Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na początku jest koniec. Na szlakach duchowości Majów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Na początku jest koniec. Na szlakach duchowości Majów - ebook

Reportaż z ponad półrocznej wyprawy do świata dzisiejszych Majów. Autorka, antropolożka stając się cichym obserwatorem ich codziennego życia, podejmuje próbę poznania i zrozumienia różnić kulturowych oraz odmiennego pojmowania czasu. Książka jest nie tylko relacją z niezwykłej wędrówki przez świat Majów (Mundo Maya), czyli tereny dzisiejszej Gwatemali, Meksyku, Hondurasu, Belize i Salwadoru, lecz przede wszystkim zapisem spotkań z ludźmi i wsłuchiwaniem się w ich historie. Zgłębiając kolejne opowieści, stajemy się świadkami odkrywania prawdy o dzisiejszych Majach i ich życiu, bez ubarwień i bez romantycznego mitu o duchowości i szamanach. Poznajemy Majów uwikłanych w swój kontekst kulturowy i społeczny, zarówno takich, którzy chcą odciąć się od korzeni i zapomnieć o swoich tradycjach, jak i tych, którzy nadal podtrzymują kulturę przodków i odprawiają rytuały związane z kalendarzem duchowym.

Wśród wielu niezwykłych historii, tworzących mozaikowy obraz świata Majów, są między innymi i te o majańskich kobietach i ich doświadczeniu wojny domowej. Autorka poznaje ich strach i chęć odcięcia się od korzeni, które skazały ich mężów na śmierć. Inna opowieść dotyczy Santiago, który ryzykując wszystko, wysyła swojego syna do USA i chciałby zapomnieć o swoich tradycjach. W Hondurasie antropolożka pokazuje oblicze trzymiesięcznego głodu, który przychodzi do nich co roku. W Gwatemali zostaje wolontariuszką w więzieniu, co pozwala jej zaprzyjaźnić się z dziewczyną z gangu i tym samym poznać zasady jego działania. Ostatni „etap” podróży prowadzi do ukrytych i odciętych od cywilizacji wiosek, gdzie autorka wnika w świat majańskiej duchowości. Pozwala jej to na nowo zrozumieć otaczający ją świat. Obserwuje między innymi ceremonie Nowego Roku Majów i rytuały „pięciu dni nieszczęśliwych” agrarnego kalendarza Majów. Dzięki cierpliwemu zagłębieniu się w kulturę Majów oraz ich problemy autorka poznaje wymiary duchowości ukryte poza europejskimi sposobami rozumienia ich, co zmienia ją i jej pojmowanie świata.

Książka Weroniki Mliczewskiej to przede wszystkim piękna historia o cierpliwości, pokorze oraz szacunku do drugiego człowieka, do jego odmienności i tradycji. To książka o sile ciszy i milczenia.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0572-2
Rozmiar pliku: 20 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zamiast wstępu: ostrzeżenie

Czy istnieje takie miejsce na ziemi, gdzie ludzie żyją według inaczej zorganizowanego systemu? Czy jest jakakolwiek alternatywa, która prowadzi do wolności? – takie pytania zadawałam, gdy miałam dwadzieścia trzy lata i byłam przerażona faktem, że powinnam dorosnąć. Właśnie skończyłam studia w Wielkiej Brytanii, gdzie nauczyłam się robić filmy i patrzeć na świat z zacięciem antropologa. Oprócz tego byłam grajkiem ulicznym, mimem, niezdeklarowanym hipisem, przejechałam całą Europę i część Afryki autostopem, przeszłam północną Hiszpanię na piechotę, agitowałam na rzecz ludów rdzennych w ONZ i, co ważniejsze, pytałam ludzi o wszystko – jakbym właśnie spadła z kosmosu i chciała się nauczyć życia od bezdomnych, artystów czy szaleńców. Chciałam przeżywać każdy dzień jak przygodę, łamać bariery i iść pod prąd. Jednego dnia byłam operatorem w telewizji, innego uciekałam przed mafią cypryjską w południowej dzielnicy Londynu, jeszcze innego w poszukiwaniu jedzenia skakałam przez płoty z freeganami, by potem pić szampana, stojąc na stole z reżyserem jednej z oper wystawianych w Paryżu. Wnikałam w kontrastujące ze sobą światy jak duch, aby łapczywie połykać każdy intensywny oddech, chłonąć esencję, która uzależnia. Pisałam artykuły i robiłam zdjęcia do gazet w Polsce i za granicą, a wszystko to tylko dlatego, że byłam najzwyczajniej ciekawa ludzi i chciałam znaleźć odpowiedź na pytanie, które nigdy mnie nie opuszczało: jak być wolnym? Buntowałam się wobec zastygłego w schematach świata. Robiłam to bez agresji, lecz poszukując czegoś zupełnie nowego. Wierzyłam, że mogę odnaleźć świat zbudowany na innych zasadach, w którym można wyjść poza bańkę iluzji i kierować się prawdą. Nie wiedziałam, czym ta prawda jest, ale doskonale czułam, czym nie jest, i nie chciałam być tego częścią.

Każdy wiek ma swoje prawa, dwadzieścia trzy lata to z pewnością wiek, w którym ma się prawo do idealizmu i nałogowego wręcz mieszania go z życiem. Doszłam do wniosku, że za większość naszych zmartwień odpowiedzialny jest czas, a ściślej… brak czasu. Czas wytycza na tyle silny i przyjmowany bez refleksji porządek, że trudno z nim wojować. Można negować systemy polityczne, można kwestionować, czym jest sprawiedliwość, ale każda potyczka z czasem skazana jest na klęskę. A jednak… Czy istnieją ludzie, którym udało się uciec od podziału czasu na miesiące, na dni, na godziny…? Czy można żyć według innego kalendarza? Czy ci ludzie są szczęśliwi? Czy są wolni? I co się stanie, gdy wyruszy się w drogę w poszukiwaniu ich czasu?

Okazało się, że tacy ludzie istnieją. To współcześni Majowie, którzy nadal podtrzymują tradycje przodków i odprawiają rytuały związane z kalendarzem duchowym.

Kilka lat temu media huczały od „przepowiedni majańskich”, głoszących, że w 2012 roku skończy się świat. Niektórzy przygotowywali ukryte w górach bunkry, szkolili się w survivalu, a inni uprawiali ogródek, wiarę w centralne ogrzewanie zastępując wprawianiem się w rozpalaniu ogniska. W ogromie informacji płynących z filmów katastroficznych, publikacji i „naukowych” wyliczeń zabrakło najważniejszego elementu układanki – głosu samych Majów. Dlaczego nikt ich nie zapytał, co oznacza koniec, a czym jest początek? I czy w ogóle funkcjonuje u nich idea końca i początku? Nie mogłam zrozumieć, dlaczego świat przedstawiony w kulturze masowej tak bardzo odbiega od świata ukrytego w dżunglach Gwatemali. Nie dawało mi spokoju przekonanie, że media kreują wizerunek świata, a my podążamy za nim bez najmniejszej próby weryfikacji. I skoro tak się działo w przypadku słynnego tematu „końca świata”, to co jeszcze można odkryć? Co znajdziemy, gdy podążymy dalej, głębiej, gdy zaczniemy się nie zgadzać i kwestionować? Jakie dogmaty kulturowe można przewartościować i którędy prowadzi droga, pozwalająca zachować wewnętrzną niezależność? To wszystko to też pytania o wolność. Na takiej drodze nie ma miejsca na kompromisy. Nie wiedziałam wtedy, że nie ma też z niej powrotu.

Powinnam dorosnąć, wziąć ślub, kredyt i kupić psa, ale zrobiłam coś innego – kupiłam bilet w jedną stronę do Gwatemali. Chciałam zapytać współczesnych Majów, czy są szczęśliwi, czy są wolni i czy udaje im się żyć według innego pojęcia czasu. Chciałam poznać mądrość ich przodków, aby zrozumieć to, o czym kultura europejska zapomniała wieki temu, a co tkwi w każdym z nas. Ku mojemu zdziwieniu te pytania zaprowadziły mnie jeszcze dalej. Zawiodły mnie na tyle daleko, że po ponad siedmiu miesiącach spędzonych wśród Majów wróciłam do Warszawy, a ta moja wędrówka wciąż trwała, przez kolejnych pięć lat prowadziła mnie po coraz bardziej wyboistych drogach ku próbom zrozumienia tego, co mnie tam spotkało. Ta wyprawa zmieniła moje życie, dlatego chcę się tym podzielić. Ona trwa nadal, bo najbardziej wartościowe podróże nie zaczynają się w momencie wyruszenia w drogę i nie kończą się z chwilą powrotu do domu. Z takich wypraw nigdy się już nie wraca. One trwają w nas.Na tropie tajemnic

Świat Majów, czyli Mundo Maya, w XVI wieku obejmował obszar dzisiejszej Gwatemali, Meksyku, Hondurasu, Belize oraz Salwadoru. Nie będę się starała uporządkować opisywanych wiosek na mapie ani chronologicznie, ani geograficznie, gdyż dla mnie obowiązującą mapę podróży wyznaczali napotykani ludzie. To człowiek jest dla mnie celem podróży, nie miejsca, nie zabytki. Na stronach tej książki nie udamy się do wielkich piramid, pięknych wodospadów, nie będziemy podziwiać zachodów słońca nad oceanem ani podnosić napięcia opisywaniem wysokich urwisk, przez które codziennie przejeżdża, przeżywa lub ginie wielu Gwatemalczyków. Tego nie będzie. Co więcej, nie przemierzyłam majańskich krain na motorze, maluchem, na hulajnodze lub boso. Wydaje mi się, że tego rodzaju spektakularny sposób podróżowania odwraca uwagę od podmiotu poszukiwań, czyli ludzkiego strachu, fobii lub marzeń. Wierzę, że świat, który przemierzam, jest wyjątkowy. Wyszukuję w nim szczeliny dziwne, niewygodne, magiczne, przerażające, wpadam w nie, zapominam się w nich i staram się dzięki temu zrozumieć coś od nowa.

Nie jestem backpackerem, choć wszystko co mam, mogę schować w plecaku. Podczas tej ponad półrocznej podróży spotkałam ich tylko dwukrotnie, a to z tego powodu, że w miejscach, gdzie mieszkałam z Majami, nie było hosteli. Nie jestem podróżnikiem, bo bardziej niż poznawanie egzotycznych miejsc interesuje mnie odkrywanie człowieka. W tym rozumieniu podróż staje się bardzo ryzykowną wyprawą na bezdroża tego, co leży najgłębiej w nas.

W wyprawie momentami towarzyszył mi Henry Hartley, kolega ze studiów w Londynie, z którym postanowiliśmy stworzyć multimedialny dokument o Majach w postaci interaktywnej strony internetowej. Czasami się rozdzielaliśmy, czasami traciliśmy się z pola widzenia. Nie będę zaznaczać, gdzie był, a gdzie go nie było, gdyż tematem tej książki są Majowie i to na ich głosach się skupię. Henry nie mówił po hiszpańsku, więc nie rozmawiał z ludźmi, ale dysponował innym językiem, językiem filmu. Cierpliwie rejestrował majańską rzeczywistość w długich ujęciach. Jako operator osiągał ideał przedstawiciela tego zawodu pracującego przy filmie dokumentalnym, gdyż stawał się niezauważalny. Przynajmniej do momentu, kiedy podczas podróży na canoe przez dżunglę w Belize utopiliśmy kamerę w rwącej rzece. Henry stanął wtedy przed dylematem: wracać do Wielkiej Brytanii, czy jechać dalej? Kamera utonęła, ale Henry ostatecznie został. I to był punkt zwrotny w jego życiu. Zrozumiałam wtedy, czym jest wspólna pasja, wspieranie się i przyjaźń.

Kim są Majowie? Pytałam o to ludzi, którzy na pierwszy rzut oka wyglądali według mnie jak Majowie, czyli władali dialektem tego ludu i nosili tradycyjne stroje. Wydawałoby się, że była to właściwa grupa rozmówców. Według statystyk w samej Gwatemali mieszka sześć milionów Majów, tak więc teoretycznie każdego dnia wśród nich przebywałam, jednak, co zadziwiające, nikt nie chciał przyznać się, że jest Majem.

Moje poszukiwania przypominały sytuację, w której się znalazłam przed wyjazdem. Znakomicie obrazowała ona początek wyprawy. Byłam w lesie. Na zakręcie ścieżki widziałam gęstą mgłę. Chciałam zrobić zdjęcie, ale nie miałam długiego obiektywu. W związku z tym podeszłam bliżej tego miejsca, gdzie wcześniej zobaczyłam gęstą mgłę, tylko że teraz już jej nie widziałam. Byłam w niej zanurzona, stałam się jej częścią. Dostrzegłam natomiast, że gęsta mgła jeszcze bardziej kondensowała się za kolejnym zakrętem. Tak wyglądało moje poszukiwanie potomków Majów.

Majem byli zazwyczaj ci „inni”. Jako Majów wytykało się palcami mieszkańców wioski obok lub za pasmem gór. Te odpowiedzi zawsze poprawiały mi humor, gdyż żadna z nich nie była taka sama, a każda była wytworem bujnej wyobraźni. W Salwadorze dowiedziałam się, że Majowie to tacy ludzie, którzy żyją w domkach na drzewach i ukrywają się w lasach. W zachodniej Gwatemali mówiono mi, że Majowie żyją w jaskiniach i niebawem z nich wyjdą, by powrócić z wiedzą przodków. Nawet w tych baśniowych opisach Majowie to zawsze ci, którzy się ukrywają, a to już dobra wskazówka na początek. A gdzie te sześć milionów, które odnotowały spisy ludności i oficjalne rejestry? Jak można być Majem i się do tego nie przyznawać? I dlaczego? Zamiast przytaczać cytaty, zabiorę Was do centrum wydarzeń, które pozwoliły mi zrozumieć, co to znaczy być Majem i dlaczego Majowie woleliby zniknąć.Kill Will, czyli Majowie w wersji postmodern

Huehuetenango, duże miasto, duszący pył, porozrzucane plastikowe torebki, papierki i puszki po napojach gazowanych przenoszone z miejsca na miejsce przez silne podmuchy wiatru. Zapachy czerniejących bananów długości środkowego palca pomieszane z obieranymi zielonymi pomarańczami krojonymi w kostkę i sprzedawanymi w plastikowych woreczkach. Każdy może prowadzić tutaj sklepik, wystarczy, że zawiesi sobie skrzynkę na szyi lub doszyje kieszenie w kamizelce i będzie głośno krzyczał, co w nich poukrywał na sprzedaż.

Dotrze tu każdy, kto ma więcej niż dwa tygodnie urlopu, i plan, żeby „coś ze sobą zrobić”. Albo ktoś, kto źle wybierze kropkę na mapie Gwatemali, gdyż w tym mieście nie ma nic do roboty. Jedynym jego atutem jest to, że jest węzłem komunikacyjnym oraz bazą wypadową do ukrytych w górach majańskich wiosek. W zajezdni autobusowej wrze jak w ulu, życie tętni, a pomysłowość ludzi zaskakuje nas w każdej minucie. Dotyczy ona każdej sfery życia – od techniki żebrania po sposób układania ładunków na dachach kolorowych autobusów.

Autobusy zostały przywiezione z USA w latach siedemdziesiątych XX wieku i pomalowane z fantazją, tak by ich jaskrawe kolory były znakiem ostrzegawczym „uwaga jadę!”. Nazywa się je chicken bus na cześć pasażerów, którymi są kury wiezione na targ. Czasem udaje im się oswobodzić i zaczynają biegać po całym autobusie, a ich właścicielki gonią je między nogami ściśniętych w tłoku pasażerów. Jeśli ktoś przeżył jazdę takim pojazdem, z pewnością uzna, że bardziej odpowiednią nazwą byłby „sardynkowy autobus”, ze względu na panujący w tej pstrokatej puszce na kółkach ścisk – pot i odór unoszące się w gęstym powietrzu tworzą unikatowy sos, którego zapewne nikt nie przełknąłby z łatwością. Właśnie tak dojechałam do Huehuetenango na spotkanie z pierwszym Majem, Williamem Villatoro, zwanym Will Billem.

Oczekiwanie na niego w zajezdni autobusów wypełniłam obserwacjami otoczenia. Zauważyłam, że na każdym kroku można znaleźć porzuconą gazetę, gwatemalski tabloid „El Diario”. Jeżeli żaden egzemplarz nie leży akurat obok ciebie, możesz go kupić za jednego quetzala. Czytanie „El Diario” to nie jest dobry pomysł na początek wyprawy. Skutki uboczne polegają na tym, że niepotrzebnie rozglądasz się na boki cztery razy częściej, co może przerodzić się w manię prześladowczą, brak kontaktu wzrokowego oraz nerwowe dotykanie miejsca, w którym masz ukryty paszport i portfel. Każdy z tych objawów wprowadza więcej zagrożenia niż pożytku, zatem lepiej przyjąć a priori, że lektura tej gazety utwierdzi cię w przekonaniu, że Gwatemala to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc na ziemi, a ty jako jedyny gringo w okolicy jesteś łakomym kąskiem i jutro z pewnością znajdziesz się na pierwszej stronie tej najbardziej poczytnej gazety. Codziennie donosi ona o wypadkach i zbrodniach.

Na stronie pierwszej informacja, że autobus stoczył się z urwiska i zginęło kilkadziesiąt osób. Inny chicken bus miał czołowe zderzenie z minibusem – głosi strona druga, a na trzeciej czytelnicy mogą karmić się krwawymi zdjęciami latających bebechów, skutków strzelaniny między gangami. Dwa razy w roku na pierwszą stronę wskakują lawiny błotne, które powodują śmierć tysięcy ludzi. Pojawia się też wzmianka o trzęsieniu ziemi, a średnio co trzy miesiące na drugiej stronie można znaleźć artykuł o tym, że aktywny wulkan zabił dwóch turystów, co możesz zobaczyć, bo dołączone są zdjęcia ich ciał. W kolejce na pierwszą stronę ustawiają się też porwania i przemyty, ale ponieważ nie obfitują w krwawe zdjęcia, zazwyczaj lądują na drugiej. Na ostatniej stronie oczywiście półnaga kobieta z powiększonymi piersiami i figurą poprawioną w Photoshopie. Kobiet o takiej urodzie i stylizacji nie widzi się na ulicy, w Gwatemali można je spotkać tylko w burdelu, zazwyczaj zostały porwane z Wenezueli.

Zapytałam jednego z kierowców autobusu, czy po lekturze „El Diario” nadal mogę optymistycznie wierzyć, że przeżyję kolejny dzień. Don José w odpowiedzi podniósł nogawkę i pokazał mi blizny kilka centymetrów nad kolanem, efekt postrzelenia. Kierowcy autobusów są grupą najbardziej narażoną na przemoc, gdyż przejeżdżają przez terytoria gangów i muszą płacić im haracz. Don José, jeszcze jako świeżo upieczony kierowca, nie chciał zaakceptować faktu, że ma oddawać jedną trzecią swoich dochodów, a ponieważ przejeżdżał przez terytorium dwóch gangów: Maras 13 i Calle 18, musiał płacić podwójnie. Szybko jednak zmienił zdanie, gdy dostał ostrzegawczą kulkę w kolano. Jeżeli widzisz mężczyznę ze złamaną ręką lub takiego, który prowadzi autobus z pękniętą przednią szybą, to znak, że dopiero zaczyna przygodę z zawodem kierowcy. Don José zapewnił mnie, że pomimo codziennych tragicznych doniesień w „El Diario” i pomimo jego przykrej historii, będę bezpieczna, a rzeczywistość w Gwatemali nie jest aż taka straszna, jak opisują to tabloidy. Postanowiłam mu uwierzyć.

Nadal czekałam na pierwszego Maja, którego miałam poznać, Will Billa. Minęło tak dużo czasu, że zaczynałam wątpić, czy się w ogóle pojawi. Kiedy siedziałam na plecaku, jeszcze lepka od potu ludzi, z którymi przyjechałam chicken busem, otoczona fruwającymi gazetami i zahipnotyzowana krzykami obchodnych sprzedawców, nagle uderzył mnie zapach męskich perfum, który zawisł nade mną jak chmura. Odwróciłam głowę i zapytałam:

– Will Bill?

Uśmiechnął się, był to najbardziej stylowo ubrany przedstawiciel Majów, jakiego poznałam. Włosy miał związane, często je zaczesywał, rozpuszczając na moment, wtedy widać było gęste, czarne loki sięgające ramion. Robił to powoli, zazwyczaj w momencie, kiedy nad czymś myślał, zawieszał wtedy wzrok gdzieś dalej, a rozmówca w oczekiwaniu na odpowiedź mógł podziwiać jego bujne włosy. Zawsze wydawało mi się, że robi to specjalnie, aby zwrócić na nie uwagę. Will Bill to skromny showman i czarująca dusza towarzystwa, która w awanturniczym życiu nocnym pociąga za sobą tłumy. Raz jest uosobieniem spokoju, wtedy jego ruchy są powolne, magnetyczne, słowa jakby przecedzone przez wiele lat przemyśleń. Mówi wówczas ciszej, jakby to, czym się dzieli, stanowiło część tajemnicy albo skarbu, który od niego dostajesz. Jest też drugie oblicze Will Billa, szalonego jak hijo de puta (napisałam po hiszpańsku, aby przeszło przez cenzurę), wyrażenia tego często używa sam Will, wypluwając je z impetem z taką ekspresją, że brzmi ono zabawnie i przeszywająco. To taki Will Bill jest duszą towarzystwa, a wszelkie szaleństwa nagle nabierają miana normy. U jego boku stał Juan Pablo, jego przyjaciel, Metys.

Dziwnie się czuję, oddzielając osoby o korzeniach indiańskich i mieszanych. Tłumaczy mnie tylko chęć zdefiniowania, kim są Majowie, ale także niewielka czułość naszego języka na te tematy. Wychowana na anglosaskich tekstach antropologicznych stałam się wrażliwa na punkcie słów typu „Murzyn” lub „Indianin”. W słowniku języka polskiego są one jeszcze politycznie dopuszczalne, ale zapewne z czasem się to zmieni. Określenie „Indianin” jest największą obelgą dla samych autochtonów i gdybym używała tej nazwy po hiszpańsku (indio), to z pewnością miałabym teraz problem z wystukiwaniem tych słów na klawiaturze ze względu na połamane palce i szczękę wykrzywioną od ciosów, na które bym mimo wszystko sobie zasłużyła. „Indio” – tak określano kategorię podczłowieka od czasów konkwisty, lepiej traktowano psy niż „indios”, a ci, którzy byli w krajach rozwijających się, wiedzą, jak okropnie traktuje się tam wychudzone, zastraszone czworonogi. Ze względu na szacunek dla tych pięknych ludzi, których nauki zamierzałam przyjąć, będę więc mówiła o nich jako o ludach rdzennych czy autochtonach.

Juan Pablo opierał się o dwie kule, jedną nogę miał w gipsie, ubrany był w spodnie dresowe i czarny T-shirt, na jego twarzy widniał grymas, gdyż akurat spoglądał pod słońce. Juan Pablo to przyjaciel Willa, od pół roku chodził o kulach, bo miał wypadek samochodowy, czołowe zderzenie – historia z drugiej strony „El Diario”. Mimo to nie stracił pogody ducha i nadal z nieosłabioną werwą podrywał dziewczyny z zagranicy, uważając się za „gorącego Latynosa”.

Zaproponowałam, abyśmy udali się do miejsca, gdzie nie zaglądają turyści. Przyjaciele popatrzyli na siebie uważnie, po czym skinęli głowami. Wrzuciliśmy mój plecak do ich samochodu i udaliśmy się w stronę centrum Huehuetenango.

– Jedziemy do cantiny – powiedział Will Bill, omijając samochody zygzakiem i używając klaksonu jako kierunkowskazu.

– Co to jest cantina? – zapytałam, trzymając się mocno skórzanego fotela. Siedziałam z tyłu i na każdym zakręcie przelatywałam z lewej strony na prawą, starając się zarazem podtrzymać rozmowę.

Cantina to rodzaj baru, gdzie zbierają się pijacy albo gangsterzy. Serwują tam najtańszą wódkę w mieście, aguardiente i należy tam iść z maczetą lub przynajmniej nożem. Od razu zerknęłam, czy Will Bill ma przytroczoną do spodni maczetę i przez chwilę oblał mnie zimny pot, bo przez głowę przeleciały mi sceny z filmu Kill Bill. William jednak nie zauważył mojej miny, a Juan Pablo i tak nie mógł się odwracać, gdyż zaklinował się kulami na przednim siedzeniu, tak aby nie latać na boki w pędzącym samochodzie, w którym brakowało pasów. Wzięłam głęboki oddech i słuchałam dalej, Will kontynuował:

– Jeżeli wejdą tam gringo bez nikogo z rewiru, to już nie wyjdą. Jeżeli wejdzie tam kobieta i będzie sama, to w domniemaniu jest prostytutką. Jeżeli wejdzie ze swoim mężczyzną i ktoś ją zacznie podrywać, to będzie bójka. Jeżeli wejdzie nie ze swoim mężczyzną lub w większym gronie, to z pewnością ktoś ją zacznie podrywać.

– Grunt, że to miejsce ma jakieś zasady… – Zaśmiałam się i popatrzyłam mu w oczy odbijające się w przednim lusterku.

– Spodoba ci się – uspokoił mnie Will, a jego przyjaciel wystawił łokieć przez okno i w tych momentach, kiedy nie mogliśmy się wcisnąć na sąsiedni pas, pstrykał palcami, machając ręką do kierowcy obok. Robił to nie po to, by prosić o ustąpienie miejsca, lecz by powiadomić kierowcę, że jeśli miejsca nie ustąpi, dojdzie do stłuczki. Kiedy zaparkowaliśmy i wyszliśmy z samochodu, poczułam się lżej, choć nogi nadal lekko uginały mi się w kolanach.

Will Billa znalazłam przez portal dla podróżników couchsurfing.org, który umożliwia spotkanie miejscowych ludzi lub przenocowanie u nich. Jedynym gwarantem bezpieczeństwa są pozytywne komentarze ludzi, którzy już wcześniej nocowali u danej osoby. Will Bill jest jednym z najbardziej popularnych i najczęściej odwiedzanych użytkowników tego portalu, dlatego tylko nie odstraszyła mnie jego ksywka, od razu kojarząca się z filmem Tarantina. Miejsce, do którego się udaliśmy, także odpowiadało klimatem filmom tego reżysera.

Will Bill opowiedział, że tydzień wcześniej znalazł się przypadkiem w wirze bijatyki. Tym razem nie poszło o kobietę, lecz o wynik meczu, gdyż w cantinie spotkali się kibice przeciwnych drużyn i po obejrzeniu meczu nie zgodzili się co do wyniku. W efekcie dwa stoły zostały poszatkowane maczetami, jeden mężczyzna stracił rękę, a ponieważ ktoś miał nawet broń, w ścianach pojawiło się kilka dziur, a sąsiedzi najedli się strachu. Nie wiedziałam, w jakim stopniu mogę ufać barwnym opowieściom Will Billa, ale ponoć ledwo uszedł z życiem, gdyż człowiek z pistoletem wcale nie celował w ściany.

Weszliśmy przez wahadłowe, drewniane drzwi jak z westernów. Obcasy kowbojek Will Billa zastukały o podłogę, zaraz też dokuśtykał jego przyjaciel Juan Pablo, wydając podobne dźwięki. Lekki gwar ucichł i wszyscy podnieśli głowy, by na nas zerknąć. Oczy stałych bywalców napotkały wzrok Will Billa i Juana Pablo, a potem ukradkiem spoczęły na mnie, z zaciekawieniem.

W cantinie siedziało tylko czterech mężczyzn w średnim wieku, zmrok dopiero zapadał, więc wewnątrz było prawie pusto. Panował w nim półcień, czerwone ściany, proste drewniane stoliki i krzesła sprawiały, że miejsce to przypominało ubogą świetlicę. Aguardiente piliśmy w szklankach, do tego podano nam orzeszki. Nie było tu aż tak przerażająco, jak mogłam to sobie wyobrazić na podstawie opowieści Will Billa, choć szybko zorientowałam się, co może być punktem zapalnym w cantinie.

Szafa grająca. Można do niej wrzucać monety i dedykować komuś piosenki. Właśnie jeden z mężczyzn z sąsiedniego stolika podniósł się szybko i usiłując pochwycić mój wzrok, wrzucił monetę. Wybrał piosenkę rancheros, której słowa opowiadały o dozgonnej miłości i o tym, że podmiot liryczny musiał na nią czekać milion wiosen. Mężczyzna co chwilę zerkał w stronę naszego stolika, a my udawaliśmy, że tego nie widzimy.

– Twoje imię, William, brzmi bardzo dumnie, nie jest latynoskie, skąd twoi rodzice mieli taki pomysł?

Will Bill zaśmiał się i przeczesał ręką włosy, lekko zawstydzony.

– Zauważysz, że w Gwatemali dużo jest imion odcinających się od Ameryki Łacińskiej. Spotkasz ludzi, którzy przedstawią ci się: Harrison Ford, James Bond czy Cindy Crawford. Przy takich zestawach William brzmi dosyć skromnie.

Mężczyźni z sąsiedniego stolika przysłuchiwali się. Obok nich, po prawej stronie leżały sztywne, białe kowbojskie kapelusze. Od dawna sączyli wódkę. Jeden z nich się wyróżniał, był najgrubszy i miał najwięcej charyzmy. Skórzane bransoletki na nadgarstku, żel na włosach, czarna koszula z rękawami podwiniętymi do łokci i tatuaż Matki Boskiej z Guadalupe na przedramieniu. Zerkałam na nich tylko ukradkiem, kontynuując rozmowę z moimi towarzyszami.

– Skąd taka moda?

– Ludzie wierzą, że imię ma ci przynieść szczęście, więc życzą swoim dzieciom jak najlepiej i chcą, aby osiągnęły one sukces jak gwiazdy z Hollywood, to taki styl. Jesteśmy zapatrzeni w Stany Zjednoczone.

Wyróżniający się mężczyzna ze stolika obok zaczął zwracać na siebie uwagę. Najpierw ostentacyjnie podwijał wąsa, potem zaczął wystukiwać obcasem buta ze skóry krokodyla rytm lecącej piosenki. Nie dało się tego nie zauważyć, wprowadzało to nerwową atmosferę.

– Will Bill, ponoć masz majańskie korzenie. To prawda?

Mężczyzna podszedł do baru, by zamówić więcej wódki. Wystukiwał rytm piosenki na lepkim blacie i patrzył na nas. Pomimo muzyki było na tyle cicho, że bez problemu wyłapywał każde słowo z mojej rozmowy z Williamem.

– Ponoć tak, ale szczerze mówiąc, to nie wiem nic o Majach, nie znam ich tradycji. Mój ojciec i cała jego rodzina mają korzenie majańskie, ale nie mówię w ich dialekcie.

– Dlaczego?

– Moi rodzice z premedytacją mnie go nie nauczyli, gdyż nie chcieli, bym miał inny akcent po hiszpańsku, chcieli, abym miał jak najlepszy start życiowy.

Mężczyzna zostawił szklanki z aguardiente na barze i zmierzał w stronę Will Billa, który siedział odwrócony do niego plecami. Szedł pewnie, poruszając rękoma równolegle do nóg, co wyglądało dość dziwnie. Palił papierosa bez filtra i patrzył w oczy Juana Pablo, który w tym momencie zaczął kiwać głową na boki i kląskać językiem przez zaciśnięte usta. Will nie zwracał na to uwagi, był bardzo zrelaksowany i spokojny.

– A to źle mieć akcent dialektu majańskiego? – Nie patrzyłam na mężczyznę, który coraz bardziej się do nas zbliżał. Will wyczuwał gęstniejącą atmosferę, ale nie przerywał rozmowy.

– Tak, Majowie w Gwatemali… – Nagle odsunął się na krześle od stołu i wstał, odwracając się twarzą do mężczyzny z papierosem, z miną pod tytułem „o co ci chodzi?”.

Mężczyzna rzucił papierosa na posadzkę, powoli rozdeptując go kowbojskim butem z krokodylej skóry.

– Jesteś Maya? – powiedział dobitnie, ale zarazem cicho do Willa.

Kobieta przy barze przyciszyła muzykę. Mężczyźni przy sąsiednim stoliku nie drgnęli, ale ich mięśnie naprężyły się, jakby byli gotowi na wszystko, co przyniosą kolejne minuty. Will Bill zerknął najpierw na mnie, a potem na mężczyznę, spokojnie usiadł z powrotem na krześle i odpowiedział, ignorując go:

– Tak, jestem Maya. – Spojrzał mi w oczy, jakbyśmy mieli kontynuować rozmowę.

Juan Pablo znowu zakląskał językiem i teraz kiwał głową tylko w jedną stronę, w stronę wahadłowych drewnianych drzwi prowadzących do wyjścia. Mężczyzna stojący za Willem wykrzyknął na całą cantinę:

– To wypierdalaj!

Juan Pablo odstawił szklankę z aguardiente i zachowawczo sięgnął po swoje kule, zaczął się podnosić. Wymienili z Willem spojrzenia, po czym Will odsunął krzesło, mężczyźni obok stali w bezruchu, obserwując każdy nasz gest, powietrze stało się ciężkie, gęste, zaczęło pachnieć stęchlizną. Will rzucił niedbale:

– Chodźmy, nie ma co.

Zostawiliśmy szklanki z wódką, w sali było słychać stukanie obcasów Willa, kuśtykanie Juana Pablo oraz piosenkę o dozgonnej miłości w tle.

I to był pierwszy trop, aby zrozumieć, dlaczego ten facet nosił imię William i nie mówił w dialekcie Majów.

Nie mogłam jednak pojąć, dlaczego bycie Majem w dużym mieście może budzić tak wielką agresję, dlaczego jest powodem do wstydu i dlaczego tak mało młodych ludzi chce podążać za tradycjami przodków. Odpowiedź na te pytania przyniosło dopiero kolejne, bardzo odmienne spotkanie.Może lepiej nie pytać?

Zanim przyjechałam do Gwatemali, przeczytałam dużo artykułów naukowych i antropologicznych monografii o kulturze Majów, ale już pierwszego dnia zrozumiałam, że można je wyrzucić do kosza. Napisane trzydzieści lat temu teksty są już tylko elementem historii. W tym małym, dynamicznym kraju życie zmienia się każdego dnia, a kultura coraz rzadziej łączona jest z tradycjami. Najpewniejsze, co można w niej odkryć to… zmiana – ciągła, niestrudzona, pędząca zmiana. Dla romantyków takich jak ja, którzy chcą odkryć sens starych rytuałów, jest to łamiąca serce prawidłowość, która jednocześnie stawia większe wyzwania.

Trudno jest przecież dotrzeć do miejsca, o którym marzyło się przez całe dzieciństwo, i zauważyć, że jednak Majowie nie noszą pióropuszy, jak to widzieliśmy w książkach znanych podróżników lub na okładkach gazet podróżniczych. Co więcej, Majowie nawet nie przyznają się do swoich korzeni. Dziewiętnastowieczny mit tak zwanego szlachetnego dzikusa zakorzeniony jest w naszej kulturze do dziś. Karmimy się nim, podtrzymując bezpodstawną nadzieję, że gdzieś żyją ludzie niezwykle uczciwi, honorowi i wyznający swoje zasady, ludzie czyści i stanowiący część Natury. Takich Majów szukałam omamiona tym mitem, którym bezwiednie przesiąkłam, pomimo studiowania antropologii. Zdawałam sobie sprawę, jak bardzo taki mit jest krzywdzący dla rdzennych mieszkańców. Kultura masowa portretuje ich w sposób, który zamyka ich w przeszłości i nie pozwala z niej wyjść jak z klatki, skazuje ich na „zacofanie”, które staje się kulturowym fetyszem intelektualistów znudzonych wygodami życia oraz brakiem zasad w otaczającym nas świecie. Jednocześnie taki twór kulturowy jest źródłem podziwu dla czegoś, co nie istnieje, jest tworem wyobraźni lub tęsknoty, lecz nikt nie chce się do tego przyznać.

Mimo to zawsze byłam przekonana, że znajdę tych „prawdziwych” Majów, których przecież spotykali wszyscy inni – tylko mnie się to nie udawało. Majowie mieli być ukryci o jedno pasmo gór dalej, głębiej w nieznane. Ten mit podsycał moją tęsknotę za światem, który chciałam zobaczyć na własne oczy, ale nie mogłam go znaleźć. Chciałam poznać tych szczęśliwców, którym udało się taki świat uchować przed zniszczeniem. W moich oczach Majowie byli nie tylko uosobieniem mądrości swoich przodków, ale też ludźmi, którzy odważyli się przeciwstawić czemuś, co wtłoczyło świat innych w jasne i przejrzyste ramy – ramy czasu. To był dopiero początek drogi, a z każdym dniem wiedziałam o nich mniej, zaskoczona tym, jak bardzo musieli się ukrywać. Wiedziałam, że pod tą maską musi kryć się coś bardzo cennego. Tęsknota za tym kulturowym mitem, tęsknota za światem przesyconym wartościami, światem prawdziwym i czystym w efekcie nie była próbą odkrywania Majów. Była moim wyobrażeniem, zwierciadłem kultury masowej, która obiecała mi, że coś takiego może istnieć. Była moim wewnętrznym poszukiwaniem oazy, w której znajdę sens i odpowiedzi na pytania, jak być wolnym, prawdziwym i jak żyć w tej prawdzie.

Udałam się do Quetzaltenango, Majowie mówią na to miejsce Xela. Za dnia jest to kolebka zagranicznych wolontariatów, szkół językowych oraz miasteczko o kolonialnych wpływach, w którym życie toczy się leniwie. Natomiast nocą Xela w niektórych dzielnicach staje się miastem grzechu. Zwłaszcza w ciemnych zaułkach przy przystanku mikrobusów, położonym tuż przy stacji benzynowej, zaledwie kilka kilometrów od centrum. Ulicami przechadzają się prostytutki. Wysokie, smukłe, kołyszą biodrami na długich jak szczudła nogach. Ostrożnie stawiają kroki na kocich łbach nierównych uliczek, które podczas pory deszczowej zamieniają się w koryta rzek.

Jedna z prostytutek ubrana była tylko w tunikę zrobioną z czarnej siatki oraz w cienkie, prześwitujące stringi. Na jej udach odznaczył się ślad podwiązek. Pod przezroczystym strojem sprężynował jej biust, nie był nachalnie obfity jak u kobiet Maya. Piękny, kobiecy biust na środku gorącej ulicy w Xela. Kobieta była bardzo atrakcyjna. Miała długie blond włosy spięte w kok. Urodą nie przypominała Latynosek, bardziej wpisywała się w europejskie kanony piękna. Skąd tutaj taka prostytutka? Wąskie biodra, jędrne, niewielkie pośladki, jasna karnacja, długie, szczupłe nogi, płaski, umięśniony brzuch i piersi, które rozpraszały kierowców. Kobieta, która przechadzała się obok niej nie przykuwała wzroku aż tak bardzo, choć też szokowała wyglądem. Też miała bardzo długie nogi, lecz przesadnie umięśnione, nosiła krótką spódnicę, a raczej przepaskę na biodrach i sportowy biustonosz, który bardziej niż nagość eksponował jej wyrzeźbione ciało. Wzdłuż ciała spływały długie, srebrne łańcuchy, z daleka wyglądało, jakby była ubrana tylko w nie, jakby ociekała srebrem. Jej brunatne, sięgające pasa włosy częściowo zakrywały nagie plecy. Szła na wysokich koturnach i czasem chwytała za rękę drugą kobietę, aby złapać równowagę. Prostytutki szły szybko, nie rozglądały się na boki. Doskonale zdawały sobie sprawę, że każde spojrzenie na ulicy zwrócone było właśnie na nie.

– To transwestyci – wytłumaczył mi przechodzień, widząc, jak bardzo jestem zszokowana tym widokiem, – Norma – dodał bez szczególnych emocji w głosie. – Zobacz, ta w spódniczce jeszcze czeka na jedną operację, pewnie tylko dlatego nie chodzi po ulicy w stringach.

Miasto tętniło życiem. Na targu kwitł handel, a zapach smażonych tostadas z awokado posypanych serem drażnił wyobraźnię. Kolby żółtej, słodkiej kukurydzy sprzedaje się tutaj jako deser. Przekupki najpierw smarują je masłem, potem majonezem, a następnie posypują serem. Jest to prawdziwa bomba kaloryczna, ale warto jej spróbować. Szalenie niezdrowe są też małe pączki smażone na głębokim oleju i pływające w gęstym cukrowym syropie.

Między stoiskami zataczali się pijani mężczyźni, a dzieci towarzyszyły matkom i wcale nie było im spieszno do snu. Na przedmieściach, w ciemnych uliczkach Quetzaltenango, pełno było bezdomnych psów i porozrywanych przez nie worków na śmieci. Po kamiennych uliczkach leniwie ślizgało się światło latarni, a zapełnione ludźmi minibusy agresywnie rozdzierały ciemność światłami, podobnie jak nawoływanie ośmioletniego chłopca, którego pracą było otwieranie i zamykanie drzwi pojazdów. Zawisał w drzwiach minibusa i starał się upchać do niego jeszcze więcej pasażerów. Wjechaliśmy na obrzeża miasta, gdzie miałam poznać pewnego lekarza.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: