Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na polu chwały - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na polu chwały - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 441 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Zima z roku 1682 na 1683 była tak mroź­na, że na­wet bar­dzo sta­rzy lu­dzie nie pa­mię­ta­li po­dob­nej. Je­sie­nią pa­da­ły dłu­gie desz­cze, a w po­ło­wie li­sto­pa­da przy­szedł pierw­szy mróz, któ­ry spę­tał wody i po­wlókł drze­wa jak­by szklan­ną sko­ru­pą. W bo­rach złódź osia­dła na so­snach i po­czę­ła ła­mać ga­łę­zie. W pierw­szych dniach grud­nia ptac­two po po­now­nych mro­zach jęło się zla­ty­wać do wsi i mia­ste­czek, a na­wet le­śny zwierz wy­chy­lał się z gę­stwi­ny i zbli­żał do miesz­kań ludz­kich. Jed­nak­że koło św. Da­ma­ze­go nie­bo za­cią­gnę­ło się chmu­ra­mi, a na­stęp­nie śnieg wa­lił przez dzie­sięć dni nie­ustan­nie. Po­krył kra­inę na parę łok­ci gru­bo, po­za­sy­py­wał dro­gi le­śne i opłot­ki, a na­wet okna w cha­łu­pach. Lu­dzie roz­gar­nia­li ło­pa­ta­mi za­spy, aby z domu do­stać się do sta­jen i obór, a gdy wresz­cie śnieg ustał, chwy­cił znów trza­ska­ją­cy mróz, od któ­re­go drze­wa strze­la­ły w le­sie jak rusz­ni­ce.

Wów­czas to chło­pi, sko­ro im wy­pa­dło je­chać do pusz­czy po drze­wo, jeź­dzi­li dla bez­pie­czeń­stwa nie in­a­czej jak gro­mad­nie, a i to ba­cząc, by noc ich nie za­sko­czy­ła z dala ode wsi. Po za­cho­dzie słoń­ca ża­den nie śmiał wyjść na wła­sne po­dwó­rze bez wi­deł lub sie­kie­ry, a psy po­szcze­ki­wa­ły do rana krót­kim i prze­ra­żo­nym szcze­ka­niem, jak zwy­kle na wil­ki.

Jed­nak­że w taką to noc i mróz okrut­ny su­nął pusz­czań­skim go­ściń­cem wiel­ki bro­żek na sa­niach, za­przę­żo­ny w czte­ry ko­nie i oto­czo­ny ludź­mi. Przed koń­mi je­chał na krę­pej szka­pie cze­lad­nik z ka­far­kiem, to jest z że­la­znym ko­szy­kiem osa­dzo­nym na dłu­giej tycz­ce, w któ­rym pło­nę­ło smol­ne łu­czy­wo – nie dla roz­świe­ce­nia dro­gi, bo wid­no było od księ­ży­ca, ale dla stra­sze­nia wil­ków. Na koź­le sie­dział woź­ni­ca, na sio­dło­wym ko­niu fo­ryś, a po bo­kach ka­ro­cy cła­pa­ło na pod­jezd­kach dwóch pa­choł­ków zbroj­nych w gar­ła­cze i ki­ście­nie.

Cały ten or­szak po­su­wał się bar­dzo wol­no z po­wo­du mało prze­tar­tej dro­gi i zasp śnież­nych, któ­re gdzie­nieg­dzie, zwłasz­cza na za­krę­tach, wzno­si­ły się na kształt wa­łów w po­przek dro­gi.

Po­wol­ność ta nie­cier­pli­wi­ła, a za­ra­zem nie­po­ko­iła Ge­de­ona Pą­gow­skie­go, któ­ry du­fa­jąc w licz­bę i do­bre uzbro­je­nie cze­la­dzi, po­sta­no­wił był pu­ścić się w dro­gę, cho­ciaż w Ra­do­miu ostrze­ga­no go o nie­bez­pie­czeń­stwie, a to tym bar­dziej, że do Beł­czącz­ki trze­ba było je­chać przez Pusz­czę Ko­zie­nic­ką.

Ogrom­ne te bory roz­po­czy­na­ły się w owych cza­sach znacz­nie jesz­cze przed Je­dl­nią, a szły da­le­ko aż za Ko­zie­ni­ce, do Wi­sły, w stro­nę le­żą­cej na tam­tym brze­gu Stę­ży­cy, a na pół­noc aż do Ry­czy­wo­ła.

Zda­wa­ło się panu Ge­de­ono­wi, że wy­je­chaw­szy przed po­łu­dniem z Ra­do­mia, sta­nie jak nic na za­chód słoń­ca w domu. Tym­cza­sem w kil­ku miej­scach trze­ba było roz­ko­py­wać dro­gę w opłot­kach, na czym scho­dzi­ło po kil­ka go­dzin, tak że Je­dl­nię prze­je­cha­li już o zo­rzy wie­czor­nej. Tam ostrze­ga­no ich jesz­cze raz, że le­piej zo­stać na noc­leg, ale że u ko­wa­la zna­la­zło się łu­czy­wo, któ­rym moż­na było so­bie świe­cić w dro­dze, ka­zał pan Pą­gow­ski ru­szać da­lej.

I oto noc za­sko­czy­ła ich w pusz­czy.

Trud­no było je­chać prę­dzej z przy­czy­ny zasp co­raz więk­szych, więc pan Ge­de­on nie­po­ko­ił się co­raz bar­dziej, a wresz­cie; po­czął kląć, ale po ła­ci­nie, aby nie prze­stra­szyć swej krew­nej, pani Win­nic­kiej, i swej przy­bra­nej cór­ki, pan­ny Sie­niń­skiej, któ­re je­cha­ły z nim ra­zem.

Pan­na Sie­niń­ska była mło­da, nie­fra­so­bli­wa, więc nie bar­dzo się bała. Owszem, od­su­nąw­szy skó­rza­ną fi­ran­kę w oknie ka­ro­cy i roz­ka­zaw­szy ja­dą­ce­mu w po­bok pa­choł­ko­wi, by nie prze­sła­niał wi­do­ku, we­so­ło pa­trzy­ła na za­spy i na pnie so­sen po­kry­tych dłu­gi­mi rzu­ta­mi śnie­gu, po któ­rych peł­ga­ły czer­wo­ne bla­ski łu­czy­wa czy­niąc wraz z zie­lo­nym świa­tłem księ­ży­ca miłą dla oczu igrasz­kę. Wy­cią­gnąw­szy na­stęp­nie usta na kształt dziób­ka, po­czę­ła chu­chać i ba­wi­ło ją to, że pddech jej był, wi­dzial­ny i od ognia ró­żo­wy.

Lecz bo­jaź­li­wa i wie­ko­wa pani Win­nic­ka po­czę­ła bia­dać: – Dla­cze­go było wy­jeż­dżać z Ra­do­mia albo przy­najm­niej nie za­no­co­wać w Je­dl­ni, gdzie ostrze­ga­no ich o nie­bez­pie­czeń­stwie? Wszyst­ko przez czyjś upór. Do Beł­czącz­ki jesz­cze ka­wał dro­gi i sa­mym bo­rem, więc wil­cy za­stą­pią im nie­za­wod­nie, chy­ba­by ar­cha­nioł Ra­fał, pa­tron po­dróż­nych, zmi­ło­wał się nad zbłą­ka­ny­mi, cze­go na nie­szczę­ście nie są wca­le god­ni.

Sły­sząc to pan Pą­gow­ski znie­cier­pli­wił się do ostat­ka. Tego tyl­ko bra­kło, by o zbłą­ka­niu ga­dać.

Go­ści­niec prze­cie jak strze­lił, a co do wil­ków, za­stą­pią albo i nie za­stą­pią. Pa­choł­ków jest kil­ku do­brych, a przy tym wilk nie­rad za­stę­pu­je żoł­nie­rzo­wi – i nie tyl­ko dla­te­go, że się go boi wię­cej od po­spo­li­te­go człe­ka, ale i z ja­ko­we­goś afek­tu, i jako be­stia ma­ją­ca by­stry dow­cip.

Ro­zu­mie wilk do­brze, że ni miesz­cza­nin, ni chłop nic mu dar­mo nie da i tyl­ko żoł­nierz nie­raz god­nie go po­ży­wi, al­bo­wiem woj­nę nie na próż­no lu­dzie wil­czym żni­wem na­zy­wa­ją.

Jed­nak­że pan Pą­gow­ski mó­wiąc tak, a za­ra­zem schle­bia­jąc po tro­chu wil­kom, nie­zu­peł­nie był ich afek­tów pew­ny; za­my­ślił się więc, czy­by nie ka­zać jed­ne­mu z cze­lad­ni­ków zleźć z ko­nia i usiąść koło pa­nien­ki. W ta­kim ra­zie on sam bro­nił­by jed­nych drzwi­czek ka­ro­cy a pa­choł dru­gich, nie mó­wiąc o tym, że po­zo­sta­wio­ny koń po­mknął­by praw­do­po­dob­nie w tył lub na­przód i mógł­by po­cią­gnąć za sobą wil­ki.

Ale zda­wa­ło się panu Ge­de­ono­wi, że na to jesz­cze czas.

Tym­cza­sem po­ło­żył na przed­nim sie­dzie­niu, koło pan­ny Sie­niń­skiej, parę kró­cić i nóż, któ­re chciał mieć na po­do­rę­dziu, al­bo­wiem nie ma­jąc le­wej ręki, mógł się po­słu­gi­wać tyl­ko pra­wą.

Prze­je­cha­li wsze­la­ko spo­koj­nie kil­ka sta­jań.

Go­ści­niec po­czął się roz­sze­rzać.

Pą­gow­ski, któ­ry znał tę dro­gę do­sko­na­le, ode­tchnął jak­by z po­czu­ciem ulgi i rzekł:

– Nie­da­le­ko Ma­li­ko­wa po­la­na. Spo­dzie­wał się bo­wiem, że na otwar­tym miej­scu bądź co bądź bez­piecz­niej jest niż w bo­rze.

Ale wła­śnie w tej chwi­li pa­cho­łek ja­dą­cy na prze­dzie z ka­far­kiem za­wró­cił na­gle ko­nia, po­sko­czył ku ka­ro­cy i po­czął mó­wić coś szyb­ko do woź­ni­cy i do cze­lad­ni­ków, któ­rzy od­po­wia­da­li mu ury­wa­ny­mi sło­wy, jak się mówi w chwi­lach, w któ­rych nie ma cza­su do stra­ce­nia.

– Co tam? – za­py­tał pan Pą­gow­ski.

– Co­ści sły­chać, pa­nie, od po­la­ny.

– Wil­ki?

– Ja­ko­wyś ha­łas. Bóg wie co!

Pan Pą­gow­ski już miał dać roz­kaz, aby cze­lad­nik ja­dą­cy z ka­far­kiem sko­czył na­przód i zo­ba­czył, co się dzie­je, ale po­my­ślał, że w ta­kich ra­zach le­piej nie zo­sta­wać bez ognia i trzy­mać się kupy, a da­lej, że na wid­nej po­la­nie obro­na ła­twiej­sza niż wśród boru, więc ka­zał je­chać da­lej.

Po chwi­li jed­nak pa­cho­łek znów po­ja­wił się przy oknie ka­ro­cy.

– Dzi­ki, pa­nie – rzekł.

– Dzi­ki?

– Sły­chać okrut­ne rech­ta­nie na pra­wo od dro­gi.

– To chwa­ła Bogu!

– Ale może je wil­cy na­pa­dli.

– To też chwa­ła Bogu. Prze­je­dziem mimo bez za­czep­ki. Ru­szać! Ja­koż przy­pusz­cze­nie cze­lad­ni­ka oka­za­ło się słusz­ne. Wy­je­chaw­szy na po­la­nę uj­rze­li na ja­kie dwa lub trzy strze­la­nia z łuku przed sobą, na pra­wo od dro­gi, zbi­tą kupę dzi­ków, któ­rą ota­czał ru­chli­wy wie­niec wil­ków. Strasz­li­we rech­ta­nie, w któ­rym nie było trwo­gi, ale wście­kłość, roz­le­ga­ło się co­raz po­tęż­niej. Gdy ka­ro­ca po­su­nę­ła się ku środ­ko­wi po­la­ny, pa­choł­ko­wie, po­glą­da­jąc z koni, do­strze­gli, że wil­ki nie śmia­ły jesz­cze rzu­cić się na sta­do, na­ci­ska­ły je tyl­ko co­raz moc­niej.

Dzi­ki usta­wi­ły się w okrą­głą kupę, jar­cza­ki w środ­ku, tę­gie sztu­ki na ob­wo­dzie, two­rząc jak­by ru­cho­mą for­te­cę, groź­ną, po­ły­sku­ją­cą bia­ły­mi kła­mi, nie­prze­ła­ma­ną i nie­ustra­szo­ną.

To­też mię­dzy wień­cem wil­ków a ową ścia­ną kłów i ry­jów wi­dać było bia­łe, śnież­ne ko­li­sko, oświe­co­ne, jak i cała po­la­na, ja­snym świa­tłem księ­ży­ca.

Nie­któ­re tyl­ko wil­ki do­ska­ki­wa­ły do sta­da, ale wnet co­fa­ły się, jak­by prze­ra­żo­ne kła­pa­niem sza­bel i jesz­cze groź­niej­szy­mi wy­bu­cha­mi rech­ta­nia.

Gdy­by wil­ki były się już zwią­za­ły ze sta­dem, wal­ka po­chło­nę­ła­by je cał­ko­wi­cie i ka­ro­ca mo­gła prze­je­chać wów­czas nie za­cze­pio­na; sko­ro jed­nak się to nie sta­ło, była oba­wa, że po­rzu­cą nie­bez­piecz­ny atak, aby po­pró­bo­wać in­ne­go.

Ja­koż po chwi­li nie­któ­re po­czę­ły od­ry­wać się od gro­ma­dy i biec ku ka­ro­cy. Za nimi po­szły inne. Ale wi­dok zbroj­nych lu­dzi stro­pił je.

Jed­ne po­czę­ły się zbie­rać za or­sza­kiem, inne osa­dza­ły się na kil­ka­na­ście kro­ków lub też obie­ga­ły na­oko­ło w sza­lo­nym pę­dzie, jak­by chcąc się przez to pod­nie­cić.

Pa­choł­ko­wie chcie­li strze­lać, lecz pan Pą­gow­ski za­bro­nił w oba­wie, aby strza­ły nie ścią­gnę­ły ca­łej gro­ma­dy.

Tym­cza­sem ko­nie, lubo zwy­czaj­ne wil­ków, po­czę­ły wspie­rać się bo­ka­mi i wy­krę­cać w bok gło­wy z gło­śnym chra­pa­niem a po chwi­li za­szedł gor­szy wy­pa­dek, któ­ry sto­krot­nie po­więk­szył nie­bez­pie­czeń­stwo.

Oto mło­dy pod­jez­dek, na któ­rym sie­dział pa­cho­łek z ka­far­kiem, wspiął się na­gle raz i dru­gi, a po­tem rzu­cił w bok.

Cze­lad­nik ro­zu­mie­jąc, że gdy­by spadł, zo­sta­nie na­tych­miast roz­szar­pa­ny, chwy­cił się łęku, ale jed­no­cze­śnie upu­ścił tycz­kę z ka­far­kiem, któ­ry po­grą­żył się głę­bo­ko w śnieg.

Łu­czy­wo za­iskrzy­ło się, po czym zga­sło, i tyl­ko świa­tło księ­ży­ca za­le­wa­ło te­raz po­la­nę.

Woź­ni­ca, ro­dem Ru­sin spod po­mo­rzań­skie­go zam­ku, po­czął się mo­dlić, pa­choł­cy-Ma­zu­ro­wie – kląć.

Ośmie­lo­ne ciem­no­ścią wil­ki na­cie­ra­ły zu­chwa­łej, a od stro­ny wal­ki z dzi­ka­mi nad­bie­ga­ły inne. Nie­któ­re przy­pa­da­ły dość bli­sko, kła­piąc zę­ba­mi, ze zje­żo­ną szcze­ci­ną na kar­kach. Śle­pia ich po­ły­ski­wa­ły krwa­wo i zie­lo­no.

Na­sta­ła chwi­la po pro­stu strasz­na.

– Strze­lać, pa­nie? – za­py­tał je­den z pa­choł­ków.

– Krzy­kiem stra­szyć – od­rzekł pan Pą­gow­ski.

Roz­le­gło się wnet prze­raź­li­we: „a hu! a hu!” Ko­niom przy­by­ło ser­ca, a wil­ki, na któ­rych głos ludz­ki robi wra­że­nie, cof­nę­ły się o kil­ka­na­ście kro­ków.

Ale sta­ła się rzecz jesz­cze dziw­niej­sza.

Oto na­gle echa le­śne po­wtó­rzy­ły za ka­ro­cą krzyk cze­la­dzi, lecz z więk­szą mocą, po­tęż­niej; roz­le­gły się przy tym jak­by wy­bu­chy dzi­kie­go śmie­chu, a w chwi­lę póź­niej gro­ma­da kon­nych za­czer­nia­ła po obu stro­nach broż­ka i sko­czy­ła ca­łym pę­dem koni ku sta­du dzi­ków i ota­cza­ją­cym je wil­kom.

W mgnie­niu oka i jed­ne, i dru­gie nie do­trzy­maw­szy pola roz­pro­szy­ły się po po­la­nie, jak­by je wi­cher ro­ze­gnał. Roz­le­gły się strza­ły, krzy­ki i znów owe dziw­ne wy­bu­chy śmie­chu. Pa­choł­ko­wie pana Pą­gow­skie­go sko­czy­li tak­że za jeźdź­ca­mi, tak że przy ka­ro­cy zo­stał tyl­ko woź­ni­ca i pa­cho­łek sie­dzą­cy na lej­co­wym ko­niu.

W ka­ro­cy za­pa­no­wa­ło tak wiel­kie zdu­mie­nie, że przez pe­wien czas nikt nie śmiał ust otwo­rzyć.

– A sło­wo sta­ło się cia­łem! – za­wo­ła­ła wresz­cie pani Win­nic­ka. – Z nie­ba to chy­ba po­moc.

– Niech się świę­ci, skąd­kol­wiek jest – od­rzekł pan Pą­gow­ski. – Źle już było z nami.

Pan­na Sie­niń­ska zaś, chcąc tak­że wtrą­cić słów­ko, do­da­ła:

– Bóg ze­słał tych mło­dych ry­ce­rzy!

Z cze­go pan­na Sie­niń­ska mo­gła po­miar­ko­wać, że to byli ry­ce­rze, a do tego jesz­cze mło­dzi – trud­no było od­gad­nąć, gdyż jeźdź­cy prze­su­nę­li się jak wi­cher koło sani; ale nikt jej o to nie za­py­tał, bo obo­je star­si zbyt byli prze­ję­ci tym, co za­szło.

Tym­cza­sem na po­la­nie brzmia­ły jesz­cze przez kil­ka pa­cie­rzy od­gło­sy po­ści­gu, a nie­zbyt da­le­ko od ka­re­ty je­den wilk, ma­ją­cy wi­docz­nie zła­ma­ny grzbiet od ude­rze­nia ki­ście­nia, sie­dział na za­dzie i wył z bólu tak strasz­nym gło­sem, że aż mro­wie prze­cho­dzi­ło po skó­rze.

Fo­ryś ze­sko­czył na zie­mię i po­szedł go do­bić, bo ko­nie po­czę­ły się rzu­cać tak, że aż dy­szel chrup­nął.

Ale po pew­nym cza­sie od­dział jezd­nych za­czer­niał znów na śnież­nej rów­ni­nie.

Szli kupą bez­ład­ną we mgle, bo choć noc była ja­sna i przej­rzy­sta, zma­cha­ne ko­nie dy­mi­ły na mro­zie jak ko­mi­ny.

Jeźdź­cy zbli­ża­li się ze śmie­chem i śpie­wa­niem, a gdy byli już bli­sko, je­den z nich po­sko­czył ku broż­ko­wi i za­py­tał dźwięcz­nym, we­so­łym gło­sem:

– Kto je­dzie?

– Pą­gow­ski z Beł­czącz­ki. Komu ra­tu­nek za­wdzię­czam?

– Cy­pria­no­wicz z Je­dlin­ki!

– Bu­ko­jem­scy!

– Dzię­ki wasz­mo­ściom! W porę was Bóg ze­słał. Dzię­ki!

– Dzię­ki! – po­wtó­rzył mło­dy nie­wie­ści głos.

– Chwa­lić Boga, że w porę! – od­rzekł Cy­pria­no­wicz uchy­la­jąc fu­trza­nej czap­ki.

– Skąd­że­ście się wasz­mo­ścio­wie o nas do­wie­dzie­li?

– Nie mó­wił nam nikt, jeno wil­ki że zbi­ły się w kupy, wy­je­cha­li­śmy lu­dzi ra­to­wać, mię­dzy któ­ry­mi że tak zna­mie­ni­ta per­so­na się zna­la­zła, tym więk­sza na­sza ra­dość i przed Bo­giem za­słu­ga – rzekł grzecz­nie Cy­pria­no­wicz.

A je­den z pa­nów Bu­ko­jem­skich do­dał:

– Nie li­cząc skór, – Praw­dzi­wie ka­wa­ler­ska to ro­bo­ta – od­po­wie­dział pan Ge­de­on – i pięk­ny uczy­nek, za któ­ry, daj Bóg, jak naj­prę­dzej się wy­wdzię­czyć. My­ślę też, że i wil­kom ode­szła ocho­ta na ludz­kie mię­so i że bez­piecz­nie do­je­dzie­my do domu.

– Nie cał­kiem to pew­ne. Zwa­bią się znów wil­cy nie­ba­wem i mo­gli­by po­wtór­nie za­stą­pić.

– To i nie ma rady. Nie damy się!

– Jest rada, a mia­no­wi­cie ta, aby­śmy wasz­mo­ści do sa­me­go domu od­pro­wa­dzi­li. Zda­rzy się też może ura­to­wać jesz­cze kogo na go­ściń­cu.

– Nie śmia­łem o to pro­sić, ale sko­ro ła­ska wasz­mo­ściów, to nie­chże już tak bę­dzie, bo i moje nie­wia­sty będą się mniej bały.

– Ja się i tak nie boję, alem z ca­łej du­szy wdzięcz­na! – ozwa­ła się pan­na Sie­niń­ska.

Pan Pą­gow­ski dał roz­kaz i ru­szo­no. Ale le­d­wie prze­je­cha­li kil­ka­na­ście kro­ków, nad­ła­ma­ny dy­szel pękł do resz­ty i ka­ro­ca sta­nę­ła.

Na­sta­ła nowa mi­trę­ga.

Pa­choł­ko­wie mie­li wpraw­dzie po­wro­zy i po­czę­li za­raz na­pra­wiać po­ła­ma­ne czę­ści, ale nie wia­do­mo było, czy taka do­ryw­cza ro­bo­ta nie po­psu­je się zno­wu po uje­cha­niu kil­ku stai.

Więc mło­dy Cy­pria­no­wicz za­sta­no­wił się nie­co, po czym uchy­liw­szy znów koł­pa­ka, rzekł:

– Do Je­dlin­ki przez pół bli­żej niż do Beł­czącz­ki. Uczyń­że wa­sza mość na­sze­mu do­mo­wi tę ła­skę i za­jedź na noc­leg do nas. Nie wiem, co by nas w głę­bi boru spo­tkać mo­gło – i czy nie oka­za­ło­by się, że jesz­cze nas za mało prze­ciw tym wszyst­kim be­stiom, któ­re się z ca­łej pusz­czy na go­ści­niec pew­ni­kiem zbie­gną. Ka­ro­cę ja­koś za­cią­gniem, a im bli­żej tym ła­twiej. Po praw­dzie, za­szczyt bę­dzie nad za­słu­gę, ale to pra­wie dura ne­ces­si­tas, więc zbyt­nio w py­chę nie uro­śniem.

Pan Pą­gow­ski nie od­po­wie­dział od razu na te sło­wa, al­bo­wiem po­czuł w nich wy­mów­kę.

Przy­po­mniał so­bie, że gdy sta­ry Cy­pria­no­wicz przy­je­chał przed dwo­ma laty po­kło­nić mu się w Beł­czącz­ce, przy­jął go wpraw­dzie grzecz­nie, ale z pew­ną dumą – i wza­jem w od­wie­dzi­ny do nie­go wca­le nie po­je­chał; a to z tego po­wo­du, że to był homo no­vus – z rodu uszlach­co­ne­go do­pie­ro w dru­gim po­ko­le­niu – i z po­cho­dze­nia Or­mia­nin, któ­re­go dziad jesz­cze kup­czył bła­wa­ta­mi w Ka­mień­cu.

Syn tego bła­wat­ni­ka Ja­kub słu­żył już pod wiel­kim Chod­kie­wi­czem w ar­ty­le­rii i pod Cho­ci­miem tak znacz­ne od­dał usłu­gi, że za pro­tek­cją Sta­ni­sła­wa Lu­bo­mir­skie­go otrzy­mał szla­chec­two i kró­lewsz­czy­znę Je­dlin­kę w do­ży­wo­cie. Do­ży­wo­cie owo zmie­nio­no na­stęp­nie w za­staw jego na­stęp­cy, Se­ra­fi­no­wi, za po­życz­kę udzie­lo­ną po in­ku­ir­sji szwedz­kiej skar­bo­wi Rze­czy­po­spo­li­tej.

Mło­dzian, któ­ry przy­był z tak sku­tecz­ną po­mo­cą po­dróż­nym, był wła­śnie sy­nem Se­ra­fi­na.

Po­czuł więc pan Pą­gow­ski wy­mów­kę tym ła­twiej, że sło­wa „zbyt­nio w py­chę nie uro­śniem” wy­po­wie­dział mło­dy Cy­pria­no­wicz nie­co har­do i z umyśl­nym na­ci­skiem.

Ale wła­śnie ta ka­wa­ler­ska fan­ta­zja po­do­ba­ła się sta­re­mu szlach­ci­co­wi, a że przy tym trud­no było od­mó­wić swe­mu zbaw­cy i że do Beł­czącz­ki dro­ga była istot­nie dłu­ga i nie­bez­piecz­na, więc nie wa­ha­jąc się już dłu­żej, rzekł:

– Bez wa­ści­nej po­mo­cy wil­cy by się te­raz może o na­sze ko­ści gryź­li – nie­chże choć do­brą wolą od­pła­cę… Jedź­my!

Cy­pria­no­wicz ka­zał wią­zać ka­ro­cę.

Dy­szel zła­ma­ny był, jak­by kto to­po­rem ob­ciął, więc po­przy­wią­zy­wa­no po­wro­zy jed­nym koń­cem do pło­zów, dru­gim do kul­bak – i ru­szo­no raź­no w du­żej a we­so­łej ku­pie, przy okrzy­kach jeźdź­ców i śpie­wach pa­nów Bu­ko­jem­skich.

Do Je­dlin­ki, któ­ra była wię­cej osa­dą le­śną niż wsią, nie było zbyt da­le­ko. Wkrót­ce więc otwo­rzy­ła się przed po­dróż­ny­mi ob­szer­na, kil­ka­dzie­siąt sta­jań li­czą­ca po­la­na, a ra­czej prze­stron­ne, za­mknię­te z czte­rech stron bo­rem pole, a na nim kil­ka­na­ście do­mostw, któ­rych da­chy, po­kry­te śnie­giem, błysz­cza­ły i iskrzy­ły się w świe­tle księ­ży­ca.

Nie­co da­lej, za chłop­ski­mi cha­ta­mi, wi­dać było za­bu­do­wa­nia fol­warcz­ne, krę­giem wo­kół dzie­dziń­ca sto­ją­ce, a w głę­bi dwór, bar­dzo nie­kształt­ny, bo prze­ro­bio­ny przez Cy­pria­no­wi­czów z dwor­ku, w któ­rym nie­gdyś miesz­ka­li le­śni­cy kró­lew­scy, ale ob­szer­ny, jak na tak małą osa­dę.

Z okien jego biło ja­sne świa­tło ró­żo­wie­jąc śnie­gi przed przy­źbą, krze­wy ro­sną­ce przed do­mem i żu­ra­wie stu­dzien­ne ster­czą­ce po pra­wej stro­nie obej­ścia.

Wi­dać sta­ry Cy­pria­no­wicz ocze­ki­wał syna, a może i go­ści z go­ściń­ca, któ­rzy wraz z nim przy­być mo­gli, za­le­d­wie bo­wiem ka­ro­ca do­tar­ła do bra­my, na ga­nek wy­bie­gło kil­ku pa­choł­ków z po­chod­nia­mi, a za służ­bą i sam go­spo­darz w ku­nim to­łu­bie i ła­si­czym koł­pa­ku, któ­ry zdjął za­raz na wi­dok ka­ro­cy.

– Ja­kich­że to mi­łych go­ści Bóg nam ze­słał na na­sze le­śne pust­ko­wie? – za­py­tał zstę­pu­jąc ze scho­dów gan­ku.

Mło­dy Cy­pria­no­wicz, uca­ło­waw­szy rękę ojca, oznaj­mił, kogo przy­wiózł, a pan Pą­gow­ski, wy­siadł­szy z ka­ro­cy, rzekł:

– Daw­no chcia­łem to uczy­nić, do cze­go mnie cięż­ki ter­min dziś przy­mu­sił, więc tym bar­dziej bło­go­sła­wię tej nie­wo­li, któ­ra tak exqu­isi­te się z wolą moją zgo­dzi­ła.

– Róż­ne wy­da­rza­ją się lu­dziom przy­go­dy, ale dla mnie szczę­śli­wa to przy­go­da, za czym z ra­do­ścią pro­szę do kom­nat.

To po­wie­dziaw­szy pan Se­ra­fin skło­nił się znów – i po­dał ra­mię pani Win­nic­kiej, za któ­rą resz­ta gro­ma­dy we­szła do domu.

Za­raz na wstę­pie ogar­nę­ło go­ści to uczu­cie za­do­wo­le­nia, ja­kie ogar­nia za­wsze po­dróż­nych, któ­rzy z ciem­no­ści i mro­zu wcho­dzą do cie­płych i wid­nych kom­nat. Ja­koż i w sie­ni, i w in­nych po­ko­jach bu­zo­wał się w prze­stron­nych ka­flo­wych ko­mi­nach ogień, a prócz tego służ­ba po­czę­ła za­pa­lać tu i owdzie ja­rzą­ce świe­ce.

Pan Pą­gow­ski roz­glą­dał się na­okół z pew­nym zdzi­wie­niem, al­bo­wiem zwy­kłym dwo­rom szla­chec­kim da­le­ko było do do­stat­ku, któ­ry bił w oczy w domu Cy­pria­no­wi­czów.

Przy bla­sku ognia i świec wi­dać było we wszyst­kich po­ko­jach sprzę­ty, ja­kich nie zna­la­zł­byś na­wet i w nie­jed­nym za­mecz­ku: skrzy­nie i krze­sła wło­skie z rzeź­bio­ne­go drze­wa, tu i owdzie ze­gar i szkło we­nec­kie, świecz­ni­ki od­la­ne z za­cne­go mo­sią­dzu, broń wschod­nią sa­dzo­ną tur­ku­sa­mi, a po­roz­wie­sza­ną na dzia­nych srebr­ny­mi nić­mi ma­kat­kach. Na pod­ło­gach mięk­kie krym­skie ki­li­my, a na dwóch dłuż­nych ścia­nach dwa ar­ra­sy, któ­re by u każ­de­go ma­gna­ta mo­gły sta­no­wić ozdo­bę kom­na­ty.

– Z ku­piec­twa im to przy­szło – po­my­ślał z pew­nym gnie­wem pan Pą­gow­ski – a te­raz mogą się nad szlach­tę wy­no­sić i pu­szyć bo­gac­twy zdo­by­ty­mi nie orę­żem.

Lecz uprzej­mość i szcze­ra go­ścin­ność Cy­pria­no­wi­czów roz­bro­iły sta­re­go szlach­ci­ca, a gdy w chwi­lę po­tem usły­szał brzęk na­czyń w przy­le­głej sto­łow­ni, udo­bru­chał się zu­peł­nie.

Aby roz­grzać przy­by­łych z mro­zu go­ści, po­da­no tym­cza­sem go­rą­ce wino z ko­rze­niem. Roz­po­czę­ła się roz­mo­wa o mi­nio­nym nie­bez­pie­czeń­stwie. Pan Pą­gow­ski chwa­lił bar­dzo mło­de­go Cy­pria­no­wi­cza, że za­miast w cie­płej izbie sie­dzieć, ra­to­wał łu­dzi na go­ściń­cach, nie ba­cząc na okrut­ne mro­zy, na trud i nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Za­praw­dę – mó­wił – tak daw­niej czy­ni­li owi sław­ni ry­ce­rze, któ­rzy jeż­dżąc po świe­cie, bro­ni­li lu­dzi od smo­ków, od ję­dzo­nów i róż­nych in­nych be­stii.

– A je­śli zaś uda­ło się któ­re­mu wy­ba­wić jaką cud­ną kró­lew­nę – od­rzekł mło­dy Cy­pria­no­wicz – to taki był szczę­śli­wy, jako my je­ste­śmy w tej chwi­li.

– Praw­da! Ża­den cud­niej­szej nie wy­ba­wił! Jak mi Bóg miły! Spra­wie­dli­wie mówi! – za­wo­ła­li z za­pa­łem czte­rej bra­cia Bu­ko­jem­scy.

A pan­na Sie­niń­ska uśmiech­nę­ła się mile, tak że na po­licz­kach utwo­rzy­ły się jej dwa wdzięcz­ne do­łecz­ki – i spu­ści­ła oczy.

Lecz panu Pą­gow­skie­mu kom­ple­ment wy­dał się tro­chę za po­ufa­ły, al­bo­wiem pan­na Sie­niń­ska, lubo sie­ro­ta bez ma­jąt­ku, po­cho­dzi­ła jed­nak z ma­gnac­kie­go rodu, więc od­wró­cił roz­mo­wę i za­py­tał:

– I daw­no tak wać­pa­no­wie jeź­dzi­cie po go­ściń­cach?

– Od cza­su wiel­kich śnie­gów, a bę­dziem jeź­dzi­li, póki mro­zy nie po­pusz­czą – od­po­wie­dział mło­dy Sta­ni­sław Cy­pria­no­wicz.

– I si­ła­że­ście wil­ków już na­bi­li?

– Star­czy dla wszyst­kich na wil­czu­ry.

Tu pa­no­wie Bu­ko­jem­scy po­czę­li się śmiać tak roz­gło­śnie, jak­by czte­ry ko­nie rża­ły, a gdy się nie­co uspo­ko­ili, naj­star­szy, Jan, rzekł:

– Bę­dzie król je­go­mość rad ze swo­ich le­śni­ków.

– Praw­da – od­po­wie­dział pan Pą­gow­ski. – A sły­sza­łem, że wać­pa­no­wie je­ste­ście nad­le­śny­mi w tu­tej­szej kró­lew­skiej pusz­czy. Ale prze­cie Bu­ko­jem­scy po­cho­dzą z Ukra­iny?

– My z tych sa­mych.

– Pro­szę… pro­szę…. do­bry ród, Jeło-Bu­ko­jem­scy… Są tam ko­li­ga­cje na­wet z wiel­ki­mi do­ma­mi…

– I z świę­tym Pio­trem! – za­wo­łał Łu­kasz Bu­ko­jem­ski.

– Hę? – spy­tał pan Pą­gow­ski.

I po­czął spo­glą­dać su­ro­wo a po­dejrz­li­wie na bra­ci, jak­by chcąc zba­dać, czy nie po­zwa­la­ją so­bie z nie­go drwić. Lecz oni mie­li ob­li­cza po­god­ne i z głę­bo­kim prze­ko­na­niem ki­wa­li gło­wa­mi, przy­świad­cza­jąc w ten spo­sób sło­wom bra­ta. Więc zdu­miał się wiel­ce pan Pą­gow­ski i po­wtó­rzył:

– Krew­ni świę­te­go Pio­tra? A to qu­omo­do?

– Przez Prze­go­now­skich!

– Pro­szę! A zaś Prze­go­now­scy?

– Przez Uświa­tów!

– A Uświa­to­wie zno­wu tam przez ko­goś – od­rzekł już z uśmie­chem sta­ry szlach­cic – i tak da­lej, aż do Pana Chry­stu­so­we­go na­ro­dze­nia… Tak!… Do­brze i w ziem­skim se­na­cie mieć krew­nych, a cóż do­pie­ro w nie­bie­skim. Tym pew­niej­sza pro­mo­cja… Ale ja­kim­że spo­so­bem za­wę­dro­wa­li­ście wać­pa­no­wie z Ukra­iny aż do na­szej Pusz­czy Ko­zie­nic­kiej, bo jako sły­sza­łem, to już od kil­ku lat tu je­ste­ście?

– Od trzech. Ukra­in­ne ma­jęt­no­ści re­be­lia daw­no już z zie­mią zrów­na­ła, a po­tem i gra­ni­ca się tam zmie­ni­ła. Nie chcie­li­śmy w czam­bu­łach po­ga­nom słu­żyć, więc na­przód słu­gi­wa­li­śmy woj­sko­wo, po­tem cho­dzi­li­śmy dzier­ża­wa­mi, aż wresz­cie krew­ny nasz, pan Mal­czyń­ski, nad­le­śni­czy­mi nas tu uczy­nił.

– Tak – rzekł sta­ry Cy­pria­no­wicz. – Aż mi dziw­no, że­śmy się tak w tej pusz­czy obok sie­bie zna­leź­li, bo pono wszy­scy je­ste­śmy nie­tu­tej­si, jeno nas zmien­ność ludz­kich lo­sów tu przy­nio­sła. Dzie­dzic­two wasz­mo­sci pana (tu zwró­cił się do Pą­gow­skie­go) też, jako mi wia­do­mo, na Rusi, we­dle po­mo­rzań­skie­go zam­ku, leży.

Drgnął na to pan Pą­gow­ski, ja­ko­by go kto w nie­za­schłą ranę ura­ził.

– Mia­łem i mam tam ma­jęt­ność – rzekł – ale mi obrzy­dły tam­te stro­ny, bo tam jeno nie­szczę­ścia we mnie jako pio­ru­ny biły.

– Wola bo­ska – od­rzekł Cy­pria­no­wicz.

– Pew­nie, że próż­no w gro­dzie prze­ciw niej pro­te­sto­wać, ale też i żyć cięż­ko…

– Wasz­mość, jako wia­do­mo, dłuż­szy czas woj­sko­wo słu­gi­wa­łeś.

– Pó­kim ręki nie stra­cił. Mści­łem się krzywd oj­czy­zny i wła­snych. A je­śli Pan Je­zus od­pu­ści mi je­den grzech za każ­dą po­gań­ską gło­wę, to ży­wie na­dzie­ja, że pie­kła może nie oba­czę.

– Pew­nie, pew­nie! I służ­ba za­słu­ga, i bo­leść za­słu­ga. Naj­le­piej smut­nych my­śli po­nie­chać.

– Ja bym rad ich po­nie­chał, jeno one nie chcą mnie po­nie­chać. Ale dość o tym. Ostaw­szy ka­le­ką, a za­ra­zem i opie­ku­nem tej oto pan­ny, prze­nio­słem się na sta­rość do spo­koj­niej­sze­go kra­ju, do któ­re­go czam­bu­ły nie do­cho­dzą, i sie­dzę, jako wasz­mość wi­dzisz, w Beł­czącz­ce.

– Słusz­nie, i ja tak samo – rzekł sta­ry Cy­pria­no­wicz. – Mło­dzi, cho­ciaż tam te­raz spo­koj­nie, rwią się w na­dziei przy­gód na szla­ki, ale prze­cie okrop­ne i ża­łob­ne to stro­ny, w któ­rych każ­dy ko­goś opła­ku­je.

Pan Pą­gow­ski przy­ło­żył rękę do czo­ła i trzy­mał ją tak przez dłuż­szą chwi­lę, po czym ozwał się smut­nym gło­sem:

– Na­praw­dę to w tam­tych stro­nach może się ostać tyl­ko chłop albo ma­gnat. Chłop dla­te­go, że gdy przyj­dzie na­wa­ła po­gań­ska, to umknie w lasy i po­tra­fi tam żyć jako dzi­ki zwierz przez całe mie­sią­ce, a ma­gnat, bo ma wa­row­ne zam­ki i wła­sne cho­rą­gwie, któ­re go bro­nią… A i to jesz­cze!… Byli Żół­kiew­scy i wy­gi­nę­li, byli Da­ni­ło­wi­cze i wy­gi­nę­li. Z So­bie­skich zgi­nął brat mi­ło­ści­wie nam dziś pa­nu­ją­ce­go kró­la Jana… A iluż in­nych!… Je­den z Wi­śnio­wiec­kich wił się na haku w Stam­bu­le… Ko­rec­ki drą­ga­mi że­la­zny­mi za­bit… Zgi­nę­li Ka­li­now­scy, a przed­tem pła­ci­li: da­ni­nę krwi Her­bur­to­wie i Ja­zło­wiec­cy. Po­le­gło też w róż­nych cza­sach kil­ku Sie­niń – skich, któ­rzy drze­wiej całą pra­wie tam­tej­szą kra­iną wła­da­li… Co za cmen­tarz! Do rana bym nie skoń­czył chcąc wszyst­kich wy­mie­nić… A gdy­by nie tyl­ko ma­gna­tów, ale i szlach­tę cy­to­wać, toby i mie­sią­ca nie było do­syć.

– Praw­da! praw­da! Ale też i to człe­ku aż dziw­no, jak Pan Bóg to plu­ga­stwo ta­tar­skie i tu­rec­kie roz­mno­żył. Bo prze­cie i ich tylu tam na­bi­to, że gdy chłop wio­sną orze, to mu co krok cze­re­py po­gań­skie pod so­chą zgrzy­ta­ją… Miły Boże! ilu ich tam wy­gniótł choć­by dzi­siej­szy nasz Pan… Na do­brą rze­kę by krwi tej star­czy­ło, a oni lezą i lezą!

Była to praw­da.

Rzecz­po­spo­li­ta, tra­wio­na nie­rzą­dem i swa­wo­lą, nie mo­gła zdo­być się na po­tęż­ne ar­mie, któ­re by zdo­ła­ły w jed­nej wiel­kiej woj­nie skoń­czyć raz ha za­wsze z tu­rec­ko-ta­tar­ską na­wa­łą.

Zresz­tą na taką ar­mię nie mo­gła zdo­być się cała Eu­ro­pa.

Ale na­to­miast tę Rzecz­po­spo­li­tą za­miesz­ki­wał lud zu­chwa­ły, któ­ry by­najm­niej nie pod­da­wał do­bro­wol­nie gar­dła pod nóż wschod­nich na­jeźdź­ców. Owszem, na owo strasz­ne, zje­żo­ne mo­gi­ła­mi i zbro­czo­ne krwią po­gra­ni­cze, więc: na Po­do­le, na Ukra­inę i Ruś Czer­wo­ną, na­pły­wa­ły co­raz nowe fale pol­skich osad­ni­ków, któ­rych nie tyl­ko nę­ci­ła uro­dzaj­na zie­mia, ale wła­śnie żą­dza usta­wicz­nej woj­ny, bi­tew i przy­gód.

„Po­la­cy – pi­sał sta­ry kro­ni­karz – idą na Ruś dla har­ców z Ta­ta­ry.”

Pły­nę­li więc chło­pi z Ma­zow­sza, pły­nę­ła bit­na szlach­ta, któ­rej wstyd było „w łożu zwy­kłą śmier­cią umie­rać”, wy­ra­sta­li wresz­cie na tych Czer­wo­nych Zie­miach po­tęż­ni ma­gna­ci, któ­rzy nie po­prze­sta­jąc na od­po­rze w domu, szli nie­raz aż hen – do Kry­mu lub na Wo­łosz­czy­znę, szu­kać tam wła­dzy, zwy­cięstw, śmier­ci, zba­wie­nia i chwa­ły.

Mó­wio­no na­wet, iż nie chcą Po­la­cy jed­nej wiel­kiej woj­ny, aby jej cią­gle za­ży­wać. Ale cho­ciaż nie była to praw­da, nie­mniej jed­nak miła była har­de­mu ple­mie­niu cią­gła za­wie­ru­cha – i na­jezd­nik krwa­wo pła­cił cza­sem za swą zu­chwa­łość.

Ani zie­mie do­brudz­kie, ani bia­ło­grodz­kie, ani zwłasz­cza bez­płod­ne ko­my­sze krym­skie nie mo­gły wy­ży­wić swych dzi­kich miesz­kań­ców, więc głód gnał ich na buj­ne po­gra­ni­cze, gdzie cze­kał ich łup ob­fi­ty, ale rów­nie czę­sto śmierć.

Łuny po­ża­rów oświe­ca­ły tam nie zna­ne w dzie­jach po­gro­my Po­je­dyn­cze puł­ki roz­no­si­ły w puch i proch na sza­blach i ko­py­tach dzie­sięć­kroć licz­niej­sze czam­bu­ły. Tyl­ko nie­zmier­na szyb­kość ob­ro­tów ra­to­wa­ła na­jezd­ni­ków, w ogó­le bo­wiem każ­dy czam­buł do­gna­ny przez re­gu­lar­ne woj­ska Rze­czy­po­spo­li­tej był tym sa­mym zgu­bio­ny bez ra­tun­ku.

By­wa­ły wy­pra­wy, zwłasz­cza mniej­sze, z któ­rych nie wra­cał do Kry­mu nikt. Strasz­ne swe­go cza­su były Ta­ta­rom i Tur­kom imio­na Pre­twi­ca i Chmie­lec­kie­go. Z mniej­szych ry­ce­rzy krwa­wo za­pi­sa­li się w ich pa­mię­ci: Wo­ło­dy­jow­ski, Peł­ka i star­szy Rusz­czyc, któ­rzy od kil­ku­na­stu lub kil­ku już lat spo­czy­wa­li w mo­gi­łach i w sła­wie. Lecz na­wet i z wiel­kich ża­den nie wy­to­czył tyle krwi z wy­znaw­ców Is­la­mu, ile ów­cze­sny król Jan III So­bie­ski.

Pod Pod­haj­ca­mi, Ka­łu­szem, Cho­ci­miem i Lwo­wem le­ża­ły do­tych­czas nie po­grze­bio­ne sto­sy ko­ści po­gań­skich, od któ­rych roz­le­głe pola bie­li­ły się jak pod śnie­giem.

Aż wresz­cie po­strach padł na wszyst­kie ordy.

Ode­tchnę­ło wów­czas po­gra­ni­cze, a gdy i nie­na­sy­co­na po­tę­ga tu­rec­ka ła­twiej­szych po­czę­ła szu­kać pod­bo­jów, ode­tchnę­ła i cała sko­ła­ta­na Rzecz­po­spo­li­ta.

Zo­sta­ły tyl­ko bo­le­sne wspo­mnie­nia.

Da­le­ko od te­raź­niej­szej sie­dzi­by Cy­pria­no­wi­czów, w są­siedz­twie po­mo­rzań­skie­go zam­ku, stał na wzgó­rzu wy­so­ki krzyż z dwie­ma włócz­nia­mi, któ­ry wzniósł przed dwu­dzie­stu kil­ku laty pan Pą­gow­ski na miej­scu spa­lo­ne­go dwo­ru – więc ile­kroć po­my­ślał o tym krzy­żu i tych wszyst­kich dro­gich ser­cu gło­wach, któ­re na tam­tym miej­scu utra­cił, sko­wy­cza­ło w nim jesz­cze te­raz z bólu sta­re ser­ce.

Ale że to był czło­wiek twar­dy dla sa­me­go sie­bie i dla in­nych i że się przed ob­cy­mi łez wsty­dził i ta­niej li­to­ści nie zno­sił, więc nie chciał dłu­żej mó­wić o swo­ich nie­szczę­ściach – po­czął wy­py­ty­wać go­spo­da­rza, jak mu się też żyje na le­śnej dzie­dzi­nie.

A ów rzekł:

– Ot ci­sza, ci­sza! Gdy bór nie szu­mi i wil­cy nie wyją, to le­d­wie że nie sły­szysz, jak śnieg pada. Jest spo­kój, jest ogień na ko­mi­nie i dzba­niec grza­ne­go wina wie­czo­rem – sta­ro­ści wię­cej nie trze­ba.

– Pew­nie. Ale sy­no­wi?

– Mło­dy ptak prę­dzej, póź­niej z gniaz­da wy­le­ci. A szu­mią nam tu ja­koś drze­wa o wiel­kiej woj­nie z po­ga­ny!

– Na tę woj­nę i siwe so­ko­ły wy­le­cą. Po­le­ciał­bym z in­ny­mi i ja, gdy­by nie to, ot!

Tu pan Pą­gow­ski po­trzą­snął pu­stym rę­ka­wem, w któ­rym tyl­ko ka­wa­łek ra­mie­nia przy kar­ku po­zo­stał.

A Cy­pria­no­wicz na­lał mu wina:

– Za po­myśl­ność chrze­ści­jań­skie­go orę­ża!

– Daj­że Boże! Do dna.

Tym­cza­sem mło­dy Cy­pria­no­wicz czę­sto­wał z rów­nie dy­mią­ce­go dzba­na pa­nią Win­nic­ką, pan­nę Sie­niń­ską i czte­rech bra­ci Bu­ko­jem­skich. Pa­nie le­d­wie że do­ty­ka­ły usta­mi brze­gów szkle­nic, na­to­miast pa­no­wie Bu­ko­jem­scy nie dali się pro­sić, skut­kiem cze­go świat wy­da­wał się im co­raz we­sel­szy, a pan­na Sie­niń­ską co­raz ład­niej­sza. Więc nie mo­gąc zna­leźć od­po­wied­nich słów na wy­ra­że­nie swe­go za­chwy­tu, po­czę­li spo­glą­dać na nią ze zdu­mie­niem, sa­pać i trą­cać się łok­cia­mi.

Na ko­niec naj­star­szy, Jan, rzekł:

– Nie dzi­wo­wać się wil­kom, że chcia­ły ko­ste­czek i mię­sa wać­pan­ny po­pró­bo­wać, boć na­wet i dzi­ka be­stia wie, co praw­dzi­wy spe­cjał!…

A trzej inni – Ma­te­usz, Ma­rek i Łu­kasz – nuż bić się dłoń­mi po udach:

– Utra­fił! w sed­no utra­fił!

– Spe­cjał! nic in­ne­go!

– Mar­ce­pan!

Sły­sząc to pan­na Sie­niń­ska zło­ży­ła ręce i uda­jąc prze­strach, rze­kła do mło­de­go Cy­pria­no­wi­cza:

– Ra­tuj­że wać­pan, bo wi­dzę, że ich­mo­ścio­wie dla­te­go jeno mnie od wil­ków ra­to­wa­li, aby mnie sami zje­dli.

– Mo­ścia pan­no – od­po­wie­dział we­so­ło Cy­pria­no­wicz – pan Jan Bu­ko­jem­ski mó­wił: nie dzi­wo­wać się wil­kom! a ja rzek­nę: nie dzi­wo­wać się pa­nom Bu­ko­jem­skim.

– To już za­cznę chy­ba mó­wić: „Kto się w opie­kę…”

– Jeno nie żar­tuj z rze­czy świę­tych! – za­wo­ła­ła pani Win­nic­ką.

– Hej! go­to­wi ci ka­wa­le­ro­wie i cio­tuch­nę ra­zem ze mną zjeść. Nie­praw­da?

Ale py­ta­nie to po­zo­sta­ło przez chwi­lę bez od­po­wie­dzi. Owszem, ła­two było z twa­rzy pa­nów Bu­ko­jem­skich wy­czy­tać, że znacz­nie mniej­szą mają do tego ocho­tę. Jed­nak­że Łu­kasz, któ­ry miał dow­cip od bra­ci by­strzej­szy, rzekł:

– Niech Jan mówi; on star­szy brat.

Jan za­kło­po­tał; się nie­co i od­rzekł:

– Kto tam wie, co go ju­tro spo­tka!

– Roz­trop­na to uwa­ga – za­uwa­żył Cy­pria­no­wicz – ale do cze­go ją wać­pan sto­su­jesz?

– Bo co?

– Bo nic: jeno py­tam, cze­mu to o ju­trze wspo­mi­nasz?

– A to waść nie wiesz, że afekt gor­szy od wil­ka, gdyż wil­ka moż­na za­bić, a afek­tu nie za­bi­jesz?

– Wiem, ale to znów inna ma­te­ria.

– Byle dow­cip do­pi­sał, mniej­sza o ma­te­rię…

– Ha! je­śli tak, to Boże do­po­móż dow­ci­po­wi.

Pan­na Sie­niń­ska po­czę­ła się śmiać w piąst­kę, za nią Cy­pria­no­wicz, a w koń­cu i pa­no­wie Bu­ko­jem­scy. Lecz dal­szą roz­mo­wę, prze­rwa­ła służ­ka pro­sząc na wie­cze­rzę.

Star­szy pan Cy­pria­no­wicz po­dał ra­mię pani Win­nic­kiej, po nich szedł pan Pą­gow­ski, mło­dy zaś Cy­pria­no­wicz: pro­wa­dził pan­nę Sie­niń­ską.

– Trud­na dys­pu­ta z pa­nem Bu­ko­jem­skim – rze­kła roz­we­se­lo­na pa­nien­ka.

– Bo jego ra­cje są jako na­ro­wi­ste ko­nie, z któ­rych każ­dy cią­gnie w inną stro­nę; wsze­la­ko po­wie­dział on dwie praw­dy, któ­rym trud­no ne­go­wać.

– Ja­każ jest pierw­sza?

– Że nikt nie wie, co go ju­tro spo­tka, jako i jam na przy­kład nie wie­dział, że oczy moje uj­rzą dzi­siaj wać­pan­nę. – A dru­ga?

– Że ła­twiej wil­ka za­bić niż afekt… Wiel­ka to praw­da.

To rze­kł­szy wes­tchnął mło­dy pan Cy­pria­no­wicz, a pa­nien­ka spu­ści­ła na oczy cie­ni­ste swe po­wie­ki i za­mil­kła.

Po chwi­li do­pie­ro, gdy już sia­da­li do sto­łu, rze­kła:

– A wać­pa­no­wie pręd­ko przy­jedź­cie do Beł­czącz­ki, aby zaś opie­kun mógł wam wdzięcz­ność za ra­tu­nek i za go­ści­nę oka­zać.

Po­sęp­ny hu­mor pana Pą­gow­skie­go po­pra­wił się znacz­nie przy wie­cze­rzy, a gdy go­spo­darz wniósł w ozdob­nych sło­wach na­przód zdro­wie nie­wiast, a na­stęp­nie za­cne­go go­ścia, sta­ry szlach­cic od­po­wie­dział bar­dzo uprzej­mie, dzię­ku­jąc za wy­ba­wie­nie z cięż­kich ter­mi­nów i za­pew­nia­jąc o swej wie­ku­istej wdzięcz­no­ści.

Mó­wio­no po­tem de pu­bli­cis: o kró­lu, o jego zwy­cię­stwach, o sej­mie, któ­ry w kwiet­niu miał się ze­brać, i o woj­nie, któ­rą gro­zi­ła ce­sar­stwu nie­miec­kie­mu ze stro­ny suł­ta­na tu­rec­kie­go, a na któ­rą za­cią­gał już ochot­ni­ków w Pol­sce pan Hie­ro­nim Lu­bo­mir­ski, ka­wa­ler mal­tań­ski. Pa­no­wie Bu­ko­jem­scy słu­cha­li z nie­ma­łą cie­ka­wo­ścią, jako tam w Niem­czech przyj­mo­wa­no z otwar­ty­mi rę­ko­ma każ­de­go Po­la­ka; al­bo­wiem

Tur­cy lek­ce­wa­ży­li jaz­dę nie­miec­ką, pol­ska zaś bu­dzi­ła w nich na­le­ży­ty po­strach. Pan Pą­gow­ski ga­nił nie­co dumę ka­wa­le­ra Lu­bo­mir­skie­go, któ­ry ma­wiał o gra­fach nie­miec­kich: „dzie­się­ciu ta­kich w jed­ną moją rę­ka­wi­cę wle­zie”, ale chwa­lił jego prze­wa­gi ry­cer­skie, nie­zmier­ną od­wa­gę i wiel­ką bie­głość w sztu­ce wo­jen­nej.

Sły­sząc to Łu­kasz Bu­ko­jem­ski oświad­czył w imie­niu swo­im i bra­ci, że niech tyl­ko wio­sna uczy­ni się na świe­cie, to nie wy­trzy­ma­ją, jeno do pana ka­wa­le­ra po­dą­żą, ale póki mro­zy moc­ne, będą jesz­cze bili wil­ki, aby się za pan­nę Sie­niń­ską god­nie po­mścić. Bo cho­ciaż po­wie­dział Jan, że nie ma co się wil­kom dzi­wo­wać, prze­cie gdy się po­my­śli, że taki go­łą­bek nie­win­ny stać się mógł ich pa­stwą, to aż ser­ce pod szy­ję pod­cho­dzi od wście­kło­ści, a za­ra­zem trud­no utrzy­mać łez.

– Szko­da – mó­wił – że skó­ry wil­cze ta­kie ta­nie, iże Żydy za­le­d­wie za trzy ta­la­ra dają, ale łez trud­no utrzy­mać i na­wet le­piej po pro­stu im po­fol­go­wać, gdyż kto by nie po­ża­ło­wał uci­śnię­tej nie­win­no­ści i cno­ty, ten oka­zał­by się bar­ba­ru­sem, nie­god­nym ry­cer­skie­go i szla­chec­kie­go imie­nia.

To rze­kł­szy po­fol­go­wał istot­nie łzom, a za jego przy­kła­dem po­szli za­raz i inni bra­cia, cho­ciaż bo­wiem wil­ki mo­gły w naj­gor­szym ra­zie gro­zić ży­ciu, nie zaś cno­cie pan­ny Sie­niń­skiej, jed­nak­że tak ich wzru­szy­ła wy­mo­wa bra­ta, że ser­ca zmię­kły w nich jak wosk przy­grza­ny.

Chcie­li też po wie­cze­rzy pa­lić z pi­sto­le­tów na cześć pa­nien­ki, ale sprze­ci­wił się temu go­spo­darz mó­wiąc, że ma w domu bo­ro­we­go, czło­wie­ka wiel­kich za­sług, któ­ren jest cho­ry i po­trze­bu­je spo­ko­ju.

Mnie­mał pan Pą­gow­ski, iż to może jaki zu­bo­ża­ły krew­ny domu, a w naj­gor­szym ra­zie szlach­cic z za­ścian­ka, więc przez grzecz­ność po­czął się o nie­go wy­py­ty­wać; do­wie­dziaw­szy się jed­nak­że, iż to jest chłop słu­żeb­ny, wzru­szył ra­mio­na­mi i spoj­rzaw­szy nie­chęt­nym i zdzi­wio­nym okiem na sta­re­go Cy­pria­no­wi­cza, rzekł:

– A tak! za­po­mnia­łem, co o wa­ści­nym zbyt ludz­kim ser­cu opo­wia­da­ją.

– Daj Boże – od­po­wie­dział pan Se­ra­fin – aby nie opo­wia­da­li nic gor­sze­go. Siła temu czło­wie­ko­wi za­wdzię­czam, a może i każ­de­mu się to tra­fić, gdyż on wy­bor­nie zna się na zio­łach i każ­dej cho­ro­bie umie za­ra­dzić.

– To już mi tyl­ko to dziw­ne, że sko­ro in­nych tak uzdra­wia, sie­bie nie uzdro­wił. Przy­ślij go wasz­mość kie­dy tej oto mo­jej krew­niacz­ce, pani

Win­nic­kiej, któ­ra z ziół roz­ma­ite extrac­ta wy­cią­ga i lu­dzi nimi mo­rzy; ale tym­cza­sem niech nam wol­no bę­dzie po­my­ślić o spo­czyn­ku, bo mnie dro­ga okrut­nie stru­dzi­ła, a i wino nie­coś ro­ze­bra­ło, rów­nie jak pa­nów Bu­ko­jem­skich.

Bu­ko­jem­skim rze­czy­wi­ście ku­rzy­ło się z czu­pryn, a oczy mie­li mgli­ste i roz­rzew­nio­ne, więc gdy mło­dy Cy­pria­no­wicz po­pro­wa­dził ich do ofi­cy­ny, gdzie miał ra­zem z nimi no­co­wać, to szli za nim wiel­ce nie­pew­nym kro­kiem po skrzy­pią­cym od mro­zu śnie­gu, dzi­wiąc się, że mie­siąc śmie­je się do nich i sie­dzi na da­chu sto­do­ły, za­miast świe­cić na nie­bie.

Lecz pan­na Sie­niń­ska tak głę­bo­ko za­pa­dła im w ser­ca, że chcia­ło im się jesz­cze o niej mó­wić.

Mło­dy Cy­pria­no­wicz nie czuł tak­że ocho­ty do snu, ka­zał więc przy­nieść gą­sior mio­du, po czym za­sie­dli we­dle wiel­kie­go ko­mi­na i przy ja­skra­wym świe­tle łu­czy­wa pili z po­cząt­ku w mil­cze­niu, słu­cha­jąc tyl­ko świersz­czów gra­ją­cych w izbie.

Wresz­cie naj­star­szy, Jan, na­brał w pier­si po­wie­trza, po czym wy­dmuch­nął je w ko­min z taką siłą, że aż się pło­mień po­chy­lił, i rzekł:

– O Jezu! Bra­cia moi mili, za­płacz­cie nade mną, bo przy­szedł na mnie ter­min ża­ło­sny!

– Jaki ter­min? mów, nie ukry­waj!

– A to prze­cie mi­łu­ję tak, że aże mi ko­la­na mdle­ją.

– A ja, to my­ślisz, nie mi­łu­ję? – za­wo­łał Łu­kasz.

– A ja? – krzyk­nął Ma­te­usz.

– A ja? – za­koń­czył Ma­rek.

Jan chciał im coś od­po­wie­dzieć, ale zra­zu nie mógł, al­bo­wiem po­rwa­ła go czkaw­ka. Wy­trzesz­czył tyl­ko oczy z wiel­kie­go zdzi­wie­nia i po­czął spo­glą­dać na nich tak, jak­by ich pierw­szy raz w ży­ciu wi­dział.

Wresz­cie gniew od­bił się na jego ob­li­czu.

– Jak to, tacy sy­no­wie – za­wo­łał – to star­sze­mu bra­tu chce­cie w dro­gę wcho­dzić i szczę­śli­wo­ści go po­zba­wiać?

– O wa! – od­po­wie­dział Łu­kasz – to cóż? Zali to pan­na Sie­niń­ska ja­ko­waś or­dy­na­cja, że ją tyl­ko star­szy ma brać? Z jed­ne­go­śmy ojca i mat­ki, prze­to je­śli nas ta­ki­mi sy­na­mi zo­wiesz, to ro­dzi­cie­lom w gro­bie uchy­biasz. Każ­de­mu wol­no mi­ło­wać.

– Wol­no każ­de­mu, ale wam wara, bo­ście mi obo­edien­tiam po­win­ni.

– Mamy całe ży­cie koń­skie­go łba słu­chać? Co?

– Bluź­nisz, po­ga­ni­nie, jako pies!

– Ty sam bluź­nisz. Bo Ja­co­bus młod­szy był od Eza­wa, a Jó­zef naj­młod­szy z bra­ci, więc ty Pi­smu Świę­te­mu przy­ga­niasz i prze­ciw wie­rze szcze­kasz.

Przy­ci­śnię­ty tymi ar­gu­men­ta­mi do muru, Jan nie umiał na ra­zie zna­leźć od­po­wie­dzi, a gdy jesz­cze Ma­te­usz wspo­mniał coś o Ka­inie, jako star­szym bra­cie, wów­czas cał­ko­wi­cie stra­cił gło­wę.

Gniew wzbie­rał się w nim co­raz więk­szy, aż na ko­niec po­czął pra­wi­cą szu­kać sza­bli, któ­rej zresz­tą nie miał przy boku.

I nie wia­do­mo, do cze­go by­ło­by do­szło, gdy­by nie Ma­rek, któ­ry trzy­ma­jąc od pew­ne­go cza­su pa­lec przy czo­le, jak gdy­by się po­rał z ja­kąś my­ślą, na­gle wy­krzyk­nął ogrom­nym gło­sem:

– Jam naj­młod­szy z bra­ci, jam jest Jó­zef, więc dla mnie pan­na Sie­niń­ska!

A inni za­raz zwró­ci­li się do nie­go, ze wzbu­rze­niem w ob­li­czach i skra­mi w oczach:

– Co? Dla cie­bie? Dla cie­bie, ty gę­sie jaje, ty sło­mia­na ku­kło, ty koń­ska zoł­zo, su­szy­ku­flu, ty opo­ju!… Dla cie­bie?

– Stul­cie gęby, sko­ro tak stoi w Pi­śmie!

– W ja­kim Pi­śmie, głą­bie?

– Wszyst­ko jed­no, ale stoi. Sa­mi­ście się po­pi­li, nie ja! Lecz tu wdał się mię­dzy nich Sta­ni­sław Cy­pria­no­wicz.

– Czy wam nie wstyd – mó­wił – szlach­tą i brać­mi bę­dąc, kłót­nię wsz­czy­nać? Tak­że to ob­ser­wu­je­cie mi­łość bra­ter­ską? I o co kłót­nia? Czy to pan­na Sie­niń­ska jest grzyb, któ­ry ten do ko­biał­ki scho­wa, kto go pierw­szy w bo­rze zdy­bie? Zali taki jest mię­dzy pe­li­ka­na­mi oby­czaj, któ­rzy to pe­li­ka­no­wie nie bę­dąc ani szlach­tą, ani na­wet ludź­mi, prze­cie z ro­dzin­nych afek­tów jed­ne dru­gim we wszyst­kim ustę­pu­ją, a gdy ryb nie na­ło­wią, to się krwią wła­sną wza­jem­nie kar­mią? Wspo­mi­na­cie zmar­łych ro­dzi­ców wa­szych, ależ oni tam łza­mi się za­le­wa­ją wi­dząc nie­zgo­dę sy­nów, któ­rym pew­nie co in­ne­go pod bło­go­sła­wień­stwem na­ka­zy­wa­li. Już im tam i pa­sza nie­bie­ska nie sma­ku­je, i oczu nie śmie­ją pod­nieść na owych czte­rech ewan­ge­li­stów, któ­rych imio­na na chrzcie świę­tym wam po­da­wa­li.

Tak mó­wił Stasz­ko Cy­pria­no­wicz i choć z po­cząt­ku chcia­ło mu się co­kol­wiek śmiać, jed­nak­że w mia­rę jak mó­wił, co­raz wię­cej się wła­sną wy­mo­wą przej­mo­wał, al­bo­wiem dla kom­pa­nii tak­że był, nie­co pod­pił. Ato­li pa­no­wie Bu­ko­jem­scy roz­rzew­ni­li się w koń­cu jego prze­mó­wie­nia nie­zmier­nie i za­pła­ka­li wresz­cie wszy­scy czte­rej, a naj­star­szy, Jan, za­wo­łał:

– O dla Boga, za­bij­cie mnie, ale nie na­zy­waj­cie mnie Ka­inem!

Na to Ma­te­usz, któ­ry był o Ka­inie wspo­mniał, rzu­cił mu się w ob­ję­cia.

– Bra­cie, katu za to mnie od­dać!

– Wy­bacz, bo się z żalu roz­puk­nę – wo­łał Łu­kasz. Ma­rek zaś: – Szcze­ka­łem prze­ciw przy­ka­za­niu jako pies.

I po­czę­li się ści­skać, lecz Jan uwol­niw­szy się wresz­cie z ob­jęć bra­ci siadł na­gle na ła­wie, roz­piął żu­pan, roz­gar­nął ko­szu­lę i ob­na­żyw­szy pierś po­czął mó­wić prze­ry­wa­nym gło­sem:

– Ma­cie! oto jako pe­li­kan!… ma­cie!

A tam­ci nuż jesz­cze bar­dziej szlo­chać:

– Pe­li­kan! czy­sty pe­li­kan!… Jak mi Bóg miły! – pe­li­kan!

– Bierz­cie pan­nę Sie­niń­ską!

– Two­ja ona! ty ją bierz.

– Młod­si niech bio­rą…

– Nig­dy! Nie może być!

– Je­chał ją sęk!

– Je­chał ją sęk!

– Nie chce­my jej!

A wtem Łu­kasz ude­rzył się dłoń­mi po udach, aż roz­le­gło się po izbie. – Wiem! – za­krzyk­nął.

– Co wiesz? Mów, nie ukry­waj!

– Niech ją Cy­pria­no­wicz bie­rze!

Usły­szaw­szy to tam­ci aż ze­rwa­li się z ław, tak im tra­fi­ła do ser­ca myśl bra­ter­ska, i oto­czy­li Cy­pria­no­wi­cza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: