

Kategoria: Felietony
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63804-19-0
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Szanowny Panie Profesorze,

Przede wszystkim gratulujemy szczęścia. Bo w naszej branży szczęśliwcami byli ci, którzy wchodzili w najbardziej twórczy wiek, gdy na początku lat sześćdziesiątych powstawała nowoczesna informatyka. Należy Pan do pokolenia pionierów, poznających nieznany wcześniej ląd i nadających nazwy nowym odkryciom. Pańskie książki nie tylko uczyły podstawowych pojęć, ale też kształtowały poprawny język infor matyczny, którego powin­niśmy dziś używać.

Po drugie – gratulujemy wytrwałości, dalekowzroczności i wyobraźni. Bo ten nieznany ląd początkowo był pełen pułapek, a jego badanie było dużo bardziej ryzykowne, niż zajmowanie się astronomią, co to już od starożytnych czasów... Wiedzy informatycznej nie wynosiło się ze stu diów, trzeba ją było mozolnie zdobywać samemu. Dziś, gdy w osiedlowej księgarni ­książki informatyczne zajmują kilka regałów, trudno sobie wyobrazić, jakim przełomem była Biblioteka Inżynierii Oprogramowania, której Pan był duchem sprawczym.

Po trzecie – gratulujemy stanowczości i odwagi, gdy w PRL-u trzeba było chronić informatykę przed pseudonaukowymi hochsztaplerami, gdy trzeba było bronić autonomii uniwersyteckiej i naukowej przed zakusami władzy, a także pomagać represjonowanym pracownikom i internowanymi studentom. Stanowczości i odwagi trzeba też było, żeby w krótkim okresie „karnawału Solidarności” założyć Polskie Towarzystwo Informatyczne, które w trudnych czasach potrafiło zachować niezależność od PRL-owskich władz.

Po czwarte – gratulujemy przenikliwości, erudycji i poczucia humoru – dzięki nim Pańskie wykłady akademickie były tak interesujące, a publiczne wypowiedzi i artykuły prowokujące.

Dziś informatyków jest o rzędy wielkości więcej, niż 50 lat temu, gdy Pan rozpoczynał swoją przygodę z informatyką. Na każdej uczelni kształci się informatyków, lekcje informatyki są w szkołach podstawowych, jest nawet minister od informatyki. A Pańska publicystyka tak jak kiedyś zaciekawia, inspiruje i prowokuje.

Informatyków jest wielu, ale WMT był i jest tylko jeden!

Dziękujemy!

Członkowie Oddziału Mazowieckiego

Polskiego Towarzystwa Informatycznego.O Autorze i Jego felietonach, czyli dlaczego należy niniejszą książkę kupić

Kiedy w lipcu 1979 roku zdałem pomyślnie egzamin wstępny w Instytucie Informatyki Uniwersytetu Jagiellońskiego i pytałem moich starszych kolegów z samorządu studenckiego o podręczniki, w które powinienem się zaopatrzyć (a właściwie – w tamtych czasach: „zdobyć”), usłyszałem: „Przede wszystkim musisz mieć »Turskiego«”. Chodziło, oczywiście, o słynny podręcznik profesora Władysława Marka Turskiego „Propedeutyka informatyki”, na którym „wychowały się” tysiące absolwentów kierunku informatyka. Celowo nie dodałem na końcu poprzedniego zdania „w naszym kraju”, gdyż książka ta, będąca w Polsce od 1975 roku (tj. od roku jej wydania) czymś w rodzaju „biblii informatyka”, została po kilku latach przetłumaczona na język angielski i wydana przez prestiżowe międzynarodowe wydawnictwo naukowe Elsevier Science pod tytułem „Informatics – a propaedeutic view”, stając się jednym z najlepszych podstawowych podręczników wprowadzających do informatyki dla studentów na całym świecie.

Czytelnik pozwoli, że do przedstawienia dorobku naukowego, zawodowego i artystycznego (tak, tak) Profesora jeszcze wrócę… Teraz chciałbym napisać słów kilka o Jego dorobku piśmienniczym, bo z takim mamy do czynienia w przypadku niniejszej książki. Otóż od połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku aż do niedawna profesor W.M. Turski pisał felietony do jednego z najstarszych czasopism popularnonaukowych – „Wiedza i Życie” (wydawanego od 1910 roku) jako X. Rut, a także do znanego tygodnika informatycznego – „TeleInfo”. I właśnie ze względu na ten fakt (poza chęcią odwdzięczenia się Profesorowi za wprowadzenie mnie do obszaru informatyki za pomocą wyżej wspomnianej książki) ośmieliłem się napisać ten wstęp. Po prostu felieton jest moim ulubionym gatunkiem literacko-publicystycznym, a na ukazanie się kolejnego felietonu Profesora zawsze czekałem z niecierpliwością.

Felieton jest, jak powszechnie wiadomo (ale na wszelki wypadek przypomnę), krótką wypowiedzią wyrażającą w lekkiej formie osobiste poglądy autora. Moim zdaniem (nie jestem literaturoznawcą, ale informatykiem i dlatego użyję takiej ostrożnej formy) dobry felieton:

- powinien czytelnika czegoś nauczyć (rola edukacyjna),
- wywoływać (najlepiej: silne) emocje u czytelnika („Co on wypisuje za bzdury?” albo „Całkowicie zgadzam się. Święta prawda!”),
- (pomimo poprzedniego punktu: tam było o emocjach, teraz – o rozumie) pozostawić czytelnika w stanie „rozdwojenia intelektualnego” („No, może nie całkiem bzdury, może on ma trochę racji…” albo „W zasadzie święta prawda, ale właściwie to nie do końca zgodziłbym się z tą tezą…”).

A dobry felietonista to – znowu moim zdaniem – taki, który pisze dobre felietony (definicja – jak wyżej) oraz dodatkowo:

- jest osobą „wyrazistą” (i jeszcze lepiej: nieco złośliwą),
- ale z drugiej strony: nie jest ortodoksem (a ortodoksem jest wtedy, gdy „W każdej sprawie się z nim zgadzam” albo „W żadnej sprawie się z nim nie zgadzam”).

Właśnie z wyżej wymienionych powodów profesor W.M. Turski jest moim ulubionym felietonistą, obok takich Jego „kolegów po piórze”, jak przykładowo: Stefan Kisielewski (Kisiel), Jerzy Pilch, Maciej Rybiński czy też Ludwik Stomma (kolejność alfabetyczna – tak na wszelki wypadek). W moim przypadku lektura felietonów wymienionych publicystów łączy przyjemne z pożytecznym. (A przepraszam, zapomniałem o Janie Kaczmarku i Wojciechu Młynarskim, ale oni należą do innej kategorii – „felietonistów śpiewających”.)

A teraz – o czym profesor W.M. Turski pisał w swoich felietonach. Przede wszystkim, Profesor wcale nie ograniczał się do problemów informatyki (chociaż o niej oczywiście też pisał). Czytelnikowi felietonów ich Autor jawi się jako humanista zatroskany o zagrożony w dzisiejszych czasach świat wartości oraz osoba, której również „leżą na wątrobie” sprawy naszego kraju. Jeśli chodzi o zagadnienia uniwersalne, mamy zatem w niniejszym zbiorze przykładowo felietony: o krzywdzie, jaką można zrobić drugiemu człowiekowi, wtłaczając go w stereotyp („Winietka brazylijska”), o wszechogarniającym bełkocie w mediach i propagowaniu w tychże niezweryfikowanych naukowo, bezsensownych pseudo-teorii („Pan Szczęsny krytykuje prasę popularnonaukową”), o tzw. prawie naturalnym („Czy na pewno o to chodzi?”), o tym, że naukowcy, jeśli wypowiadają się na tematy spoza ich dyscypliny, to najczęściej plotą bzdury („O sztuce mówienia »nie wiem«”), o hipokryzji białych ekologów, broniących środowiska naturalnego przed „kolorowymi” tubylcami („Dymy nad Kalimantem”), o (bez)sensowności walki z używkami i nadużywaniu statystyki do tego celu („W celach leczniczych”). Jak widać, tematyka i szeroka, i – co ważniejsze – interesująca. W zakresie „zagadnień krajowych” Profesor również porusza tematy, które zwykle podnoszą temperaturę spotkań rodzinnych i towarzyskich. A zatem znajdziemy tutaj przykładowo felietony: o subkulturze kibolskiej („Palant”), o mamieniu młodych ludzi perspektywą zdobycia wyższego wykształcenie przez pewne uczelnie, które nie mają niczego wartościowego do zaoferowania („Czym skorupka”), o obowiązkowej matematyce na egzaminie maturalnym („Ucz się, chłopcze, matematyki”), o absurdach tzw. medycyny pracy („Ze starego słownika”), o żądaniu przez różne instytucje administracji państwowej wielokrotnego podawania przez obywateli mnóstwa szczegółowych danych („Czytelny podpis”), o absurdach polskiego wymiaru sprawiedliwości („Z góry czy od dołu”)… Naprawdę, radzę przeczytać te i inne „krajowe” felietony – będzie jak znalazł, żeby sprowokować ciocię Euzebię na obiadku rodzinnym. Oczywiście jako informatyk Profesor napisał również sporo felietonów o informatyce i jej roli w naszym życiu. Ale żeby przystąpić do ich lektury, nie trzeba mieć doktoratu z informatyki (ani nawet magisterium). W dzisiejszych czasach prawie każdy ma codziennie kontakt w domu oraz/lub w pracy z systemami informatycznymi, z ich nabywaniem, z ich wdrażaniem itd. Dlatego przeczytanie tych felietonów będzie interesujące też dla nieinformatyków, którzy w dodatku dowiedzą się czegoś nowego o problemach związanych z informatyzacją. A poza tym edukacyjnym walorem Czytelnik niejednokrotnie zostanie rozbawiony do łez, gdyż ich Autor jest człowiekiem o pierwszorzędnym poczuciu humoru.

Na koniec wróćmy – zgodnie z obietnicą – do osoby samego Autora. Profesor W.M. Turski to człowiek renesansowy, co jest (niestety) absolutną rzadkością w dzisiejszych czasach. Przede wszystkim z pewnością jest wybitnym uczonym o prestiżu międzynarodowym (napisałem: z pewnością, gdyż tym razem opinię tę wyrażam jako profesor zwyczajny w zakresie informatyki Uniwersytetu Jagiellońskiego). Oprócz wspomnianej na wstępie „biblii informatycznej” jest autorem znakomitych monografii naukowych, takich jak „Metodologia programowania” (wydana też w języku angielskim przez renomowane wydawnictwo Heyden pod tytułem „Computer Programming Methodology” czy też opublikowana przez Adison-Wesley monografia „The Specification of Computer Programs” (wspólnie z T.S.E. Maibaumem). Jego artykuły naukowe ukazywały się w najlepszych międzynarodowych czasopismach, że wspomnę jedynie tak prestiżowe, jak: „Theoretical Computer Science”, „The Computer Journal”, „IEEE Transactions on Software Engineering”, „Communications of ACM”, „Information Processing Letters”. W uznaniu dla jego dorobku naukowego został przyjęty w poczet członków m.in. Brytyjskiego Towarzystwa Informatycznego (British Computer Society) oraz (brytyjskiej) Królewskiej Akademii Inżynierii (Royal Academy of Engineering). Natomiast rodzime środowisko naukowe Profesora, czyli Uniwersytet Warszawski, uhonorowało Go powierzeniem funkcji Dziekana Wydziału Matematyki, Mechaniki i Informatyki UW w 1996 roku.

Działalność zawodowa profesora W.M. Turskiego nie ograniczała się nigdy do badań teoretycznych w ramach pracy naukowej (m.in. brał udział w opracowaniu systemu operacyjnego SODA do ostatniego polskiego komputera Odra 1204). Nie do przecenienia jest Jego działalność opiniotwórcza jako pierwszego prezesa Polskiego Towarzystwa Informatycznego (przez dwie kadencje), w tym wpływ na kształtowanie polityki państwa w obszarze informatyki. Jako wyraz uznania dla tej części dorobku zawodowego, w 2004 roku Profesor otrzymał w Wielkiej Brytanii tytuł Certyfikowanego Profesjonalisty IT (Chartered Information Technology Professional) i tym samym został wpisany do państwowego (brytyjskiego) rejestru informatyków profesjonalistów.

I jeszcze zapowiedziana wzmianka o dorobku artystycznym Profesora. W 1972 roku zagrał w filmie „Iluminacja” w reżyserii Krzysztofa Zanussiego… Profesor W.M. Turski jest – w rzeczy samej – postacią renesansową, a felietony zebrane w niniejszym zbiorze są najlepszym wyrazem Jego niesłychanej wprost erudycji. Dlatego też, gorąco zachęcam do ich lektury. A ponieważ niniejsza książka została wydana z okazji siedemdziesiątych piątych urodzin Profesora, zatem Dostojnemu Jubilatowi życzmy: „11001002 lat! 11001002 lat! Niech żyje, żyje nam!”.

Kraków, 18 lutego 2013 roku

Mariusz FlasińskiWstęp

Wielu z nas, jeśli nie wszyscy, po pewnym czasie pracy w zawodzie zaczyna mieć spostrzeżenia ogólniejsze niż bezpośrednio dotyczące wykonywanych zadań. Na swoją pracę i jej środowisko zaczyna się patrzeć niejako z zewnątrz; formuje się, by użyć neologizmu, metapogląd na uprawianą działalność. Po głowie zaczynają krążyć różne pytania: Czy to, co robię, jest dobre? Czy panujące zwyczaje są racjonalne? Czy nasze dążenia mają sens? Czy wiemy, czym się to wszystko skończy? Czy rutyna, której nabraliśmy, jest aż tak cenna, jak się na pierwszy rzut oka wydaje? Czy nie powinno się zaczynać „z innego końca”?

Dzięki gościnności miesięcznika „Wiedza i Życie” (gdzie posługiwałem się pseudonimem „X. Rut”) i dwutygodnika „TeleInfo” (pod własnym nazwiskiem) przez kilka lat miałem okazję publicznie prezentować część moich metapoglądów na informatykę i jej środowisko. W niniejszej książeczce zebrano publikowane tam felietony. Niektóre (mniejszość) wywołane były konkretnymi zdarzeniami, inne dotyczą, że tak powiem, klimatu otaczającego naszą profesję i poglądów na jej stan i rozwój, wygłaszanych mniej czy bardziej publicznie. Poza kilkoma felietony nie dotyczą konkretnych osób, a i w tych kilku bardziej personalnych ich bohaterowie pozostają anonimowi, choć może – jeśli przypadkiem będą czytać ten zbiorek – sami odnajdą się na jego kartach.

Zbiór przedruków uzupełniają dwie krótkie opowieści o ciekawych zdarzeniach, które mi się przytrafiły i które z informatyką są związane o tyle tylko, że miały miejsce przy okazji moich czynności zawodowych. Zamieściłem je tutaj ponieważ, bardzo wyraźnie przeczą obiegowym „prawdom”, a kontestacja takich poglądów zawsze była mi bardzo bliska.

Życzę przyjemnej lektury!

WMT

Nie ma bezpłatnych obiadów

kwiecień 1999

Wśród wielu pomników braku rozsądku poczesne miejsce zajmuje artykuł Konstytucji głoszący bezpłatność kształcenia w publicznych szkołach wyższych z wyjątkiem niektórych usług edukacyjnych, które mogą być odpłatne. Będąc wynikiem kompromisu, świadczy o wielkim uporze żarliwie wierzących w fikcje i o rozpaczliwej obronie realistów; odwołując się do źle określonych pojęć, otwiera nieograniczone pole do sporów interpretacyjnych. Co gorsza, jest trwałym zagrożeniem dla każdego przyjętego rozwiązania, gdyż przyszła zmiana nastrojów politycznych, zbyt drobna, by zmienić zapis konstytucyjny, czego w obawie przed efektem domina boją się i długo jeszcze bać się będą wszystkie znaczniejsze ugrupowania polityczne, otóż każde zachwianie kompozycji politycznego establishmentu może zmienić interpretację, a z nią – istniejącą strukturę finansowania publicznych szkół wyższych. A to sprawa poważna, nawet groźna, bo proces kształcenia z natury rzeczy wymaga stabilności: nie można przecież w toku studiów radykalnie zmieniać warunków studiowania, studia zaś trwają co najmniej trzy lata, a trzeba jeszcze uwzględnić okres podejmowania decyzji o nich, dla wielu rodzin trudny i dość długi.

Niezależnie od tego, jak wyróżnimy te usługi edukacyjne, za które publicznym szkołom wyższym wolno pobierać opłaty, wpływy z tego tytułu nie będą dominowały w ich budżetach, chyba że przystaniemy na całkowitą kpinę z konstytucyjnego zapisu. Przyjmijmy więc dla uproszczenia, że takich wpływów nie ma wcale. Szkoły wyższe utrzymuje budżet, a one świadczą swe usługi edukacyjne nieodpłatnie. Komu świadczą? Każdemu, kto tego zapragnie? A czy budżet państwa będzie uwzględniać lawinowo rosnącą liczbę studentów? Czy będzie ją antycypować w stopniu pozwalającym uczelniom przygotować się do tego? W końcu, żeby uczyć dwa razy więcej studentów, trzeba mieć dwa razy więcej sal wykładowych, laboratoriów, nauczycieli akademickich itd. albo pogodzić się z myślą, że będzie dwa razy ciaśniej na zajęciach, dwa razy mniej ćwiczeń laboratoryjnych, a profesorowie poświęcą studentowi dwa razy mniej czasu. Ani sal wykładowych, ani nauczycieli akademickich nie da się w dowolnej chwili dokupić, ile trzeba. Proces budowlany ile trwa, każdy wie. Nauczyciela akademickiego trzeba kształcić wiele lat. Tymczasem realne nakłady budżetu na publiczne szkolnictwo wyższe od kilkunastu lat systematycznie maleją.

Z punktu widzenia polskich perspektyw gospodarczych nawet najwięksi optymiści nie mogą przypuszczać, że – w konkurencji z kolosalnymi wydatkami potrzebnymi na w miarę humanitarne przystosowanie polskiej wsi i przemysłu do europejskich warunków – publiczne szkolnictwo wyższe uzyska takie preferencje budżetowe, które pozwolą mu zwiększyć „masę” świadczonych usług edukacyjnych w stopniu zbliżonym do publicznego apetytu na bezpłatne studia wyższe. Chyba że drastycznie pogorszy się jakość tych usług. Co, niestety, daje się już zauważyć. Nie tylko w słabszych szkołach, ale i w gronie najlepszych uniwersytetów można zaobserwować, jak na najbardziej szturmowanych kierunkach studiów wzrasta liczba studentów przypadających na jednego profesora, maleje zaś przypadająca na jednego studenta powierzchnia sal wykładowych i liczba podręczników dostępnych w bibliotekach. Bronią się jeszcze kierunki ścisłe, bo i napór na nie mniejszy, i liczba stanowisk laboratoryjnych stanowi namacalną barierę; w rezultacie na tym samym uniwersytecie na jednym wydziale jeden profesor przypada na kilkunastu studentów, a na innym – na setkę, co musi prowadzić do różnych tarć w gronie akademickim. Maluczko, a publiczne szkoły wyższe staną się synonimem kiepskiej jakości kształcenia, a rosnące zapotrzebowanie na studia i tak w coraz większym stopniu będą zaspokajać szkoły niepubliczne, którym Konstytucja nie nakłada żadnych ograniczeń na pobieranie opłat.

Ciekawe, czy żarliwym obrońcom hasła bezpłatnego dostępu do publicznego szkolnictwa wyższego naprawdę o to chodzi: o zapchane poza granice cywilizacji i pozbawione lepszej kadry dydaktycznej państwowe uniwersytety i o coraz lepiej prosperujące szkoły prywatne, dywersyfikujące swoje usługi: od nauki lekkiej, łatwej i przyjemnej po solidne studia, wszystko wszelako po kosztach własnych, zwiększonych o godziwy zysk właściciela, egzekwowanych w postaci czesnego wnoszonego pod rygorem relegowania z uczelni.

A może właśnie tak? Przecież wszystko, co prywatne, funkcjonuje lepiej niż publiczne, prawda? Niestety, nie całkiem. Poza jedynym szlachetnym wyjątkiem (a i on mocno opiera się na majątku publicznym, bo PAN-owskim) nie ma w Rzeczypospolitej ani jednej prywatnej szkoły, która kształciłaby biologów molekularnych, fizyków ciała stałego, matematyków czy choćby informatyków z prawdziwego zdarzenia (w odróżnieniu od rzemieślników do obsługi komputerów w kraju i na dumpingowy eksport). O lekarzach nie ma co mówić, przecież nawet felczerów nie kształci żadna prywatna szkoła. Ani inżynierów o nowoczesnych, trudnych i poszukiwanych specjalnościach.

A jednak za granicą... No pewno, że tak, ale za granicą są prywatne uniwersytety istniejące od setek lat, zamożne nieroztrwonionymi nadaniami królów i biskupów, albo młodsze – jak w USA – zapisami baronów węgla, stali, kolei żelaznych i szybów naftowych. I – co dla niektórych jest wciąż rewelacją – stale suto wspomagane dotacjami z budżetu państwa. One już mają laboratoria, czasem najlepsze na świecie, i biblioteki, czasem najzasobniejsze w swej dziedzinie. I najzdolniejsza młodzież studiuje na nich za darmo, bo te głośne, wspaniałe szkoły stać na fundowanie stypendiów, dzięki którym ściągają najlepszych, co pozwala im utrzymywać poziom i markę. Tyle że takich szkół nie ma i nie będzie między Bugiem i Odrą. Choćby dlatego, że brak tu fundatorów na miarę średniowiecznych królów czy dziewiętnastowiecznych Carnegie i Mellonów. A większość rodzimych właścicieli prywatnych szkół wyższych chce na tym interesie zarobić, jak na każdym innym biznesie.

W Polsce we wszystkich dziedzinach, w których kształcenie wymaga dobrych laboratoriów, solidnych bibliotek czy innych kosztownych inwestycji infrastrukturalnych, tylko istniejące już uczelnie państwowe mają jaką taką szansę utrzymania poziomu pozwalającego absolwentom nawiązywać kontakt intelektualny ze światem. Naturalnie, nie wszystkie istniejące obecnie szkoły publiczne mają odpowiedni potencjał kadrowy i wyposażenie. Ale czy się to komu podoba, czy nie, żadna prywatna uczelnia nie ma tych szans, nawet jeśliby miała takie ambicje. Za wszelką więc cenę trzeba ten potencjał chronić przed rozproszeniem i przed zadławieniem przez obowiązek nieodpłatnego świadczenia usług edukacyjnych lawinowo rosnącym rzeszom studentów, co się w niejednym kraju już zdarzyło.

Więc jak to, wprowadzić odpłatność studiowania na najkosztowniejszych studiach? Ano właśnie tak! Im studia kosztowniejsze (bo wymagające drogich laboratoriów i światowej klasy profesorów), tym opłaty powinny być wyższe, żeby pokrywały koszty z nadwyżką, pozwalającą na stałe ulepszanie uczelnianej infrastruktury. A co z powszechną dostępnością takich studiów?

Tu trzeba się zastanowić, czy chodzi o powszechną dostępność dla każdego, kto chce, czy dla tych, którzy najlepiej wykorzystają szansę, jaką daje studiowanie w takich szkołach? Jeśli wszyscy podatnicy mają partycypować w utrzymaniu kuźnic intelektualnych elit kraju, to najskuteczniejsze będzie przeznaczyć środki budżetowe na stypendia, przede wszystkim służące do opłaty czesnego, przyznawane młodym ludziom rokującym najlepsze wykorzystanie szansy. Niech każdy z najzdolniejszej części każdego rocznika młodzieży ma zagwarantowane opłacenie studiów w dowolnie wybranej spośród uczelni uznanych za najlepsze w kraju, ale niech ta opłata wpływa do kasy uczelni, obojętne: publicznej czy prywatnej.

Liczba stanowisk pracy wymagających doskonale przygotowanych osób nie zależy od współczynnika skolaryzacji i zawsze obejmą je najlepsi, nie gorsi jednak niż wymagane, często wyśrubowane minimum. Nawet jeśli wszyscy obywatele będą się legitymowali dyplomami, nie przybędzie najbardziej pożądanych stanowisk pracy. Natomiast jeśli na rynku pracy nie będzie odpowiedniej liczby świetnie przygotowanych lokalnych fachowców, najlepsze miejsca pracy obejmą przybysze z zewnątrz. W publicznym interesie leży przeto przede wszystkim jakość kształcenia. Ilość zaś jest pochodną prywatnych interesów i osobistych ambicji. I takie właśnie powinny być priorytety wydatkowania skromnych środków, które budżet przeznacza na szkolnictwo wyższe.

Po co potrzebny jest kodeks etyczny?

luty 2003

O kodeksie etycznym informatyków mówi się w Polsce od dawna. Jak na tak młodą dyscyplinę – od niepamiętnych czasów.

Mówi się różnie. I że właściwie nie wiadomo, po co on by miał być, bo i tak wiemy, jak należy postępować, i że spisany kodeks etyczny jest sprzecznością sam w sobie, bo jak spisane, to już prawo, a etykę każdy nosi w głębi duszy, i że może by się nawet przydał, ale kto będzie stał na straży jego przestrzegania, i że jak kodeks, to i trybunał będzie potrzebny, a kto by miał taki trybunał powołać, a ponadto, jakie by miały być jego (trybunału, znaczy) uprawnienia i procedury postępowania, a jak procedury i postępowanie, to kto za to zapłaci. A jakby nawet taki kodeks był, to kto niby miałby go przestrzegać, skoro informatyk to przecież nie zawód tylko stanowisko, pozycja na liście płac, czasem tytuł honorowy, czasem ksywa.

W innych krajach różnie to się nazywa, kodeksem etycznym albo kodeksem dobrej praktyki, czasem jest to kodeks stowarzyszenia (towarzystwa) zawodowego, czasem firmuje go kilka stowarzyszeń i organizacji. Ale jest. I bardzo się przydaje.

Wcale nie po to, żeby kogoś piętnować za nieetyczne postępki i nawet nie po to, żeby te czy inne czyny móc nazwać nieetycznymi, mając spisaną podstawę takiej opinii, choć oba te powody są nie takie znów całkiem błahe. Nie po to także, choć to już wielce pożyteczne, żeby wahającym się pomagać podejmować decyzje, jak postąpić w drażliwych sytuacjach zawodowych, np. gdy stają wobec konfliktu: dobro pracodawcy versus dobro klienta.

Najważniejszą rolą kodeksu etycznego jest wspomagać informatyków wtedy, gdy zawodowe sumienie nakazuje im powiedzieć „nie”. Na przykład wtedy, gdy szef nalega: „Zrób ten system”, a specyfikacje są niepełne, albo z gatunku „A rób tak, żeby było dobrze”. Bez spisanego kodeksu etycznego odmowa wykonania bezsensownego polecenia, odmowa postępowania sprzecznego z regułami sztuki może być potraktowana jako odmowa wykonania polecenia służbowego, ze wszystkimi konsekwencjami zawartymi w kodeksie pracy. I bronić się w sądzie pracy może być trudno. A spisany i choć w miarę uznawany kodeks etyczny daje obronę. I w sądzie pracy, i – co ważniejsze – przed poleceniami czy propozycjami nieetycznego postępowania.

Potrzebujemy kodeksu etycznego, żeby czarno na białym sformułowano zasady, których informatykowi nie wolno przekraczać. Kogo ten kodeks ma obowiązywać? Nie warto dzielić włosa na czworo: każdego, kto się zechce na nim oprzeć. I tego, kto zechce w swoim sumieniu rozstrzygnąć, czy dany postępek jest, czy nie jest etyczny, i tego, kto potrzebuje znaleźć moralne i legalne wsparcie swego stanowiska.

Nie mam złudzeń, spisanie kodeksu nie wyeliminuje panoszącej się hucpy informatycznej, niekoniecznie nawet zmniejszy liczbę marnych systemów. Być może sprowokuje pewną liczbę informatyków do zastanowienia się, czy zawsze postępują etycznie. Na pewno wspomoże tych – wierzę, że licznych – którzy chcą postępować zgodnie z zawodowym etosem. I o to głównie chodzi.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: