Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na strażnicy. Tom 2: powieść na tle współczesnem - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na strażnicy. Tom 2: powieść na tle współczesnem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 303 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Po­ło­że­nie Anny Ko­niec­kiej do na­der trud­nych na­le­ża­ło.

Gwał­tow­na zmia­na w uspo­so­bie­niu jej męża zbyt była wi­docz­ną, aby mo­gła ujść ob­ce­mu na­wet oku. Tem wię­cej prze­to nie ukry­ła się przed wzro­kiem żony, przed jej spo­strze­gaw­czo­ścią, peł­ną tkli­we­go uczu­cia i nie­po­ko­ju. Nie­po­dob­na było tłó­ma­czyć dłu­żej po­draż­nie­niem ner­wo­wem tego, co no­si­ło wszyst­kie ce­chy cho­ro­by mo­ral­nej, co ude­rza­ło pod­nie­ce­niem du­cha i jego nie­mo­cą za­ra­zem, szar­pa­niem wła­snej we­wnętrz­nej isto­ty i jej ka­pi­tu­la­cyą bez­sil­ną.

Pani Anna, po­mi­mo ci­chej swej sło­dy­czy i usu­wa­nia się na plan dru­gi po­sia­da­ła wro­dzo­ną by­strość umy­słu, wy­do­sko­na­lo­ną wy­kształ­ce­niem, a za­ostrzo­ną w tym ra­zie głę­bo­kiem przy­wią­za­niem do męża, oraz cią­głą tro­ską o szczę­ście jego i spo­kój. Na­tu­ra jej, na wskróś ko­bie­ca, zro­dzo­na już do po­świę­ce­nia i za­par­cia się sie­bie, wol­na od cie­nia ego­izmu, zna­ła tyl­ko je­den cel w ży­ciu: do­bro swych uko­cha­nych. Wo­bec tego, czyż mo­gła nie spo­strzedz burz, wstrzą­sa­ją­cych ich du­szą?

Po­nu­ra ma­ło­mów­ność Zyg­mun­ta, po­łą­czo­na z pew­nem zdzi­cze­niem, gwał­tow­ne wy­bu­chy oży­wie­nia, nie­chęć wzglę­dem Orzel­skie­go, oraz nie­ukry­wa­ne uwiel­bie­nie dla Miły, wszyst­ko to nie­ob­cem było pani Ko­niec­kiej. Śle­dzi­ła je od pierw­sze­go za­cząt­ku, od owe­go wra­że­nia, ja­kie uczy­ni­ła na mężu jej nad­zwy­czaj­na pięk­ność ar­tyst­ki i ze­sta­wia­jąc ra­zem, do­szła w psy­cho­lo­gicz­nej swej ana­li­zie do nie­unik­nio­ne­go wy­ni­ku.

Zbyt do­brze zna­ła Zyg­mun­ta, aby nie wi­dzieć za­wzię­tej wal­ki, jaką z sobą to­czy; lecz ten bój za­cię­ty roz­bra­jał ją wła­śnie. I ona była tyl­ko czło­wie­kiem i nią więc szar­pa­ły na wskróś ludz­kie uczu­cia. Ob­ra­żo­na duma i god­ność wła­sna, znie­wa­żo­na mi­łość mał­żon­ki i am­bi­cya ko­bie­ty, wszyst­kie wresz­cie po­ję­cia o ho­no­rze i obo­wiąz­kach go­ścin­no­ści wzglę­dem sio­stry, prze­by­wa­ją­cej pod ich da­chem, bun­to­wa­ły się w jej ser­cu i po­wsta­wa­ły prze­ciw Zyg­mun­to­wi. Wy­raź­ne jed­nak cier­pie­nie jego ła­go­dzi­ło pa­nią Annę. Je­że­li w wa­run­kach po­dob­nych nie umiał nad sobą za­pa­no­wać, był cho­ry wi­docz­nie, cho­ry mo­ral­nie; chcąc go więc ule­czyć, chcąc ura­to­wać ojca jej dzie­ciom, trze­ba po­stę­po­wać z całą de­li­kat­no­ścią, na­leż­ną du­szom nie­po­czy­tal­nym chwi­lo­wo.

Naj­lep­szem le­kar­stwem było usu­nię­cie go w po­cząt­kach za­raz z pod wpły­wu Miły. Wo­bec jed­nak świe­że­go jej po­wro­tu, po sze­ścio­let­niej nie­obec­no­ści w kra­ju, sta­wa­ło się to nie­mo­żeb­nem. Wi­docz­ne za­ję­cie się nią Orzel­skie­go utrud­nia­ło jesz­cze po­ło­że­nie. Każ­dy bo­wiem cza­row­ny uśmiech Miły, każ­de olśnie­wa­ją­ce jej spoj­rze­nie, każ­dy wy­buch dow­ci­pu lub bły­ska­wi­ca ko­kie­te­ryi, zwró­co­na do Ada­ma, pa­da­ła nie­tyl­ko na jego wraż­li­wość, lecz i na nie­wy­ga­słe, a po­pio­łem przy­sy­pa­ne za­rze­wie w ser­cu Zyg­mun­ta Ko­niec­kie­go.

Jego żona wi­dzia­ła to do­sko­na­le; wi­dzia­ła, że jed­na iskra nie­bacz­na zdo­ła tu zło­wiesz­czy po­żar spro­wa­dzić; a jed­nak mia­ła ona ręce tak zwią­za­ne, że bie­go­wi wy­pad­ków ni­czem prze­szko­dzić nie mo­gła. Miła była prze­cież jej sio­strą, Orzel­ski to­wa­rzy­szem lat dzie­cin­nych i przy­ja­cie­lem od ser­ca Zyg­mun­ta. W sto­sun­ku tym two­rzy­li kół­ko nie­ro­ze­rwal­ne pra­wie, tak, że jaw­na mi­łość Orzel­skie­go roz­wi­ja­ła się w ich oczach, pod­nie­ca­jąc ta­jo­ne uczu­cia Zyg­mun­ta. Usu­nąć się w ta­kiej chwi­li od mło­dej pary, to z jed­nej stro­ny wy­dać ich i sie­bie na łup plo­tek, ko­men­ta­rzy i oszczer­stwa, z dru­giej uświa­do­mić za­in­te­re­so­wa­nym gro­żą­ce im nie­bez­pie­czeń­stwo i do­pro­wa­dzić ich może do wul­ka­nicz­ne­go wy­bu­chu.

Pani Anna poj­mo­wa­ła nie­zmier­ną draż­li­wość po­ło­że­nia. Za­miast leż oka­zy­wać gniew lub ura­zę, się­gnę­ła do skarb­ni­cy du­szy swej po wszyst­kie szla­chet­ne, na­gro­ma­dzo­ne tam uczu­cia, po całe bo­gac­two po­świę­ce­nia i za­par­cia się sie­bie. Z prze – dziw­nym, iście nie­wie­ścim tak­tem, z głę­bo­ką do­bro­cią ser­ca za­cnej i ro­zum­nej ko­bie­ty, sta­ra­ła się przy­kuć do sie­bie męża mocą tkli­wo­ści, wy­ro­zu­mie­nia i sło­dy­czy. Pod­su­wa­ła mu więc dzie­ci, kie­ro­wa­ła my­śli jego ku in­nym obo­wiąz­kom, byle prze­cią­gnąć po­ło­że­nie, byle dać Orzel­skie­mu czas do zdo­by­cia ręki Miły, co oprzy­tom­ni­ło­by praw­do­po­dob­nie jego przy­ja­cie­la, a jej szwa­gra, wy­ka­zu­jąc mu całą po­twor­ność wła­da­ją­cej nim na­mięt­no­ści. Spra­wa jed­nak prze­dłu­ży­ła się, a groź­ba sta­wa­ła się co­raz strasz­niej­szą.

Gwał­tow­ne, za­zdro­ścią pod­sy­ca­ne uczu­cie Zyg­mun­ta, wzra­sta­ło tak wi­docz­nie, sta­wa­ło się tak po­chła­nia­ją­cem, iż lada chwi­la mo­gło ze­rwać wszel­kie za­po­ry, ła­miąc eg­zy­sten­cyę ca­łe­go sze­re­gu ofiar i po­grą­ża­jąc w prze­paść nie­do­li trzy zwią­za­ne z sobą ro­dzi­ny.

Wo­bec al­ter­na­ty­wy tej, Anną naj­sprzecz­niej­sze mio­ta­ły uczu­cia. Za­wsze nie­za­do­wo­lo­na z pew­nej mo­ral­nej in­do­len­cyi męża, pra­gnę­ła i mo­dli­ła się go­rą­co, by go co­kol­wiek z niej wy­rwa­ło; by uśpio­ny przy­kre­mi wspo­mnie­nia­mi mło­do­ści, tra­wio­ny du­cho­wą ane­mią, od­zy­skał ener­gię i siłę, któ­ra­by umysł jego zbu­dzi­ła ku am­bi­cyi i szer­szym, spo­łecz­nym ce­lom. Dziś wi­dzia­ła z roz­pa­czą, że chwi­la po­żą­da­na na­de­szła. Zyg­munt bu­dził się do in­ne­go ży­cia, ale bu­dził mocą nie­zdro­wej na­mięt­no­ści, mocą mi­ło­ści dla jej sio­stry… Co ro­bić? Jak za­że­gnać nie­bez­pie­czeń­stwo? Bła­gać Miłę, by wy­je­cha­ła na – po­wrót z kra­ju, do któ­re­go przy­by­ła za­le­d­wo, to zna­czy­ło ze­rwać zwią­zek jej z Orzel­skim, zła­mać całą przy­szłość. Uciec się do ła­ski jej, pro­sząc, by ode­pchnę­ła Zyg­mun­ta, to może otwo­rzyć oczy dziew­czy­ny na nie­zna­ne jej nie­bez­pie­czeń­stwo i po­pchnąć w prze­paść, jej spo­kój, a swo­je szczę­ście.

Mał­żeń­stwo więc Miły by­ło­by je­dy­nem wy­ba­wie­niem. I już, już Ania cie­szy­ła się, że waż­ny ten fakt lada chwi­la za­de­cy­do­wa­nym zo­sta­nie, gdy list na­de­szły z Pa­ry­ża, za­wia­do­mił pan­nę Sła­wiń­ską, iż Kain jej, Kain wśród po­ża­ru, wznie­co­ne­go dla ukry­cia tru­pa bra­ta, ów ob­raz ale­go­rycz­ny po­nie­kąd, a poj­mu­ją­cy w nowy zu­peł­nie spo­sób pierw­szy pier­wia­stek złe­go i zbrod­ni na świe­cie, dzie­ło, któ­re­mu za­wdzię­cza­ła roz­głos swój i sła­wę, zna­la­zło na­byw­cę. Po Grand prix d'hon­neur, w Sa­lo­nie pa­ry­skim, przy­cho­dzi­ło wyż­sze jesz­cze od­zna­cze­nie. Oto rząd fran­cu­ski po­sta­no­wił na­być "Ka­ina, jako płót­no na wskroś mu­ze­al­ne," do "ga­le­ryi współ­cze­snych mi­strzów," w pa­ła­cu Luk­sem­bur­skim. Cho­dzi­ło tyl­ko o unor­mo­wa­nie ceny przez twór­czy­nię gło­śne­go ar­cy­dzie­ła.

Nowy ten za­szczyt i nowy try­umf upo­ił ar­tyst­kę. Oso­bi­ste wra­że­nia, pry­wat­ne tro­ski, wszyst­ko znik­nę­ło wo­bec za­pa­łu dla sztu­ki. Gdy więc Anna w chwi­li tej po­ru­szy­ła myśl mał­żeń­stwa, odu­rzo­na lau­ra­mi ma­lar­ka wzię­ła górę nad ko­bie­tą i Miła za­pew­ni­ła ją, że ar­tyzm i sła­wa, że nie­śmier­tel­ne kró­le­stwo barw i pięk­na wię­cej ją nęci nad ci­chą przy­stań do­mo­wą.

Pani Anna, świa­do­ma, iż na­le­ga­niem może tyl­ko po­psuć spra­wę, za­mil­kła na ra­zie.

Póź­niej­sze za­cho­wa­nie się szwa­gra, a na­de­wszyst­ko po­róż­nie­nie jego z Orzel­skim, otwo­rzy­ły na­resz­cie oczy pan­nie Sła­wiń­skiej. Na­tych­mia­sto­wy jej wy­jazd prze­ko­nał raz jesz­cze pa­nią Annę, iż w nie­szczę­ściu tem ca­łem sio­stra jej naj­zu­peł­niej nie­win­ną była.

Nie zmie­nia­ło to jed­nak fak­tów, nie zmniej­sza­ło gro­zy po­ło­że­nia.

Za­mknię­ta w swo­im po­ko­ju, po wy­jeź­dzie Miły, Anna ła­ma­ła ręce roz­pacz­nie. I w jej du­szy, spo­koj­nej za­zwy­czaj, sza­la­ły dzi­siaj wszyst­kie sza­ta­ny uczuć ludz­kich: żal i za­zdrość pie­ką­ca, obu­rze­nie, gniew i ob­ra­za. Krót­kie, lecz gwał­tow­ne po­że­gna­nie Zyg­mun­ta z Miłą, lek­ce­wa­że­nie, z ja­kiem do niej, do żony, ani jed­ne­go nie prze­mó­wił sło­wa, a wresz­cie sa­mot­na jego wę­drów­ka w polu były ostat­nią kro­plą w kie­li­chu jej go­ry­czy. Czu­ła się znie­wa­żo­ną, upo­ko­rzo­ną, zdep­ta­ną… Wzrok jej du­cha wszak­że, idą­cy w nie­po­ko­ju naj­wyż­szym za mę­żem, wi­dział, in­tu­icyą wie­dzio­ny, całą strasz­ną wal­kę jego, całe sza­mo­ta­nie się bez­sil­ne­go cha­rak­te­ru w oko­wach tej nie­zdro­wej na­mięt­no­ści, całą sa­mo­wie­dzę, z jaką roz­pa­czał nad swą nę­dzą mo­ral­ną… Zna­ła go… do­brze; wie­dzia­ła, że na­tu­ra to z grun­tu uczci­wa i szla­chet­na, lecz sła­ba, a tem sa­mem wszel­kiej od­por­no­ści po­zba­wio­na; była pew­ną, iż dum­ne jego czo­ło musi się w pro­chu ko­rzyć wo­bec po­ję­cia wła­snej ni­co­ści; że ten czło­wiek, nie zdol­ny do za­pa­no­wa­nia nad sobą, czu­je się jed­nak zgnę­bio­nym i głę­bo­ko nie­szczę­śli­wym nik­czem­no­ścią ser­ca, któ­re nie umia­ło się oprzeć po­ku­sie.

Świa­do­mość jego bólu to­pi­ła stop­nio­wo gniew jej w roz­ża­le­nie, a to ostat­nie za­mie­nia­ła w li­tość. I pani Anna cier­pia­ła już tyl­ko nad nie­do­lą tych dwóch istot uko­cha­nych. Nie­po­kój o sio­strę, a bez­brzeż­ne współ­czu­cie dla męża prze­peł­nia­ło jej ser­ce. Co ro­bić, aby ura­to­wać obo­je? Jak otrzeź­wić, ule­czyć Zyg­mun­ta? – py­ta­ła się sama sie­bie po raz dzie­sią­ty może.

Uprze­dzić o wszyst­kiem Orzel­skie­go, to zna­czy­ło do­pro­wa­dzić do zbroj­ne­go mię­dzy nimi star­cia, a za­ra­zem wy­ko­pać prze­paść, dzie­lą­cą go od Miły.

Roz­mó­wić się otwar­cie z Zyg­mun­tem, to na­ra­zić się praw­do­po­dob­nie na nie­obli­czo­ny z jego stro­ny wy­buch i nie­unik­nio­ne póź­niej ze­rwa­nie; na skan­dal pu­blicz­ny, na roz­łą­kę i sie­roc­two swych dzie­ci. Nie, nie! Ra­czej wszyst­ko, niż cios taki. Nie­chże nie po­ku­tu­ją nie­win­ni! Niech syn jej nie ru­mie­ni się kie­dyś za ojca; niech cór­ka nie bę­dzie ka­ra­ną przez świat za chwi­lo­we sza­leń­stwo i nie­opa­trzo­ną lek­ko­myśl­ność mat­ki, któ­ra wy­bry­ku po­dob­ne­go ani za­że­gnać, ani przez mi­łość ma­cie­rzyń­ską znieść w ci­cho­ści nie po­tra­fi­ła.

I umil­kła duma pa­try­cy­usz­ki, za­ga­sła mi­łość wła­sna ob­ra­żo­nej ko­bie­ty. Po­zo­sta­ła tyl­ko mat­ka we wznio­słem swem po­świę­ce­niu, mat­ka skła­da­ją­ca na oł­ta­rzu przy­szłe­go szczę­ścia swych dzie­ci wszyst­kie oso­bi­ste bun­ty i ura­zy.

To zrze­cze­nie się praw wła­snych i za­po­mnie­nie krwa­wych ran ser­ca nie ła­two jej przy­szło. Wody spo­koj­ne by­wa­ją głę­bo­kie; do ta­kich zaś wła­śnie na­le­ża­ła na­tu­ra pani Ko­niec­kiej. Aby wy­ro­bić w so­bie dla czło­wie­ka, któ­ry ją tor­tu­ro­wał i po­licz­ko­wał mo­ral­nie, nie­tyl­ko prze­ba­cze­nie, lecz na­wet peł­ne sło­dy­czy współ­czu­cie i go­to­wość do nie­sie­nia po­mo­cy, w imię tej je­dy­nie za­sa­dy, że po­peł­nia­jąc czyn nie­god­ny, mu­siał on sam być nie­szczę­śli­wym, nato trze­ba było he­ro­izmu nie­la­da. Ci­che bo­ha­ter­stwo to kosz­to­wa­ło ją też nie­ma­ło pa­so­wa­nia się we­wnętrz­ne­go, nie­ma­ło walk bo­le­snych. Ale ona go ko­cha­ła… Ko­cha­ła od pierw­sze­go za­ra­nia mło­do­ści; he­ro­izm więc w naj­święt­szej skarb­ni­cy, bo w ser­cu znaj­do­wał ta­li­zman swej mocy.

Po­mi­mo tego przy­szła chwi­la, w któ­rej i dal­sze mil­cze­nie i dola cała wy­da­wa­ła jej się tak cięż­ką, iż upadł­szy przed ob­ra­zem Bo­ga­ro­dzi­cy, dło­nie roz­pacz­nie za­ła­ma­ne za­rzu­ci­ła na klęcz­nik, a gło­wę w nich ukry­ła.

– Pani Świę­ta – wo­ła­ła – i Tyś była ko­bie­tą i Tyś była Mat­ką, na­tchnij mnie do­brą my­ślą, na­ucz co mam ro­bić!

Głu­che wstrzą­sa­ją­ce łka­nie pod­nio­sło jej pier­si. Nie chcia­ła cze­kać bez­czyn­nie, nie chcia­ła pa­trzeć z za­ło­żo­ne­mi rę­ka­mi, jak będą sy­pać się w gru­zy: szczę­ście jej i spo­kój, ży­cie ojca, gdy się do­wie o ru­inie swych ma­rzeń, nie­ska­zi­tel­ne imię sio­stry, ho­nor Zyg­mun­ta, przy­szłość dzie­ci…

A tym­cza­sem nie mo­gła zro­bić nic, nic, nic!… Każ­de sło­wo, każ­de spoj­rze­nie gro­zi­ło przy­spie­sze­niem ka­ta­stro­fy, wy­wo­ła­niem wy­bu­chu, któ­re­go osta­tecz­ny wy­nik nie był nig­dy do prze­wi­dze­nia. Za­wie­szo­no jej miecz Da­mo­kle­sa na wło­sku nad gło­wą i skrę­po­waw­szy ręce ka­za­no pa­trzeć, jak roz­bi­je on lada chwi­lę wszyst­ko, co uko­cha­ła na zie­mi.

– Li­to­ści, Mat­ko świa­ta, li­to­ści! – bła­ga­ła ze łka­niem roz­pa­czy. Go­rycz wresz­cie kil­ku lat, tru­ci­zna po­wol­na ostat­nich ty­go­dni, wez­braw­szy falą gwał­tow­ną, za­la­ła ser­ce i spły­nę­ła w po­to­ku łez pa­lą­cych. Te per­ły wiel­kie, to­czą­ce się wzdłuż lic jej bla­dych, jak­by z mar­mu­ru wy­ku­tych, unio­sły z sobą ostat­nią iskrę bun­tu, ostat­ni błysk ego­izmu. Zło­ta głów­ka Anny Ko­niec­kiej ode­rwa­ła się wresz­cie od ra­mion roz­pacz­nie za­ła­ma­nych i zwol­na pod­nio­sła się ku Po­cie­szy­ciel­ce stra­pio­nych.

W pro­mie­niu łez, przez pry­zmat ich cu­do­twór­czy, zda­wa­ło się jej, iż nie­biań­skie ob­li­cze Ma­don­ny, któ­ra już tyle bó­lów ludz­kich wi­dzia­ła, uśmie­cha się ku niej do­bro­tli­wie. Ko­bie­ta, bu­rzą uczuć jesz­cze wstrzą­sa­na, wo­bec tej tę­czy prze­czy­stej, nio­są­cej jej pro­mień na­dziei, wznio­sła oczy z uf­no­ścią i pró­bo­wa­ła mo­dlić się. Na­próż­no jed­nak usta jej szu­ka­ły sto­sow­nych wy­ra­zów; myśl od­ma­wia­ła po­słu­szeń­stwa, rwąc wą­tek ma­chi­nal­nie za­czy­na­ny; aż wresz­cie za­męt du­szy za­czął ustę­po­wać z pier­si, łka­niem jesz­cze wstrzą­sa­nych, wy­bie­gły na drżą­ce war­gi sło­wa, dro­gie serc mi­lio­nom:

"Pan­no Świę­ta, co Ja­snej bro­nisz Czę­sto­cho­wy

I w Ostrej świe­cisz Bra­mie. Ty, coś gród zam­ko­wy,

No­wo­grodz­ki, wraz z wier­nym oca­li­ła lu­dem,

Coś mię dziec­kiem do zdro­wia po­wró­ci­ła cu­dem.

Za­trzy­ma­ła się prze­stra­szo­na: Ależ to nie­by­ła mo­dli­twa, lecz sło­wa po­ema­tu… Pod­nio­sła z trwo­gą oczy do ob­ra­zu. Bo­ga­ro­dzi­ca jed­nak, do­bro­tli­wie uśmiech­nię­ta, zda­wa­ła się za­rów­no po­emat, jak du­szę jej, z uf­no­ścią ku nie­bio­som wzno­szo­ną, za jed­nę wiel­ką mo­dli­twę uwa­żać…

Czo­ło Ani roz­pro­mie­ni­ło się, z ser­ca zaś po­pły­nę­ło te­raz jed­no wiel­kie a kor­ne bła­ga­nie: o szczę­ście dla dzie­ci jej, o uzdro­wie­nie Zyg­mun­ta, z owła­da­ją­cej nim mo­ral­nej cho­ro­by, o cel, któ­ry­by mu się święt­szym wy­dał, nad fan­ta­zyę i ego­izm uczuć wła­snych.

Gdy po­wsta­ła z ko­lan, ja­sne jej czo­ło opro­mie­nia­ła myśl spo­koj­na i po­waż­na. Po­sta­no­wi­ła, nie zry­wa­jąc z tak­ty­ką sło­dy­czy i wy­ro­zu­mie­nia, zbli­żyć się wła­śnie wię­cej do rnę­ża, by sko­rzy­staw­szy z pod­nie­ce­nia chwi­lo­we­go, roz­bu­dzić w nim daw­ną am­bi­cyę, chęć wpły­wu i aspi­ra­cye spo­łecz­ne, by wresz­cie pod ja­kim­bądź po­zo­rem skło­nić go na ra­zie do opusz­cze­nia Ko­niec­po­la i po­pchnąć dzia­łal­ność jego na szer­sze wid­no­krę­gi.

"Pro­myk mi­ło­ści" – jak na­zy­wa­no żar­to­bli­wie Anię – wie­rzył w tej chwi­li, iż mocą do­brej woli zdo­ła nie­tyl­ko za­że­gnać nie­szczę­ście, lecz prze­pro­wa­dzić za­ra­zem trud­ne dzie­ło od­ro­dze­nia mo­ral­ne­go i po­ko­ju.

* * *

Gdy po­wró­ciw­szy do domu, Zyg­munt Ko­niec­ki za­stał w nim tyl­ko wła­sną żonę i dzie­ci, pa­łac wy­dał mu się na­raz ja­kąś prze­ra­ża­ją­cą, ohyd­ną pust­ką. Ma­lucz­ko, a był­by przy­siągł, że sły­szy w niej hu­ka­nie pusz­czy­ków i wi­dzi du­chy zmar­łych Do­wbur­tów, błą­ka­ją­ce się w dzień bia­ły, wśród kom­nat ob­szer­nych, roz­pacz­nie dla nie­go mar­twych.

– To grób za ży­cia – mruk­nął z od­ra­zą – Echo tyl­ko roz­le­ga się, jak w ko­ście­le.

Rzecz dziw­na, gdy­by mu kto wczo­raj jesz­cze zro­bił po­dob­ną uwa­gę, był­by się z pew­no­ścią obu­rzył na nie­go. Dziś wszyst­ko inne przy­bra­ło bar­wy, inne kon­tu­ry na­wet.

Od ta­kich wra­żeń, do so­fi­zma­tu, tej bro­ni nie­zdro­wych na­mięt­no­ści; je­den był krok tyl­ko. Tra­wio­ny go­rącz­ką nie­po­wo­dzeń fi­nan­so­wych, gry­zio­ny tro­ską o przy­szłość, a rów­no­cze­śnie do­tknię­ty na­głym wy­jaz­dem Miły, za­po­mniał snad­nie o po­sta­no­wie­niach, po­wzię­tych wśród sa­mot­ne­go sza­mo­ta­nia się z wła­snem ser­cem i su­mie­niem.

Chcia­ła go uka­rać za śmia­łe sło­wo, chcia­ła, jak żaka, przy­wieść do po­rząd­ku tem nie­spo­dzia­nem opusz­cze­niem jego domu, a on, Zyg­munt, dał się "wziąć" – we­dług try­wial­ne­go wy­ra­że­nia – na ów wy­bieg zim­nej ko­kiet­ki i oka­zał jej gniew swój i roz­go­ry­cze­nie. Po co, na co? Czy, aby try­um­fo­wa­ła? Otóż nie; po­ka­że jej, że so­bie nic z tego nie robi, że się omy­li­ła, są­dząc, że ból mu spra­wi.

A może oni się umó­wi­li z Orzel­skim? Może to za wspól­ną radą wy­je­cha­ła tam, gdzie wol­ni od obec­no­ści jego, Zyg­mun­ta, swo­bod­niej wi­dy­wać się będą?

Na myśl tę zgrzyt­nął zę­ba­mi i za­ci­snął pię­ści. Wście­kłość go ogar­nia­ła, a dzi­ki po­dmuch za­zdro­ści bu­dził wszyst­kie sza­ta­ny w du­szy Ko­niec­kie­go.

Tak; była zim­na, okrut­na i bez ser­ca; Orzel­ski zaś pod­ły, sto­kroć pod­ły. Szy­dzi­li praw­do­po­dob­nie ra­zem z nie­go, lecz on im wła­śnie po­ka­że, jak się za­wie­dli, jak mało dba o ich sądy.

Po­je­dzie ju­tro do An­no­po­la, bę­dzie chłod­ny, grzecz­ny, cor­rect; prze­pro­si Miłe za sło­wa po­ryw­cze przy po­że­gna­niu wy­rze­czo­ne, a wy­wo­ła­ne roz­draż­nie­niem, ja­kie­go na­ba­wił go ten "mię­dzy­na­ro­do­wy"'

pa­jac, Len­berg. Prze­pro­si ją w spo­sób, któ­re­go wy­kwint­na uprzej­mość bę­dzie już na­ucz­ką; oka­że się przy­tem we­so­łym, za­do­wo­lo­nym, bon en­fant. Jed­nem sło­wem, zbi­je ją z tro­pu, ob­ni­ży ska­lę za­ro­zu­mie­nia tej bez­dusz­nej lal­ki, któ­ra pró­bo­wa­ła za­mą­cić spo­kój, wy­drzeć du­szę każ­de­mu, a sama po­lo­wa­ła je­dy­nie na ma­ją­tek Orzel­skich.

Zda­wa­ło mu się, że re­zo­nu­je na zim­no, że po­sia­da całą prze­ni­kli­wość chłod­ne­go i pa­nu­ją­ce­go nad sobą umy­słu. Co wię­cej wie­rzył w te dzi­kie pa­ra­dok­sy, któ­re sam wy­two­rzył i sam wmó­wił w sie­bie.

Na­za­jutrz bla­dy od tra­wią­cej go­rącz­ki, pod­nie­co­ny bez­sen­no­ścią, z ner­wo­wo drga­ją­cy­mi ry­sa­mi, je­chał do An­no­po­la. Wro­dzo­ny mu wy­kwint pod­niósł jesz­cze sta­ran­nem ubra­niem, od­wa­gę kie­lisz­kiem ko­nia­ku, któ­re­go nie pi­jał zwy­kle. Ka­zał za­prządz naj­pięk­niej­sze swe ko­nie do no­we­go ame­ry­ka­na.

– Zu­peł­nie jak w kon­ku­ry – my­śla­ła Ania z go­ry­czą.

Nie mó­wił jej jed­nak, gdzie je­dzie, a wy­raz twa­rzy rnę­ża prze­strze­gał ją, aby go o nic nie py­ta­ła.

Przez całą dro­gę pod­nie­cał się jesz­cze i roz­draż­niał roz­wa­ża­niem krzywd i znie­wa­gi, jaką mu "ci dwo­je" wy­rzą­dzi­li; upa­jał się do­mnie­ma­nym swym try­um­fem, ukła­dał pla­ny każ­de­go sło­wa, każ­de­go ge­stu, zu­ży­te­go wo­bec Miły.

Te­raz po­zna go do­pie­ro! Są­dzi­ła może, że jest za­ma­to­wa­ny? Ha, zo­ba­czy…

Nie spo­strzegł na­wet, że ko­nie prze­bie­gł­szy już nie­du­żą prze­strzeń, za­jeż­dża­ją przed ga­nek skrom­ne­go dwo­ru w An­no­po­lu.

Ople­cio­ny blusz­czem i wi­no­gra­dem, cof­nię­ty w głąb klą­bów kwia­to­wych, a ocie­nio­ny stu­let­nie­mi drze­wa­mi, krył on się w tem sie­lan­ko­wem oto­cze­niu, jak ci­che gniaz­do spo­ko­ju, jak po­waż­ny, a jed­nak pe­łen uro­ku przy­by­tek sta­rych cnót, pro­stych uczuć i nie­fał­szo­wa­nych żad­nym blich­trem tra­dy­cyj.

I z tego to sie­dli­ska, nie wiru, eman­cy­pa­cyj­nych de­kla­ma­cyj, lub źle zro­zu­mia­ne­go fe­mi­ni­zmu, lecz ci­chej pra­cy i po­waż­nie po­ję­tych obo­wiąz­ków, wy­szła jed­na z naj­gło­śniej­szych, współ­cze­snych ar­ty­stek, któ­rej imie­niem za­sła­nia­ły się dziś już, jak pu­kle­rzem, bo­jow­nicz­ki ru­chu nie­wie­ście­go.

Ko­niec­ki, któ­re­mu fakt ten prze­biegł przez gło­wę, skłon­ny był uwa­żać go za nową iro­nię losu.

Miła Sła­wiń­ska – eman­cy­pant­ką! Cóż za dzi­kie po­ję­cie! Gniew i za­śle­pie­nie, pod dzia­ła­niem któ­re­go oskar­żał ją o zim­ne wy­ra­cho­wa­nie, o bez­dusz­ną ko­kie­te­ryę, pry­snę­ły na chwi­lę. – Miła… eman­cy­pant­ką! Ona, uoso­bie­nie pięk­na i wy­kwin­tu, wcie­le­nie nie­wie­ście­go wdzię­ku i cza­ru "wiecz­nej ko­bie­co­ści". Ależ wy­ra­zy: fe­mi­nizm, eman­cy­pa­cyą, nie prze­cho­dzi­ły na­wet nig­dy ust jej, "roz­czo­chra­ne" zaś przed­sta­wi­ciel­ki kie­run­ków tych były jej praw­do­po­dob­nie zu­peł­nie obce. Mia­ła ta­lent, a przy­tem od­wa­gę wy­do­by­cia go na jaw, chęć nie­złom­ną wy­wal­cze­nia mu pra­wa bytu; więc pra­co­wa­ła ci­cho a wy­trwa­le do­pó­ty, aż zdo­by­ła sta­no­wi­sko w świe­cie i sła­wę. Oto wszyst­ko. Eman­cy­pa­cyą jed­nak i śmiesz­ny­mi jej ma­ja­ka­mi nie szer­mo­wa­ła nig­dy. Prze­ciw­nie, po­zo­sta­ła fem­me, et tres fem­me.

Nie poj­mo­wał, iż była ona wła­śnie ty­pem no­wo­żyt­nym, roz­wią­zu­ją­cym w prak­ty­ce kwe­styę, któ­ra od ćwierć wie­ku go­rącz­ko­wa­ła świat nie­wie­ści Za­cho­du. Stać się jed­nost­ką w ru­chu spo­łecz­nym lub umy­sło­wym, po­le­gać na wła­snej war­to­ści i wła­snej pra­cy, nie tra­cąc rów­no­cze­śnie nic z przy­wi­le­jów nie­wie­ścich, na uro­ku i przy­mio­tach ser­ca opar­tych, pra­co­wać, być uży­tecz­ną, lecz nie sprze­nie­wie­rzać się po­słan­nic­twu swe­mu, wszak po­łą­cze­nie po­dob­ne sta­no­wi­ło ide­ał owe­go ru­chu ostat­nie­go ćwierć­wie­cza. Lecz Ko­niec­ki nie się­gał tak da­le­ko. Jemu tyl­ko o Miłę cho­dzi­ło.

– Fem­me et tres fem­me – po­wtó­rzył – aż do dwu­li­co­wo­ści, do sprze­daj­no­ści i uczuć kła­ma­nych.

I z zim­nem już po­draż­nie­niem w oczach, z uśmie­chem iro­nicz­nym na ustach, prze­kro­czył próg sa­lo­ni­ku.

Na ra­zie za­trzy­mał się nie­pew­ny. Jak nie­gdyś w Ko­niec­po­lu, tak dziś tu, z chwi­lą przy­by­cia Miły, wszyst­ko ra­dy­kal­nej ule­gło zmia­nie. Już przed­tem, w cią­gu ostat­nich lat nad­sy­ła­ła ona z Pa­ry­ża paki, któ­re Pan Sła­wiń­ski za­cho­wy­wał nie­tknię­te do jej po­wro­tu. Obec­nie opróż­nio­no je, a dro­bia­zgi i zbio­ry ar­ty­stycz­ne, przy­wie­zio­ne przez Miłę i chwi­lo­wo tyl­ko roz­wie­szo­ne u sio­stry, do­peł­ni­ły ca­ło­ści. Skrom­ne też ścia­ny sta­rosz­la­chec­kie­go dwo­ru, za­mie­nio­ne zo­sta­ły w mu­zeum sztu­ki i sa­lon wy­kwint­nej ko­bie­ty za­ra­zem. Ob­ra­zy, rzeź­by, go­be­li­ny, książ­ki i ty­sią­ce dro­bia­zgów, dro­gich za­wsze nie­wie­ście­mu ser­cu, zło­ży­ły się na ca­łość, rzad­ko w wa­run­kach wiej­skich spo­ty­ka­ną, a uj­mu­ją­cą wdzię­kiem i nie­zwy­kłą wy­twor­no­ścią.

Ta­kie mię­kie, nie­wie­ście oto­cze­nie, mia­ło za­wsze czar szcze­gól­ny dla Zyg­mun­ta. Wszak sam wi­dok su­ro­wych, sta­ro­żyt­nych i pięk­nych lecz na­gich nie­co ścian Ko­niec­po­la bunt głu­chy w nim bu­dził. Jego prze­ra­fi­no­wa­ny smak i es­te­tycz­ne upodo­ba­nia prze­cięt­ne­go "schył­kow­ca", lu­bo­wa­ły się wła­śnie w tem mod­nem na­gro­ma­dze­niu rze­czy wy­kwint­nych, w ich pół­to­nach i pół­bla­skach. Akord po­waż­ne­go ar­ty­zmu i pod­nio­słej sztu­ki, wple­cio­ny tu przez Miłę, tem wię­cej go przy­ku­wał, tem sil­niej­sze czy­nił wra­że­nie.

Na środ­ku, ze sta­lug plu­szem zie­lo­no­wo-srebr­nym udra­po­wa­nych, do świa­tła zwró­co­na, spo­glą­da­ła ku nie­mu głów­ka mło­dziut­kiej czar­no­bre­wej dziew­czy­ny, o wiel­kich, nie­zwy­kle głę­bo­kich oczach i ustach, roz­kwi­ta­ją­cych pur­pu­rą. Zdo­bi­ła ją tyl­ko skrom­na, po­pie­la­ta su­kien­ka i pęk róż szkar­łat­nych.

War­gi jed­nak, do pąka gra­na­tu po­dob­ne, śmia­ły się mło­do­ścią, w źre­ni­cach, smut­nych nie­co, pa­lił się ja­kiś ogień ta­jem­ny, nę­cąc świa­tem ca­łym pięk­na i uro­ku.

Była to Miła z przed lat sze­ściu, Miła ni­ko­mu jesz­cze nie­zna­na, da­le­ka od sła­wy i roz­gło­su, lecz – ko­cha­ją­ca go głę­bo­ko. Chciał zbli­żyć się do niej, chciał spoj­rzeć w toń tych oczu ułud­nych, któ­re mu o uczu­ciach swych tak jaw­nie mó­wi­ły; w tej­że jed­nak chwi­li, od sta­lug dru­gich, nie­do­strze­żo­nych wpierw przez nie­go, a umiesz­czo­nych przy oknie pół­noc­nem, pod­nio­sła się Miła dzi­siej­sza. Wol­na od zwy­kłe­go stro­ju pra­cow­ni, przy­bra­na zaś w lek­ką i ja­sną suk­nię do­mo­wą, od któ­rej od­ci­na­ła się pysz­nie kru­czo­wło­sa jej głów­ka, sama wy­smu­kła, uro­cza, kró­lew­sko-pięk­na, Miła zda­wa­ła się w mięk­kiem, zbyt­kow­nem tem oto­cze­niu na­bie­rać po­dwój­ne­go cza­ru. Być może, iż pod­no­si­ła go duma ko­bie­ty, któ­ra na­resz­cie czu­je się u sie­bie, na swym wła­snym grun­cie.

Po­wi­ta­ła go w spo­sób uprzej­my, lecz po­wścią­gli­wy i chłod­ny nie­co.

– Pan sam? – za­py­ta­ła z lek­kim od­cie­niem roz­cza­ro­wa­nia. – A, nie­do­bra Ania! Tak li­czy­łam, że przy­wie­zie mi dzie­ci i po­zwo­li po­dzię­ko­wać so­bie i panu, za tyle do­zna­nej od was do­bro­ci.

Ukłu­ło go to; przy­po­mniał so­bie jed­nak, że ma być spo­koj­ny, cor­rect i co naj­wy­żej iro­nicz­ny tro­chę.

– Do­praw­dy, pani taki kła­dzie na­cisk na po­dzię­ko­wa­nie swe, jak gdy­by cała wdzięcz­ność nie po na­szej le­ża­ła stro­nie. Za­szczyt, przy­no­szo­ny nam przez obec­ność pani…

– Och – prze­rwa­ła – nie schodź­my na ko­mu­na­ły. To zby­tecz­ne mię­dzy nami.

I wra­ca­jąc na daw­ne miej­sce, wska­za­ła mu mię­ki fo­te­lik obok.

Wy­da­wa­ła się tak inną dzi­siaj, a tak w no­wem tem oto­cze­niu po­wab­ną, iż Zyg­munt, jak za­hyp­no­ty­zo­wa­ny, nie mógł wzro­ku od niej ode­rwać. Chęć da­nia jej na­ucz­ki pierz­cha­ła co­raz wię­cej. Po­mi­mo tego spró­bo­wał wejść na grunt nie­bez­piecz­ny.

– Przy­by­wam umyśl­nie – mó­wił z uda­ną swo­bo­dą – aby pa­nią prze­pro­sić szcze­rze za ton nie­wła­ści­wy, ja­kie­go bez­wied­nie pra­wie uży­łem wczo­raj. Za­wo­ła­ny wiel­bi­ciel pani, ba­ron Len­berg, zro­bił mi za­wód nie­spo­dzia­ny w in­te­re­sie. To ze­rwa­nie ro­ko­wań, na któ­rych wy­nik li­czy­łem, zde­ner­wo­wa­ło i roz­draż­ni­ło mnie w naj­wyż­szym stop­niu; noc spę­dzo­na bez­sen­nie, do­ko­na­ła resz­ty za­mę­tu. Gdy więc uj­rza­łem ku­fry pani i ów wy­jazd, o któ­rym nic wpierw nie wie­dzia­łem, ner­wy, draż­nio­ne od dni kil­ku prze­róż­ne­mi przy­kro­ścia­mi, wpra­wi­ły mię chwi­lo­wo w stan nie­po­czy­tal­ny. Mam na­dzie­ję że kor­na spo­wiedź wy­bła­ga mi prze­ba­cze­nie za szorst­kość, w któ­rej, pani czu­je to sama, nie było złej in­ten­cyi.

Pa­trza­ła na nie­go ba­daw­czo. Zda­wał się szcze­rym i spo­koj­nym. A może do­my­sły Ani i jej wła­sne oba­wy były tyl­ko przy­wi­dze­niem, ha­lu­cy­na­cyą? Może od niej za­le­ża­ło w tej chwi­li przy­wró­ce­nie wszyst­kim spo­ko­ju? Po­sta­no­wi­ła spró­bo­wać.

– Pani się waha? – za­py­tał. – Nie­ma więc prze­ba­cze­nia, na­wet dla nie­po­czy­tal­ne­go na ra­zie grzesz­ni­ka?

– I owszem – od­par­ła z pro­mien­nym uśmie­chem. – Ale, jako za­dość­uczy­nie­nie, sta­wiam je­den wa­ru­nek.

Zyg­munt olśnio­ny spoj­rze­niem jej, za­po­mniał o ostroż­no­ści.

– Każ­dy z góry przyj­mu­ję – za­pew­nił.

– Po­zwo­li pan, abym was po­go­dzi­ła z Orzel­skim.

Był pew­ny, że z nie­go szy­dzi, że mu urą­ga, ze­rwał się więc w naj­wyż­szem obu­rze­niu.

– Prze­nig­dy! – za­wo­łał.

– Dla­cze­go?

Mo­zol­nie wy­ro­bio­ne pa­no­wa­nie nad sobą pierzch­nę­ło w jed­nej chwi­li. Zde­ner­wo­wa­nie, na któ­re się po­wo­ły­wał, wzmo­żo­ne jesz­cze wal­ka­mi dni ostat­nich, znów wzię­ło nad nim górę.

– Dla­cze­go? – po­wtó­rzy­ła. – Wszak przy­jaźń wa­sza prze­trwa­ła prób tyle.

– Och, przy­jaźń – szy­dził – al­boż ten pan jej po­trze­bu­je? Ku­pił so­bie po­pro­stu nową, tak jak zwykł ku­po­wać wszyst­kie inne uczu­cia.

Sło­wa te, przez nie­zba­da­ne du­szy ludz­kiej taj­ni­ki, ją z ko­lei obu­rzy­ły. Zda­wa­ło jej się, iż czu­je w nich oso­bi­stą przy­mów­kę i ob­ra­zę. Zmie­rzy­ła więc śmiał­ka roz­iskrzo­nem okiem.

– Znie­wa­żać nie­obec­nych – wy­rze­kła z na­ci­skiem – to czyn nie­god­ny uczci­we­go czło­wie­ka, nie­god­ny ry­cer­skich po­czuć szlach­ci­ca.

Zyg­munt drgnął, jak pod cio­sem fi­zycz­nym.

– Ha – syk­nął – to dru­ga już obe­lga z tego sa­me­go pły­ną­ca źró­dła. Po­wo­łu­jesz się pani na ry­cer­skie uczu­cia szlach­ci­ca, wiedz za­tem, że ten ich "nie­ska­zi­tel­ny" przed­sta­wi­ciel pro­po­no­wał mi pie­nięż­ną po­życz­kę za… zbli­że­nie go do pani.

– Co?

– Tak, garść zło­ta, ku­ban po­pro­stu, za uczu­cia, któ­re się zdo­by­wa na ko­la­nach; za po­śred­nic­two…

Błysk ja­sno­wi­dze­nia uzu­peł­nił i roz­ja­śnił go­rącz­ko­we te sło­wa w umy­śle Miły. Po­ję­ła od­ra­zu chęć ra­to­wa­nia przy­ja­cie­la ze stro­ny Orzel­skie­go, po­ję­ła usi­ło­wa­nie oca­le­nia ko­leb­ki jego oj­ców i po­zór, pod jaki szla­chet­nie po­moc swą pod­cią­gnął.

Pięk­ne rysy Miły opro­mie­ni­ło roz­rzew­nie­nie.

– Pa­nie Zy­mun­cie – mó­wi­ła – po co za­tru­wać so­bie ser­ce go­ry­czą? Źle się wy­ra­ził, lecz kto za­rę­czy, czy sło­wa jego nie kry­ły naj­lep­szych, naj­zac­niej­szych za­mia­rów?

Ko­niec­ki bla­dy, ze ścią­gnię­te­mi brwia­mi o krok w tył się cof­nął.

– A, pani fry­mar­ką taką po­chwa­la?

– Nie, ale przy­pusz­czam, że pana unio­sło roz­draż­nie­nie, żeś nie chciał po­pro­stu zro­zu­mieć do­brych jego in­ten­cyj.

– Tego już za wie­le! – wy­buch­nął. – Spo­ty­ka mnie więc jesz­cze wy­mów­ka za to, żem kosz­tem dłu­go­let­niej przy­jaź­ni uwol­nił pa­nią od na­tręc­twa py­szał­ka, któ­ry wie­rzy, iż zło­tu jego nic się oprzeć nie zdo­ła.

Ko­bie­ta wy­pro­sto­wa­ła się dum­nie.

– A kto pana upo­waż­nił do mie­sza­nia się w te spra­wy, do da­wa­nia w mo­jem imie­niu nauk panu Orzel­skie­mu?

Źle się wy­bra­ła. Imie Ada­ma, wy­cho­dzą­ce z ust jej, po­dzia­ła­ło jak wrzą­tek na roz­draż­nio­ną ranę Zyg­mun­ta, od­bie­ra­jąc mu ostat­nią odro­bi­nę pa­no­wa­nia nad sobą. Krew falą go­rą­cą zbie­gła do ser­ca, po­zo­sta­wia­jąc rysy jego bled­szy­mi jesz­cze. Usta tak mu drża­ły, iż wal­czył przez chwi­lę, aby je opa­no­wać.

Pan­na Sła­wiń­ska, po­draż­nio­na wzro­kiem jego pło­mien­nym, obej­mu­ją­cym ją z nie­by­wa­łą śmia­ło­ścią, pod­nio­sła wy­nio­śle głów­kę, py­ta­jąc raz jesz­cze:

– Kto pana upo­waż­nił do mie­sza­nia się w moje spra­wy?

– Kto? – po­wtó­rzył głu­cho. – Mi­łość moja! Do­syć fa­ry­ze­izmu, do­syć uda­wa­nia! Niech raz ze­rwę pęta ob­łu­dy, któ­re mnie przy­tom­no­ści po­zba­wia­ją. Tak, mi­łość moja! Wszak uczu­cie to nie­ob­ce pani, boś je sama pod­nie­ci­ła, sama po­wo­ła­ła do ży­cia…

– Ja?

– Tak, pani. Wte­dy jesz­cze, pa­mię­tasz, sześć lat temu. Czy­ta­łem je w oczach two­ich, w uśmie­chu, od­ga­dy­wa­łem w ru­mień­cu i drże­niu gło­su, w gnie­wie twym i w wy­mo­wie mil­cze­nia. By­łaś pani dziec­kiem pra­wie – tu wska­zał na por­tre­cik z pę­kiem róż szkar­łat­nych – lecz dziec­ko to ko­chać już umia­ło i ko­cha­ło go­rą­co, nie ukry­wa­jąc swych uczuć na­wet. A ja, sza­le­niec z gło­wą in­ne­mi za­ję­tą my­śla­mi, nie spo­strze­głem, gdzie szczę­ście za­kwi­ta dla mnie… Nie umia­łem oce­nić skar­bu, jaki mi nio­słaś w ofie­rze.

Pur­pu­ra gnie­wu i upo­ko­rze­nia po­kry­ła kró­lew­skie rysy pan­ny Sła­wiń­skiej. Lecz on, wzbu­rzo­ny, na pół przy­tom­ny, nie był w sta­nie nic wi­dzieć, nic wła­ści­wie zro­zu­mieć i oce­nić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: