Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na psa urok - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
27 marca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Na psa urok - ebook

Atticus O’Sullivan to gwiazda rockowa wśród magików – ten przystojny Irlandczyk to tak naprawdę ostatni z druidów. Polegając na swych nadprzyrodzonych mocach, wrodzonym sprycie i uroku osobistym, już od dwóch tysięcy lat ucieka przed pewnym celtyckim bogiem. Kiedy jednak w sennym miasteczku Tempe w Arizonie, gdzie się ostatnio zaszył, pojawia się ponętna bogini śmierci Morrigan, jako forpoczta celtyckiego panteonu, Atticus nie ma złudzeń – zanosi się na poważne kłopoty…

Na psa urok to pierwszy tom cyklu urban fantasy. Hearne wypełnia ten świat barwnymi postaciami. Jest tu gadający wilczarz irlandzki i wataha wilkołaków-wikingów, i piękna barmanka opętana przez hinduską boginię, wampir-prawnik i… polskie wiedźmy, którym udało się umknąć nazistom. Szalona mieszanka mitów i współczesności, bohater obdadrzony ciętym dowcipem, niespodziewane zwroty akcji – to dość, by rozchichotany czytelnik przeczytał powieść jednym tchem.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7818-155-2
Rozmiar pliku: 773 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wskazówki dotyczące irlandzkiej wymowy

Chciałbym od razu wyjaśnić, że Czytelnicy mogą sobie wymawiać imiona pojawiające się w tej książce, jak im się żywnie podoba. Nie chcę nikomu psuć zabawy, wrzeszcząc co chwilę: „Źle to wymawiasz!" Tym jednak, którzy mają upodobanie do ścisłości fonetycznej, podaję nieoficjalne wskazówki na temat wymowy niektórych nazw i słów, nieco trudnych do wymówienia, gdyby się je czytało z angielska, jako że fonetyka irlandzka trochę się jednak od angielskiej różni. Warto też pamiętać, że znaki diakrytyczne nad samogłoskami nie oznaczają akcentu, lecz raczej odmienną samogłoskę*.

Imiona i nazwiska

Aenghus Óg = Engys Ołg

Airmid = Ermyt

Bres = Bresz

Brighid = Brijit w staroirlandzkim. Współcześnie raczej Brit, zapisywane Brid bez grupy gh, którą Anglicy uparcie czytali jako dż. To irlandzkie imię ma także swoją zanglicyzowaną wersję – Bridget.

Cairbre = Karbre

Conaire = Konara

Cúchulainn = Kuholan

Dian Cecht = Dijen Kieht

Fianna = Fiana

Finn Mac Cumhaill = Fin Mak Kułyl

Flidais = Flidisz

Granuaile = Gronjałejl

Fragarach = Fragarah

Lugh Lámhfhada = Lu Lołwoda

Manannan Mac Lir = Mananon Mak Lir

Miach = Mijah

Mogh Nuadhat = Moł Nuat

Moralltach = Moreltoh

Ó Suileabháin = Oł Sulałon (zangielszczona wersja tego nazwiska to O'Sullivan)

Siodhachan = Sziahon

Tuatha Dé Danann = Tuha Dej Donen

Miejsca

Mag Mell = Mag Mel
Magh Léna = Maj Lena
Gabhra = Gołra
Tír na nÓg = Tir na nołg

Czasowniki

Coinnigh = kynik (trzymać)
Dóigh = doj (palić)
Dún = dun (zamykać)
Oscail = oskyl (otwierać)

Drzewa

Fearn = faern
Idho = ijo
Ngetal = nietyl
Tinne = tiena
Ura = ura

* Tłumaczka serdecznie dziękuje The London Irish Centre za wyjątkową cierpliwość przy wyjaśnianiu zawiłości irlandzkiej wymowy.Rozdział 1

Życie przez dwadzieścia jeden wieków ma wiele zalet, a jedną z ważniejszych jest to, że ma się okazję być świadkiem niezwykle rzadkiego cudu, jakim są narodziny geniusza. Proces ten niezmiennie zachodzi w następujący sposób: ktoś odrzuca ciężar tradycji, ignoruje wrogie spojrzenia władzy i robi coś, co jego ziomkowie uważają za kompletnie szurnięte. Mnie osobiście najbardziej zafascynował Galileusz. A drugie miejsce dałbym Van Goghowi, ale on akurat to naprawdę był szurnięty.

Bogini dzięki, nie wyglądam wcale na kogoś, kto znał osobiście Galileusza – ani na kogoś, kto na własne oczy widział sztuki Szekspira, gdy wystawiano je jako debiuty; ani też na kogoś, kto jeździł sobie po Azji ze zbirami z hord Czyngis-chana. Gdy ludzie pytają mnie o wiek, mamroczę „dwadzieścia jeden", a gdy moi rozmówcy uznają, że mam na myśli lata, a nie dekady czy wieki, to nie moja wina, prawda? Nadal zdarza mi się, że w tym czy owym barze proszą mnie o dowód tożsamości, co – jak powie wam każdy starszy człowiek – w pewnym wieku naprawdę niezwykle schlebia waszej próżności.

Aparycja młodego irlandzkiego chłopaka nie pomaga mi natomiast, gdy staram się, by to, co mówię, brzmiało fachowo w moim miejscu pracy (prowadzę księgarnię okultystyczną z niewielkim kącikiem aptecznym), ale ma jedną niezastąpioną zaletę. Gdy idę do spożywczego na przykład, ludzie widzą moje rude loki, jasną cerę i kozią bródkę, i od razu są przekonani, że lubię grać w nogę i pić dużo guinnessa. Jeśli akurat jestem w podkoszulku bez rękawów, widzą moje tatuaże na prawej ręce, więc stwierdzają, że gram też w jakiejś grupie rockowej i palę masę trawki. Nigdy jednak przez myśl im nawet nie przemknie, że mógłbym być wiekowym druidem. Dlatego właśnie tak lubię swój wygląd. Gdybym zapuścił białą brodę, sprawił sobie spiczastą czapkę, emanował roztropnością i godnością oraz promieniował błogostanem, ludzie mogliby odnieść mylne – choć skądinąd słuszne – wrażenie.

Czasami się zapominam i zdarza mi się zrobić coś, co nie do końca pasuje do mojego wyglądu, na przykład zaczynam sobie śpiewać jakieś pasterskie pieśni po aramejsku, czekając w kolejce w Starbucksie. Ale mieszkanie w amerykańskim mieście ma ten plus, że ludzie tutaj albo ignorują ekscentryków, albo wyprowadzają się na przedmieścia, żeby od nich uciec.

Dawniej takie rzeczy były po prostu nie do pomyślenia. Osoby, które miały pecha być inne niż reszta, palono na stosie lub kamienowano. Choć i dziś oczywiście bycie innym ma swoje wady – dlatego właśnie staram się wtapiać w tłum – ale w dzisiejszych czasach grozi mi najwyżej trochę dyskryminacji czy złośliwości, a to naprawdę znaczący postęp w porównaniu do umierania na śmierć ku uciesze gawiedzi.

W ogóle życie w świecie współczesnym charakteryzuje się kilkoma takimi właśnie doskonałymi udogodnieniami. Większość znanych mi starych dusz uważa, że cała atrakcyjność współczesności kryje się właśnie w różnych sprytnych wynalazkach, takich jak kanalizacja czy okulary przeciwsłoneczne. Ale dla mnie największą zaletą Ameryki jest to, że ten kraj jest praktycznie zupełnie bezbożny. Kiedy byłem młody i męczyłem się z Rzymianami, w Europie nie dało się ruszyć na krok, by nie wdepnąć w kamień poświęcony temu czy innemu bogu. Ale tu, w Arizonie, jedyne, na co muszę uważać, to żeby nie wpaść czasem na Kojota, choć tak naprawdę dość faceta lubię. (W niczym nie przypomina Thora, to na pewno, a już sam ten fakt oznacza, że jakoś się dogadujemy. Thora okoliczne dzieciaki z college'u nazwałyby pewnie cholernym bezczelem, gdyby kiedykolwiek miały to wątpliwe szczęście go poznać).

Jeszcze lepsze od niskiego poziomu zabogowienia w Arizonie jest to, że niemal zupełnie nie ma tu faerii. I nie mam tu na myśli tych słodkich wróżek ze skrzydełkami, które Disney nazywa „fairies". Mam na myśli Fae, Sidhe, potomstwo Tuatha Dé Danann, urodzone w Tír na nÓg, krainie wiecznej młodości. Charakterystyczną cechą faerii jest to, że nigdy nie wiesz, czy zamierzają cię uściskać czy udusić. Za mną w każdym razie faerie nie przepadają, więc staram się nie zatrzymywać na dłużej w miejscach, do których miałyby łatwy dostęp. W Starym Świecie mają wiele najrozmaitszych przejść na ziemię, ale w Nowym Świecie potrzebują dębu, jesionu i głogu, by podróżować, a tak się składa, że tu, w Arizonie, te drzewa wcale nie rosną tak często. Znalazłem kilka takich miejsc, na przykład White Mountains przy granicy z Nowym Meksykiem oraz przybrzeżne tereny w okolicy Tucson, ale oba te obszary znajdują się setki mil od mojego starannie wybetonowanego sąsiedztwa tuż przy uniwersytecie w Tempe. Uznałem więc, że szanse na to, by faerie wkroczyły w świat w jednym z tych miejsc, a następnie próbowały przebyć całą zupełnie pozbawioną drzew pustynię w poszukiwaniu jednego samotnego druida, są wyjątkowo małe, toteż gdy znalazłem to miejsce u schyłku lat dziewięćdziesiątych, postanowiłem tu osiąść i mieszkać póty, póki sąsiedzi nie zaczną czegoś podejrzewać.

Przez z górą dziesięć lat gratulowałem sobie w duchu tej świetnej decyzji. Załatwiłem sobie nową tożsamość, wynająłem sklep, wywiesiłem szyld z napisem: Trzecie Oko. Książki i Zioła (aluzja do wierzeń wedyjskich i buddyjskich, bo pomyślałem sobie, że jakakolwiek nazwa irlandzka mogłaby niepotrzebnie zwrócić uwagę niepożądanych osób) i kupiłem mały domek na tyle blisko, by móc dojeżdżać do pracy rowerem.

Sprzedawałem kryształy i karty do tarota nastolatkom, które chciały zszokować swych protestanckich rodziców, masę przezabawnych tomów z „zaklęciami" dla ckliwych wiccan oraz różne ziołowe leki dla tych, którzy nie lubią chodzić do doktora. Miałem nawet na stanie rozliczne dzieła na temat druidów – wszystkie oparte na tych bzdurnych wyobrażeniach wiktoriańskich, pełne wierutnych bredni i gwarantujące mi kupę śmiechu za każdym razem, gdy udało mi się któreś sprzedać. Może raz na miesiąc zdarzał mi się jakiś poważny klient magiczny szukający prawdziwego grymuaru, a tych książek nigdy nie dotykają osoby niedostatecznie zaawansowane, ba! one po prostu o nich nie wiedzą. Zresztą sprzedaż tych rzadkich dzieł szła mi najlepiej przez Internet (kolejny wspaniały wynalazek współczesności). Lecz kiedy tworzyłem sobie tożsamość i organizowałem biznes, nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak łatwo będzie mnie znaleźć w sieci. Prawdę powiedziawszy, nawet mi nie przyszło do głowy, że jeden ze Starych miałby w ogóle próbować korzystać z Internetu – z kryształowej kuli czy innych wróżb, owszem, ale przecież nie z Internetu! I dlatego wybierając sobie imię i nazwisko, nie zachowałem dostatecznej ostrożności. Powinienem skryć się pod pseudonimem John Smith lub czymś równie pospolitym i żałosnym, ale duma nie pozwoliła mi na przybieranie chrześcijańskiego imienia. Zdecydowałem się więc na O'Sullivan, zangielszczoną wersję mojego prawdziwego nazwiska, a na co dzień postanowiłem używać zlatynizowanej wersji greckiego imienia Attikos. Dwudziestojednoletni O'Sullivan, który ma księgarnię okultystyczną i w dodatku sprzedaje podejrzanie rzadkie księgi, o których nie powinien mieć zielonego pojęcia – te informacje niestety wystarczyły. W końcu znalazły mnie faerie.

W piątek, trzy tygodnie przed Samhain, wyskoczyły na mnie przed moim własnym sklepem, gdy wyszedłem sobie spokojnie na lunch. Miecz świsnął mi pod nogami, a jego właściciel nawet nie pofatygował się krzyknąć „En garde!" Zresztą natychmiast zachwiał się niebezpiecznie, gdy przeskoczyłem nad głownią. Dałem mu kuksańca lewym łokciem prosto w twarz i w ten sposób pozbyłem się jednego z fae; zostało mi jeszcze czterech.

Bogom Niejedynym dzięki za paranoję, którą w ogóle klasyfikuję raczej jako niezbędny element sztuki przetrwania, a nie problem psychiczny. To dzięki niej mój nóż zdołał się tak wyostrzyć przez wieki w walce z Tymi Wszystkimi Którzy Chcą Mnie Zabić. To dzięki niej zawsze noszę na szyi amulet z zimnego żelaza. Dzięki niej nie poprzestałem na zabezpieczeniu sklepu żelaznymi kratami, ale dodałem jeszcze kilka magicznych zaklęć chroniących przed faeriami i innymi niepożądanymi gośćmi. Dzięki niej wreszcie nauczyłem się walki wręcz i przetestowałem prędkość na wypadek starcia z wampirami. Jednym słowem – to ona ratowała mnie już nie raz, nie dwa przed tego rodzaju oprychami.

Choć „oprych" to może za mocne słowo. Kojarzy się z nadmiarem tkanki mięśniowej i gębą nieskażoną inteligencją. Ci natomiast nie wyglądali na takich, którzy by kiedykolwiek w życiu zaszli do siłowni, a tym bardziej – słyszeli o sterydach. Byli tak szczupli, że bez trudu mogli uchodzić za biegaczy przełajowych i takie właśnie wybrali sobie przebranie. Każdy przechodzień ujrzałby jedynie, że kilku chłopaków z gołymi klatami, w krótkich, czerwonych spodenkach i drogich butach usiłuje obić mnie miotłami. Lecz była to oczywiście jedynie przykrywka dla prawdziwej broni, której ostre części czaiły się we włochatych końcówkach mioteł, mogłaby więc mnie spotkać przykra niespodzianka, gdybym nie przejrzał ich kamuflażu i jedna z tych niewinnie wyglądających mioteł uderzyła mnie w przyrodzenie. Ale jako że oczywiście widziałem dokładnie ich prawdziwą broń, nie uszło mej uwagi, że dwóch z nich ma włócznie, a jeden zakrada się do mnie od prawej. Pod przebraniem za ludzi wyglądali jak typowe fae – czyli żadnych skrzydeł, skąpo odziani i ogólnie coś w stylu Legolasa Orlanda Blooma czy jakichś takich typków z reklam szamponów. Ci dwaj z włóczniami zamachnęli się na mnie równocześnie z dwóch różnych stron, ale pchnąłem je nadgarstkami tak, że przelecieli obok mnie. Potem rzuciłem się na tego po prawej i zacisnąłem mu ramię na szyi. Trudno raczej oddychać przez zmiażdżoną tchawicę. Dwóch z głowy; ale pozostali byli zwinni i szybcy, a w ich ciemnych oczach nie tliła się nawet najmniejsza iskierka litości.

Przez to, że skoczyłem na prawo, odkryłem plecy, więc teraz zwinąłem się i uniosłem lewe ramię, żeby zablokować atak, który po prostu musiał nastąpić. I rzeczywiście – miecz wbiłby mi się w czaszkę, gdybym nie zablokował go ręką. Zamiast tego dźgnął mnie aż do samej kości, co niemiłosiernie zabolało, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co by było, gdyby spadł tak, jak zamierzał jego właściciel. Stęknąłem z bólu i zrobiłem krok naprzód, żeby otwartą dłonią uderzyć go w splot słoneczny. Runął na ścianę mojego sklepu – ścianę żebrowaną żelaznymi prętami. Trzech z głowy, więc uśmiechnąłem się do dwóch pozostałych, którzy jakoś stracili nieco ducha. Ich towarzysze nie tylko zostali pokonani w fizycznej walce, ale i magicznie zatruci poprzez sam kontakt ze mną. Amulet z zimnego żelaza miałem połączony z aurą i z pewnością już musieli to pojąć: oto trafili na jakiegoś Żelaznego Druida, czyli ucieleśnienie ich najgorszych koszmarów. Moja pierwsza ofiara zmieniała się już w popiół, a pozostałym dwóm naprawdę niewiele brakowało do tego, by uświadomić sobie tę bolesną prawdę, iż marnością jesteśmy jedynie i pyłem na wietrze.

Na nogach miałem sandały, więc zrzuciłem je szybko i wycofałem się w stronę ulicy, tak żeby faerie miały za sobą ścianę pełną żelaza. Była to nie tylko decyzja strategiczna, ale przede wszystkim zyskiwałem dzięki temu lepszy dostęp do cieniutkiego skrawka trawnika między ulicą a chodnikiem, a tam mogłem wreszcie zaczerpnąć mocy z ziemi, żeby zamknąć ranę i stłumić ból. Łataniem tkanki mięśniowej mogę się zająć później; najważniejsze, żeby natychmiast zatamować krwotok, bo naprawdę za wiele jest strasznych rzeczy, które nieprzyjazny mi adept takiej czy innej magii mógłby zrobić z moją krwią.

Gdy już zatopiłem stopy w trawie i zacząłem pobierać moc potrzebną do leczenia, natychmiast wysłałem wezwanie – poprzez coś w stylu komunikatora ziemskiego – do jednego takiego żywiołaka żelaza, dając mu znać, że stoją właśnie przede mną dwaj przedstawiciele fae, gdyby miał ochotę coś przekąsić. Z pewnością szybko zareaguje, ponieważ ziemia jest związana ze mną tak ściśle jak ja z ziemią, lecz mimo wszystko chwilę mu to zajmie. Żeby zyskać na czasie, postanowiłem zadać moim przeciwnikom jakieś pytanie.

– Tak z czystej ciekawości, zamierzaliście mnie, chłopaki, zabić czy pojmać?

Ten po lewej uniósł krótki miecz, a następnie uznał za stosowne warknąć w odpowiedzi:

– Gadaj, gdzie miecz!

– Który miecz? Ten krótki? Nadal jest w twojej dłoni, grubasku.

– Dobrze wiesz, jaki miecz! Fragarach Prawdomówny!

– Pojęcia nie mam, o czym ty mówisz. – Pokręciłem głową. – A kto was tu przysłał, chłopaki? Jesteście pewni, że zaatakowaliście tego gościa co trzeba?

– Zupełnie pewni – syknął ten z włócznią. – Masz druidzkie tatuaże i przejrzałeś nasze przebranie.

– Ale mnóstwo magicznych stworzeń umie takie rzeczy. I nie trzeba być przecież druidem, żeby doceniać piękno celtyckich plecionek. Sami pomyślcie. Przychodzicie tu, pytacie mnie o jakiś miecz, ale wygląda przecież na to, że go nie mam, bo dawno bym go chyba wyciągnął w samoobronie, nie? Chodzi mi tylko o to, czy nie przyszło wam do głowy, że być może ktoś wysłał was tutaj, żeby się was pozbyć. Jesteście pewni, że osoba, która was tu wysłała, miała czyste intencje?

– Pozbyć się nas? – Ten z mieczem zaśmiał się z mojej głupoty. – W walce pięciu na jednego?

– Ściśle biorąc, dwóch na jednego. Może przegapiliście ten szczegół, ale już trzech z was zabiłem. Czy nie jest przypadkiem tak, że osoba, która was tu wysłała, doskonale wiedziała, że tak to się skończy?

– Aenghus Óg nigdy by nam czegoś takiego nie zrobił! – ryknął ten z włócznią, potwierdzając moje podejrzenia. A więc miałem już imię. Tak się składało, że było to imię, które prześladowało mnie już od dwóch tysiącleci. – Przecież jesteśmy jego rodzonymi synami!

– Aenghus Óg własnego ojca podstępem wyrzucił z domu. Co mu zresztą po was? Mało ma synów czy co? Słuchajcie, chłopaki, znam go od dawna, a wy najwyraźniej nie. Celtycki bóg miłości kocha przede wszystkim samego siebie. W życiu by nie zaryzykował swego cennego życia, by udać się na taką skautowską wycieczkę, więc za każdym razem, gdy mu się wydaje, że mnie odnalazł, wysyła jakąś grupkę swego potomstwa. Co mu szkodzi. Jeśli uda im się akurat wrócić, wie, że to nie byłem ja. Rozumiecie?

Na ich twarzach zaczęło się malować zrozumienie i odruchowo przyczaili się w obronnych pozycjach, ale było już za późno, a w dodatku żaden z nich nie patrzył we właściwym kierunku. Pręty w ścianie mojego sklepu stopiły się cicho i zmieniły w szczęki o ostrych kłach. Olbrzymia czarna paszcza rozdziawiła się okropnie i pochłonęła obu, przeżuwając lekko, jakby to był serek wiejski, po czym wciągnęła ich bez trudu niczym galaretkę Jell-O, nim mieli czas krzyknąć z przerażenia. Ich broń stuknęła o ziemię, zupełnie już teraz pozbawiona kamuflażu, a żelazna paszcza stopniała znów i natychmiast uformowała się w rząd prętów, żegnając mnie jeszcze tylko krótkim, lecz pełnym zadowolenia uśmieszkiem.

Nim żelazny żywiołak zupełnie zniknął, przesłał mi jeszcze zwięzłą wiadomość w formie krótkich wybuchów emocji i obrazów, z których składa się język żywiołaków: //Druid wzywa/Faerie czekają/Pyszne/Dzięki//.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: