Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na prowincji - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na prowincji - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 524 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Nie­da­le­ko brze­gów Nie­mna, w ży­znej i le­śnej oko­li­cy, po­ło­żo­ne były ob­szer­ne do­bra hra­bi­ny X. Bo­ga­ta pani od daw­na miesz­ka­ła za gra­ni­cą lub w wiel­kich mia­stach kra­jo­wych, a ma­jąt­ki swe od­da­wa­ła w dzier­ża­wę za­moż­nej są­sied­niej szlach­cie.

W jed­nym z ma­jąt­ków tych, Adam­po­lu, miesz­kał dzier­żaw­ca, pan Je­rzy Sno­piń­ski.

Ob­szer­ny dwór adam­pol­ski, z do­mem nie oka­za­łym, ale wy­god­nym, z moc­no po­sta­wio­ny­mi i sta­ran­nie utrzy­ma­ny­mi bu­dow­la­mi, wid­niał z da­le­ka po­mię­dzy wień­cem gę­sto sa­dzo­nych to­po­li wło­skich. Wy­so­ki par­kan z de­sek, gład­ko wy­he­blo­wa­nych i po­rząd­nie spo­jo­nych, obej­mo­wał dzie­dzi­niec i ogro­dy, prze­dzie­la­jąc je z roz­le­gły­mi ła­na­mi, któ­re roz­ta­cza­ły się da­le­ko, aż pod sto­py lasu, two­rzą­ce­go wą­ski i ciem­ny za­rys mię­dzy skle­pie­niem nie­ba a krań­cem gład­kiej i sze­ro­kiej rów­ni­ny.

Jed­ne­go z cie­płych i sło­necz­nych dni kwiet­nia, oko­ło po­łu­dnia, dro­gą mię­dzy po­la­mi wio­dą­cą do dwo­ru to­czy­ła się z wol­na parą koni za­przę­żo­na brycz­ka. Na niej sie­dział nie­mło­dy męż­czy­zna, z moc­no szpa­ko­wa­ty­mi wło­sa­mi i wą­sa­mi, z po­god­nym spoj­rze­niem sza­rych oczu, ocie­nio­nych gę­stą si­wie­ją­cą brwią, z po­sta­cią krzep­ką i do­brze zbu­do­wa­ną, lubo nie­co po­chy­lo­ną przez wiek, a może i prze­nie­sio­ne tru­dy ży­cia. Owi­nię­ty był sza­rym su­kien­nym płasz­czem, a na gło­wie miał czap­kę oszy­tą si­wym ba­ran­kiem.

Wko­ło pola zie­le­ni­ły się gę­sto wscho­dzą­cym zbo­żem; po­god­ne, choć bla­de jesz­cze słoń­ce wio­sen­ne gdzie­nieg­dzie rzu­ca­ło zło­ta­we po za­go­nach smu­gi, a jak­by zwa­bio­ne bla­skiem i cie­płem jego, skow­ron­ki wzla­ty­wa­ły spo­mię­dzy ni­skiej, lecz buj­nej runi i wzno­sząc się pro­sto­pa­dłym lo­tem śpie­wa­ły sre­brzy­ste pio­sen­ki. W dali, pod la­sem, sza­rza­ło kil­ka­na­ście płu­gów orzą­cych zie­mię pod wio­sen­ny za­siew, a od stro­ny dwo­ru, uka­zu­ją­ce­go się spo­mię­dzy nie­zu­peł­nie jesz­cze okry­tych li­ść­mi drzew, do­cho­dzi­ły tłu­mio­ne prze­strze­nią gło­sy i roz­mo­wy krzą­ta­ją­cych się za­pew­ne koło dwor­skie­go go­spo­dar­stwa lu­dzi.

Po­dróż­ny z za­ję­ciem roz­glą­dał się po oko­li­cy. Zmę­czo­ne dłu­gą snadź dro­gą ko­nie po­stę­po­wa­ły z wol­na; po­wo­żą­cy chło­pak z za­spa­ną fi­zjo­no­mią ani my­ślał o ich na­pę­dza­niu; brycz­ka to­czy­ła się po­wo­li bia­łą, ubi­tą dro­gą, mię­dzy dwo­ma rzę­da­mi sta­rych wierzb i ja­rzę­bin.

W dali na polu uka­zał się czło­wiek, szyb­kim i raź­nym kro­kiem idą­cy wą­ską śród za­go­nów mie­dzą i zręcz­nie prze­ska­ku­ją­cy rowy, dla ście­ku wody wy­ko­pa­ne gdzie­nieg­dzie. Dą­żył ku dro­dze i po chwi­li, prze­sko­czyw­szy ostat­ni rów mię­dzy po­lem a dro­gą, zna­lazł się tuż koło brycz­ki.

Był to smu­kły i pięk­ny mło­dzie­niec w sza­rym my­śliw­skim ubra­niu, w dłu­gim my­śliw­skim obu­wiu, ze strzel­bą na ra­mie­niu, w ma­łej czwo­ro­gran­nej cza­pecz­ce z czar­nym ba­ran­kiem.

Uj­rzaw­szy nad­cho­dzą­ce­go po­dróż­ny ja­dą­cy brycz­ką za­wo­łał na fur­ma­na:

– Stój, Ja­kub­ku!

Ko­nie sta­nę­ły, a nie­mło­dy męż­czy­zna uchy­lił nie­co czap­ki i wska­zu­jąc ręką dwór o kil­ka stai po­ło­żo­ny za­py­tał z grzecz­no­ścią:

– Pa­nie ła­ska­wy, wszak to jest ma­ją­tek hra­bi­ny X., Adam­pol?

– Tak, pa­nie – od­po­wie­dział mło­dzie­niec z lek­kim ukło­nem.

– A w tym dwo­rze miesz­ka pan Sno­piń­ski?

– Tak, pa­nie.

– Bóg za­płać – rzekł po­dróż­ny i skło­niw­szy się mło­dzień­co­wi za­wo­łał na fur­ma­na:

– Ru­szaj, Ja­kub­ku, a żywo!

Brycz­ka od­da­li­ła się, a mło­dy my­śli­wy po­pa­trzył za nią przez chwi­lę i rzekł do sie­bie:

– Ko­góż to Pan Bóg pro­wa­dzi do nas? Zda­je mi się, żem kie­dyś wi­dział już tego pana… kto by to był? To cie­ka­we, sło­wo daję… At! niech so­bie tam zresz­tą oj­ciec przyj­mu­je go­ścia, ja pój­dę jesz­cze po­strze­lać tro­chę. Oj, gdy­by to gdzie kota na­dy­bać, to­bym pal­nął z fu­zyj­ki! Szko­da, że nie wzią­łem z sobą char­tów.

Tak do sie­bie mó­wiąc, zdjął strzel­bę z ra­mie­nia, obej­rzał na­bój po­gwiz­du­jąc i po­szedł da­lej brze­giem dro­gi. Za­le­d­wie uszedł kil­ka­na­ście kro­ków, gdy na jed­nej z wierzb, po­nad dro­gą sto­ją­cych, z gło­śnym kra­ka­niem usia­dła wro­na. Mło­dzie­niec spoj­rzał w górę, uśmiech­nął się i wziął fu­zją do oka. Wro­na, nie prze­wi­du­jąc gro­żą­ce­go jej nie­bez­pie­czeń­stwa, prze­chy­li­ła się na ga­łę­zi, pod­nio­sła dziób i wciąż kra­ka­ła, jak­by roz­ma­wia­jąc so­bie z pro­my­kiem słoń­ca, któ­ry igrał na jej czar­nych pió­rach i za­glą­dał do otwar­te­go dzio­ba. Na­gle strzał roz­legł się i wro­na nie­ży­wa spa­dła z ga­łę­zi. Mło­dzie­niec po­sko­czył, pod­niósł ją, umo­co­wał przy tor­bie my­śliw­skiej i po­szedł da­lej, gwiż­dżąc ja­kie­goś mar­sza try­um­fal­ne­go, niby zwy­cięz­ca ob­cią­żo­ny zdo­by­ty­mi tro­fe­ami.

Tym­cza­sem brycz­ka z po­dróż­nym wjeż­dża­ła na ob­szer­ny dzie­dzi­niec adam­pol­ski. Tuż przed bra­mą ze­rwa­ło się sprzed koni sta­do gęsi i z wiel­kim krzy­kiem wzle­ciaw­szy nad zie­mią osia­dło nie opo­dal obok nie mniej licz­ne­go sta­da in­dy­ków. Prze­wod­nik ostat­nich, ol­brzy­mi in­dor, spoj­rzał na wrza­skli­we są­siad­ki, roz­pu­ścił ogon i za­beł­ko­tał z po­gar­dą. Jed­no­cze­śnie zza domu wy­sko­czy­ły dwa psy ku­dła­te i po­czę­ły uja­dać za­wzię­cie, pod­ska­ku­jąc ku brycz­ce. Na te wszyst­kie od­gło­sy, któ­re z to­wa­rzy­sze­niem tur­ko­tu kół na­peł­ni­ły dzie­dzi­niec, przez jed­no z otwar­tych okien domu wyj­rza­ła na­przód gło­wa ko­bie­ca i wnet się scho­wa­ła; jak­by wy­wo­ła­na przez nią, uka­za­ła się w in­nym oknie gło­wa mę­ska i tak­że na­tych­miast znik­nę­ła. Po chwi­li do­pie­ro otwo­rzy­ły się drzwi domu i na ga­nek wy­szedł męż­czy­zna lat prze­szło pięć­dzie­się­ciu, śred­nie­go wzro­stu, oty­ły, z po­tęż­ną ły­si­ną śród po­si­wia­łych wło­sów, z twa­rzą ru­mia­ną i po­czci­wą, ale na­ce­cho­wa­ną szcze­gól­nym ja­kimś za­fra­so­wa­niem. Znać było, że tyl­ko co wło­żył czar­ny sur­dut, któ­ry miał na so­bie, bo jesz­cze po­pra­wiał i ocią­gał poły, co chwi­la nio­sąc też rękę do kra­wa­ta, któ­re­go wę­zeł, z po­śpie­chem za­wią­za­ny, już się był pra­wie roz­wią­zał. Każ­dy by się do­my­ślił, że dzier­żaw­ca Adam­po­la ro­bił umyśl­ną a po­śpiesz­ną to­a­le­tę in gra­tiam przy­by­wa­ją­ce­go go­ścia.

Gdy brycz­ka sta­nę­ła przed gan­kiem, po­dróż­ny rześ­ko z niej wy­sko­czył i go­spo­darz domu po­stą­pił na jego spo­tka­nie. Spoj­rze­li na sie­bie i gło­śny wy­krzyk­nik wy­rwał się z ust obu­dwóch.

– An­drzej! – za­wo­łał dzier­żaw­ca, a w gło­sie jego była praw­dzi­wa i ser­decz­na ra­dość.

– Je­rzy! – od­po­wie­dział przy­by­ły.

I rzu­ciw­szy się so­bie w ob­ję­cia, po­czę­li ca­ło­wać się gło­śno a dłu­go.

– Kopę lat, kopę lat! – wo­łał w prze­stan­kach ca­ło­wa­nia pan Je­rzy. – Skąd­że Pan Bóg pro­wa­dzi? Ja­kim szczę­śli­wym dla nas tra­fem za­wi­ta­łeś w na­sze stro­ny?

– A daw­no, daw­no nie wi­dzia­łem cię już, ko­leż­ko! Z dzie­sięć już la­tek pono – od­po­wie­dział pan An­drzej, uwal­nia­jąc się w koń­cu od ener­gicz­nych ca­łu­sów dzier­żaw­cy. – No, ale wi­dzisz, góra z górą nie zej­dzie się, a czło­wiek z czło­wie­kiem to i nie­spo­dzie­wa­nie zejść się może.

– Ależ, że nie­spo­dzia­nie, to nie­spo­dzia­nie! pójdź­cie do cha­ty! żona prze­cie nie wie, kto to do nas za­wi­tał!

I wziąw­szy pod ra­mię go­ścia, jak wi­dać wiel­ce mu mi­łe­go, po­pro­wa­dził go dzier­żaw­ca adam­pol­ski we wnę­trze domu. Z gan­ku obej­rzał się raz jesz­cze i za­wo­łał do sto­ją­ce­go nie opo­dal pa­rob­ka, z otwar­ty­mi usta­mi przy­pa­tru­ją­ce­go się pań­skim po­wi­ta­niom:

– Ko­nie wziąć do staj­ni i dać im ob­ro­ku! Fur­ma­na za­pro­wa­dzić do kuch­ni i niech mu tam obiad da­dzą!

W go­dzi­nę nie­speł­na po tym ser­decz­nym po­wi­ta­niu w ob­szer­nym po­ko­ju, któ­ry urzą­dze­niem swo­im przy­po­mi­nał izbę szla­chec­ką, ale oka­zy­wał za­ra­zem i pre­ten­sję do sa­lo­nu, sie­dzie­li obo­je pań­stwo Sno­piń­scy i gość ich, pan An­drzej. Przed nimi sta­ły na sto­le róż­ne wiej­skie prze­ką­ski i wó­decz­ki, a z od­su­nię­tych ta­le­rzy i opróż­nio­nych kie­lisz­ków znać było, że funk­cja ga­stro­no­micz­na ukoń­czo­ną już zo­sta­ła.

Gość i go­spo­darz sie­dzie­li obok sie­bie. Obaj jed­ne­go wie­ku i pa­trzą­cy wza­jem na sie­bie z ser­decz­ną przy­chyl­no­ścią, róż­ni­li się jed­nek wiel­ce mię­dzy sobą nie tyl­ko przez to, że pan An­drzej był słusz­ne­go wzro­stu, bar­czy­sty, mu­sku­lar­ny, ale nie oty­ły, a pan Je­rzy ni­ski i nie­po­spo­li­tej… tu­szy; nie tyl­ko tak­że przez to, że ostat­ni miał ły­si­nę, a pierw­szy jej nie miał, ale głów­ną i ude­rza­ją­cą mię­dzy nimi róż­ni­cę sta­no­wi­ły ce­chy ich fi­zjo­no­mii. Czo­ło pana Je­rze­go było gę­sto po­marsz­czo­ne, ale zmarszcz­ki jego ukła­da­ły się wszerz, jak zwy­kle u lu­dzi za­prząt­nię­tych głów­nie i je­dy­nie tro­ska­mi ma­te­rial­ny­mi, cią­głym wy­wal­cza­niem po­wsze­dnie­go bytu; zmarszcz­ki zaś pana An­drze­ja, tak­że licz­ne i głę­bo­kie, ry­so­wa­ły się na czo­le jego po­dłuż­nie, a naj­głęb­sza z nich była mię­dzy brwia­mi, jak to bywa u lu­dzi po­chło­nię­tych umy­sło­wą pra­cą i drę­czo­nych czę­sto cięż­kim roz­my­śla­niem o sze­ro­kich ogól­nych spra­wach. W oczach go­spo­da­rza domu był wy­raz do­bro­dusz­nej po­czci­wo­ści, zza któ­rej wy­glą­dał fra­su­nek, niby z na­ło­gu już w nich osia­dły; spoj­rze­nie go­ścia było po­god­ne i życz­li­we, ale gdy prze­sta­wał mó­wić i za­my­ślał się, moż­na w nim było do­strzec od­cień smut­ku. Nie­kie­dy sza­re i ogni­ste mi – mo wie­ku oczy jego od­bie­ga­ły naj­bliż­szych przed­mio­tów i zda­wa­ły się pa­trzeć gdzieś da­le­ko, obej­mo­wać ja­kieś sze­ro­kie prze­strze­nie i wid­no­krę­gi, a wte­dy wła­śnie by­wa­ły naj­smut­niej­sze.

Przyj­rzaw­szy się pil­nie obu­dwom ró­wie­śni­kom ła­two było od­gad­nąć, że pan Je­rzy był czło­wie­kiem, któ­re­mu całe ży­cie prze­szło śród pra­cy na ka­wa­łek chle­ba, bez in­nej my­śli, jak o za­sie­wach, zbio­rach i młó­ce­niu, bez in­nych cier­pień, jak nie­uro­dzaj lub gra­do­bi­cie, bez in­nych ra­do­ści, jak nie­gdyś za mło­du we­se­le z uko­cha­ną Anu­sią, po­tem uro­dzi­ny syna, a po­tem jesz­cze lata, w któ­rych zbo­że da­wa­ło dzie­sięć kop z mor­ga. Pan An­drzej zaś mu­siał być ko­niecz­nie jed­nym z lu­dzi, któ­rym kró­le­stwo du­cha we wła­da­nie od­da­nym zo­sta­ło, któ­rych myśl rada w tym kró­le­stwie miesz­ka.

Na­prze­ciw dwóch męż­czyzn sie­dzia­ła pani Sno­piń­ska, czter­dzie­sto­let­nia ko­bie­ta, chu­da, bla­da, z twa­rzą nic nie zna­czą­cą i ol­brzy­mim pę­kiem klu­czów przy pa­sie. Na niej wię­cej jesz­cze niż na jej mężu znać było go­spo­da­ro­wa­nie ca­łe­go ży­cia, nie okra­szo­ne ani jed­ną szczyp­tą po­ezji, nie ogrza­ne ani jed­nym pro­mie­niem szer­szej, ogól­niej­szej my­śli. Sery, ma­sło i mąka wy­pięt­no­wa­ły na twa­rzy pani Sno­piń­skiej pro­za­icz­ną i oschłą ce­chę, a po­stać jej, przy­bra­na w czar­ny, weł­nia­ny, wą­ski szla­fro­czek i w bia­ły cze­pe­czek, któ­ry nie­zu­peł­nie za­kry­wał ru­da­we, gład­ko ucze­sa­ne wło­sy, wy­glą­da­ła tak, jak­by wnet mia­ła zmie­nić się w dłu­gi, za­rdze­wia­ły i zgrzy­ta­ją­cy w zam­ku klucz do spi­żar­ni.

– No, ko­cha­ni pań­stwo – ode­zwał się pan An­drzej – te­raz, gdy­ście mię, po­dróż­ne­go, na­kar­mi­li już i na­po­ili, czas mi po­wie­dzieć, w ja­kim celu przy­by­łem do was i skąd mi się wzię­ło na od­by­cie tak da­le­kiej po­dró­ży.

– To praw­da – prze­rwał pan Je­rzy. – Choć z du­szy i z ser­ca rad je­stem cię wi­dzieć, toć jed­nak od­dzi­wo­wać się nie mogę, skąd się tu wzią­łeś. Jak z nie­ba spa­dłeś, da­li­pan, boć to mil chy­ba z pięć­dzie­siąt do twe­go ma­jąt­ku, w któ­rym miesz­kasz?

– Bli­sko tego, ale co to zna­czy dla ta­kie­go zu­cha, jak ja? – mó­wił uśmie­cha­jąc się pan An­drzej. – Wszak­żeż tą samą brycz­ką, któ­rą tu przy­je­cha­łem, tymi sa­my­mi dwo­ma koń­mi i z tym sa­mym fur­ma­nem, Ja­kub­kiem, przed dwo­ma laty od­by­łem po­dróż do War­sza­wy, ba! aż za War­sza­wę, bo pod same Kar­pa­ty.

Obo­je go­spo­dar­stwo za­wo­ła­li z po­dzi­wem:

– Czyż być może?!

– Ot, choć krew­nia­cy mi je­ste­ście, nie wie­cie jesz­cze o mo­ich dzi­wac­twach. A wła­śnie z po­wo­du tej mo­jej cią­głej po świe­cie wę­drów­ki nie­któ­rzy zo­wią mię dzi­wa­kiem i mają może słusz­ność, je­śli dzi­wac­twem go­dzi się na­zwać ta­kie za­mi­ło­wa­nie cze­goś bez gra­nic, że dla mi­ło­ści, jaką czło­wiek w ser­cu czu­je, go­tów naj­więk­sze po­nieść tru­dy. Otóż ja, ko­cha­ni pań­stwo Je­rzo­wie, mam w ser­cu mi­łość taką dla na­uki i na­tu­ry. Je­rzy zresz­tą pa­mię­tać to musi od szkol­nych jesz­cze cza­sów.

– O tak, tak – po­wie­dział Sno­piń­ski – pa­mię­tam, że w szko­le ja by­łem za­wsze hul­ta­jem, a ty naj­lep­szym z uczniów.

– Ale mia­łeś za­ra­zem zło­te ser­ce i dla­te­go, nie li­cząc już związ­ków po­krew­nych, po­lu­bi­łem cię tak, że sto­sun­ków na­szych nie ze­rwał ani czas, ani róż­ni­ca uspo­so­bień. Otóż, lu­biąc nade wszyst­ko książ­ki w dzie­ciń­stwie i pierw­szej mło­do­ści, w wie­ku doj­rza­łym za­czą­łem je sam pi­sać.

– Wiem, wiem o tym – za­wo­łał pan Je­rzy – i za­wsze szczy­ci­łem się z tego, że krew­ny mój, ko­le­ga, pi­sze tak uczo­ne książ­ki, że ja i zro­zu­mieć ich na­wet nie mogę!

Za­śmiał się pan An­drzej z tego na­iw­ne­go wy­zna­nia dzier­żaw­cy i mó­wił da­lej:

– Wiesz pew­nie i o tym, Je­rzy, że spe­cjal­ne stu­dia, ja­kim się od­da­ję, mają za przed­miot na­uki przy­rod­ni­cze: ko­cham na­tu­rę, szu­kam jej wszę­dzie, jeż­dżę po świe­cie dla zba­da­nia jej róż­nych ob­ja­wów, a po­tem pi­szę, com wi­dział i cze­gom się w wy­ciecz­kach mo­ich na­uczył. Te to były cele, któ­re za­wio­dły mię mię­dzy Kar­pa­ty i nad Wi­słę; w tych ce­lach po­ja­dę może w roku przy­szłym da­lej jesz­cze; w tym tak­że celu przy­by­łem tu­taj. Po­sta­no­wi­łem zba­dać wszech­stron­nie flo­rę kra­jo­wą i dla­te­go zwie­dzam kraj nie ko­le­ją że­la­zną ani pocz­tą, ale swy­mi po­wol­ny­mi ko­ni­ka­mi, aby móc je­chać z wol­na, za­trzy­mać się, gdzie ze­chcę, i na każ­dym miej­scu być pa­nem mego cza­su. Gdym prze­szłej zimy po­sta­no­wił zwie­dzić tu­tej­sze stro­ny, mia­łem na­przód za­miar za­in­sta­lo­wać się na kil­ka let­nich mie­się­cy w wa­szym gu­ber­nial­nym mie­ście, ale przy­po­mnia­łem so­bie, że miesz­ka­cie tu­taj, ko­cha­ni pań­stwo Je­rzo­wie, i umy­śli­łem za­ło­żyć u was kwa­te­rę, tym bar­dziej że dla na­tu­ry mo­ich ba­dań ko­rzyst­niej­szym bę­dzie, je­śli za­miesz­kam na wsi. Nie będę cią­głym wa­szym go­ściem, bo mam do od­by­cia mnó­stwo wy­cie­czek w róż­ne stro­ny wa­szej pro­win­cji, ale je­śli po­zwo­li­cie, będę stąd wy­cho­dził i tu­taj po­wra­cał; co wię­cej, będę tu zno­sił wszyst­kie swe zdo­by­cze, alias pęki zie­la róż­ne­go ro­dza­ju albo też ry­so­wa­ne prze­ze mnie por­tre­ty drzew i kwia­tów. Gdy­by to jed­nak nie było wam zu­peł­nie miłe i do­god­ne…

Nie dał mu skoń­czyć pan Je­rzy, bo po­chwy­cił go w ra­mio­na i za­wo­łał:

– A! niech ci Bóg za­pła­ci za two­je myśl po­czci­wą! Bądź pew­ny, że rad ci je­stem z ca­łej du­szy, a choć nie znaj­dziesz u nas zbyt­ku ni prze­py­chu, toć jed­nak czym cha­ta bo­ga­ta, tym ci ser­decz­nie rada. Będę miał przy­najm­niej spo­sob­ność od­wdzię­cze­nia ci, choć w czę­ści, tego, coś uczy­nił dla nas.

– Nie wspo­mi­naj o tym, Je­rzy! – za­wo­łał pan An­drzej. – Gdy­bym i chciał za­po­mnieć, nie mogę – od­parł żywo

Je­rzy. – Wszak pa­mię­tasz, Anu­siu – do­dał, zwra­ca­jąc się do żony – jak to tam na onej dzier­ża­wie, któ­rą­śmy pod Kow­nem trzy­ma­li, grad wy­bił zbo­że, by­dło wy­pa­dło na za­ra­zą, sto­gi sia­na spło­nę­ły na łą­kach, a dzie­dzic nie miał wzglę­du na na­sze nie­szczę­ścia i chciał nas za nie­opła­co­ne pie­nią­dze do sądu skar­żyć; wte­dy, An­drze­ju, gdy­by nie two­ja po­moc, po­szli­by­śmy z tor­ba­mi…

Przy tych sło­wach łza za­ćmi­ła po­czci­we, lecz za­wsze za­fra­so­wa­ne oczy pana Je­rze­go, a na­wet fi­zjo­no­mia jego żony roz­świe­ci­ła się jak­by iskier­ką roz­rzew­nie­nia.

– Pa­mię­tam do­brze tę wiel­ką bie­dę na­szą i po­moc pana An­drze­ja – rze­kła – to­też bądź pan pew­ny, że z ca­łe­go ser­ca ra­dzi je­ste­śmy, iż pan u nas czas ja­kiś prze­pę­dzisz, a tym bar­dziej je­śli to panu ma po­móc do na­pi­sa­nia książ­ki.

Wi­dać było, że pani Je­rzo­wa czu­ła się dum­ną z po­sia­da­nia w domu swo­im go­ścia, któ­ry książ­ki pi­sze, a jesz­cze, jak rzekł mąż jej – tak uczo­ne, że ona by ich na­wet zro­zu­mieć nie po­tra­fi­ła.

Po kil­ku jesz­cze oświad­cze­niach i przy­po­mnie­niach daw­nych cza­sów, z któ­rych po­ka­zy­wa­ło się wi­docz­nie, że pan An­drzej nie­jed­no­krot­nie by­wał w prze­szło­ści do­bro­czyń­cą pań­stwa Sno­piń­skich, pan Je­rzy za­py­tał:

– Po­wiedz­że mi, An­drze­ju, jak tam u cie­bie idzie go­spo­dar­stwo, kie­dy tak cią­gle jeź­dzisz po świe­cie?

Uśmiech­nął się pan An­drzej. Po­my­ślał pew­no, że co u kogo w gło­wie, to i w mo­wie.

– W ma­jąt­ku go­spo­da­ru­je śred­ni syn mój – od­po­wie­dział. – Wie­cie o tym, że naj­star­szy jest in­ży­nie­rem, naj­młod­szy jesz­cze w aka­de­mii kształ­ci się na dok­to­ra, a z trze­cie­go zro­bi­łem rol­ni­ka. Skoń­czył on agro­no­micz­ną szko­łę i od dwóch lat zwa­li­łem na nie­go cały cię­żar go­spo­dar­stwa i przy­wią­za­nych do ma­jąt­ku in­te­re­sów, a sam bez prze­szko­dy od­da­ję się na­uce i ulu­bio­nym po kra­ju wę­drów­kom.

– Szczę­śli­wy je­steś, An­drze­ju, że masz syna, któ­ry cię w pra­cy wy­rę­cza, przy­najm­niej na sta­rość od­po­cząć mo­żesz! – rzekł pan Je­rzy z wes­tchnie­niem, a wy­raz fra­sun­ku, któ­ry był nor­mal­ną ce­chą jego fi­zjo­no­mii, zwięk­szył się przy tych sło­wach.

– O, tak! – rzekł pan An­drzej – mam praw­dzi­wą po­cie­chę z sy­nów. Wy­cho­wa­łem ich tak, aby oprócz ma­jąt­ku, jaki otrzy­ma­ją po mnie, każ­dy z nich po­sia­dał za­wód, któ­rym by i ogó­ło­wi był po­ży­tecz­ny, i so­bie byt nie­za­leż­ny wła­sną pra­cą za­pew­nił.

Szyb­ko jed­nak ock­nął się z my­śli swych pan An­drzej i jak­by so­bie coś na­gle przy­po­mniał, za­wo­łał:

– A gdzież jest twój je­dy­nak, Je­rzy? Wi­dzia­łem go, kie­dy miał lat ośm czy dzie­sięć, i pa­mię­tam, że ład­ne i roz­trop­ne to było dziec­ko. Gdzież jest te­raz? Cze­go się uczy? Na co go kie­ru­jesz?

– A za­raz go zo­ba­czysz – od­po­wie­dział pan Je­rzy. – Po­szedł z rana ze strzel­bą, ale pew­nie za­raz na­dej­dzie.

– Jak to? więc jest w domu? – za­py­tał pan An­drzej.– Czyż­by był na wa­ka­cjach? Ależ to nie wa­ka­cyj­na pora…

– Gdzie tam na wa­ka­cjach! – rzekł pan Je­rzy, a fra­su­nek zwięk­szył się w jego oczach. – Już czte­ry lata skoń­czy­ło się, jak wró­cił ze szkół do domu.

– Tak wcze­śnie skoń­czył szko­łę? to cze­muż nie od­da­li­ście go do ja­kie­go wyż­sze­go za­kła­du na­uko­we­go, snadź ma ogrom­ne zdol­no­ści!

– Gdzie tam skoń­czył szko­ły! Prze­szedł czte­ry kla­sy, a że nie chcia­ło mu się uczyć, to i wzią­łem do domu.

– I cóż on tu robi u was, tak mło­do osiadł­szy w domu? – za­py­tał pan An­drzej.

Fra­su­nek zwięk­szył się na twa­rzy pana Je­rze­go.

– Po­ma­ga mi go­spo­da­ro­wać – rzekł z ci­cha, ale wy­raz jego oczu, smut­ny i za­kło­po­ta­ny, za­da­wał fałsz sło­wom.

– Hm! – rzekł pan An­drzej i za­my­ślił się.

– Pro­szę pana – ozwa­ła się pani Sno­piń­ska – chło­piec ma ro­dzi­ców i ka­wa­łek chle­ba, po cóż mu było cu­dze kąty po ja­kichś tam szko­łach wy­cie­rać?

Pan An­drzej ze zdzi­wie­niem na nią spoj­rzał.

– Za­pew­ne – od­rzekł – sami naj­le­piej wie­cie, jak kie­ro­wać lo­sem wa­sze­go syna; mnie się jed­nak wi­dzi, sza­now­na pani Je­rzo­wo, że kto za mło­du tych cu­dzych ką­tów, o któ­rych pani mó­wisz, nie wy­cie­ra, ten po­tem na wła­sny kąt za­pra­co­wać so­bie nie po­tra­fi.

Pani Je­rzo­wa brzęk­nę­ła klu­cza­mi i od­po­wie­dzia­ła:

– Toć już my dość na­pra­co­wa­li się przez całe ży­cie na to, aby na­sze dziec­ko mia­ło wła­sny kąt i ka­wa­łek chle­ba bez pra­cy.

– Bez pra­cy… bez pra­cy… – po­wtó­rzył jak­by do sie­bie pan An­drzej, a oczy jego zno­wu utkwi­ły w prze­strze­ni i sta­ły się smut­ne. Pan Je­rzy wes­tchnął.

– At – rzekł – już też i ja wo­lał­bym, aby chło­piec za­jął się czym­kol­wiek za­miast strze­lać do wron po po­lach od śnia­da­nia do obia­du, a po­tem spać od obia­du do ko­la­cji. Ale cóż ro­bić, ko­cha­ny An­drze­ju? u nas, ha­ru­ją­cych na ka­wa­łek chle­ba, jak chło­piec czy­tać, pi­sać, a ra­cho­wać umie, to i chwa­ła Bogu, a zresz­tą byle była ocho­ta do pra­cy… byle była ocho­ta…

– A czy bę­dzie on miał tę ocho­tę, je­śli za­pra­wi się z mło­du do bez­czyn­no­ści? – za­gad­nął pan An­drzej.

Pana Je­rze­go, oczy bar­dzo za­fra­so­wa­ły się, ale pani Je­rzo­wa re­zo­lut­nie brzęk­nę­ła klu­cza­mi i rze­kła ki­wa­jąc gło­wą:

– Et, byle po­czci­wie żył, a Pana Boga umiał chwa­lić, to na co mu tam szcze­gól­niej­sze mą­dro­ści i ro­zu­my? Ot, przy­najm­niej mamy po­cie­chę, że dziec­ko jest przy nas, mię­dzy ludź­mi żyje i świa­ta się uczy. A chwa­ła Bogu, nie po­wsty­dzić się za nie­go ro­dzi­com! Pan An­drzej sam zo­ba­czy. Jest cze­go po­słu­chać, kie­dy mówi, i zna­leźć się mię­dzy ludź­mi tak pięk­nie po­tra­fi, że i hra­biąt­ko ja­kie może się przed nim scho­wać. To­też ła­pią go tu w są­siedz­twie na rę­kach no­szą…

– Zresz­tą – prze­rwał żo­nie mowę dzier­żaw­ca – wi – dzisz, An­drze­ju, syn mój bę­dzie miał jaki taki fun­dusz, nie­wiel­ki wpraw­dzie, ale za­wsze to coś zna­czy. Ja żad­ne­go nie mia­łem po ro­dzi­cach, któ­rzy sami całe ży­cie cho­dzi­li po po­se­sjach i wszyst­ko, co kie­dy mie­li, na sta­rość stra­ci­li. Jak że­ni­łem się z Anu­sią, trzy­ma­łem pięć chat w dzier­ża­wie, a miesz­ka­łem w kur­nej nie­le­d­wie cha­łu­pie. A ot , przy po­mo­cy Bo­żej, wy­la­zło się z bie­dy i uciu­ła­ło tro­chę gro­sza dla je­dy­na­ka. Jemu więc ła­twiej pój­dzie, bo bę­dzie miał za co ręce za­cze­pić, a ja nic nie mia­łem…

– Aleś miał ocho­tę i przy­zwy­cza­je­nie do pra­cy – prze­rwał pan An­drzej.

– To, to praw­da – po­twier­dził pan Je­rzy.

– A mu­siał mieć ocho­tę do pra­cy! – za­wo­ła­ła pani Je­rzo­wa – bo jak­by jej nie miał, toby marł z gło­du. A na­sze dziec­ko nie umrze z gło­du i bez pra­cy, to niech so­bie za mło­du świa­ta uży­je, za­miast ślę­czeć nad książ­ka­mi albo ha­ro­wać przy go­spo­dar­ce jak pa­ro­bek.

Pan An­drzej nic już tym ra­zem nie od­po­wie­dział, ale za­my­ślił się i spu­ścił gło­wę na pier­si, a pan Je­rzy spoj­rzaw­szy w okno za­wo­łał:

– Ot, i Oleś po­wra­ca!

Spoj­rzał i pan An­drzej i zo­ba­czył idą­ce­go przez dzie­dzi­niec tego sa­me­go mło­dzień­ca, któ­re­go był spo­tkał na dro­dze, zbli­ża­jąc się do Adam­po­la.

– A! – rzekł – to­śmy się już wi­dzie­li z pa­nem Alek­san­drem; spo­tka­łem go ja­dąc tu­taj i roz­ma­wia­łem na­wet z nim tro­chę, ale któż by w nim po­znał te­raz tego ma­łe­go Ole­sia, któ­re­go przed dzie­się­ciu wi­dzia­łem łaty!

– Wy­rósł chło­piec jak dąb – rzekł pan Je­rzy, a żona jego uśmie­cha­ła się z wi­docz­nym za­do­wo­le­niem.

– Już to, pro­szę pana – rze­kła do go­ścia – choć je­stem mat­ką Ole­sia, ale śmia­ło po­wie­dzieć mogę, że w ca­łej oko­li­cy nie ma pięk­niej­sze­go ka­wa­le­ra. To­też pa­nien­ki sza­le­ją za nim; gdy­by chciał, mógł­by choć dziś z każ­dą oże­nić się! – do­da­ła ci­szej i z fi­glar­nym wy­ra­zem, któ­ry dziw­nie od­bił się na jej chu­dej i oschłej twa­rzy.

– Oże­nić się? tak mło­do? – za­wo­łał ze zdzi­wie­niem pan An­drzej. – Toć my­ślą, że ma za­le­d­wie lat dwa­dzie­ścia.

– Dwu­dzie­sty pierw­szy koń­czy, ale i cóż to szko­dzi, że mło­dy? wszak przy­sło­wie mówi: że kto rano wstał i wcze­śnie oże­nił się, ten nig­dy nie ża­ło­wał.

– Prze­pra­szam was, ko­cha­na pani Je­rzo­wo – rzekł pan An­drzej z uśmie­chem – ale po sta­rej zna­jo­mo­ści ośmie­lę się po­wie­dzieć, że przy­sło­wie w dru­giej swej czę­ści głup­stwo mówi.

– Dla­cze­go? – za­wo­ła­ła go­spo­dy­ni domu.

– Bo czło­wiek, nim się oże­ni… – za­czął pan An­drzej, ale prze­rwał mu pan Je­rzy:

– Już to co do że­niacz­ki – rzekł – i ja je­stem za tym, aby Oleś jak naj­prę­dzej oże­nił się. Jak przy­bę­dzie fa­mi­lia, to próż­no­wać ode­chce się i nie­stat­ki z gło­wy wy­le­cą.

– A jak nie wy­le­cą? – spy­tał pan An­drzej, a pani Je­rzo­wa nie­ra­da, że mąż po­wie­dze­niem swo­im dał do zro­zu­mie­nia o ja­kichś nie­stat­kach syna, szep­nę­ła z nie­za­do­wo­le­niem:

– Nie­stat­ki! nie­stat­ki! ja­kie tam nie­stat­ki! nie ma żad­nych nie­stat­ków!

W tej chwi­li otwo­rzy­ły się drzwi po­ko­ju, w któ­rym roz­ma­wia­no, i wszedł syn go­spo­da­rza.

Uro­dzi­wy to był chło­pak w ca­łym zna­cze­niu tego wy­ra­zu. Smu­kły i kształt­ny, czo­ło miał bia­łe, gład­kie, fo­rem­ne, oczy błę­kit­ne jak nie­za­bud­ki, wło­sy nie­po­spo­li­tej pięk­no­ści, zło­ci­ste, kę­dzie­rza­we. Po­licz­ki jego, opa­lo­ne nie­co od wio­sen­ne­go wia­tru, po­kry­te były pierw­szym pu­chem mło­dzień­czym, a nad pą­so­wy­mi usta­mi po­ra­stał drob­ny, ja­sny wą­sik. Gdy pa­trzył, iskry zda­wa­ły się sy­pać z jego wzro­ku; gdy uśmie­chał się, po­ka­zy­wał zęby bia­łe i rów­ne, ja­kich by nie­jed­na po­zaz­dro­ścić mu mo­gła ko­bie­ta. Pięk­nej twa­rzy tej nie bra­kło na­wet wy­ra­zu pew­ne­go spry­tu i roz – gar­nie­nia, a tak­że try­ska­ła z niej nie­zmier­na peł­nia mło­dzień­cze­go ży­cia, któ­re zda­wa­ło się szu­kać so­bie uj­ścia na ze­wnątrz i wy­bu­cha­ło każ­dym spoj­rze­niem oczu, każ­dym ru­chem fi­zjo­no­mii.

Gdy wszedł do po­ko­ju, w my­śliw­skim ubra­niu, bez tor­by tyl­ko i bez fu­zji, pan Je­rzy zwró­cił się do go­ścia i wska­zu­jąc mło­dzień­ca rzekł:

– Mój syn, ko­cha­ny An­drze­ju – a po­tem do­dał: – Ole­siu, oto pan An­drzej Or­lic­ki, o któ­rym nie­raz od nas sły­sza­łeś, krew­ny nasz i do­bro­czyń­ca.

Z wy­ra­zu twa­rzy mło­de­go czło­wie­ka moż­na było do­my­śleć się, że ostat­ni wy­raz nie­mi­łe na nim spra­wił wra­że­nie. Spiesz­nie jed­nak po­stą­pił, po­dał rękę panu An­drze­jo­wi i ukło­nił się zręcz­nie i z ele­gan­cją, tchną­cą jed­nak trosz­kę pro­win­cjo­nal­no­ścią. Po­tem wziął krze­sło i re­zo­lut­nie sta­wia­jąc je obok go­ścia, usiadł i ozwał się swo­bod­nie:

– Wszak to pana do­bro­dzie­ja wła­śnie mia­łem przy­jem­ność spo­tkać przed dwie­ma go­dzi­na­mi na dro­dze do Adam­po­la?

– Ależ bo dłu­go by­łeś dziś na po­lo­wa­niu, Olut­ku – rze­kła pani Je­rzo­wa.

– Ho, ho, moja mamo! – za­wo­łał mło­dy czło­wiek – co to dla mnie zna­czy? Gdy­by mi się jeść nie za­chcia­ło i gdy­bym nie po­śpie­szał, aby po­wi­tać pana do­bro­dzie­ja, choć go znać nie mia­łem ho­no­ru – do­dał z ele­ganc­kim zno­wu i prze­sa­dzo­nym ukło­nem – jesz­cze bym go­dzin ze dwie po­po­lo­wał. A co w domu ro­bić?

I zwra­ca­jąc się do pana An­drze­ja za­wo­łał:

– Ach, nie przed­sta­wisz so­bie pan do­bro­dziej, ja­kie tu u nas ży­cie nud­ne! Gdy­by nie fu­zyj­ka, koń wierz­cho­wy i…

– No, a có­żeś tam za­bił dzi­siaj? – prze­rwał pan Je­rzy, w któ­re­go oczach fra­su­nek rósł cią­gle od wej­ścia syna. – Czy bę­dzie przy­najm­niej z tego twe­go po­lo­wa­nia pie­czy­ste na ko­la­cją?

– Gdzie tam! – od­parł Alek­san­der – te­raz zwie­rzy­ny na le­kar­stwo nie zna­leźć! Trzy wro­ny za­bi­łem i po wszyst­kim. Ale gdy­by też papo wi­dział, jak to było za­baw­nie. Idą so­bie dro­gą, wtem wi­dzę: wro­na sia­da na wierz­bie; ja fu­zją do oka, a ona dziób do góry pod­nio­sła i kra­cze, jak gdy­by kogo spod ob­ło­ków wo­ła­ła. Ja paf! ona bęc! gdy­by tchnę­ła, ale tak na miej­scu, i upa­dła nie­ży­wa. Tak aż trzy zgła­dzi­łem dziś ze świa­ta.

– I panu to za­bi­ja­nie nie­szko­dli­wych pta­ków przy­jem­ność spra­wia? – spy­tał pan An­drzej, któ­re­go zmarszcz­ka mię­dzy brwia­mi głęb­szą się sta­ła.

– Cóż ro­bić, pa­nie do­bro­dzie­ju? – re­zo­lut­nie od­parł Alek­san­der. – Trze­ba jak­kol­wiek czas za­bi­jać. W są­siedz­two nie za­wsze moż­na po­je­chać, w domu papa go­spo­da­ru­je, mama go­spo­da­ru­je, a mnie, pa­nie do­bro­dzie­ju, co ro­bić? chy­ba umrzeć z nudy!

Fra­su­nek w oczach pana Je­rze­go wzma­gał się… co­raz w cza­sie mowy syna; pani Sno­piń­ska wy­szła, wy­wo­ła­na do ja­kiejś go­spo­dar­skiej spra­wy, a pan An­drzej, po chwi­li mil­cze­nia, ode­zwał się żar­to­bli­wie:

– Uwa­żam, pa­nie Alek­san­drze, że panu bar­dzo czę­sto wra­ca na usta wy­raz nuda.

Alek­san­der obu rę­ko­ma uczy­nił gest roz­pacz­li­wy i od­rzekł:

– A, pan do­bro­dziej przy­by­wasz za­pew­ne z wiel­kie­go świa­ta i nie wiesz, ja­kie to u nas ży­cie na pro­win­cji! Czło­wiek na przy­kład wsta­je z rana, zje śnia­da­nie i obej­rzy się wko­ło sie­bie. Cóż wi­dzi?

Papa w sto­do­le, mama w śpi­żar­ni, pa­rob­ki młó­cą, kury kwok­czą, gęsi gę­ga­ją i ko­gu­ty śpie­wa­ją. Wszyst­ko to, ra­zem wzię­te, przy­zna pan do­bro­dziej, nie jest wca­le za­baw­nym. Więc czło­wiek cho­dzi z za­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi z kąta w kąt, z dzie­dziń­ca do ogro­du, z ogro­du na dzie­dzi­niec i cze­ka obia­du jak zba­wie­nia du­szy, nie dla­te­go, żeby się jeść chcia­ło, ale dla­te­go, że to za­wsze ja­kaś roz­ryw­ka, uroz­ma­ice­nie cza­su, któ­ry wle­cze się jak wóz na­ła­do­wa­ny po bło­cie. Przy­cho­dzi obiad, a po obie­dzie, pa­nie do­bro­dzie­ju, znów to samo, co i przed obia­dem; czło­wiek cze­ka ko­la­cji, a po ko­la­cji to jesz­cze go­rzej: papa idzie spać, mama idzie spać, cze­ladź idzie spać i na­stę­pu­je brzę­cze­nie i ką­sa­nie ko­ma­rów. Ot, ja­kie to na­sze ży­cie! a zimą to jesz­cze go­rzej… Ale po co to panu do­bro­dzie­jo­wi mó­wić? pan sam poj­miesz, co to jest, kie­dy mło­dy czło­wiek tak za­grze­bie się na wsi.

Wes­tchnął cięż­ko i po­trzą­snął gło­wą dla od­rzu­ce­nia z czo­ła opa­da­ją­cych wło­sów.

Pan An­drzej przy­pa­try­wał mu się bacz­nie i nie­znacz­ny wy­raz iro­nii prze­biegł po jego ustach.

– Hm – rzekł – więc dla roz­we­se­le­nia tego ży­cia, któ­re pan w nie­po­wab­nych ma­lu­jesz bar­wach, nic in­ne­go pan zna­leźć nie mo­żesz, jak po­lo­wa­nie na wro­ny?

W gło­sie pana An­drze­ja drżał dźwięk smut­ku i szy­der­stwa, do­sły­szał go snadź Alek­san­der, bo spu­ścił oczy i rzekł ci­szej:

– Cóż ro­bić?

Pan Je­rzy mil­czał, w cza­sie roz­mo­wy syna wes­tchnął parę razy i spló­tł­szy dło­nie, dwo­ma wiel­ki­mi pal­ca­mi rąk krę­cił młyn­ka z za­fra­so­wa­niem.

We drzwiach uka­za­ła się pani Sno­piń­ska i za­pro­si­ła na obiad.

Przy sto­le dzier­żaw­ca i gość jego roz­ma­wia­li o daw­nych cza­sach, sta­rych swych z sobą sto­sun­kach i wspól­nych zna­jo­mych. Je­rzy stał się roz­mow­niej­szym, za­grza­ny snadź sta­rym mio­dem po­da­nym do obia­du i obec­no­ścią czło­wie­ka, któ­re­go wi­docz­nie ser­decz­nie lu­bił; za to pan An­drzej co­raz mniej mó­wił, spo­glą­dał czę­sto na Alek­san­dra, a po­tem za­my­ślał się i oczy jego sta­wa­ły się smut­ne.

Do sto­łu za­sia­dła tak­że mło­da pa­nien­ka, ja­kaś sie­ro­ta przez mi­ło­sier­dzie trzy­ma­na w domu pań­stwa Sno­piń­skich. Na­zy­wa­no ją An­to­sią, pani Sno­piń­ska po­sy­ła­ła ją wciąż z klu­cza­mi; nie­brzyd­ka była, ale bla­da i mi­zer­na, ubo­go ubra­na, a oczy trzy­ma­ła cią­gle spusz­czo­ne wpół ze smut­kiem, wpół z po­ko­rą. Sie­dzą­cy obok niej Alek­san­der po­chy­lał się czę­sto ku niej i pra­wił jej coś pół­gło­sem. Wi­dać było, że z niej żar­to­wał, bo śmiał się cią­gle, a żar­ty te nie mu­sia­ły być miłe, bo An­to­sia ru­mie­ni­ła się co chwi­la po uszy, co­raz smut­niej spusz­cza­ła oczy, a gdy raz, za­wo­ła­na przez pa­nią Sno­piń­ską, pod­nio­sła je znad ta­le­rza, były w nich łzy.

Mło­da, ru­mia­na i przy­stoj­na dziew­czy­na, ubra­na wpół po wiej­sku, przy­no­si­ła pół­mi­ski i od­mie­nia­ła ta­le­rze. Alek­san­der zer­kał na nią czę­sto, parę razy uśmiech­nął się i mru­gnął do niej oczy­ma na znak ja­kie­goś po­ro­zu­mie­nia.

Zresz­tą mie­szał się czę­sto do roz­mo­wy ro­dzi­ców z go­ściem, wy­po­wia­dał zda­nia swo­je śmia­ło, mó­wił gło­śno, a śmiał się jesz­cze gło­śniej.

Wte­dy do­pie­ro spo­strzec moż­na było, że wraz z wro­dzo­nym spry­tem i cią­gły­mi wy­bu­cha­mi wez­bra­ne­go ży­cia, twarz mło­dzień­ca na­ce­cho­wa­na była ra­żą­cą przy tak mło­dym wie­ku śmia­ło­ścią i pew­no­ścią sie­bie. Gra­ni­czy­ło to nie­kie­dy z ru­basz­no­ścią, bo roz­pie­rał się na krze­śle, z pre­ten­sjo­nal­nym ge­stem gła­dził mały wą­sik, jadł za dwóch, pił za czte­rech; za­raz u wstę­pu obia­du wy­chy­lił dwa kie­lisz­ki star­ki, a po­tem do­le­wał so­bie mio­du co chwi­la.

Pan An­drzej pa­trzał na to wszyst­ko i za­my­ślał się co­raz bar­dziej.

– Ko­góż tu ma­cie w są­siedz­twie? – spy­tał pana Je­rze­go, gdy słu­żą­ca po­da­wa­ła ostat­nią po­tra­wę.

– Naj­przy­jem­niej­sze są dwa domy – od­rzekł wnet Alek­san­der, nie do­pusz­cza­jąc ojca do od­po­wie­dzi i od­wra­ca­jąc się od An­to­si, za­ru­mie­nio­nej po uszy od kon­cep­tu, któ­ry snadź tyl­ko co jej po­wie­dział. – O, są to dwa domy bar­dzo przy­jem­ne – mó­wił da­lej. – W jed­nym z nich miesz­ka­ją pań­stwo Sian­kow­scy z dwie­ma cór­ka­mi. Ślicz­ne dziew­czę­ta, sło­wo daję! Pan­na Lu­dwi­ka – blon­dyn­ka, a pana Jó­ze­fa bru­net­ka. Na ostat­nim ze­bra­niu, któ­re było u nich w cza­sie świąt wiel­ka­noc­nych, pan­na Jó­ze­fa cały wie­czór tyl­ko ze mną tań­czy­ła, dała mi na­wet na pa­miąt­kę tego wie­czo­ru ga­łąz­kę mir­to­wą… Pani Sno­piń­ska na­chy­li­ła się do go­ścia i szep­nę­ła:

– Mó­wi­łam panu, że pa­nien­ki gło­wy za nim tra­cą! – A zwra­ca­jąc się do syna, do­da­ła gło­śno:

– A po­każ­że nam, Olut­ku, tę ga­łąz­kę; czy masz ją przy so­bie?

– A jak­że, moja mamo! spo­czy­wa na moim ser­cu! – za­żar­to­wał Alek­san­der i wy­jąw­szy z kie­sze­ni ka­mi­zel­ki ma­lut­ki ele­ganc­ki pu­gi­la­res, wy­do­był zeń uschłą ga­łąz­kę i pod­niósł ją w dwóch pal­cach z miną try­um­fu­ją­cą.

– A co? – szep­nę­ła go­spo­dy­ni domu do go­ścia i za­chi­cho­ta­ła po ci­chu.

– Dru­gie przy­jem­ne są­siedz­two na­sze jest ma­ją­tek Pia­secz­na – mó­wił zno­wu Alek­san­der. – Miesz­ka w nim pani Kar­li­czo­wa, wdów­ka, no, już nie pierw­szej mło­do­ści, ale cudo ko­biet­ka, sło­wo daję; we­so­ła, żywa i bar­dzo grzecz­na, choć bo­ga­ta. A oczki ja­kie ma! och! o! w tych oczach wie­le jest se­kre­ci­ków, tyl­ko do­brze przy­pa­trzeć się trze­ba. O jed­nym z nich ja wiem; bar­dzo miły se­kre­cik, sło­wo daję.

I uśmiech­nął się ze zna­czą­cą miną.

– To tyl­ko pew­na – ozwał się żar­to­bli­wie pan An­drzej – że gdy­bym był ko­bie­tą, nig­dy bym panu nie dał żad­nej pa­miąt­ki ani po­wie­rzył żad­ne­go se­kre­tu.

– A to dla­cze­go, pa­nie do­bro­dzie­ju? – za­wo­łał Alek­san­der.

– Bo pa­miąt­ki pan po­ka­zu­jesz, a o po­sia­da­niu ta­jem­ni­cy gło­śno opo­wia­dasz. To tro­chę kom­pro­mi­tu­je damy.

Alek­san­der spu­ścił oczy i za­ru­mie­nił się moc­no; w tej sa­mej chwi­li wsta­no od sto­łu.

W pół go­dzi­ny po obie­dzie pan An­drzej rzekł do go­spo­da­rza domu:

– No, ko­cha­ny przy­ja­cie­lu, po­nie­waż dość dłu­go mam tu u was po­zo­stać, prze­zna­czy­łeś mi za­pew­ne osob­ny kąt jaki. Za­pro­wadź­że mnie do nie­go, bo chcę od­po­cząć po dłu­giej po­dró­ży i list na­pi­sać do syna.

Pan Je­rzy po­pro­wa­dził go­ścia przez kil­ka po­ko­jów, ze szla­chec­ką przy­bra­nych pro­sto­tą, a na­wet po czę­ści go­spo­dar­ski­mi za­rzu­co­nych gra­ta­mi, aż we­szli na wą­ski ko­ry­tarz, z obu stron któ­re­go było po parę drzwi.

– Wy­bra­łem dla cie­bie, An­drze­ju – rzekł go­spo­darz – naj­ustron­niej­szy po­kój, bo choć nig­dy nie zaj­mo­wa­łem się pra­cą książ­ko­wą, wiem jed­nak, że wy­ma­ga ona ci­cho­ści i od­osob­nie­nia. Do wszel­kie­go go­spo­dar­skie­go ru­chu stąd naj­da­lej, bo z jed­nej stro­ny ku­ry­ta­rza są skła­dy, a z dru­giej po­kój twój i Ole­sia. Ale, ale – do­dał na­gle – mu­szę też zo­ba­czyć, czy chło­piec mój jest u sie­bie i po­wie­dzieć mu, aby ci­cho się spra­wo­wał, bo bę­dzie miał cie­bie są­sia­dem.

– O, pro­szę cię, Je­rzy, nie krę­puj dla mnie swe­go syna! – za­wo­łał pan An­drzej, ale go­spo­darz otwo­rzył już drzwi po­ko­ju Alek­san­dra. W po­ko­ju tym było kil­ka drew­nia­nych stoł­ków, pod ścia­ną sta­ła to­kar­nia, da­lej le­ża­ły róż­ne przy­rzą­dy ro­bót sto­lar­skich, gdzie in­dziej kil­ka roz­po­czę­tych ko­szy­ków z far­bo­wa­nej łozy, pod oknem był sto­lik, a na nim okrą­głe lu­ster­ko i dwie wy­próż­nio­ne bu­tel­ki od wód­ki czy piwa. Mię­dzy okna­mi, na­prze­ciw drzwi od ku­ry­ta­rza, sta­ło łóż­ko, a na nim le­żał Alek­san­der z twa­rzą zwró­co­ną do su­fi­tu. Oczy miał za­mknię­te i spał tak moc­no, że sły­chać było na­wet lek­kie chra­pa­nie.

Pan Je­rzy spoj­rzał, mach­nął ręką z nie­za­do­wo­le­niem i drzwi za­trza­snął. Po­tem wpro­wa­dził go­ścia do prze­zna­czo­ne­go mu miesz­ka­nia.

– Po­wiedz mi, Je­rzy – za­py­tał po chwi­li pan An­drzej – co zna­czą w po­ko­ju twe­go syna te wszyst­kie to­kar­skie, sto­lar­skie i ko­szy­kar­skie przy­rzą­dy, któ­re tam wi­dzia­łem?

Sno­piń­ski zno­wu mach­nął ręką i od­po­wie­dział:

– Et, kle­ci on tam coś cza­sem, to­czy, he­blu­je albo spla­ta; ale to, Boże od­puść, zda­rza się raz w rok, oko­ło świę­ta Wiel­kiej­no­cy.

– Czy ma zdol­no­ści do rze­miosł?

– I ja­kie! – rzekł pan Je­rzy. – Je­że­li weź­mie się do cze­go, to ist­ne cac­ko zro­bi, tyl­ko że… at!…

Nie do­koń­czył i oczy jego za­fra­so­wa­ły się moc­no.

– To dziw­na! – rzekł pan An­drzej – a do na­uki zdol­no­ści nie miał?

– Gdzie tam! i do nauk miał zdol­no­ści, on do wszyst­kie­go zdol­no­ści ma, tyl­ko… ot, żal się Boże o tym mó­wić!

Jesz­cze raz mach­nął ręką, wes­tchnął i z bar­dzo za­fra­so­wa­ny­mi oczy­ma, po­że­gnaw­szy go­ścia, wy­szedł.

Pan An­drzej sze­ro­ki­mi kro­ka­mi prze­cha­dzał się po po­ko­ju. Smut­ny był i jak­by tro­chę gniew­ny.

Po­cie­rał ręką czo­ło i mó­wił nie­kie­dy do sie­bie:

– Ale cóż? z rana do wron strze­la, po obie­dzie śpi, na nudy na­rze­ka, ko­bie­tom ubli­ża i nic wię­cej! A zdol­no­ści jed­nak są… ale cóż po nich?

Wes­tchnął i po­ki­wał gło­wą smut­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: