Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na rozdrożu: Tom 1 powieść w dwuch tomach. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na rozdrożu: Tom 1 powieść w dwuch tomach. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 259 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść w dwuch to­mach przez

De­oty­mę

Tom I.

War­sza­wa.

Na­kła­dem i dru­kiem Jó­ze­fa Ungra No­wo­lip­ki Nr 2406 /3/

1877.

Jó­ze­fo­wi Igna­ce­mu Kra­szew­skie­mu.

Że­gla­rze na­da­ją czę­sto wy­spom i za­to­kom imio­na swo­ich po­przed­ni­ków, naj­pierw­szych, naj­od­waż­niej­szych od­kryw­ców, któ­rzy wska­zy­wa­li dro­gi i ła­ma­li się z nie­bez­pie­czeń­stwa­mi nie­zna­nej kra­iny.

I ja, wstę­pu­jąc w nowy za­kres pra­cy, pierw­szą jej pró­bę zdo­bię Two­jem imie­niem.

Pod taką opie­ką, śmie­lej ona pój­dzie mię­dzy na­szę spo­łecz­ność, któ­ra po­ję­cie o po­wie­ści pol­skiej na­uczy­ła się łą­czyć z na­zwi­skiem Kra­szew­skie­go.

De­oty­ma.I.

Po ścież­ce okrą­ża­ją­cej brze­gi ła­zien­kow­skie­go sta­wu, prze­cha­dzał się zwol­na za­my­ślo­ny mło­dzie­niec. Nie pa­trzył na ni­ko­go, ale zato każ­dy z prze­cho­dzą­cych lek­ko się za nim obej­rzał, nie dla żad­nej prze­sa­dy w jego stro­ju, – mło­dzie­niec był ubra­ny wzo­ro­wo; – nie dla żad­ne­go bla­sku w po­sta­wie, – mło­dzie­niec był na­praw­dę za­my­ślo­ny i nie pra­gnął zwra­cać uwa­gi. Je­że­li się za nim oglą­da­no, to je­dy­nie z przy­czy­ny, że był praw­dzi­wem zja­wi­skiem pięk­no­ści, da­ją­cem się przy­rów­nać chy­ba do owych ar­cha­nio­łów, ja­kich Ty­cy­an za­trzy­mał na swo­ich płót­nach, a w któ­rych po­sta­ci siła męz­ka owie­wa się nie­wie­ścim wdzię­kiem, w któ­rych oku pro­mien­ność nie­biań­ska za­cie­nia się ludz­kim smut­kiem.

Moż­na­by są­dzić, że ów Ben­ja­min przy­ro­dze­nia po­wi­nien stą­pać wśród sa­mych try­um­fów, oto­czo­ny tym… ro­jem sa­te­li­tów, co za­wsze krą­żą za gwiaz­da­mi. To też kto go spo­tkał sa­mot­nym i jak­by ocze­ku­ją­cym, przy­pusz­czał że chy­ba spo­ty­ka bo­ha­te­ra ro­man­su i oglą­dał się wzro­kiem za­py­ta­nia, czy nie doj­rzy tej, co jest cze­ka­na. Nie­je­den przy­sta­nął i cie­ka­wie roz­pa­try­wał kra­jo­braz, mó­wiąc so­bie: – Je­że­li bo­ha­ter tak bliz­ki ide­ału, ja­kąż musi być bo­ha­ter­ka?

Ale próż­no pa­trzo­no, jej nig­dzie nie było. Nie my­li­li się jed­nak cie­ka­wi. Mło­dzie­niec cze­kał na nią, jako praw­dzi­wy bo­ha­ter ro­man­su. Ale był­to ro­mans dziś rzad­ki, nie­pod­pa­da­ją­cy pod ża­den za­rzut ko­dek­su, nie­za­ostrzo­ny sma­kiem za­ka­za­ne­go owo­cu, je­den z owych ro­man­sów, o ja­kich nasi oj­co­wie mó­wi­li, wspo­mi­na­jąc z za­chwy­tem wio­snę swo­je­go pra­we­go ży­wo­ta.

I nie mo­gła być inną ser­co­wa po­wieść Wie­sła­wa Ró­ży­ca, owe­go nie­ska­zi­tel­ne­go mło­dzień­ca, któ­re­go wszy­scy zna­my i po­mi­mo jego mło­do­ści rze­tel­nie sza­cu­je­my. Dość po­wie­dzieć że du­sza jego rów­nie pięk­na jak po­stać.

Od ko­leb­ki ubó­stwia­ny przez ro­dzi­ców, któ­rzy wszyst­kie my­śli, wszel­ką pra­cę skie­ro­wa­li ku jego przy­szło­ści, wy­ra­stał wśród za­cnych przy­kła­dów, w jed­nym z owych dwo­rów wiej­skich, co prze­cho­wa­ły zło­te pra­wa ro­dzin­ne­go i oby­wa­tel­skie­go bra­ter­stwa.

Wy­piesz­czo­na w tem gnieź­dzie, du­sza jego na­bra­ła tyle sił ży­wot­nych, że choć przy­szło gniaz­do opu­ścić, skrzy­dła jej zdo­ła­ły prze­ciąć wszel­kie wiry i unieść ja… nad po­zio­me bu­rze.

Przy­sła­ny do War­sza­wy dla uni­wer­sy­tec­kich nauk, stał się wkrót­ce ulu­bień­cem pro­fe­so­rów, a co wię­cej, ser­ca ko­le­gów za­skar­bił so­bie przez nie­wy­czer­pa­ną ła­god­ność, dla któ­rej z po­cząt­ku, pół… żar­to­bli­wie, prze­zwa­li go se­mi­na­rzy­stą. Ale taka ła­god­ność jest zna­mie­niem wiel­kiej siły i co pod­bi­je, to na­zaw­sze; jest ona jak sieć pa­ję­cza, z któ­rej nie moż­na się wy­wi­kłać. Zwol­na owe uśmiech­nię­te pa­cho­lę po­cią­gnę­ło za sobą współ­ucz­ni, któ­rzy szli za nim, jak­by za wo­dzem du­cha, nie zda­jąc so­bie spra­wy, co ich do nie­go po­cią­ga. Po­cią­giem owym był ogień, któ­re­go im nie­mal wszyst­kim bra­ko­wa­ło, a któ­ry się prze­cho­wał w Wie­sła­wie: za­pał.

Po­wszech­nie to już zna­na uwa­ga, że dzi­siej­sza mło­dzież od­zna­cza się przed­wcze­sną doj­rza­ło­ścią. Nie my­śli­my tej uwa­dze nada­wać ce­chy za­rzu­tu. Zja­wi­sko któ­re się tak po­wszech­nie i wy­trwa­le po­ja­wia, nie może być winą po­je­dyn­czych oso­bi­sto­ści, ale musi wy­ni­kać z wie­lu i wiel­kich prze­obra­żeń, po­ci­chu nur­tu­ją­cych spo­łe­czeń­stwo, któ­re w pew­nych dzie­jo­wych go­dzi­nach za­sta­na­wia się i wąt­pi, nie wi­dząc jesz­cze ja­sno dróg no­wych przed sobą.

Ztąd dziś tylu mło­dych lu­dzi roz­cza­ro­wa­nych, pier­wej nim co­kol­wiek ich ocza­ro­wa­ło.

Mię­dzy dzia­ła­cza­mi wy­wo­łu­ją­cy­mi po­dob­ny stan umy­słów, jed­nym z naj­mniej za­uwa­żo­nych, a prze­cież naj­sil­niej­szych, jest ko­lo­sal­ny roz­wój do ja­kie­go do­szła fi­lo­zo­fia hi­sto­ryi.

Daw­niej mło­de­mu czło­wie­ko­wi przed­sta­wia­no wzo­ry z dzie­jów grec­kich, rzym­skich i śre­dnio­wiecz­nych, wy­bo­ro­we wzo­ry od­wa­gi i ofia­ry, któ­re du­szę jego za­pa­la­ły współ­za­wod­nic­twem, czę­sto aż do śmier­ci nie­wy­ga­słem.

Dziś, przy­stę­pu­jąc do ba­da­nia dzie­jów, sta­je się niby nad ol­brzy­mią mapą oce­anu, gdzie mę­dr­cy po­ozna­cza­li prze­róż­ne prą­dy spo­łecz­ne, gdzie wola ludz­ka zda­je się tra­cić wszel­ką wagę, gdzie naj­więk­szy ge­niusz wy­glą­da za­le­d­wie jak okrę­cik, któ­ry dla­te­go tyl­ko do por­tu za­wi­nął, że umiał się we­dług prą­du kie­ro­wać.

Dla głęb­szych umy­słów wiel­kość nie prze­sta­ła i dziś być wiel­ko­ścią; ale' umy­słom mier­nym, a tych jest naj­wię­cej, – uśmie­cha się ta za­zdro­sna teo­rya, co chce po­ni­żać jed­nost­ki, aby pod­nieść ogół.

Co z tego wszyst­kie­go wy­nik­nie, wia­do­mo tyl­ko nie­bu i… mi­ni­strom. A tym­cza­sem rzecz pew­na, że na­sza mło­dzież po­smut­nia­ła. Ręce jej opa­da­ją gdy wi­dzi, że kto chce dzi­siaj zdo­być praw­dzi­we zna­cze­nie, musi albo rzą­dzić mi­lio­na­mi albo mieć mi­lio­ny.

Nie­któ­rzy na­oślep rzu­ca­ją się w wiel­ką kłót­nię świa­ta i chwy­ta­ją pierw­szy lep­szy sztan­dar, nie wie­rząc w jego praw­dę, ale uży­wa­jąc go jako kija, na któ­rym pod­pie­ra się, kto chce dojść do szczy­tu.

Inni, od­ra­zu wiel­kim ce­lom daw­szy za wy­gra­ną, my­ślą tyl­ko o zbi­ja­niu do­stat­ków, i to jak­naj­wię – cej, i to jak­naj­prę­dzej, aby w pu­sty­ni ży­cia urzą­dzić so­bie na­mio­cik…. wy­god­ny.

Ale i to pew­na, że je­śli mię­dzy rze­szą, po­ja­wi się mło­dzie­niec praw­dzi­wie mło­dy, wszy­scy lgną… do nie­go mi­mo­wol­nie. Star­si wi­ta­ją go z rzew­no­ścią, jako zmar­twych­wsta­nie wła­snych wspo­mnień; mło­dzi wi­ta­ją go z po­dzi­wem, jako urze­czy­wist­nie­nie swo­ich ma­rzeń.

Ła­two za­tem zro­zu­mieć, że i Wie­sław zdo­był so­bie wszę­dzie życz­li­wość, za­ostrzo­ną nie­ja­kim uśmie­chem cie­ka­wo­ści. Pa­trzo­no jak na zja­wi­sko na tego mło­de­go czło­wie­ka, co wie­rzył szcze­rze w wiel­kie cno­ty i wiel­kie po­świę­ce­nia; a choć były po­wąt­pie­wa­nia, czy po­tra­fi ich w przy­szło­ści do­wieść, w każ­dym ra­zie przy­zna­wa­no, że mu do twa­rzy z wia­rą w ide­ały, kie­dy przez tę wia­rę sam jest ide­ałem.

Świet­nie skoń­czyw­szy wy­dział praw­ny, Wie­sław wszedł w urzę­do­wa­nie, skrom­ne, jak zwy­kle na po­czą­tek, i szczu­pło upo­sa­żo­ne. Ale nig­dy nie usły­sza­no od nie­go słów nie­cier­pli­wo­ści, bo Wie­sław nie śpie­szył się go­rącz­ko­wo z ży­ciem. Chciał pierw za­słu­żyć, nim uży­je, i tak da­le­ko po­su­wał pu­ry­ta­nizm za­sad, że był­by na­wet z nie­chę­cią przy­jął od losu wszel­ką na­gro­dę nie­za­pra­co­wa­ną.

A po­trze­bo­wał pra­co­wać i my­śleć nad zbu­do­wa­niem so­bie nie­za­leż­nej przy­szło­ści, bo ro­dzi­ce jego nie byli bo­ga­ci. Na wsi, przy sta­ro­świec­kiem urzą­dze­niu domu, mo­gli żyć ob­fi­cie i przy­jem­nie;

ale ich do­cho­dy, prze­nie­sio­ne do sto­li­cy/zbie­gły­by się w drob­niut­kie roz­mia­ry, wo­bec ogrom­nej ska­li do­bro­by­tu i wszech­wład­nych wy­ma­gań to­wa­rzy­skie­go na­stro­ju.

Co tyl­ko zaś moż­na było ująć z ma­jąt­ku, i na­wet wię­cej niż moż­na, ło­ży­li na wy­cho­wa­nie syna, prze­ko­na­ni, że naj­le­piej wra­ca się ka­pi­tał ulo­ko­wa­ny na hy­po­te­ce du­szy. Za­sa­da za­wsze bu­du­ją­ca, choć cza­sem omyl­na, a któ­ra na ten raz naj­pięk­niej­sze wy­da­ła owo­ce.

Miał wpraw­dzie Wie­sław wuja bo­ga­te­go, bez­żen­ne­go, któ­ry go ko­chał nie­mal po oj­cow­sku; ale zna­jąc prze­ko­na­nia mło­dzień­ca, moż­na być być pew­nym, że w ra­chu­bach swo­ich z lo­sem nig­dy nie li­czył na tę ła­twą przy­szłość, tem bar­dziej że wuja ko­chał przy­wią­za­niem praw­dzi­wem, praw­dziw­szem ni­że­li świat przy­pusz­czał.

Zresz­tą, no­sił on w so­bie zło­tą swo­bo­dę lu­dzi nie­obar­czo­nych jesz­cze od­po­wie­dzial­no­ścią za byt in­nych istot, swo­bo­dę któ­ra póź­niej na­da­je tyle cza­ru wspo­mnie­niom ka­wa­ler­skie­go ży­cia.

Na dzi­siaj do­cho­dy wy­star­cza­ły mu, na­wet z nie­ja­ką su­to­ścią. Od­ra­zu wy­kre­śliw­szy z bu­dże­tu wszel­kie wy­dat­ki, z ja­kie­mi­by się nie mógł ro­dzi­com gło­śno przy­znać, bo­gat­szym zna­lazł się od wie­lu bo­ga­tych. Miesz­ka­nie miał małe, ale je urzą­dził jak­by pie­ści­deł­ko. Odzie­wał się ze sta­ran­no­ścią, któ­rą umiał nie­mal do es­te­ty­ki po­su­wać. Wszę­dzie by­wał i wszę­dzie znaj­do­wał przy­chyl­ność.

Za­szło na­wet cze­go się nig­dy nie spo­dzie­wał: stał się mod­nym.

Wszy­scy pra­gnę­li wi­dzieć i mieć za go­ścia tego An­ty­no­usa, z Wa­szyng­to­now­ską du­szą.

Ale ra­zem z pierw­szem po­wo­dze­niem, za­czę­ły się wzno­sić wko­ło nie­go pierw­sze mgły za­wi­ści. Mło­dzi to­wa­rzy­sze roz­ry­wek, któ­rym solą w oku była jego au­re­ola, po­sta­no­wi­li wy­pró­bo­wać har­tow­ność tej zbroi, spro­wa­dzić go zwol­na w prze­pa­ści, po któ­rych sami tak zgrab­nie umie­li się śli­zgać, i już na­przód znaj­do­wa­li nie­opła­co­ną za­ba­wę, wy­sta­wia­jąc so­bie, jak do zwy­kłej mia­ry przy­tną, tą gło­wę, na­zbyt wy­so­ko się no­szą­cą.

Trud­no przy­siądz, czy Wie­sław kil­ka­krot­nie ust nie zbli­żył do cza­ry za­bro­nio­nych uciech. Ale za każ­dą razą wy­niósł taki śmier­tel­ny nie­smak, tak za­bi­ja­ją­ce wy­rzu­ty su­mie­nia, że sami ku­si­cie­le str­wo­ży­li się o nie­go i wo­le­li, mó­wiąc ich wła­sne­mi sło­wy: – dać mu świę­ty po­kój.

A mło­dzie­niec, prze­trwaw­szy to pierw­sze pa­so­wa­nie się z ży­ciem, otrzą­snął ze stóp ostat­nie pyły i wró­cił mię­dzy kwiat to­wa­rzy­stwa, tem pięk­niej­szy, że nie­co smut­ny.

Wte­dy kil­ka cza­ro­dzie­jek sa­lo­no­wych zwró­ci­ło na nie­go ak­sa­mit­ne oczy. Po­nęt­nym i no­wym wy­da­ło się dla nich try­um­fem, za­rzu­cić pęta z je­dwa­biu na te Ra­fa­elicz­ne skrzy­dła. Ale du­sza Wie­sła­wa po­tra­fi­ła unik­nąć nie­wo­li, utrzy­mu­jąc się za­wsze wy­żej, jed­nak­że tyl­ko tyle wy­żej, aby jej nić ptasz­nicz­ki nie do­się­gła, a za­wsze do­syć bliz­ko zie­mi, aby za­ta­ić swo­ję wyż­szość. W tej wal­ce ser­co­wej Wie­sław, wie­dzio­ny in­stynk­tem ry­cer­skim, czuł, że na­wet bro­niąc się, nie­wol­no zra­nić ko­bie­ty, i tak zręcz­nie umiał za­mie­nić oręż, wmó­wić bo­ha­ter­ski opór w prze­ciw­nicz­kę, że ta za­wsze wy­szła ze szran­ków bez upo­ko­rze­nia, owszem dum­na, bo prze­ko­na­na, że ja… uzna­no za nie­prze­zwy­cię­żo­ną, i od­tąd na całe ży­cie za­cho­wy­wa­ła dla Wie­sła­wa ten ro­dzaj rzew­nej przy­jaź­ni, jaką za­wsze ko­bie­ta ob­da­rza ofia­ry, co dla niej lub przez nią cier­pią.

Sil­ny przy­mie­rzem tych mo­nar­chiń, Ró­życ mógł te­raz po­god­nem okiem ob­jąć całe koło to­wa­rzy­skie; mógł bez­kar­nie być uprzej­mym dla dam, i to dla wszyst­kich, na­wet dla pa­nien, czem osta­tecz­nie zdo­był so­bie wy­so­ką ła­skę ma­tron; za­szczyt wiel­ki i nie tak ła­twy jak się zda­je, bo w ser­cu nie­wiast sę­dzi­wych tkwi nie­śmier­tel­ny ob­raz mło­dzie­ży im współ­cze­snej, ob­raz któ­ry, jako prze­szłość, opro­mie­nia się ostat­nie­mi bla­ska­mi ich słoń­ca, a w cie­niu uprze­dze­nia zo­sta­wia sy­nów no­wej doby.

Ale też już kie­dy mło­dzie­niec jest w ła­skach u ma­tron, to mu i kró­le­wicz po­zaz­dro­ścić może. One się tak zna­ją na lu­dziach! Tak umie­ją po­chwa­lić z mia­rą, dow­ci­pem, a cza­sem na­wet z ową le­ciuch­ną dwu­znacz­no­ścią, na któ­rą się i naj­cno­tliw­sza pod swym si­wym wło­sem od­wa­ża. Co wię­cej, umie­ją ra­dzić nie­tyl­ko o ser­cu, ale i o przy­szło­ści swo­je­go wy­brań­ca. Wie­dzą one po ja­kich ścież­kach do­cho­dzi się do wszyst­kich za­klę­tych ja­skiń ze skar­ba­mi ży­cia, i je­śli tyl­ko mło­dzie­niec po­zwo­li im się z za­wią­za­ne­mi ocza­mi pro­wa­dzić, za­wio­dą go przez stop­nie oł­ta­rza, do zło­tych ko­palń i gwiaź­dzi­stych do­sto­jeństw.

I wko­ło Wie­sła­wa zro­bił się nie­za­dłu­go ruch pe­łen uśmie­chów i szep­tów, zna­mio­nu­ją­cy że ukry­te siły zaj­mu­ją się jego lo­sem. Spo­tę­go­wa­no tak wy­so­ko jego oso­bi­ste zna­cze­nie, że choć nie­bo­ga­ty, za­czął być wli­cza­ny mię­dzy świet­ne par­tye, i mat­ki na­wet naj­po­saż­niej­szych dzie­dzi­czek przed­sta­wia­ły go cór­kom, jako wzór przy­szłe­go mał­żon­ka.

To też na set­ki moż­na­by ra­cho­wać w War­sza­wie pan­ny, co wra­ca­jąc z balu albo kon­cer­tu, wyj­mu­jąc ga­łąz­kę z po­mię­dzy splą­ta­nych pu­kli, ma­rzy­ły rów­nie kwie­ci­ste­mi i splą­ta­ne­mi ro­je­nia­mi o ślicz­nym Wie­sła­wie, któ­re­go imię sie­lan­ko­we tak wdzięcz­nie się nada­wa­ło do po­ema­tu ich my­śli.

A były mię­dzy nie­mi i na­dob­ne, i do­bre, i za­cne z rodu, i po­nęt­ne z wia­na, były na­ko­niec (a te by­wa­ją może naj­po­nęt­niej­sze) cór­ki ro­dzin wpły­wo­wych, mo­gą­cych na wy­so­kie po­pchnąć sta­no­wi­sko.

Nie po­zo­sta­wa­ło już na­sze­mu mło­dzień­co­wi, jak wy­brać po­mię­dzy róż­ne­mi ro­dza­ja­mi szczę­ścia. Are­opag nie­wie­ści po­sta­no­wił, że Wie­sław musi być szczę­śli­wy.

Ale nasz bo­ha­ter jak prze­szedł nie­tknię­ty przez puł­ki czar­nych po­kus, tak szedł i mię­dzy bia­łe­mi po­ku­sa­mi, nie ro­zu­mie­jąc, czy nie chcąc ro­zu­mieć sy­gna­łów ich życz­li­wo­ści.

Nie dla­te­go aże­by nie chciał nig­dy po­my­śle­ćo wy­bo­rze mał­żon­ki; owszem, w swo­im pra­wi­dło­wym po­glą­dzie na ży­cie twier­dził, że kto nie zo­stał księ­dzem, po­wi­nien się że­nić, aby je­śli nie w Bo­skim, to w ludz­kim za­ko­nie słu­żyć spo­łe­czeń­stwu.

Ale wi­dział jesz­cze, że prze­ciąg ży­cia, jak prze­ciąg roku, jest przez sar­nę przy­ro­dę po­dzie­lo­ny na pory, w któ­re nie trze­ba wpro­wa­dzać nie­ła­du, ani mie­szać za­trud­nień i uciech jed­nej pory z dru­gą, je­śli się chce na zimę ży­wo­ta zna­leźć spi­chlerz i du­szę do­brze opa­trzo­ne.

To też po­sta­no­wił na­cie­szyć się swo­ją wio­sną, dać prze­kwit­nąć wszyst­kim bzom wy­obraź­ni, dać się wy­śpie­wać wszyst­kim sło­wi­kom du­ma­nia, a do­pie­ro po­tem wejść w burz­li­we lato i za­brać się do znoj­nej go­spo­dar­ki z lo­sem.

Nie chciał czy­nić jak ci, co nie ze­bra­li jesz­cze żni­wa za­słu­gi, a już wy­pra­wia­ją we­se­le, to wiel­kie okręż­ne ży­cie.

Ta­kie i tym po­dob­ne wy­wo­dy mło­dzie­niec mą­drze sam so­bie wy­łusz­czał. I było tych roz­trop­nych ro­zu­mo­wań tyle, że moż­na­by osob­ną książ­kę z nich na­pi­sać.

A jed­nak, je­śli wol­no szcze­rze opo­wia­dać, ża­den z tych po­wo­dów nie był rze­czy­wi­stym spraw­cą jego obo­jęt­no­ści.

Ta wła­śnie obo­jęt­ność była praw­dzi­wą wszyst­kie­go przy­czy­ną.

Do­tąd żad­na ko­bie­ta nie za­pa­no­wa­ła wszech­wład­nie nad jego ser­cem.

Umiał się obro­nić od pół­u­czuć, a całe, wiel­kie uczu­cie nig­dy jesz­cze nie za­pu­ka­ło do wrót jego prze­zna­cze­nia, tym swo­im drob­nym, ró­żo­wym pa­lusz­kiem, co choć taki mały, prze­cież jak chce ob­ra­ca glo­bem świa­ta.

Praw­da, że też nie­ła­two było zna­leźć ko­bie­tę, któ­ra­by od­po­wie­dzia­ła sprzecz­nym wy­ma­ga­niom Wie­sła­wa.

Mia­ła być nie­ma­jęt­ną, a wy­kwint­nie wy­cho­wa­ną. Pięk­ną., a nie za­lot­ną (tyl­ko je­den raz w ży­ciu). Głę­bo­ko wy­kształ­co­ną, a peł­ną dzie­cię­cej pro­sto­ty. Wszę­dzie świę­to­bli­wą jak za­kon­ni­ca, a w domu pie­ści­wą jak bo­gi­ni. Na­ko­niec, jak żony Ce­za­ra, nig­dy nie miał jej mu­snąć na­wet cień ob­mo­wy.

Nie­do­świad­czo­ny ma­rzy­ciel nie wli­czał w swój ra­chu­nek ani róż­ni­cy cha­rak­te­rów, co naj­pocz­ciw­szą parę może na wro­gów za­mie­nić, –ani za­chmu­rzeń zdro­wia, co rzą­dzi ba­ro­me­trem do­mo­wej po­go­dy, – ani nie­do­stat­ku, co jak miecz che­ru­bi­na z każ­de­go raju po­tra­fi wy­pę­dzić, – ani na­ko­niec zło­śli­wo­ści świa­ta, co na krysz­tał naj­czyst­szy umie chuch­nąć tchnie­niem za­raź­li­wej po­twal­rzy.

I za­iste, gdy­by wszy­scy mło­dzi wszyst­ko umie i prze­wi­dzieć, toby chy­ba nig­dy stu­ła dwóch rąk nie zwią­za­ła. Ale po­ko­le­nia są jak żale; jed­ne po dru­gich bie­gną, aby roz­bi­jać się o te same ska­ły, a świat swo­im to­rem idzie. Praw­da że jak tez idzie, to aż się ode­chcie­wa po­wie­ści o nim pi­sać.

Jed­nak ile razy spoj­rzę na staw ła­zien­kow­ski, na cud­ny pa­łac w wo­dzie od­zwier­cie­dlo­ny i na cud­ne­go Wie­sła­wa, któ­ry cią­gle nad wodą… krą­ży, ten eli­zej­ski ob­raz nie­co mię roz­bra­ja i przy­wra­ca mi ocho­tę, aby wam opo­wie­dzieć, jak to ów ró­żo­wy pa­lu­szek za­pu­kał do bra­my jego prze­zna­cze­nia.

Za­pu­kał, we­dle zwy­kłej prze­ko­ry lo­sów, nie tam gdzie go cze­ka­no, w oła­no i gdzie pro­gi na jego przy­ję­cie stro­jo­no, ale do ja­kiejś furt­ki ni­ko­mu nie­zna­nej, z po za któ­rej też nie za­raz głos dał się sły­szeć.

A sta­ło się to wszyst­ko nie­daw­no, bo le­d­wie przed kil­ku ty­go­dnia­mi.

Wie­sław, róż­nią­cy się w tylu wzglę­dach od in­nej mło­dzie­ży, po­sia­dał jesz­cze i to wy­róż­nie­nie, iż nig­dy nie pi­sał wier­szy. Na­wet w szko­łach nie ukuł owej tra­ge­dyi, któ­rą nie­gdyś każ­dy stu­dent mu­siał po­peł­nić.

Ale miał inne uj­ście dla swo­ich ma­rzeń: ko­chał na­mięt­nie mu­zy­kę, i do­tąd była-to je­dy­na jego na­mięt­ność. Od lat wie­lu grał na for­te­pia­nie z nie­wy­mow­nym wdzię­kiem, a nie­daw­no zro­bił jesz­cze ra­do­sne od­kry­cie, że nowe na­rzę­dzie sztu­ki po­sia­da we wła­snym gło­sie. Wpraw­dzie był­to tyl – ko ba­ry­ton o nie­wiel­kiej ska­li, ale po­słusz­ny i zdol­ny wszyst­ko wy­po­wie­dzieć.

Nie uda­wał się Ró­życ po na­ukę do pierw­szo­rzęd­nych ar­ty­stów, bo i nie śmiał, i nie pra­gnął się­gać po ich lau­ry; chciał tyl­ko małe kwiat­ki dy­le­tan­ty­zmu upra­wiać dla wła­snej roz­ko­szy.

Wy­szu­kał so­bie pro­fe­so­ra śpie­wu, sta­re­go jak Sa­turn, brzyd­kie­go jak So­kra­tes, pu­stel­ni­ka, co sie­dział gdzieś na czwar­tem pią­ter­ku, za­nu­rzo­ny w omsza­łych nó­tach. Nie cier­piał on mu­zy­ki no­wej, Wa­gne­ra uwa­żał za ro­dzaj an­ty­chry­sta i nie chciał by­wać w To­wa­rzy­stwie mu­zycz­nem, bo i tam, jak mó­wił – już gra­su­je cho­le­ra no­wa­tor­ska.

Ale było mu wspo­mnieć o Ros­si­nim, to uśmie­chał się po­błaż­li­wie, – a na wspo­mnie­nie o kla­sy­kach roz­ja­śniał się, po­waż­niał, pięk­niał i mó­wił jak ar­cy­ka­płan o swo­ich bo­gach.

I rze­czy­wi­ście też chy­ba sami bo­go­wie me­lo­dyi na­tchnę­li Wie­sła­wo­wi szczę­śli­wą myśl uda­nia się pod skrzy­dła pro­fe­so­ra Be­ne­dyk­ta Boń­ki, bo sta­ry ma­estro prze­cho­wał wszyst­kie taj­ni­ki sta­rej szko­ły śpie­wu, a wsłu­chaw­szy się nie­tyl­ko w głos, ale i w du­szę ucznia, po­ko­chał go, jak to po sta­re­mu umia­no ko­chać.

Nie­raz całe wie­czo­ry scho­dzi­ły im na wczy­ty­wa­niu się w naj­za­wil­sze par­ty­cye. Pro­fe­sor po­wo­li cią­gnął za sobą Wie­sła­wa na za­wrot­ne wy­ży­ny kon­tra­punk­tu i ge­ne­rał­ba­su, a mło­dzie­niec zdu­mie­wał się i za­chwy­cał, znaj­du­jąc klucz tylu pięk­no­ści w tej ma­te­ma­ty­ce na­tchnie­nia,

Tak go­dzi­ny, któ­re dla wie­lu in­nych mło­dych mar­nia­ły mię­dzy wdo­wą Cli­qu­ot a damą kie­ro­wą, dla na­szych dwóch ko­chan­ków sztu­ki nio­sły nie­śmier­tel­ne roz­ko­sze, i nie­raz dzień bia­ły za­sta­wał ich jesz­cze wśród Mo­zar­tow­skich upo­jeń.

Już prze­szło od roku trwał ten har­mo­nij­ny sto­su­nek, kie­dy jed­ne­go po­ran­ku Wie­sław rzekł, wpa­tru­jąc się mile w ma­estra:

– Nie wiem czy to wio­sna my­śli roz­we­se­la, ale od kil­ku ty­go­dni ko­cha­ny pan pro­fe­sor wy­da­je mi się w bry­lan­to­wym hu­mo­rze.

– Ja? Do­praw­dy? Znać to po mnie? To i nie­dziw­no, bo jest cze­go.

– Czy tak? To już chy­ba pan pro­fe­sor skoń­czył owę ope­rę, na któ­rą cze­ka­my i cze­ka­my.

– Ope­rę? Wam się zda­je że to ope­rę czło­wiek pi­sze, jak re­fe­rat. Nie, pa­nie. Dzie­ła twór­cze mie­rzą, się na lata, na dzie­siąt­ki lat! Nie skoń­czy­łem, ale tym­cza­sem… zna­la­złem skarb.

– To wia­do­mość rzad­ka w dzi­siej­szych cza­sach. I gdzież on się cho­wał? Jak­że on wy­glą­da?

– Jak wy­glą­da?… Czar­ne oczy, zło­te wło­sy…. Na te sło­wa Wie­sław ze­rwał się z krze­sła.

– Wszel­ki duch Pana Boga chwa­li! Więc to skarb żywy, – i pro­fe­sor go zna­lazł? Więc są na świe­cie oczy, co dla ma­estra świe­cą con fu­oco? Bez żar­tu, czy pro­fe­sor my­ślisz się… że­nić?

Ma­estro uśmiech­nął się smut­nie, na­wet z ni c – jaką go­ry­czą, prze­szedł dwa razy przez po­kuj, a po­tem, sta­nąw­szy przed Wie­sła­wem:

– Bez żar­tu – od­rzekł – nie my­ślę. Dla mnie żona taka sto­sow­na, jak su­ta­na dla tego fan­fa­ro­na Lisz­ta. – Ale… gdy­bym miał ta­kie lat­ka i taką bu­zię jak ty, pa­nie Wie­sła­wie…

Tu wstrzy­mał się i po chwi­li do­dał gło­sem peł­nym prze­ko­na­nia:

– Do­praw­dy, to żona stwo­rzo­na dla cie­bie. Niech co chcą mę­dr­cy mó­wią o nie­za­leż­no­ści ser­ca, do­świad­czo­ną jest praw­dą, że po­dob­ne sło­wo, po­wie­dzia­ne wo­bec pan­ny lub ka­wa­le­ra, za­wsze moc­no ich za­cie­ka­wia, i nie­raz już sta­ło się pierw­szem sło­wem ro­man­tycz­nej księ­gi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: