Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na Polesiu. Tom 2: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na Polesiu. Tom 2: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 294 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NA PO­LE­SIU

Po­wieść przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

War­sza­wa.

Na­kła­dem Mi­cha­ła Glücks­ber­ga.

1884.

Дозволено Цензурою.

Варшава, дня 4 Августа 1883 года.

War­sza­wa. – Druk S. Or­gel­bran­da Sy­nów, Bed­nar­ska 20

W kil­ka ty­go­dni po­tem wsta­ła z łóż­ka pan­na Fau­sty­na, choć nie tak świe­żą, jak była, pięk­niej­szą jesz­cze może. Pięk­ność ta na­le­ża­ła pew­nie do rzę­du po­bu­dek, któ­re nie­na­wiść pan­ny Ade­li zwięk­sza­ły.

Do­wo­dów jej nie bra­kło co­dzien­nie, ale na­czel­nicz­ka pen­syi ostroż­niej­szą być za­czę­ła w ob­ja­wia­niu nie­chę­ci swej i drę­czy­ła prze­śla­do­wa­ną, uni­ka­jąc oso­bi­ste­go z nią ze­tknię­cia się – co ni­ko­go nie łu­dzi­ło.

Do­da­no pan­nę Różę za to­wa­rzysz­kę miesz­ka­nia Steń­ce i po­zo­sta­wio­no ją w po­ko­iku, w któ­rym cho­ro­wa­ła. Pan­na Ade­la nie chcia­ła się z nią spo­ty­kać nie­ustan­nie; uni­ka­ła na­wet roz­mo­wy, a ra­czej ła­ja­nia, roz­ka­zy prze­sy­ła­jąc przez Obroń­ską.

Kil­ka nie­przy­jem­nych zajść z ro­dzi­ca­mi pen­sjo­na­rek, kil­ka pie­nięż­nych strat do­tkli­wych, za­wie­dzio­ne na­dzie­je może na panu Ka­ro­lu – któ­ry nad­zwy­czaj był grzecz­nym, ale nie­li­to­ści­wie zim­nym – spo­wo­do­wa­ły w tych cza­sach cho­ro­bę, któ­rej pan­na Ade­la sta­ra­ła się opie­rać ener­gicz­nie, lecz w koń­cu go­rącz­ka, symp­to­ma­ta groź­ne – zmu­si­ły ją po­ło­żyć się.

Dok­tór na­ka­zał spo­czy­nek i ku­ra­cyą, bar­dzo skom­pli­ko­wa­ną, któ­ra, co­najm­niej, mia­ła trwać kil­ka ty­go­dni.

Gdy p. Ade­li na­gle zbra­kło na cze­le peu­sy­ona­tu, a zo­sta­ła tyl­ko ła­god­na i za­wsze zmę­czo­na pani Groń­ska z Obroń­ską – na­tych­miast się to uczuć dało. Nie­wi­dzia­na swo­bo­da i nie­prak­ty­ko­wa­ne wy­bry­ki pa­nien za­mą­ci­ły daw­ny po­rzą­dek.

Do p. Ade­li w ni­czem się od­no­sić nie było wol­no, a p. Fe­li­cya, mimo gro­zy, jaką się wra­zić sta­ra­ła – ni­ko­mu nie była strasz­ną.

Idzia Szlo­miń­ska nie­mal otwar­te­go bun­tu sta­ła się gło­wą. Z wy­jąt­kiem tej czę­ści ku­ry­ta­rza, któ­ra do drzwi cho­rej przy­ty­ka­ła, w resz­cie domu przez cały boży dzień bie­ga­ni­nę i śmie­chy sły­chać było.

Idzia, pro­te­gu­ją­ca Fau­styn­kę i – jej sto­sun­ki z pro­fes­so­rem Wol­skim, jed­ne­go dnia tak ma­new­ro­wa­ła zręcz­nie a zu­chwa­le, że na chwi­lę w sali lek­cyi samą Steń­kę z nim po­zo­sta­wi­ła, szep­nąw­szy jej, aby z tego ko­rzy­sta­li.

Su­ma­ków­na nad­to była bo­jaź­li­wą i na­wy­kłą do ostroż­no­ści, aby po­słu­chać jej mia­ła, i chcia­ła już od­cho­dzić, gdy Wol­ski u drzwi ją za­trzy­mał. Był wiel­ce wzru­szo­ny.

– Pan­no Fan­sty­no – ode­zwał się gło­sem wca­le nie pe­da­go­gicz­nym, – na mi­łość Boga, niech mnie pani po­słu­cha chwi­lę. Wiesz pani, że mam dla niej naj­żyw­sze uczu­cie przy­wią­za­nia.

Sta­ra­łem się do­wie­dzieć o jej po­ło­że­niu i sto­sun­kach. Obo­je ubo­dzy je­ste­śmy… Je­śli pani masz dla mnie choć tro­chę przy­chyl­no­ści – ja – będę pra­co­wał, po­tra­fię so­bie wy­ro­bić sta­no­wi­sko….

Jed­nem sło­wem – chcesz pani być moją żoną?

Fau­styn­ka tak była zmie­sza­ni}, że od­po­wie­dzieć nie umia­ła, a pro­fes­sor do­dał:

– Ja cze­kać będę – wie­le ka­żesz, póki ze­chcesz… daj­my so­bie sło­wo…

Steń­ka pod­nio­sła nań oczy i dłu­giem na­przód od­po­wie­dzia­ła, wej­rze­niem.

– Pa­nie pro­fe­so­rze – po­czę­ła gło­sem stłu­mio­nym.

– Ja tu nie jako pro­fes­sor sto­ję przed pa­nią – żywo od­parł Wol­ski – ko­cham ją całą siłą du­szy mo­jej.

– Pa­nie Wol­ski – po­pra­wi­ła się Steń­ka, cala drżą­ca. – Pan wiesz, że ja sobą nie wła­dam, je­stem, jak nie­wol­ni­ca. Ro­dzi­ce moje zrze­kli się na­de­mną wła­dzy, hra­bia…

Pro­fes­sor wy­buch­nął.

– To jest układ nie­cny – nikt jej zmu­szać nie może…

– Los mo­ich ro­dzi­ców.

– Ja ro­dzi­ców we­zmę do sie­bie – za­wo­łał pro­fes­sor.

Steń­ka przy­po­mnia­ła so­bie mat­kę swą – ojca, za­ru­mie­ni­ła się, z oczów jej łzy try­sły.

– To nie może być! a! nie – rze­kła ci­cho – Ja pana sprzy­jam, wdzięcz­ną mu je­stem, ale nic – nic obie­cy­wać mu nie mogę.

Wol­ski po­chwy­cił ją za rękę.

– Je­że­li mi sprzy­jasz – za­wo­łał – pa­trząc w jej uczy, któ­re po­twier­dza­ły, co po­wie­dzia­ła – daj­my so­bie sło­wo: czy­nie co jest w mocy na­szej, aby­śmy się po­łą­czyć mo­gli. Ja…

Steń­ka, usły­szaw­szy na ku­ry­ta­rzu zbli­ża­ją­ce się gło­sy, szyb­ko rzu­ci­ła się ku drzwiom – i as ust jej wy­rwa­ło się:

– Ko­cham pana… ale je­stem nie­wol­ni­cą… Po­wie­dziaw­szy to, ucie­kła.

P. Róża z wbie­ga­ją­cej do po­ko­ju Steń­ki, gdy­by zręcz­niej­szą była, mo­gła­by była wy­czy­tać, że coś za­szło nad­zwy­czaj­ne­go.

Za­ru­mie­nio­na, z oczy­ma mo­kre­mi, po­mie­sza­na, roz­sy­pu­jąc po dro­dze pa­pie­ry i książ­ki, wpa­dła. Steń­ka do swo­jej iz­deb­ki i twa­rzą rzu­ci­ła się na po­dusz­kę.

Szczę­ściem, szpieg dziew­czy­na, wi­dząc jak czę­sto Obroń­ska dla przy­po­do­ba­nia się p. Ade­li, na­pa­da­ła na Su­ma­ków­nę… wzru­sze­nie to wy­tłó­ma­czy­ła so­bie ostrą ja­kąś na­ga­ną.

Steń­ka pod wra­że­niem tej roz­mo­wy dłu­go do sie­bie przyjść nie mo­gła. Wol­ski był pierw­szym czło­wie­kiem, dla któ­re­go ser­ce jej za­bi­ło, był dla niej ide­ałem. Mi­łość jego nie mo­gła nie obu­dzić wza­jem­no­ści: była go­rą­cą, szcze­rą, czy­stą. Nie tak już mło­dy, aby lek­ko­myśl­nie mógł się roz­mi­ło­wać, p. Ka­rol był tak­że po raz pierw­szy w ży­ciu do sza­leń­stwa roz­ko­cha­nym. Skłon­ność była wza­jem­ną.

Na nie­szczę­ście, pro­fes­sor, któ­ry jej uległ, sam chłod­no roz­wa­ża­jąc po­ło­że­nie, czuł, że mi­łość ta musi się skoń­czyć bo­le­ścią i roz­sta­niem. Nie miał za­pew­nio­ne­go bytu dla sie­bie, tem mniej dla żony; a jak mógł ją wy­drzeć z rąk hra­bie­go i star­czyć po­tem ro­dzi­com dwóm sio­strom i wła­snym po­trze­bom?

To pierw­sze wy­zna­nie, mimo, że obo­je wi­dzie­li, iż mi­łość ich nie do­pro­wa­dzi do ni­cze­go, po­cią­gnę­ło za sobą na­stęp­stwa prze­wi­dzia­ne: ci­che a krót­kie roz­mo­wy, gdy się spo­tka­li, kar­tecz­ki, któ­re w książ­kach się znaj­do­wa­ły – co­raz czul­sze i po­ufal­sze sto­sun­ki.

Nie było w nich dla oboj­ga żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa, gdyż pro­fes­sor czcił swój ide­ał, a Steń – ka nad­to zna­ła ży­cie przez pierw­sze lata swe u ro­dzi­ców, aże­by na­stępstw nie wi­dzia­ła, ja­kie ścią­gnąć mo­gło za­po­mnie­nie się chwi­lo­we.

Lecz – mó­wi­li so­bie – że bądź­co­bądź, ko­chać się będą wiecz­nie i sta­le.

Steń­ka od­ży­ła po cho­ro­bie pod słoń­cem tego szczę­ścia, kra­dzio­ne­go, ta­jo­ne­go, lecz tem więk­szym uro­kiem na­pa­wa­ją­ce­go obo­je.

P. Ade­la cho­rą jesz­cze była, gdy jed­ne­go dnia po­wóz za­szedł przed dom, wy­sia­dła z nie­go pięk­nie stroj­na, mło­da pani, z fi­zio­gno­mią, któ­ra o jej ory­en­tal­nem po­cho­dze­niu wąt­pić nie do­zwa­la­ła – i pro­si­ła, aby jej, jako przy­ja­ciół­ce pan­ny Su­ma­ków­ny, zo­ba­czyć się z nią było wol­no.

Wpro­wa­dzo­no ją do sa­lo­ni­ku z glo­bu­sa­mi, któ­ry zwy­kle słu­żył za par­la­to­ry­um: p. Groń­ska nie śmia­ła – od­mó­wić.

Steń­ka nie mo­gła po­jąć: kto­by do niej przy­był, zwłasz­cza, że ekwi­paż i strój za­po­wia­dał oso­bę z lep­sze­go to­wa­rzy­stwa; wy­szła ze stra­chem i z okrzy­kiem ra­do­ści pa­dła w ob­ję­cia Es­te­ry War­szaw­skiej.

Cór­ka Bo­ru­cha wy­da­ła się jej wy­pięk­nio­ną, zmie­nio­ną na ko­rzyść i na wiel­ką, damę prze­isto­czo­ną.

Sia­dły obok sie­bie.

– Wy­szłam za mąż – ode­zwa­ła się Es­te­ra. – Wiesz, że nie mia­łam wiel­kiej ocho­ty wy­dać się, lecz – szczę­ściem zna­lazł się i dla mnie czło­wiek, wca­le miły i taki, ja­kie­gom so­bie ży­czy­ła. Za­miast pan­ny War­szaw­skiej, masz przed sobą Es­te­rę Le­wen­berg. Mąż mój ma dom tu­taj i ja od kil­ku ty­go­dni miesz­kam w bliz­ko­ści cie­bie – alem do­tąd od­wie­dzić cię nie mo­gła.

Z pil­no­ścią wiel­ką za­czę­ła się przy­pa­try­wać Steń­ce.

– Wy­pięk­nia­łaś mi jesz­cze – rze­kła – choć tro­chęś po­bla­dła. Mów, jak ci jest?

Nie­pręd­ko Su­ma­ków­na po­tra­fi­ła z ogól­nych o swem po­ło­że­niu wy­ra­zów przejść po­wo­li do szcze­rych wy­znań. Smut­ne one były. Opo­wie­dzia­ła, co się z nią tu dzia­ło i co jej gro­zi­ło w przy­szło­ści. Mi­mo­wo­li wspo­mnie­nie p. Ka­ro­la łzy jej wy­ci­snę­ło. Zręcz­na Es­te­ra, po słów­ku do­by­wa­jąc, po­tra­fi­ła do naj­po­uf­niej­szych wy­znań ją skło­nić.

Zna­ły się tak daw­no! Była to je­dy­na przy­ja­ciół­ka…. dla­cze­góż przed nią taić się mia­ła?

Słu­cha­jąc, Es­te­ra za­smu­ci­ła się ja­koś; nie po­wie­dzia­ła nic, po­cie­sza­ła sło­wa­mi obo­jęt­ne­mi.

Po­nie­waż roz­mo­wa się prze­cią­gnę­ła, pani Le­wen­berg wsta­ła, szep­cząc jej na ucho, że – przy­je­dzie zno­wu, jak tyl­ko chwil­kę znaj­dzie wol­ną. Steń­ka od­pro­wa­dzi­ła ją aż do ostat­niej moż­li­wej gra­ni­cy. Po­że­gna­ły się oczy­ma. Es­ter od­jeż­dża­ła smut­niej­szą, niż przy­by­ła.

Su­ma­ków­na wra­ca­ła do swe­go po­ko­iku we­sel­szą. Nie czu­ła się tak bar­dzo sa­mot­ną na świe­cie.

Parę ty­go­dni po­tem upły­nę­ło, a pani Le­wen­berg się nie po­ka­zy­wa­ła.

Jed­ne­go wie­czo­ra przy­je­cha­ła wresz­cie. Pan­na Ade­la, któ­rej o pierw­szych od­wie­dzi­nach znać da­wa­no i któ­ra się bar­dzo na nie skrzy­wi­ła, po­wtór­ne za­le­d­wie do­pu­ścić ra­czy­ła, wy­rze­ka­jąc, że pan­ny się temi wi­zy­ta­mi od nauk nie­po­trzeb­nie od­ry­wa­ją.

Jed­nak­że wpusz­czo­no pa­nią Es­te­rę. Po pierw­szem po­wi­ta­niu chwy­ci­ła za rękę Steń­kę, na­chy­li­ła się jej do ucha i po­czę­ła szep­tać:

– Chcia­łam się o two­im pro­fes­so­rze do­wie­dzieć. Przy­zna­ję się, żem się go oba­wia­ła, lecz cie­szę się te­raz, bo mi go wszy­scy chwa­lą. Ale, moja Steń­ko, ubo­gi jest, nie ma nic, nic, na­wet miej­sca sta­łe­go za­pew­nio­ne­go. Gdy­byś na­wet, chcia­ła siłą wy­do­być się z nie­wo­li i pójść za nie­go, cóż się sta­nie z ro­dzi­ca­mi? Gdzie się po­dzie­je­cie wszy­scy? Co bę­dzie­cie je­dli – bo – nie­ste­ty, przy naj­więk­szej mi­ło­ści jeść po­trze­ba!

Steń­ka roz­pła­ka­ła się tro­chę.

– Ja to wiem wszyst­ko – i szep­nę­ła.

– Więc, moja dro­ga – rze­kła Es­ter – tę pięk­ną mi­łość po­trze­ba so­bie wy­bić z gło­wy. Ro­dzi­ców nie ze­chcesz zgu­bie, a i dla cie­bie szczę­ścia-by w tem nie było.

– Ale ja ko­chać go mu­szę – ode­zwa­ło się dziew­czę, bo nie ko­chać – nie mogę!

Da­le­ko osty­glej­sza, p. Le­wen­berg uśmiech­nę­ła się.

– Pa­mię­taj o tem – rze­kła – je­że­li go ko­chasz, że i jemu by­ła­byś brze­mie­niem, któ­re­by go przy­gnio­tło.

Sta­raj się nie wyjść za hra­bie­go. Któż wie!

Sła­ba to była po­cie­cha.

Rok je­den już upły­nął na pen­syi; po­czy­nał się dru­gi; Steń­ka wie­dzia­ła do­brze, iż hra­bia dłu­żej cze­kać nie bę­dzie i że los jej roz­strzy­gnąć się musi. Cała na­dzie­ja oswo­bo­dze­nia była w tem, że mo­gła się nie­po­do­bać, że mógł zmie­nić po­sta­no­wie­nie. Ła­ma­ła też so­bie gło­wę nad tem, ja­ką­by być po­win­na, aże­by wstręt lub oba­wę obu­dzić. Nie­ste­ty – nie mia­ła naj­mniej­sze­go uspo­so­bie­nia do ode­gra­nia roli cu­dzej, do oka­za­nia się inną, niż była wi­sto­cie. Na­wet dla oca­le­nia się nie po­tra­fi­ła­by była grać ko­me­dyi.

Prę­dzej mo­gła się zdo­być na ener­gią do opo­ru, niż na kłam­stwo ta­kie, do któ­re­go na­tu­ra nie dała jej zdol­no­ści.

Wol­ski, któ­ry ją co­raz moc­niej ko­chał, z rów­ną oba­wą li­czył czas upły­wa­ją­cy, sam nie­wie­dząc, co po­tem po­cznie. Nie chciał jej na­ra­żać, a nie umiał się wy­rzec.

P. Ade­la wsta­ła na­resz­cie po dłu­giej cho­ro­bie, zła­ma­na nią, zżół­kła i ze­sta­rza­ła, kwa­śniej­sza niż kie­dy­kol­wiek była.

Sys­te­mat jej po­stę­po­wa­nia z Su­ma­ków­ną oty­le się od­mie­nił tyl­ko, iż te­raz, gdy już rok dru­gi i ostat­ni upły­wał, wy­ma­ga­ła od niej po­stę­pów, na­uki nad siły i mia­rę.

W po­cząt­kach wzbra­nia­ła się uczyć, te­raz szy­dzi­ła z tego, iż dwa lata na pen­syi spę­dzo­ne wstyd jej uczy­nią i pen­syi. Pan­na się nic nie na­uczy­ła – ale to nic!

Po­kąt­nie, na złość na­uka szła szyb­ko, a te­raz tak tępo, że gdy przy­ja­dą od­bie­rać, wca­le się nie bę­dzie z czem chwa­lić – Ale ja umy­wam ręce od tego, uprze­dza­łam o tem hra­bie­go!

Hra­bia, przez ten czas, nie wie­my czy my­ślał wie­le o pro­jek­to­wa­nem fan­ta­stycz­nem swem mał­żeń­stwie. Nie mó­wił o niem nig­dy, przy­go­to­wań nie czy­nił żad­nych. W po­ło­wie roku jed­nak po­szedł raz się roz­pa­trzeć w sta­rym domu, co tknę­ło za­raz Ant­ka.

Opusz­czo­ne trzy po­ko­je, przy­ty­ka­ją­ce do tych, w któ­rych miesz­kał, obej­rzał, ka­zał pod­ło­gi po­ła­tać, ścia­ny obie­lić, pie­ce po­le­pić i drzwi po­opa­try­wać. Za­py­tał Ant­ka: czy nie­ma gdzie na stry­chu szaf­ki i ko­mo­dy sta­rej, któ­re­by na­pra­wić moż­na tak, aby się za­my­ka­ły? Wszyst­ko to da­wa­ło do my­śle­nia.

Zbli­ża­ła się chwi­la po­wro­tu od­da­nej na pen­syą do War­sza­wy. Sta­ry słu­ga wi­dział w swym panu, nie­pod­le­ga­ją­cym zwy­kle żad­nym wy­bry­kom, ja­kiś hu­mor dziw­ny i po­draż­nie­nie.

W oczysz­czo­nych i nędz­nie, ja­ko­ta­ko miesz­kal­ne­mi uczy­nio­nych izbach, hra­bia parę razy ro­bił, mru­cząc, prze­gląd sprzę­tów, istot­nie tak nędz­nych, że na­wet na Po­le­siu i w oko­li­cy tej wy­da­wa­ły się obrzy­dli­wym ło­mem. An­tek ostroż­nie zwra­cał na to uwa­gę pana i otrzy­mał po­ła­ja­nie gru­biań­skie.

– No, to spro­wadź cie­ślę albo stel­ma­cha: niech po­ła­ta – za­wo­łał Kwi­ryn. Cóż-to? będę an­giel­skie me­ble spro­wa­dzał z War­sza­wy, aby się im też Jo­ski i Hry­cie dzi­wo­wa­ły?

An­tek nie śmiał do­py­ty­wać bli­żej o prze­zna­cze­nie miesz­ka­nia, a do­my­śleć się go mógł ła­two; wi­dział brak wie­lu sprzę­tów nie­zbęd­nych, nie już dla oka, ale dla ży­cia; z pa­nem hra­bią jed­nak, na­wy­kłym do spar­tań­skiej pro­sto­ty, na­wet mó­wić o tem było trud­no i tłó­ma­czyć mu chcieć, że ko­bie­ta le­piej wy­cho­wa­na może wię­cej cze­goś wy­ma­gać i po­trze­bo­wać, niż pa­rob­cy.

Zbli­ża­nie się ter­mi­nu dzia­ła­ło bar­dzo dziw­nie na hr. Kwi­ry­na. Nie ra­do­wał się wca­le, był ra­czej zły a na­de­wszyst­ko nie­spo­koj­ny. Czę­sto­gę­sto kru­pi­ło się to na Ant­ku. Słu­dze zda­wa­ło się, że pan jego ża­ło­wał tego kro­ku, któ­ry nie­roz­waż­nie, tyl­ko, aby się po­mścić nad ro­dzi­ną, uczy­nił.

Pra­gnie­nie ze­msty nie wy­ga­sło w ser­cu jego, ale do­ko­na­nie jej sta­wa­ło przed oczy­ma ze­sta­rza­łe­go w tem ży­ciu sa­mot­nem czło­wie­ka – któ­ry miał na­wyk­nie­nia, na­ło­gi, za­gro­żo­ne te­raz – jako po­łą­czo­ne z ofia­ra­mi i trud­no­ścia­mi nad­zwy­czaj­ne­mi.

Na­próż­no usi­ło­wał się hr. Kwi­ryn uspa­ka­jać tem, że przy­szła żona bę­dzie mu­sia­ła po­dzie­lać ży­cie jego, któ­re w ni­czem się dla niej zmie­nić nie mia­ło; że musi jeź­dzić li­chą brycz­ką, któ­rej on uży­wał, jeść, jak on, czę­sto toż­sa­mo, co cze­ladź, odzie­wać się jak­naj­skrom­niej i t… p.

We­wnętrz­ny głos mó­wił mu, że mło­da pani, na­wet za­sto­so­wu­jąc się jak­naj­po­słusz­niej do jego oby­cza­jów, musi tu z sobą, we dwo­rze, ogrom­ne spro­wa­dzić zmia­ny.

Skąp­stwo nad­zwy­czaj­ne, po­su­nię­te do tych gra­nic, któ­rych już prze­kro­czyć nie było moż­na – uczu­ło się za­gro­żo­nem wy­dat­ka­mi, któ­rych przy­ro­stu ob­ra­cho­wać nie było po­dob­na. Wszyst­ko to ra­zem – i same for­mal­no­ści we­sel­ne, a po­tem po­zby­cie się ro­dzi­ny żony swej, cię­ży­ło na nim brze­mie­niem wiel­kiem.

Po­wia­dał so­bie, po­nie­wcza­sie, że mógł­by był ła­twiej ten­sam cel osią­gnąć, przy­spo­sa­bia­jąc so­bie za syna i dzie­dzi­ca – pierw­sze­go lep­sze­go sie­ro­tę. Było wszak­że w że­la­znym cha­rak­te­rze Kwi­ry­na, że gdy raz coś przed­się­wziął, po­sta­no – wił, choć­by po­tem na dro­dze spo­tkał nie­prze­wi­dzia­ne trud­no­ści, nie zwykł się był co­fać.

Mści­wa chęt­ka do­ku­cze­nia ro­dzi­nie, któ­ra na spa­dek po nim czy­ha­ła, była bodź­cem naj­sil­niej­szym do speł­nie­nia, co za­mie­rzył.

Jed­ne­go tedy dnia, tak nie­spo­dzia­nie, jak za­wsze, bo przed ni­kim się nie tłó­ma­czył i z ni­kim nie zwykł był się na­ra­dzać, hra­bia za­wo­łał Au­tka i roz­ka­zał, aże­by ko­nia na­za­jutrz rano do Woł­cho­wicz były go­to­we.

Dro­ga była wła­śnie naj­szka­rad­niej­sza, lecz do tych po­le­skich bro­dów, wy­bo­jów, grzę­za­wic, gro­bel i le­śnych po ko­rze­niach dró­ży­nek, wszy­scy tu byli na­wy­kli. Ni­ko­go to nie wstrzy­my­wa­ło.

An­tek, któ­ry przed sobą sa­mym się chlu­bił, że pana my­śli na­uczył się od­ga­dy­wać tak, iż każ­dej jego czyn­no­ści po­bud­kę mógł dojść ła­two, tym­ra­zem nie umiał prze­wi­dzieć, co go do mia­stecz­ka pę­dzi­ło.

Dla roz­ryw­ki, na­próż­no, hr. Kwi­ryn nig­dy nie jeź­dził; każ­dy krok jego miał cel ja­kiś prak­tycz­ny i na­ma­cal­ny. Tym­ra­zem żad­ne­go in­te­res­su w Woł­czo­wi­czach nie zda­wał się mieć hra­bia – i nie no­we­go przed­się­brać nie mógł. Las ów był sprze­da­ny, zbo­że, ja­kie mia­no na zby­cie, skon­trak­to­wa­ne, spe­ku­la­cya nie na­strę­cza­ła się żad­na.

Hr. Kwi­ryn, któ­ry cza­sa­mi, z po­trze­by ja­kie­goś wy­wnę­trze­nia się, spo­wia­dał się przed słu­ga, raz nic mu nie mó­wił, a twarz jego, na­marsz­czo­na strasz­nie, zły hu­mor i po­draż­nie­nie ja­kieś oka­zy­wa­ła.

– Co mu jest u li­cha? – mó­wił so­bie An­tek. Jesz­cze mu mało?

Na­za­jutrz deszcz, któ­ry nocą pa­dać za­czął i psuł dro­gi go­rzej jesz­cze, pa­dał spo­koj­ny, bez wia­tru, z ob­cią­gnię­te­go sza­rą po­wło­ką nie­ba, tak, iż ę wi­docz­nie na trzyd­niów­kę za­bra­ło. Lecz, gdy po­dróż raz była po­sta­no­wio­na, bry­ka za­szła o god­nie na­zna­czo­nej, hra­bia za­le­cił Ant­ko­wi pil­ność koło domu, a sam siadł, odziaw­szy się, i – po­je­chał. Już było do­brze z po­łu­dnia, gdy z tym­sa­mym desz­czem, z któ­rym od gan­ku w Sko­mo­ro­wie wy­je­chał, sta­nął w mia­stecz­ku przed go­spo­dą Bo­icha War­szaw­skie­go.

Sta­ry ży­dek, zo­ba­czyw­szy kor­ne i bry­kę przez ino, wy­szedł grzecz­nie na spo­tka­nie. Wie­dząc, jak hra­bia cza­su tra­cić nie lu­bił, do­my­ślał się ja­kie­goś in­te­res­su i rów­nie jak An­tek próż­no w gło­wie szu­kał: coby to być mo­gło?

Mia­stecz­ko, desz­czem od nocy pa­da­ją­cym ob­la­ne przed­sta­wia­ło się oku po­dróż­ne­go w ca­łej swej obrzy­dli­wo­ści i ze stro­ny naj­smut­niej­szej. Ulicz­ki wy­glą­da­ły, jak ka­łu­że, ry­nek–jak je­den pła­cheć roz­mie­sza­ne­go bło­ta. Ze wszyst­kich ry­nien drew­nia­nych stru­ga­mi lała się woda. Pu­sto było, po­nu­ro, brud­no i w uli­cy ży­wej du­szy oprócz przy­mu­szo­nych do wyj­ścia kil­ku ży­dów, okry­tych za­rzu­co­ne­mi na gło­wy, bia­ło pod­szy­te­mi po­ła­mi cha­ła­tów.

W taką porę przy­by­wa­ją­cy mu­siał, oczy­wi­ście, – ro­zu­mo­wał Bo­ruch, – mieć nóż na gar­dle.

Wy­sia­da­ją­cy hra­bia jed­nak wca­le się nie po­skar­żył na­wet; za­wo­łał, aby mu otwo­rzo­no izbę go­ścin­ną i wszedł do niej, kiw­nąw­szy le­d­wie gło­wą panu War­szaw­skie­mu.

– Że to pan graf w taką porę się wy­brał! – przy­wi­tał go żyd.– A! a! co to musi być za dro­ga na gro­bel­ce kole Rudy.

– Ba! – od­parł hra­bia – ma­ło­co gor­sza niż zwy­kle. Czas dro­gi; a dla desz­czu nie ru­szać z domu, to jak dla wil­ka nie iść w las.

Bo­ruch ba­dać o nic nie śmiał, spy­tał tyl­ko: czy graf so­bie nie ży­czył na­pić się cze­go lub prze­ką­sić? Wie­dział, że ten gość naj­prost­sze­mi się rze­cza­mi zwykł za­spa­ka­jać.

– Je­że­li ryba jest, chleb a kie­li­szek wód­ki – nie będę od tego, bom od rana nic nie jadł.

Dzień je­sien­ny zbli­żał się już ku schył­ko­wi; hra­bia spoj­rzał przez okno i na swój sta­ry ze­ga­rek, i do­dał, aby mu sia­na przy­nie­sio­no na po­sła­nie.

Zna­czy­ło to, że no­co­wać miał. Cie­ka­wość Bo­ru­cha do naj­wyż­sze­go stop­nia roz­bu­dzo­ną była; ale py­tać się hra­bie­go nie wy –

pa­da­ło: pan Sko­mo­row­ski nie lu­bił tego i czę­sto od­po­wia­dał gru­biań­sko.

Jest to zwy­cza­jem od­wiecz­nym, a przy­najm­niej było u nas, że do­stoj­niej­sze­go go­ścia go­spo­darz za­ba­wiać mu­siał roz­mo­wą, czę­sto do póź­nej nocy. Wcho­dzi­ło to w obo­wiąz­ki jego.

Bo­ruch też, wy­daw­szy sto­sow­ne roz­ka­zy, po­wró­cił do pro­gu i roz­po­czął roz­mo­wę uty­ski­wa­niem nad sta­nem han­dlu, prze­wi­dy­wa­nia­mi, jaka zima być mia­ła i wia­do­most­ka­mi z oko­li­cy o pa­nach z Dą­bro­wi­cy, ze Ste­pa­nia i t… p.

Hra­bia słu­chał, mru­czał, cho­dził, siadł zjeść – co u nie­go za­wsze trwa­ło krót­ko; ale ani sło­wem nie zdra­dził: z czem tu i po co przy­je­chał.

In­te­res, któ­re­go na­wet się do­my­śleć nie mógł Bo­ruch, przez to­sa­mo waż­niej­szym mu się jesz­cze wy­da­wał. Ba­dać nie wy­pa­da­ło.

Gdy zu­peł­nie się ściem­ni­ło, a hra­bie­mu po­sła­no, dał go­spo­da­rzo­wi do­bra­noc, a War­szaw­ski mu­siał odejść, nic nie spra­wiw­szy i nie zdo­byw­szy na­wet naj­mniej­szej wska­zów­ki.

Ła­mał so­bie nad tem gło­wę.

Aż do pół­no­cy ule­wa nie usta­wa­ła, ale wi­cher się ze­rwał i chmu­ry roz­pę­dził, tak, że nad­ran­kiem się wy­po­go­dzi­ło i słoń­ce we­szło ja­sne. Dzień obie­cy­wał się bar­dzo pięk­ny.

W mia­stecz­ku, dzię­ki wia­tro­wi i ście­kom na­tu­ral­nym, oschło tro­chę i po­zo­sta­ły tyl­ko owe nie –

ule­czo­ne ka­łu­że, któ­re w cią­gu roku rzad­ko kie­dy cał­ko­wi­cie wsią­ka­ły w zie­mię, a po ulew­nych desz­czach wzbie­ra­ły jak sa­dzaw­ki.

Dzwo­nio­no na pry­ma­ryą w ko­ściół­ku, gdy hra­bia, ubra­ny, okno otwo­rzył, roz­pa­trzył się po nie­bie i po ryn­ku, i ka­zał so­bie po­dać tego, co u pani Bo­ru­cho­wej na­zy­wa­ło się kawą. Para ob­wa­rzan­ków to­wa­rzy­szy­ła skrom­ne­mu śnia­da­niu.

Go­spo­darz stał już w pro­gu. Te­raz bo­wiem, bądź­co­bądź, za­gad­ka się mia­ła roz­wią­zać. Hra­bia mu­siał lub je­chać da­lej, albo się wy­dać z tem, po co tu przy­był.

Nie mó­wił jed­nak nic.

Wkrót­ce po­tem wziął za czap­kę i wy­szedł.

Bo­ruch zda­le­ka przy­pa­try­wał się z nie­zmier­ną cie­ka­wo­ścią: do­kąd się mógł skie­ro­wać, gdyż w ca­łem mia­stecz­ku nie było ni­ko­go, mo­gą­ce­go z gra­fem mieć sto­sun­ki, oprócz sta­no­we­go, pro­bosz­cza i dok­to­ra.

Za­gad­ka roz­wią­za­ną zo­sta­ła bar­dzo pręd­ko, gdyż hra­bia, wy­szedł­szy z go­spo­dy, wprost udał się ulicz­ką pro­wa­dzą­cą do ko­ścio­ła i ple­ba­nii. Sta­no­wy miesz­kał w in­nej stro­nie, dok­tór w prze­ciw­nej.

Lecz roz­wią­za­nie to nic jesz­cze nie mó­wi­ło. Wie­dzia­no, że graf wca­le po­boż­nym nie był. Przy­jeż­dżał cza­sem do ko­ścio­ła, w wiel­kie świę­ta, a z księż­mi, Mon­si­gno­rem i wi­ka­ry­uszem – de­mo­kra­tą, pra­wie się nie znał.

Bo­rach, któ­ry był sam po­boż­nym i ro­zu­miał obo­wiąz­ki re­li­gij­ne, po­wie­dział so­bie, iż graf mu­siał mieć też ja­kąś re­li­gij­ną do speł­nie­nia for­mal­ność.

Wi­sto­cie, hra­bia szedł na pro­bo­stwo, a kto­by był my­śli jego mógł od­gad­nąć – wiel­ki w nich od­krył­by za­męt i nie­pew­ność.

Szło mu o wcze­sne po­ro­zu­mie­nie się z du­cho­wień­stwem wzglę­dem pro­jek­to­wa­ne­go mał­żeń­stwa. Chciał na­przód wszel­kie trud­no­ści usu­nąć, za­pew­nić się, że w da­nym dniu i go­dzi­nie ślu­bu mu nie od­mó­wią. Po­trze­ba było wła­ści­wie mó­wić o tem z pro­bosz­czem, Mon­si­gno­rem, to jest z czło­wie­kiem, któ­ry oby­cza­ja­mi, ukła­dem, wszyst­kiem tak od hra­bie­go był róż­ny, iż z nim po­ro­zu­mie­nie się, sama na­wet roz­mo­wa dla nie­go była nie­sły­cha­nie trud­ną i przy­krą.

Sta­ru­szek, wy­kształ­co­ny, na­wy­kły do naj­lep­sze­go to­wa­rzy­stwa, grzecz­ny aż do prze­sa­dy, nig­dy do sma­ku nie był gbu­ro­wa­te­mu Kwi­ry­no­wi. Mó­wić z nim nie umiał.

Po­mi­jać go nie wy­pa­da­ło.

Gry­ząc się za­wcza­su tem, hra­bia zbli­żył się ku ple­ba­nii i na po­dwó­rzu spo­strzegł zna­jo­me­go też so­bie wi­ka­re­go, któ­ry, w bok się wziąw­szy, stał z faj­ką na dłu­gim cy­bu­chu, coś pa­rob­ko­wi sta­jen­ne­mu dys­po­nu­jąc.

Wi­ka­ry nie po­znał hra­bie­go ze Sko­mo­ro­wa; przy­ło­żył rękę do oczów, a przy­po­mniaw­szy go so­bie, skrzy­wił się. Mową i ru­basz­no­ścią go­dzi­li się z sobą nie­źle; wi­ka­ry – by na­wet ta­kie­go gra­fa, odzia­ne­go po­eko­nom­sku i jeż­dżą­ce­go pro­stą brycz­ką to­le­ro­wał, gdy­by nie skąp­stwo. Mło­dy ksiądz nie lu­bił lu­dzi, co żyd nie umie­li i ma­mo­ną wor­ki na­ty­ka­li, nie czy­niąc z nich użyt­ku.

Hra­bia tak­że w ła­skach u nie­go nie był.

Jed­nak­że przy­wi­tać się było po­trze­ba, choć z obu stron bar­dzo chłod­no.

– Mogę się wi­dzieć z ka­no­ni­kiem? – spy­tał hra­bia.

Wi­ka­ry z nie­chę­cią ręką mach­nął.

– Cho­ry, za­wsze cho­ry sta­ro­wi­na i go­dzi­na dla nie­go ran­na bar­dzo. Nim się wy­sma­ru­je…

Po krót­kim na­my­śle Kwi­ryn za­żą­dał zajść do wi­ka­re­go. Są­dził, że z nim i za jego po­śred­nic­twem, ła­twiej przyj­dzie do po­ro­zu­mie­nia.

Miesz­ka­nie mło­de­go księ­dza zga­dza­ło się z jego za­sa­da­mi i cha­rak­te­rem. Zna­mio­no­wa­ło też do­bit­nie, umyśl­nie op­po­zy­cyą jego prze­ciw­ko sta­re­mu pro­bosz­czo­wi, któ­ry czy­stość, a na­wet pew­ną ele­gan­cyą; do ja­kiej był na­wykł – lu­bił.

Wi­ka­ry sa­dził się na to, aby u nie­go wy­glą­da­ło ubo­go i za­nie­dba­no. Miał dwie iz­deb­ki, z któ­rych pierw­sza słu­ży­ła dla przy­ję­cia go­ści, lecz wca­le się nie od­zna­cza­ła wiel­kiem sta­ra­niem o po­rzą­dek. Na ko­mód­ce, mię­dzy okna­mi, roz­sy­pa­ną była pacz­ka wagsz­ta­fu i nie­sprząt­nię­ta sta­ła fi­li­żan­ka od kawy za­sty­głej. Przed ka­nap­ką stół krzy­wo był umiesz­czo­ny, a ser­we­ta ko­lo­ro­wa na nim zda­wa­ła się zsu­wać.

Krze­seł­ka, od wczo­raj­sze­go dnia po­roz­su­wa­ne, w róż­nych od sie­bie po­zy­cy­ach, zda­wa­ły kłó­cić się i za­bie­rać do woj­ny.

Przez drzwi otwar­te wi­dać było nie­po­sła­ne łóż­ko, na niem rzu­co­ny ręcz­nik i w ką­cie sto­ją­cą strzel­bę. Sta­ra su­tan­na wi­sia­ła na koł­ku, gru­bem płót­nem pod­szy­ta; para zbło­co­nych bu­tów, z cho­le­wa­mi po­wy­krę­ca­ne­mi, nie kry­ła się tak­że przed okiem cie­ka­wych.

Stan ten miesz­ka­nia nie zda­wał się wi­ka­re­mu czemś tak nie­nor­mal­nem, aby, przyj­mu­jąc w niem hra­bie­go, po­trze­bo­wał mu się z tego tłó­ma­czyć i prze­pra­szać: naj­pierw, że wszyst­kich gra­fów i ary­sto­kra­tów nie lu­bił, więc rad był dla tego nie oka­zy­wać im szcze­gól­nych grzecz­no­ści; po­wtó­re szło mu o to, aby się oka­zał de­mo­kra­tą jaw­nym i wy­zna­ją­cym ta za­sa­dy.

Kwi­ryn zaś sarn tak był na­wy­kły do ubo­gie­go miesz­ka­nia i sprzę­tu, iż nic mu się tu dziw­nem nie zda­wa­ło.

Wi­ka­ry pod­su­nął krze­sło i sta­nął na­prze­ciw­ko nie­go.

– Cóż tu pana gra­fa spro­wa­dza?– za­py­tał. Po­trze­bo­wał się na­my­śleć Kwi­ryn i po­tarł gło­wę.

– Hm! – rzekł – po­uf­na spra­wa – ale ja je­stem czło­wie­kiem nie­umie­ją­cym ani słów do­bie­rać, ani po­li­ty­ko­wać – A ja też nie zwy­kłem do piesz­czo­nych wy­ra­żeń–od­parł gło­śno wi­ka­ry – ob­cu­ję z lu­dem, roz­ma­wiam ze wszyst­ki­mi po­pro­stu. U mnie wszy­scy rów­ni.

Hra­bia po­my­ślał chwi­lę.

– Wiesz co, księ­że wi­ka­ry – ode­zwał się.– Po­nie­waż pro­boszcz wasz sta­ry, może nie ry­chło mnie bę­dzie mógł przy­jąć, a ja cza­su do stra­ce­nia nie mam, choć wła­ści­wie z nim – by, jako z pro­bosz­czem, mó­wić o tem po­trze­ba.

Wi­ka­ry ru­szył ra­mio­na­mi.

– In­wa­lid – za­mru­czał. – Mów pan, o cóż to idzie?

* * *

Szcze­ra spo­wiedź była nie­unik­nio­ną. Kwi­ryn spoj­rzał w twarz wi­ka­re­mu, po­my­ślał tro­chę i po­czął mó­wić:

– Ot co – chcę się oże­nić!

Zna­no w oko­li­cy hra­bie­go z jego skner­stwa i z ży­cia pro­sta­cze­go; wiek jego, po­wierz­chow­ność, wszyst­ko tę no­wi­nę czy­ni­ło dla mło­de­go księ­dza nie­mal śmiesz­ną.

Po­ru­szył ra­mio­na­mi.

– Co! co! graf chcesz? ale to nie może być!

– Dla­cze­go? – od­parł gniew­nie pra­wie Kwi­ryn – je­śli mi się po­do­ba?

– Opa­trzy­łeś się pono za­póź­no – rzekł otwar­cie wi­ka­ry – ale co mnie do tego! No – nie­ma o czem dłu­go ba­ła­kać: me­try­ki zło­żyć, za­po­wie­dzi ogło­sić i – do oł­ta­rza, kie­dy wolę Bożą czu­je­cie. My na to je­ste­śmy, aby­śmy wią­za­li, a wy so­bie po­tem roz­wią­zuj­cie, je­śli się za­plą­ta­cie,

I po­czął się śmiać. Faj­ka mu tym­cza­sem zga­sła, wy­dmuch­nął ją i po­czął nową na­kła­dać.

– Cie­ka­wość! sło­wo daję! – do­dał na­pół do sie­bie.

Po­ufa­łe to po­stę­po­wa­nie wi­ka­re­go nie ra­zi­ło hra­bie­go, któ­ry sam też ce­re­mo­nii nie cier­piał i nie był do nich na­wy­kły.

Wi­dząc pe­wien ro­dzaj zdzi­wie­nia i szy­der­stwa w wi­ka­rym, Kwi­ryn za­pra­gnął mu się wy­tłó­ma­czyć otwar­ciej.

– Księ­dzu się to ja­koś dziw­nem wy­da­je? – za­py­tał.

– Pew­nie – rzekł wi­ka­ry – ale co ra­nie do tego?

Zmarsz­czył się nie­co Kwi­ryn.

– Je­ste­ście oso­bą du­chow­ną – ode­zwał się – mogę wam całą praw­dę po­wie­dzieć, aby­ście mnie zro­zu­mie­li. Trze­ba znać ży­cie moje. Za­mło­du fa­mi­lia mnie za psią nogę nie mia­ła. Skrzyw­dzi­li w dzia­łach, ze­pchnę­li w tę dziu­rę po­le­ską, znać nie chcie­li. Do­ro­bi­łem się w po­cie czo­ła, i zie­mi, i gro­sza. Do­pie­ro, gdy zo­ba­czy­li, żem za­moż­ny, a oni wkrót­ce Ta­de­usza za­śpie­wa­ją, po­szli w umi­zgi do mnie. Otóż nie chcę, aby zła­ma­ny sze­ląg po jej śmier­ci się im do­stał i na złość im się że­nię.

Wi­ka­re­mu ta ze­msta nad ary­sto­kra­ta­mi nad­zwy­czaj­nie do ser­ca przy­pa­dła. Wziął się aż w boki, tak go myśl ta ura­do­wa­ła.

– Sło­wo daję! – krzyk­nął – że to do­sko­na­le! wal­nie!

Hra­bia wy­dał mu się te­raz zu­peł­nie in­nym.

– Kwi­ta byka za in­dy­ka!

Kwi­ryn nad­to po­waż­nie brał to, aże­by śmiech miał mu być mi­łym; na­sę­pił się i za­milkł.

– Zkim­że graf za­my­ślasz się że­nić? – rzekł wi­ka­ry – bo ja tu na­okół ni­ko­go nie wi­dzę?

– Księ­żu­niu – ode­zwał się, wsta­jąc z krze­sła hra­bia – na­przód pro­szę cię – ję­zyk za zę­ba­mi. – Nie chcę, aże­by lu­dzie o tem ga­da­li, aż się rzecz sta­nie.

Wi­ka­ry gło­wą kiw­nął.

– Gdy­bym… so­bie do­brał rów­ne­go nam rodu i i imie­nia pa­nien­kę – po­czął Kwi­ryn – po­cie­sza­li­by się tem, że rów­ny z rów­ną się żeni, nie zło­ści­li­by się tak bar­dzo. Otóż, aby im do­piec, bio­rę dziew­czy­nę z pod­pło­ta, choć ni­by­to szlach­cian­kę, ale bez ko­szu­li, i….

Wi­ka­ry z unie­sie­niem za­wo­łał:

– Jak Bóg miły, cu­dow­nie! Otóż to mi czło­wiek– Ecce homo!

Oczy mu się śmia­ły.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: