Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na własną rękę - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Na własną rękę - ebook

Najlepsza powieść Martina Cruza Smitha od czasu PARKU GORKIEGO.
Wciągająca intryga kryminalna, wyraziste postacie, czarny humor,
niebanalny romans i niepowierzchowny obraz rosyjskiej rzeczywistości.
„New York Times”



Kultowy inspektor Arkadij Renko przetrwał przemianę Związku Radzieckiego w „nową” Rosję. Ale tylko po to, by się przekonać, że właściwie nic się zmieniło.

Dziennikarka śledcza Tatiana Pietrowna od lat balansuje na linie, narażając się Kremlowi i rosyjskim oligarchom. Lista ludzi, którzy mogliby skorzystać na jej śmierci, jest długa. A jednak kiedy Tatiana wypada z balkonu swojego mieszkania, policja uznaje to za samobójstwo i zamyka sprawę.
Tylko Arkadij Renko nie wierzy w taką wersję zdarzeń i wbrew przełożonym prowadzi dochodzenie na własną rękę.

Tylko czyw skorumpowanej Rosji uczciwy policjant ma szansę wymierzyć sprawiedliwość?
Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-212-3
Rozmiar pliku: 553 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

Kultowy inspektor Arkadij Renko przetrwał przemianę Związku Radzieckiego w „nową” Rosję. Ale tylko po to, by się przekonać, że właściwie nic się zmieniło.

Dziennikarka śledcza Tatiana Pietrowna od lat balansuje na linie, narażając się Kremlowi i rosyjskim oligarchom. Lista ludzi, którzy mogliby skorzystać na jej śmierci, jest długa. A jednak kiedy Tatiana wypada z balkonu swojego mieszkania, policja uznaje to za samobójstwo i zamyka sprawę.

Tylko Arkadij Renko nie wierzy w taką wersję zdarzeń i wbrew przełożonym prowadzi dochodzenie na własną rękę.

Tylko czy w skorumpowanej Rosji uczciwy policjant ma szansę wymierzyć sprawiedliwość?MARTIN CRUZ SMITH

Amerykański dziennikarz i pisarz. Karierę literacka rozpoczął w 1970 r. W dorobku ma ponad dwadzieścia powieści sensacyjnych, z których najbardziej znane są te z moskiewskim detektywem Arkadijem Renką. Spośród ośmiu powieści z Renką w Polsce ukazały się: Park Gorkiego, Gwiazda Polarna, Plac Czerwony, Zona, Duch Stalina, Plac Komsomolski i Na własną rękę.

Tygodnik „Time” uznał Park Gorkiego za „najważniejszy thriller lat osiemdziesiątych”.

W 1984 r. powstała ekranizacja tej powieści z udziałem Williama Hurta, Lee Marvina oraz polskiej aktorki Joanny Pacuły.Prolog

Był to jeden z tych dni, kiedy wszystkiego się odechciewa. Lato się skończyło, chmury wisiały nisko na wypranym z koloru niebie, a wzdłuż drogi, niczym żałobny tren, zalegały zwiędłe liście. Ten spokój zakłócił rozpędzony rowerzysta w stroju kolarskim z czerwonej lycry; korzystając z płaskiego terenu, pedałował zawzięcie.

Joseph władał sześcioma językami. W restauracjach porozumiewał się po francusku, z handlowcami wolał mówić po chińsku, a śnił po tajsku. Istny człowiek orkiestra. A to znaczyło, że mógł podróżować po całym świecie bez obawy, że nie znajdzie pracy. Organizacja Narodów Zjednoczonych wysyłała go w jedne strony, Unia Europejska w inne. Wszędzie jednak brał ze sobą zrobiony na zamówienie czarny rower, koszulkę i spodenki od znanego projektanta, specjalnie dopasowane do kształtu ciała siodełko oraz kask w kształcie łezki. Zbyt późno zajął się kolarstwem, by zostać zawodnikiem wyczynowym, ale na wyścigach lokalnych zaskakiwał większość uczestników. Inna sprawa, że zwycięstwa go nie interesowały. Radości dostarczało mu napięcie, poczucie, że jest niczym naciągnięty łuk. Oceniał, że do tej pory dwukrotnie objechał świat dookoła. Nie ożenił się, nie pozwalał mu na to wypełniony terminarz. Durnie wożący się z połowicami na tandemach wzbudzali w nim litość.

Uwielbiał zabawy słowne. Miał fotograficzną pamięć, a ściśle mówiąc — ejdetyczną. Spojrzawszy na krzyżówkę, mógł ją potem rozwiązywać podczas jazdy na rowerze, wyszukując słowa istniejące jedynie w krzyżówkach: écru, cyma, amo, amas, amat. Zagadka w języku innym niż angielski była tym łatwiejsza. Tort oznaczał delikt, torte — rodzaj ciasta. Skomplikowany anagram potrafił zająć jego myśli na trasie z Tulonu do Aix-en-Provence. Teraz trafiło mu się wolne popołudnie, potrzebował go po tłumaczeniu negocjacji Rosjan z Chińczykami. A skoro obie strony rozstały się wcześnie, skorzystał z okazji i wybrał się na przejażdżkę.

Szczycił się tym, że wynajduje niezwykłe trasy. Piekło wyobrażał sobie w ten sposób, że będąc w Toskanii lub Prowansji, wlecze się za turystami telepiącymi się chwiejnie po całej szerokości drogi na wynajętych rowerach, by spalić lunch złożony z popitego winem sera. Elastyczne kieszenie na plecach jego koszulki mieściły butelki wody, batony energetyczne, mapę oraz podręczny zestaw narzędzi. Nie wahał się ryzykować perspektywy łatania dętki albo i dwóch, byleby mieć nowe widoki tylko dla siebie. Kaliningrad powszechnie słynął ze szpetoty i szalejącej przestępczości; wśród miast był sierotą albo bękartem. Wystarczyło jednak wyrwać się poza jego granice i voilà — dookoła wszędzie zachwycające sielskie pejzaże.

Joseph, syn Rosjanina i Francuzki, nauczycieli języka w sieci Berlitza, zawód tłumacza miał we krwi. W szkole z internatem rozpuścił plotkę, jakoby rodzice zginęli tragicznie w wypadku samochodowym w Monte Carlo, dzięki czemu bogaci koledzy z klasy właśnie jego najczęściej zapraszali na wakacje. Przymilny z natury, wyobrażał sobie, że starość spędza jako gość w czyjejś nadmorskiej willi. Mimo że nie widywał rodziców od lat, nadal wysyłał im kartki z życzeniami na Boże Narodzenie.

Tłumaczył na żywo gwiazdy filmowe i głowy państw, jednak największe profity przynosiła praca przy negocjacjach handlowych. Najczęściej prowadziły je małe zespoły działające w warunkach ścisłej tajemnicy. Tłumacz musiał być wszechobecny, a jednocześnie prawie niewidzialny, ale przede wszystkim dyskretny. Miał dawać poczucie pewności, że zapomni to, co słyszał, że po skończeniu zlecenia wszystko puści w niepamięć.

Gdy szosa przeszła w wiejską dróżkę, Joseph co pewien czas śmigał obok ruin z cegły, zarośniętych krzakami bzu. Na szczęście prawie nikt tamtędy nie jeździł. Lawirował między kolejnymi dziurami, aż w pewnym momencie trafił na asfalt pofałdowany jak morskie fale. Z naprzeciwka nadjechała ciężarówka rzeźnika z plastikową świnką na dachu — zdawało się, że celuje wprost w rowerzystę, ale w końcu minęli się niczym statki na morzu.

Tak naprawdę nie kasował wszystkiego, czego się dowiadywał. Pozostawiał notatki. Ale nawet gdyby ktoś je ukradł, były bezpieczne, bo poza nim nikt nie potrafiłby ich odczytać.

Droga kończyła się opuszczonym parkingiem z zamkniętym na głucho kioskiem i plakatem reklamującym występy z zamierzchłej przeszłości. Obok walała się karta lodów. Wypisz, wymaluj obraz posezonowej nudy. A jednak, słysząc krzyk mew, zsiadł z roweru i przeniósł go nad grzbietem wydmy, skąd rozciągał się widok na plażę biegnącą jak okiem sięgnąć w obie strony oraz na regularnie rozbijające się o brzeg małe fale. We mgle morze i niebo wyglądały jak świecące pasy błękitu. Rozrzucany przez wiatr piasek mościł się pośród rosnących między wydmami traw. Na straży stały toporne drewniane parasole plażowe ze ściągniętym płótnem, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo, co tworzyło idealne warunki.

Położył rower na piasku i zdjął kask. To była prawdziwa gratka. Ot, taka drobna przygoda, którą będzie mógł opowiadać zauroczonym słuchaczom przy kominku i kieliszku czerwonego wina. Szczypta brawury na ukoronowanie jego kariery. Coś, co jej nada… znaczenie — tak, to właściwe słowo.

Było chłodno, lecz rozgrzany jazdą na rowerze Joseph zdjął kolarskie buty i skarpetki. Piasek był miałki, nie drobne kamienie jak w większości kurortów, w dodatku zachowany w świetnym stanie, prawdopodobnie dlatego, że w czasach zimnej wojny Kaliningrad był miastem zamkniętym. Napływająca woda zasyczała wokół jego stóp i odpłynęła.

Z marzeń wyrwał go nadjeżdżający pojazd, zataczający się po plaży jak pijany w sztok marynarz — furgonetka rzeźnika. Plastikowa świnka, różowa i uśmiechnięta, kiwała się z boku na bok, aż w końcu samochód zatrzymał się i wysiadł z niego mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna, z włosami jak strąki pod miękkim filcowym kapeluszem. Wokół niego powiewał brudny fartuch.

— Szukasz pan bursztynu?

— Dlaczego miałbym szukać bursztynu? — zdziwił się Joseph.

— Bo tu go jest pełno. Ale musisz pan zaczekać na sztorm, aż wzburzy cały bursztyn.

Wzburzy wodę, a bursztyn wypłucze, pomyślał Joseph, ale pominął to milczeniem. Czuł, że nie mają ze sobą nic wspólnego, zero więzi intelektualnej. Prędzej czy później ten osobnik zażąda pieniędzy na wódkę i rozejdą się.

— Czekam na znajomych — powiedział.

W zawadiacko przekrzywionym kapeluszu rzeźnik wyglądał cokolwiek groteskowo. Zataczał się jak pijany, a może tylko kręciło mu się w głowie, w każdym razie coś go tak rozbawiło, że wpadł na rower.

— Idiota! — warknął Joseph. — Uważaj, gdzie leziesz!

— Przepraszam, najmocniej przepraszam. O kurna, to włoski? — Rzeźnik podniósł rower za ramę. — Ja cię kręcę, piękny! Mało takich w Kaliningradzie.

— Tego to ja już nie wiem.

— Możesz mi pan wierzyć na słowo.

Joseph zwrócił uwagę, że dłonie rzeźnika są pokaleczone i spierzchnięte od noszenia zmrożonej wołowiny, a fartuch jest stosownie utytłany plamami w niezdrowym kolorze, ale już sandały zupełnie nie nadawały się na obuwie do noszenia w śliskich chłodniach.

— Oddaj mi ten rower, dobrze? Nie chciałbym, żeby piasek dostał się w tryby przerzutki.

— Nie ma sprawy. — Rzeźnik upuścił rower i rzucił wesoło: — Wakacje?

— Słucham?

— To pytanie. Przyjechałeś pan tu na wakacje czy w interesach?

— Na wakacje.

Rzeźnik rozdziawił gębę w uśmiechu.

— Nie może być! Pan żeś przyjechał do Kaliningradu na wakacje? Toś pan zasłużył na medal. — Udał, że przypina Josephowi do piersi odznaczenie. — Opowiedz mi pan o atrakcjach Kaliningradu. Na przykład, co takiego widziałeś pan dziś rano?

Joseph od rana pracował, co wprawdzie nikogo nie powinno obchodzić, tyle że rzeźnik wyjął niklowany pistolet i ważył go w ręku, jakby liczył drobne. Coś, co tłumacz dotychczas uważał za chłodny wietrzyk, przyprawiło go o dreszcze, drobiny piasku kleiły się do jego zlanej potem skóry. Może tamtemu chodzi o zwyczajne wymuszenie pieniędzy. Jeśli tak, to nie problem. Zapłaci, ile trzeba — jego klient i tak zwróci mu ten wydatek.

— Jesteś z policji? — zapytał.

— A czy ja wyglądam, kurwa, na policjanta?

— Nie — przyznał Joseph. Upadł na duchu. Szkolono go, jak zachować spokój i współpracować w sytuacjach zagrożenia. Statystyki wyglądały bardzo obiecująco. W zasadzie giną tylko ci, którzy próbują strugać bohaterów. — O co właściwie ci chodzi?

— Widziałem cię z tymi ludźmi w hotelu. Stale otaczają ich ochroniarze i mają dla siebie całe piętro. — Rzeźnik konfidencjonalnie zniżył głos. — Co to za jedni?

— Biznesmeni.

— Biznes międzynarodowy, bo inaczej nie potrzebowaliby tłumacza, no nie? Bez ciebie wszystko staje. Maszyna przestaje działać, dobrze mówię? Czy nie jest tak, że malutkie kółko potrafi zatrzymać wielkie koło?

Joseph czuł się nieswojo. W końcu był przecież w Kaliningradzie. Świnka świeciła się z radości, że jedzie do ubojni. Joseph rozważał, co by się stało, gdyby postanowił uciec od tego szaleńca. Nawet gdyby nie zarobił kulki, to musiałby porzucić rower — opony ugrzęzłyby w głębokim i zbyt miękkim piasku. Wszystko to razem wzięte było poniżające.

— Ja tylko tłumaczę — powiedział. — Nie odpowiadam za treść.

— I robisz notatki z tajnych narad.

— To by było z gruntu nielegalne. Notatki mają jedynie wspomóc moją pamięć.

— Te narady są tajne, bo inaczej nie przyjechałbyś do Kaliningradu, tylko używał życia w Paryżu.

— Owszem, to poufne rozmowy — przyznał Joseph.

— Idę o zakład, że właśnie takie są. Masz talent. Ludzie chlapią ozorem, a ty to tłumaczysz słowo w słowo. Jak ci się udaje to wszystko spamiętać?

— Właśnie dzięki notatkom.

— Chętnie bym je obejrzał.

— Nic byś z nich nie zrozumiał.

— Umiem czytać.

— Nie chciałem powiedzieć, że nie potrafisz czytać — rzucił Joseph czym prędzej. — Tylko że te materiały są pełne bardzo specjalistycznej terminologii technicznej. No i są poufne. Złamalibyśmy prawo.

— Pokaż mi je.

— Nie mogę, słowo. — Joseph rozejrzał się, ale zobaczył wyłącznie mewy patrolujące plażę na wypadek, gdyby pojawiło się coś do jedzenia. Nikt im nie powiedział, że sezon turystyczny się skończył.

— Nic nie kumasz. Ja nie muszę znać sprawy na wylot. Jestem piratem, jak ci Afrykanie, co to porywają tankowce. Oni gówno wiedzą o ropie. To tylko paru czarnych gnojków z pistoletami maszynowymi, ale kiedy już uprowadzą tankowiec, to mają wszystkie atuty w ręku. Firmy płacą im miliony za zwrot swoich statków. Porywacze nie prowadzą wojny, oni po prostu walą w dupę system. Tankowce stwarzają im szansę na lepsze życie, dokładnie tak samo jak ty mnie… Dzięki tobie też mam szansę na lepsze życie. Nie jestem chciwy, chcę dostać za ten notes ledwie dziesięć tysięcy dolarów.

— Skoro jesteś tylko posłańcem, to zmienia postać rzeczy — powiedział Joseph i natychmiast zrozumiał, że nie należało tego mówić, a tym bardziej w taki sposób. Zupełnie jakby szturchnął kobrę. — Poczekaj… pokażę ci go… — Sięgnął za plecy i szamotał się z kieszeniami koszulki, tak że wypadły batony energetyczne i butelki wody, aż w końcu znalazł notes i ołówek.

— To jest to? — zapytał rzeźnik.

— Tak, ale nie tego się spodziewałeś.

Rzeźnik otworzył notes na pierwszej stronie. Przerzucił jedną kartkę, drugą i trzecią. Wreszcie dotarł do końca.

— Co to ma być, do kurwy nędzy?! Obrazki kotów? Bazgroły?

— Właśnie tak robię notatki — wyjaśnił Joseph. Nie potrafił ukryć dumy w głosie.

— A skąd mam wiedzieć, że to notatki?

— Mogę ci je przeczytać.

— Mógłbyś mi nawijać, co ci się, kurwa, spodoba. I co ja mam im pokazać?

— Jakim „im”?

— A jak ci się zdaje? Kto z nimi zadrze, ma przejebane.

Czyżby jego pracodawcy? Gdyby tak mógł wyjaśnić…

— Moje notatki…

— To żart, tak? No to ja ci pokażę żarty. — Rzeźnik zawlókł Josepha do furgonetki i otworzył tylne drzwi. Z wielu języków, jakimi władał tłumacz, do głowy przyszło mu tyko jedno słowo: Jesu. W furgonetce wisiały łbami w dół dwa obdarte ze skóry barany, sine z zimna.

Zabrakło mu słów. Nie mógł nawet oddychać.

— Niech ptaki se to czytają. — Rzeźnik rzucił notes pod wiatr, a potem wepchnął Josepha na pakę furgonetki i wlazł za nim.

Zewsząd zleciały się mewy. Spadały z nieba jak sznur złodziei, okradając siebie nawzajem. Chwytały w dzioby i badały każdy świstek z kieszeni Josepha. Nad niedojedzonym batonem energetycznym wywiązała się regularna bitwa. Na moment ptaki wystraszył huk strzału, po czym zwycięzca odleciał, ścigany przez inne mewy i krzyki oburzenia. Reszta ptaków usiadła posępnie, dziobami pod wiatr. W ustępującej mgiełce ukazał się horyzont, fale rozbijały się o brzeg z odgłosem paciorków rozsypywanych na marmurowej podłodze.Rozdział 1

Na cmentarzu Wagańkowskim czas nie stanął w miejscu, lecz zwolnił. Opadające z topoli liście oraz popiół rozsiewały poczucie ulgi i swobody, ale też zwracały uwagę na opłakany stan cmentarza. Przeważały skromne kamienne groby z ławkami, otoczone zardzewiałymi płotkami z kutego żelaza. Kwiaty w słoiku albo paczka papierosów świadczyły o tym, że ktoś dba o duchy, które przecież miały prawo sobie dogadzać.

Można by powiedzieć, że Grisza Grigorienko dogadzał sobie zawsze i wszędzie. Prowadził wystawne życie w domu i równie wielkopańsko bawił się na mieście. Starszy śledczy Arkadij Renko i detektyw sierżant Wiktor Orłow przez kilka dni jeździli śladem zmarłego po całej Moskwie. Zaczęli od oględzin wypatroszonego Griszy w kostnicy, skąd zwłoki pojechały do centrum odnowy biologicznej na kąpiel w ziołach i makijaż. W końcu ubrane i pachnące ciało wystawiono na widok publiczny w pozłacanej trumnie na wyścielonym różami katafalku w soborze katedralnym Chrystusa Zbawiciela. Powszechnie przyznawano, że zważywszy na dziurę z tyłu głowy, Grisza prezentował się całkiem, całkiem.

Funkcjonariusze tacy jak starszy śledczy Renko i detektyw sierżant Orłow uważali tego typu obserwację za coś poniżającego — zadanie, z którym poradziłby sobie byle bileter w teatrze. Prokurator kazał im „notować i robić zdjęcia. Trzymać się z dala od orszaku pogrzebowego i tylko się przyglądać. Zachowywać dyskrecję i nie nawiązywać kontaktu”.

Pracowali w parze. Arkadij, szczupły mężczyzna o prostych ciemnych włosach, bez papierosa w ręku wydawał się niekompletny. Wiktor, wrak człowieka o przekrwionych oczach, przerzucił się z wódki na fantę. A raczej próbował. Chlał tak, że pomijając Arkadija, nikt nie chciał z nim pracować. Ale w trakcie śledztwa pozostawał trzeźwy i był świetnym detektywem. Zupełnie jak obręcz hula-hoop, która trzyma się prosto, dopóki się kręci, a po zatrzymaniu pada.

— „Nie nawiązywać kontaktu” — zacytował Wiktor. — Przecież to pogrzeb. Czego on się spodziewa, siłowania się na ręce? Hej, to ta pogodynka z telewizji!

Z maserati wysunęła się blondynka w czerni.

— Jeśli jej pomachasz, zastrzelę cię — zagroził Renko.

— Widzisz, nawet ciebie to wkurza. „Zachowywać dyskrecję”. Bo chodzi o Griszę? Może i był miliarderem, ale też bandziorem spod ciemnej gwiazdy.

Grisza miał dwa oblicza. Darczyńcy na cele publiczne, organizatora akcji charytatywnych i mecenasa sztuki, a także wybitnego przedstawiciela moskiewskiej Izby Handlu. A jednocześnie ten sam Grisza maczał palce w narkotykach, w handlu bronią i prostytucji.

Goście na pogrzebie tworzyli podobną mieszankę. Arkadij zauważył miliarderów, którzy położyli łapę na krajowych zasobach drewna i złożach gazu ziemnego; ustawodawców wysysających z państwowej kasy ostatni grosz; bokserów, którzy zostali bandziorami; spasionych jak żuki popów; chwiejące się na szpilkach modelki oraz aktorów grywających wyłącznie zabójców, bo na co dzień zajmowali się tym w prawdziwym życiu. Przed pierwszym rzędem rozłożono zielony dywan ze sztucznej trawy, bo tam właśnie zasiedli szefowie moskiewskiego półświatka w całej swojej różnorodności — od starej wiary jak Małpa Bieledon, karzeł w płaszczu i czapce z karakułów, w towarzystwie swoich dwóch nabitych mięśniami synów; przez Izaaka i Walentinę Szagelmanów, speców od niewypłacalnych banków; aż po Abdula, który z czeczeńskiego buntownika wyrósł na przemytnika samochodów oraz, drastycznie zmieniając bieg swojej kariery, na hip-hopowego piosenkarza. Kiedy Wiktor uniósł aparat fotograficzny, jeden z synów Bieledona zasłonił mu widok.

— To jest do chuja niepodobne. — Wiktor odwołał się do ulubionego porównania. Według niego mecz piłkarski był chujowy, w karty zagrał jak chuj, chujowo smakowała sałatka… Stale ktoś robił go w chuja. — Wiesz, co mnie wkurza?

— Co takiego?

— Wrócimy z aparatem cyfrowym i dwustoma zdjęciami wszystkich, którzy stali nad tą chujową dziurą w ziemi, a naczelnik komisariatu podziękuje nam serdecznie, po czym na naszych oczach to skasuje.

— Zrzuć najpierw te zdjęcia do laptopa.

— Nie o to chodzi. Sęk w tym, że nie da się wygrać. My tylko udajemy, że coś robimy. A mogłem spokojnie urżnąć się w trupa i uwalić się nieprzytomny do wyra.

— I ja ci w tym przeszkodziłem?

— Żebyś wiedział. Ale chciałeś dobrze.

— Szczęśliwi, których droga nieskalana, którzy postępują według Prawa Pańskiego¹ — zaintonował śpiewnie pop. Na wysokości brzucha dyndał mu złoty krucyfiks, na nadgarstku błyszczał złoty rolex.

Arkadij potrzebował chwili wytchnienia. Przeszedł się po cmentarzu, lawirując między nagrobkami. Można by rzec, że była to jego ulubiona kolekcja rzeźb. Zadumany arcymistrz z czarnego marmuru siedział nad szachownicą. Balerina z białego marmuru szybowała w powietrzu. Niektórych zdecydowanie ponosiła fantazja. Oto z grobu pisarza wylatywał leśny duszek. Odlany z brązu komik wręczał świeży goździk. Na skromnych spłachetkach trawy żywi mogli przysiąść na ławce, by pomówić z tymi, co już dawno odeszli.

Nagle drogę zagrodził mu Aleksiej Grigorienko.

— Czy mój ojciec nie ma prawa spocząć w pokoju? Będziecie go szczuć aż po grób? — warknął.

— Moje kondolencje — powiedział Arkadij.

— Zakłócacie przebieg ceremonii pogrzebowej.

— Aleksieju, to jest cmentarz — przypomniał mu Arkadij. — Tu nie potrzeba zaproszenia, wszyscy są mile widziani.

— To jest, kurwa, nękanie i świętokradztwo!

— Czy tak się wyrażają studenci amerykańskich szkół biznesu?

— Nie byliście zaproszeni — upierał się Aleksiej.

Z modnym kilkudniowym zarostem i ułożonymi na żel włosami stanowił bardziej elegancką wersję swojego ojca. Należał do nowego pokolenia, które uczestniczyło w forach gospodarczych w Aspen i śmigało na nartach w Chamonix, i nie ukrywał, że ma zamiar wynieść rodzinne interesy na kolejny szczebel legalności.

Tymczasem prawdziwe zamieszanie wybuchło przy bramie cmentarza, gdzie grabarze powstrzymywali grupę ludzi wznoszących tablice ze sloganami. Arkadij nie dosłyszał, o co chodzi, ale dostrzegł znajomą dziennikarkę. Z Anią Rudienko mieszkali drzwi w drzwi, a czasami dzieliła z nim łóżko. Nie mógł się nadziwić, co taka młoda i pełna życia dziewczyna w nim widziała. Nie miał pojęcia, co robiła na cmentarzu, w każdym razie posłała mu ostrzegawcze spojrzenie na znak, żeby się nie zbliżał. Nie otaczali jej celebryci z klasą ani eleganciki z mafii. Znajomi Ani, sami pisarze i intelektualiści, porywali się wprawdzie czasami na rozmaite głupoty, ale nie byli przestępcami, więc po krótkiej przepychance zawrócili i odeszli ulicą, a ona wraz z nimi.

Pop odchrząknął i wtrącił swoje trzy grosze.

— Czy nie powinien pan wygłosić mowy pogrzebowej, zanim… no wie pan… przeszkodzi nam coś innego? — podsunął Aleksiejowi.

Tu chodzi o dużo więcej niż tylko o mowę pogrzebową, pomyślał sobie Arkadij. W przemówieniu Aleksiej miał się zaprezentować wielu żałobnikom, a byli to trudni słuchacze. Z ich punktu widzenia równie dobrze mógł stracić głowę, jak włożyć na nią koronę.

— Jeśli ma za grosz rozumu i pragnie żyć, to właśnie nadeszła pora, żeby się pożegnał i dał w długą — odezwał się Wiktor.

— Mój ojciec, Grisza Iwanowicz Grigorienko, był człowiekiem uczciwym i sprawiedliwym, wizjonerem w interesach i mecenasem sztuki — zagaił powoli Aleksiej. — Wśród kobiet uchodził za dżentelmena. Ale nie był bawidamkiem, wolał męskie towarzystwo. Nigdy nie zawiódł przyjaciela ani nie unikał walki, nie bacząc na to, że próbowano mu zszargać opinię i splamić reputację. Był orędownikiem zmian. Rozumiał, że weszliśmy w nową epokę. Doradzał nowej generacji przedsiębiorców, każdego w potrzebie traktował jak ojciec. Religijny, z głębokim poczuciem więzi społecznych, postawił sobie za cel poprawę jakości życia zarówno w Kaliningradzie, jak i w rodzinnej Moskwie. Ja zaś obiecałem mu, że dopilnuję, by to marzenie się spełniło. I wiem, że uda mi się je ziścić przy pomocy jego prawdziwych przyjaciół, którzy pójdą za mną.

— I może rozpłatają go, jakby rozpinali zamek błyskawiczny — szepnął Wiktor.

— A przechodząc do przyjemniejszych spraw, chcę zaprosić wszystkich, by zakosztowali gościnności rodziny Grigorienko na jachcie mojego ojca, stojącym na cumach przy Nabrzeżu Kremlowskim — dodał Aleksiej.

Żałobnicy przeszli gęsiego przed otwartym grobem, rzucając na trumnę czerwone róże. Nikt się nie ociągał. Perspektywie bankietu na światowej klasy jachcie nikt nie potrafił się oprzeć, więc po kilku minutach przy grobie zostali tylko Arkadij, Wiktor oraz sypiący ziemię grabarze. Grisza Grigorienko znikł wraz ze swoimi różami.

— Widziałeś to? — zapytał Wiktor.

Arkadij przyjrzał się nagrobkowi. Gotowy kamień najwidoczniej czekał tylko na datę, bo na wypolerowanym granicie widniała już naturalnej wielkości postać Griszy, wykonana techniką fotochemigrafii. Gangster miał kapitańską czapkę i rozpiętą pod szyją koszulę, spod której wystawał krucyfiks i łańcuchy. Stał z nogą opartą na zderzaku jeepa cherokee, trzymając prawdziwy kluczyk do samochodu.

— Ten nagrobek kosztował więcej, niż wyciągam przez rok — mruknął Wiktor.

— Ale za to ktoś mu odstrzelił łeb. Lepiej ci z tą świadomością?

— Trochę.

— Tylko dlaczego go zastrzelili? — spytał Arkadij.

— A czemu nie? Średnia długość życia gangsterów nie jest zbyt wysoka. Jak wieść niesie, po usunięciu Griszy Kaliningrad stoi otworem. Ludzie nie wierzą, że Aleksiej ma to coś, czego potrzeba, żeby tam rządzić. To nie jest szkółka. Jeśli ma za grosz rozumu, powinien wrócić na uczelnię i nadal studiować interesy, ale trzymać się od nich z daleka. Wybierasz się na ten jacht?

— Nie. Już nie potrafię ukrywać zazdrości.

Wiktor się rozejrzał.

— Spokój, powaga, sielska atmosfera. To coś dla ciebie — powiedział. — A ja idę, odnajdę ten jacht i naszczam do rzeki.

Gdy tylko odszedł, Arkadij zwrócił się do grabarzy, którzy wciąż się denerwowali starciem ze znajomymi Ani.

— To była demonstracja — tłumaczyli mu. — A nie wolno demonstrować bez zezwolenia.

Arkadij postanowił nie mieszać się do spraw Ani, ale nie mógł się powstrzymać, by nie zapytać:

— Przeciwko czemu demonstrowali?

— Tłumaczyliśmy im, że samobójstwo to samobójstwo, więc choćby ktoś był nie wiem jak sławny, nie można go pochować w poświęconej ziemi.

— Samobójstwo?

— Sam pan ich spytaj. Idą całą bandą na stację Taganskaja. Spokojnie pan ich dogonisz.

— A kto popełnił samobójstwo?

— Tatiana.

— Tatiana Pietrowna — uściślił drugi. — Wichrzycielka do samego końca.

♦ ♦ ♦

Na zewnątrz cmentarza, przed bramą, dwaj synowie Małpy Bieledona palili wspólnie skręta.

— Stary każe nam czekać na naszą kolej, jakby był jebaną królową Anglii, a my księciem Walii. Kiedy przekaże nam kierownictwo? Powiem ci. Nigdy.

— Prawdziwą władzę.

— Prawdziwa władza nie przechodzi z ojca na syna.

— Trzeba po nią sięgnąć samemu. A potem nie wypuszczać jej z rąk.

— I ją okazywać, no wiesz, na przykład: „Zadzierasz ze mną, zadzierasz z najlepszym!”.

— Tony Montana z Człowieka z blizną. Według ciebie to ma być kubański akcent?

— „Ze mną zadzieracie?! Idziecie na całość? Czemu nie. Przywitajcie się z moim małym przyjacielem!”. A potem kosi ich jednym strzałem.

— Widziałem to na DVD pewnie ze sto razy.

Kaszlnięcie.

— Uważaj, żeby Małpa nie przyłapał cię na paleniu tego świństwa.

— Jest jak jakiś pieprzony harcerzyk.

— Małpa? Niech się goni.

— Aleksiej też niech spada. Urodzony w pierdolonym czepku mięczak.Rozdział 2

Kiedy Arkadij dogonił demonstrantów, ich liczba wzrosła i w sile ponad stu osób dotarli do celu — zaułka, w którym w ubiegłym tygodniu dziennikarka Tatiana Pietrowna zginęła po upadku z okna. Wszystkie budynki były tu takie same — pięć pięter z ponurego betonu, w otoczeniu obumarłych drzewek, które najpierw zasadzono, a potem poszły w zapomnienie. A choć ławka i huśtawka były upstrzone ptasim łajnem, to schody od frontu, tam gdzie spadła kobieta, niedawno wyszorowano i wybielono.

Nikogo nie aresztowano, mimo że reporter z jakiejś stacji telewizyjnej, który szedł z demonstrantami, zasapany donosił, że zaczepne dziennikarstwo Pietrowny wiązało się z ryzykiem. Nie wykluczał jednak i takiej możliwości, że dziennikarka odebrała sobie życie dla rozgłosu. Tak czy siak, oficjalna wersja mówiła o samobójstwie.

Arkadij zwrócił uwagę na zeznanie sąsiadki, która słyszała kobiecy krzyk. Samobójstwo zwykle wymaga skupienia. Ci, którzy odbierają sobie życie, liczą proszki, zafascynowani patrzą na kałużę własnej krwi albo w milczeniu skaczą z wysokości. Krzyczą wyjątkowo rzadko. Poza tym Arkadij nie widział żadnych sąsiadów. A takie wydarzenie powinno przyciągnąć gapiów do okien.

Demonstranci zapalili świece, wznosząc zdjęcia, na których Tatiana Pietrowna — bardzo ładna kobieta, aczkolwiek nie w krzykliwy sposób — a to siedziała przy biurku, a to czytała w hamaku, wyprowadzała psa na spacer bądź zdawała relację z linii frontu w strefie działań wojennych. Na czele tłumu stał jej były redaktor naczelny, Siergiej Obolenski. Z powodu wygolonej na łyso głowy, starannie przystrzyżonej brody oraz okularów w drucianych oprawkach z daleka rzucał się w oczy. Arkadij kiedyś miał okazję go poznać i od tej pory żywili do siebie głęboką pogardę.

— Gdzie jest Tatiana?! — zawołał ostro naczelny przez megafon. — Co oni próbują zatuszować?

Wyglądało na to, że Ania ze swoim aparatem uwija się wszędzie naraz. Arkadij musiał ją pociągnąć za rękaw.

— Nie uprzedziłaś mnie o tym — powiedział.

— Bo zabroniłbyś mi tu przyjść — odparła. — Dzięki temu uniknęliśmy kłótni. Policja twierdzi, że ona się zabiła, wyskakując ze swojego balkonu. My domagamy się niezależnej sekcji zwłok, a oni opowiadają, że nie są w stanie udostępnić jej ciała. Jak mogli zgubić zwłoki?

— Gubili zwłoki przez długie lata. To było jedno z ich zadań. A wracając do rzeczy, czy macie zezwolenie na tę demonstrację? Bo jeśli nie, to mogą was potraktować jak prowokatorów.

— Ależ to jest prowokacja, Arkadiju. Właśnie tak, dokładnie w duchu Tatiany Pietrowny. Przyłącz się do nas.

Arkadij zawahał się. W tej samej chwili podszedł do nich Obolenski.

— Aniu, co ty znowu robisz w tłumie? — zapytał. — Twoje miejsce jest z przodu, masz robić zdjęcia.

— Za chwilkę. Siergiej, pamiętasz śledczego Renkę? Szedł razem z nami.

— Naprawdę? Jedyna biała owca w stadzie czarnych? Przekonamy się, czy to prawda. — Obolenski zasalutował mu drwiąco, po czym odszedł, by powitać grupę studentów uniwersytetu, którzy dołączyli do protestu.

— Mamy co najmniej dwustu demonstrantów — pochwaliła się Ania.

— Powinnaś była mnie uprzedzić — powiedział Arkadij.

— Wiedziałam, jak byś zareagował, i się nie rozczarowałam.

Dla niej wszystko jest takie proste, pomyślał. Czarne jak smoła albo białe jak śnieg. Miała nad nim przewagę, ponieważ nigdy nie dorównywał jej czystością przekonań. O ile ona zachowywała się jak rozpuszczony bachor, o tyle on był smutasem, który wszystkim psuje zabawę. Jako dziennikarka, Ania zawsze próbowała znaleźć się w centrum wydarzeń, on natomiast stronił od ludzi. Nie udawała, że jest mu wierna, zresztą wcale tego od niej nie oczekiwał. Byli kochankami z doskoku. Po prostu czasem pewne sfery ich życia zachodziły na siebie. Nie robili sobie żadnych nadziei.

— Jedź do domu, Arkadij — poradziła mu Ania.

Wrócił Obolenski. Władczo chwycił ją za ramię i poprowadził ku ławce, na której jakiś mężczyzna ciskał gromy przez megafon. Arkadij pomyślał, że Tatiana Pietrowna uśmiałaby się na widok tych, którzy przyszli złożyć jej pośmiertny hołd. Była to zbieranina podstarzałych intelektualistów. Wydawcy, którzy porzucili swoich autorów, literaci piszący do szuflady, malarze, którym przerabianie socrealizmu na kicz przyniosło majątek…

Renko zastanawiał się, o co jeszcze można by ich oskarżyć. O to, że niegdyś należeli do pokolenia, które zrzuciło okowy i obaliło imperium? Że są romantykami opłakującymi randkę z historią, do której nigdy nie doszło? Że wymiękli jak zgniłe dynie? Że skupili się wokół Tatiany po jej śmierci, chociaż za życia omijali ją szerokim łukiem? Że są starzy?

Odniósł wrażenie, że dla Obolenskiego setki demonstrantów to za mało, że chciałby ich mieć tysiące. Gdzie się podziały dzieciaki co nic, tylko tweetują, esemesują i za pomocą iPhone’ów potrafią skrzyknąć wielotysięczne marsze? Gdzie są liberałowie, antykomuniści, przeciwnicy Putina, lesbijki i geje? W porównaniu z nimi demonstracja Obolenskiego przypominała garden party. Oddział geriatryczny.

Gdyby to zależało od niego, na tym etapie odesłałby wszystkich do domów. Niby nie mógł się przyczepić do niczego konkretnego, w powietrzu wisiało jednak nienaturalne napięcie, czekające na rozładowanie. Taka forma protestu była jak najbardziej na miejscu, bo i Tatiana też się prosiła o kłopoty. Pisała o korupcji wśród polityków i w policji. Szczególnie upodobała sobie atakowanie byłych funkcjonariuszy KGB, którzy zagnieździli się na Kremlu niczym nietoperze.

Renko oderwał się od tłumu i obszedł budynek. Z jednej strony ciągnął się szereg opuszczonych bloków mieszkalnych, z drugiej straszył ogrodzony siatką plac budowy, która na dobrą sprawę nie ruszyła z miejsca. Zwalone na kupę pręty zbrojeniowe przeżerała rdza. Porzucone przyczepy budowlańców miały powybijane szyby, a na drzwiach wymalowane sprejem swastyki. Wokół betoniarki zgromadziła się grupka mężczyzn. Ich łyse głowy i czerwone stroje zdradzały kiboli klubu piłkarskiego Spartak. Podczas meczów Spartaka często zamykano ich w wydzielonych sektorach stadionu jak w klatkach. Arkadij patrzył, jak jeden z nich podnosi żelazny pręt i bierze próbny zamach.

Kiedy wrócił do demonstrantów, ci protestowali już na całego. Tutaj nie obowiązywały żadne reguły. Ludzie przekazywali sobie megafon, by mogli wyznać swoje winy. Na jakimś etapie każde z nich zrobiło karierę, zrzynając z artykułów, które Tatiana Pietrowna pisała z narażeniem życia. A jednocześnie, jak wspominali, dziennikarka doskonale wiedziała, jaki koniec ją spotka. Nie miała samochodu, bo jak mówiła, zaraz by go wysadzili w powietrze, a szkoda marnować całkiem dobre auto. Mogła się przenieść do większego mieszkania — szantażem zapewnić sobie życie w luksusie — ale wystarczał jej lokal w zaułku, rozklekotana winda i liche drzwi.

„Nie ma to jak w swoim domku”, mawiała Tatiana. Ale wiedziała. Tak czy owak, była to tylko kwestia czasu.

W zapadającym zmroku ekipa wiadomości telewizyjnych odjechała, zanim jeszcze wystąpił poeta Maksim Dal. Maksim rzucał się w oczy — wyższy od całej reszty, z siwiejącymi blond włosami związanymi w koński ogon i w kożuchu, a do tego tak niebywale szpetny, że aż niemal piękny. Gdy tylko dorwał się do megafonu, potępił brak postępów w śledztwie.

— Tołstoj napisał: „Bóg zna prawdę, lecz czeka”! — zagrzmiał Maksim i powtórzył: — Bóg zna prawdę, lecz czeka, zanim naprawi zło czynione przez człowieka. Tatiana Pietrowna nie była aż tak cierpliwa. Nie miała cierpliwości Boga. Zło czynione przez ludzi chciała naprawiać od razu. Dzisiaj. Wiedziała, że ta jej niecierpliwość wcześniej czy później doprowadzi do takiego dnia jak ten. Wiedziała, że jest wystawiona na odstrzał. Ta drobna kobieta tak bardzo zagrażała pewnym czynnikom rządowym, że trzeba ją było uciszyć, tak samo jak zastraszano, napadano i mordowano wielu innych rosyjskich dziennikarzy. Wiedziała, że jest następna na liście męczenników, i także dlatego była aż tak niecierpliwa.

Jeden z demonstrantów padł na kolana. Renko sądził, że ten człowiek się potknął, dopóki nie roztrzaskała się latarnia. Wszystkich najpierw zatkało, po czym rozległy się przerażone krzyki.

Stojąc na skraju tłumu, Renko miał doskonały widok na skinheadów przeskakujących przez siatkę niczym wikingowie dokonujący abordażu statku. Była ich ledwie garstka, nie więcej niż dwudziestu; wszyscy dzierżyli żelazne pręty niczym pałasze.

Redaktorzy, którzy prowadzili siedzący tryb życia, nie mogli się równać z młodymi zbirami, spędzającymi całe dnie na dźwiganiu ciężarów w siłowni i ćwiczeniu ciosów karate w nerki albo pod kolana. Profesorowie schowali swą godność i przystąpili do odwrotu, próbując odpierać ciosy. Tablice z hasłami padały w chaosie, gdy na wszelkie apele odpowiadano kopniakami. Uderzenie w plecy pozbawiało tchu. Walnięcie cegłą w głowę zdzierało skórę z czaszki. Gdy nadjechał policyjny autobus i wysypały się z niego oddziały do tłumienia rozruchów, wyglądało na to, że ratunek jest tuż-tuż. Arkadij spodziewał się, że funkcjonariusze przyjdą z pomocą demonstrantom, a tymczasem rzucili się na nich z pałkami.

Zobaczył, że rusza na niego wielki jak góra policjant. W obliczu tak nierównych sił walnął tamtego w krtań. Było to bardziej muśnięcie niż nokautujący cios, a jednak policjant, zataczając się, usiłował złapać powietrze. W samym środku zadymy Ania próbowała robić zdjęcia, a Maksim osłaniał ją, wywijając megafonem jak maczugą. Kątem oka Renko zobaczył, że Obolenski też ma w ręku megafon.

Renko się zachwiał. W walkach ulicznych nie ma nic gorszego, niż znaleźć się na ziemi, a właśnie zmierzał na jej spotkanie. Nie wiedział, kto mu podstawił nogę, ale dwaj policjanci zaczęli stepować na jego żebrach. No cóż, pomyślał, jak by to powiedział Wiktor, zrobiło się naprawdę chujowo.

Sam nie wiedział, jak udało mu się dźwignąć na nogi i pokazać tamtym legitymację śledczego.

— To jeden z naszych? — Policjant opuścił zaciśniętą pięść. — Dałem się nabrać.

W ciągu kilku minut było już po walce. Skinheadzi przeskoczyli przez siatkę i zniknęli. Policjanci krążyli wśród poszkodowanych, zbierając dowody tożsamości. Renko widział rozcięte wargi i krwawiące nosy, ale najbardziej ucierpiało morale demonstrantów. Przez całe popołudnie na nowo przeżywali porywy z lat swojej młodości, na nowo się nimi emocjonowali, ponownie stojąc z Jelcynem na czołgu i raz jeszcze grając na nosie aparatowi KGB. Tamte lata uderzały do głowy, lecz odeszły bezpowrotnie, z protestujących uszło powietrze i zebrali tylko plon w postaci siniaków.

Renko nie mógł otworzyć spuchniętego oka, ale sądząc z reakcji Ani, może to i lepiej, że nie mógł się teraz zobaczyć. Dla odmiany ona wyglądała, jakby zadyma, w której uczestniczyła, była równie niebezpieczna jak jazda na kolejce górskiej. Obolenski się zmył. Poeta Maksim także zniknął. Szkoda. Z nim u boku walczyło się raźniej, zupełnie jakby miało się po swojej stronie yeti.

— Zgromadzenie bez zezwolenia! — ryknął kapitan policji. — Rozsiewanie złośliwych plotek, utrudnianie pracy policjantom!

— Którzy zaatakowali niewinnych cywili — wpadł mu w słowo Renko.

— A mieli zgodę na to zgromadzenie? Tak czy nie? Widzicie, właśnie tak się zaczynają kłopoty, od ludzi, którzy uważają, że należą im się szczególne względy, i stawiają się ponad prawem.

— Od ludzi, którzy zostali pobici — sprostował. Jakimś cudem, z racji swojej szarży, nagle stał się rzecznikiem demonstrantów.

— To wichrzyciele, którzy brutalnie zaatakowali policjantów cegłami i kijami. Powiadacie, że jak się nazywa wasz szef?

— Prokurator Zurin.

— Porządny człowiek.

— Takich jak on ze świecą szukać. Przepraszam, kapitanie, nie wyraziłem się dostatecznie jasno. Ci ludzie tutaj padli ofiarą napaści, potrzebna im pomoc lekarska.

— Dopiero jak zaprowadzimy tu porządek. Po pierwsze, należy zabrać wszystkie aparaty fotograficzne. Wszystkie aparaty fotograficzne i komórki.

— Do torby na śmieci?

— Dzięki temu będziemy mogli obejrzeć materiały i obiektywnie ocenić, czy i gdzie doszło do pogwałcenia prawa. Na przykład…

Renko chciał się roześmiać, ale skrzywił się z bólu.

— Czy oni wyglądają na takich, którzy byliby zdolni na kogoś napaść? — zapytał.

— To pisarze, malarze, intelektualne kurwiszony. Kto wie, co takiego są zdolni wypichcić?

Wróciła torba na śmieci. Kapitan otworzył ją przed Anią.

— Teraz pani kolej.

Renko wiedział, że dziewczyna ma ochotę wbić kapitanowi sztylet w serce. A z drugiej strony w obliczu groźby utraty aparatu fotograficznego zamarła jak sparaliżowana.

— Ona jest ze mną — oświadczył.

— Nie bądźcie śmieszni, to nie jest śledcza ani milicjantka.

— Na mocy specjalnego rozkazu prokuratora Zurina.

— A to ci dopiero! Wiecie co, Renko, zadzwońmy do biura prokuratora i go zapytajmy.

— Wątpię, żeby był teraz w pracy.

— Znam numer jego komórki.

— Przyjaźnicie się?

— Tak.

Renko wpadł we własne sidła. Miał zawroty głowy, słyszał dobywający się z piersi świszczący oddech. Kiepsko to wyglądało.

Telefon po drugiej stronie dzwonił i dzwonił, aż w końcu rozległ się komunikat. Kapitan się rozłączył.

— Prokurator jest w swoim klubie golfowym i nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzać — oznajmił.

Kwestia wciąż pozostawała więc nierozstrzygnięta, lecz naraz z mroku wyjechał samochód. Widok wprawił wszystkich w osłupienie. Maksim Dal na siedzeniu ziła — opancerzonej limuzyny z epoki Związku Radzieckiego, mającej podwójne reflektory, wielkie płetwy oraz białe opony. Auto liczyło sobie co najmniej pięćdziesiąt lat. Nieznoszącym sprzeciwu tonem Dal kazał Ani i Arkadijowi wsiadać.

Zupełnie jakby wkraczali na pokład statku kosmicznego z przeszłości.Rozdział 3

Jako pielęgniarka Ania była do bani. Gdy próbowała gotować, Renko czuł spaleniznę i słyszał, jak dziewczyna wyrzeka pod adresem garnków i patelni. A kiedy pisała u niego, w całym mieszkaniu czuł smród jej papierosów i słyszał, jak miota obelgi na swój laptop. Zaskoczyła go jednak cierpliwością. Spodziewał się, że jak kotka pójdzie swoją drogą. Mimo że stale miała zlecenia — a to fotoreportaż z pokazu mody, a to pokazanie mafii w fotografii — kilka razy dziennie zaglądała do niego, by sprawdzić, jak się miewa.

— Tęskniłbyś za mną, gdybym nie przychodziła — powiedziała. — W głębi duszy jesteś romantykiem.

— Jestem cynikiem. Wierzę w kraksy samochodowe, katastrofy lotnicze, zaginione dzieci, akty samospalenia i duszenie poduszką.

— A w co nie wierzysz?

— Nie wierzę w świętych. Przez nich giną ludzie.

— Też mi coś! — prychnął Wiktor, kiedy wpadł z wizytą. — Na mój gust cackasz się ze sobą z powodu dwóch rozwalonych żeber. A w ogóle to co ci jest?

— Przebite płuco. — Od dwóch dni miał w piersi drenaż ssący, a płuco wciąż nie napełniało się powietrzem o własnych siłach.

— Chętnie odwiedziłbym naszą damę kameliową. Masz coś przeciwko? — Wiktor podsunął mu paczkę papierosów.

Choć raz Renko nie miał ochoty zapalić.

— A więc to samobójstwo.

— Albo morderstwo — sprostował Renko.

— Nie, słyszałem, jak mówili w radiu. Prokurator uznał, że Tatiana Pietrowna sama rzuciła się z okna swojego mieszkania. Podobno miała depresję. Jasne, że miała depresję. Kto jej nie ma? Każdy, kto nie jest całkiem głuchy i ślepy, ma depresję. Depresja ogarnęła całą planetę. Na tym właśnie polega globalne ocieplenie.

Renko żałował, że nie jest tak przenikliwy. Jego umysł skupiał się na szczegółach. Co z tą sąsiadką? Kto słyszał jej krzyki? I co krzyczała?

Czuł, że środki przeciwbólowe wprawiły go w stan stłumionej euforii. Wiedział, że zajrzał do niego Żenia, bo na stoliku nocnym stała wielka figura szachowa z czekolady, przewiązana wstążką z kokardą. Renko miał lekki sen, ale Żenia był nieuchwytny jak pantera śnieżna.

Człowiek, którego życie zamyka się nagle w obrębie kilku pomieszczeń, staje się meteorologiem. Przez okno obserwuje niebo, śledzi dostojnie płynące chmury burzowe, zauważa pierwsze krople deszczu. Ściana sypialni staje się ekranem, na którym wyświetla scenariusze pod tytułem „Co by było, gdyby”. A gdyby tak uratował tę kobietę? Albo sam został uratowany? W takiej sytuacji człowiek z radością wita huk i grzmot nadciągającej burzy. Cokolwiek, byleby przerwać wiwisekcję swojego życia: Arkadij Kiryłowicz Renko, starszy śledczy wydziału najcięższej przestępczości, przedstawiciel pokolenia złotej młodzieży, który zapisał się do Młodych Pionierów i, traf chciał, spec od autodestrukcji. Jego ojciec, wojskowy, palnął sobie w łeb. Matka — dużo lepiej wychowana — obciążyła się kamieniami i utopiła. Arkadij również podjął nieśmiałą próbę w tym kierunku, ale w krytycznym momencie ktoś mu przeszkodził i od tej pory wszelkie myśli o samobójstwie wywietrzały mu z głowy. Mając za sobą takie przejścia i doświadczenie, uważał się jednak za całkiem niezłego specjalistę od samobójstw. Bronił honoru tych, którzy się zabili, stanowczości, jakiej wymaga samobójstwo, izolacji i potu, gotowości pójścia na całość i otwarcia drugiej fiolki proszków nasennych albo głębszego przecięcia nadgarstka. Oni zasłużyli sobie na miano samobójców, więc oburzało go, jeśli ktoś próbował zatuszować morderstwo, fingując coś, do czego nie doszło. Tatiana Pietrowna prędzej by poleciała na Księżyc, niż odebrała sobie życie.

Kiedy z jego piersi usunięto dren, lekarz powiedział mu:

— Codziennie będziemy zmieniali panu bandaże i zaklejali. Dziura sama się zagoi. Żebra też się zrosną, jeśli nie będzie im pan przeszkadzał. Żadnego skręcania ciała, podnoszenia ciężarów, zero papierosów i nagłych ruchów. Niech pan o sobie myśli jak o stłuczonej filiżance.

— Dobrze.

♦ ♦ ♦

Renko poprosił Wiktora, żeby przejrzał policyjne akta i sporządził listę wrogów Tatiany Pietrowny.

— A tak w ogóle to wyglądasz jak kupa nieszczęścia — zauważył Wiktor.

— Serdeczne dzięki.

Kiedy już wymienili uprzejmości, Wiktor usiadł przy łóżku i rozłożył w wachlarz talię kart z kartoteki.

— Wybierz kartę, obojętne którą.

— To jakaś gra? — zapytał Arkadij.

— A jak ci się zdaje? Siedem osób, z których każda miała doskonały powód, żeby zabić Tatianę. — Odwrócił kartę z przypiętym do niej kolorowym zdjęciem opalonego mężczyzny o długich rozjaśnionych włosach, który unikał patrzenia w obiektyw aparatu. — Igor Mułowicz jawnie groził Tatianie podczas rozprawy w sądzie. Wyszukiwał młode kobiety, obiecywał im pracę jako modelki, a potem sprzedawał je jak mięso do Emiratów.

— Pamiętam go — rzekł Arkadij.

— Nic dziwnego. Aresztowaliśmy go, ale na jego trop naprowadziły nas artykuły Tatiany. Odsiedział rok w obozie pracy. Przed rozprawą apelacyjną przekupił sędziego, wyszedł z pierdla, ale zaraz potem wpadł pod ciężarówkę, więc sprawiedliwości stało się zadość.

Wiktor odwrócił kolejną kartę, z następną znajomą twarzą. Aza Baron, wcześniej Baranowski, był maklerem, który zwabiał klientów fenomenalną stopą zysku, dopóki Tatiana Pietrowna nie obnażyła schematu jego piramidy finansowej.

— Baron zwiał do Izraela, broni się przed ekstradycją — oznajmił Wiktor.

Odwrócił trzecią kartę.

— Tomski — powiedział Renko. — Nareszcie gruba ryba.

— Gruba, i to jak — przytaknął Wiktor.

Kazimir Tomski, wiceminister obrony. Zaledwie objął to stanowisko, do portu na Malcie z trudem zawinął rosyjski frachtowiec. Podczas sztormu przemieścił się jego ładunek i należało go umocować na nowo. W trakcie tej operacji przewrócił się dźwig portowy i na ziemię spadła skrzynia opisana jako „Urządzenia AGD”. Tyle że wysypały się z niej granaty o napędzie rakietowym. Wszyscy wiedzieli, że tę broń nielegalnie opchnęli urzędnicy różnego szczebla z Ministerstwa Obrony. Tatiana ich zdemaskowała.

Tomski trafił do więzienia. Wyszedł na wolność dziesięć dni przed jej śmiercią.

— Murowany kandydat — ocenił Renko.

— Tyle że wyjechał do Brighton Beach, gdzie zamieszkał u matki. Szkoda, byłby z niego kandydat pierwsza klasa.

— Kto jeszcze został?

— Szagelmanowie.

— Mąż i żona — uściślił Renko.

— Podobno to rewelacyjna kucharka, jeśli nie przeszkadza ci, że trafisz w gulaszu na czyjeś palce — powiedział Wiktor. — Urocza starsza pani, która pragnie przerobić dzielnicę Tatiany na centrum handlowe i ośrodek odnowy biologicznej. Tatiana ciągała ją po sądach, zmuszając do wydania majątku na łapówki, kredyty i prawników. Ta kobieta naprawdę miała prawo w małym palcu. A Szagelmanowie za wszelką cenę chcą zrównać z ziemią i oczyścić teren przed nadejściem zimy. Dla nich to decyzja biznesowa, nic osobistego. No i jest jeszcze joker. — Na czubkach palców Wiktora pojawiła się czysta karta.

— Kto to? — spytał Renko.

— Nie wiem. Ktoś, komu otworzyła drzwi mieszkania. Zaufany przyjaciel.

— A co z Griszą? Rok temu napisała o nim taki artykuł, że omal nie wyskoczył ze skóry.

— Kiedy umarła, Grisza już nie żył — odparł Wiktor.

— A nie zastanawia cię, że oboje zginęli w odstępie jednego dnia? To ci dopiero zbieg okoliczności.

— Zbieg okoliczności to rzecz względna. Kiedy ja idę do baru, to jest zrządzenie losu. A jeśli cię tam spotykam, to się nazywa zbieg okoliczności. — Wiktor wrócił do swoich kart. — Robi się coraz ciekawiej. Oto Małpa Bieledon i Abdul, czeczeński supergwiazdor. Powęszę tu i tam.

— Daj mi jeszcze dzień, zajmiemy się tym razem.

— Na przykład jak wytrzeźwieję? Trochę zaufania.

— Ufam ci jak nikomu na świecie.

Renko zdawał sobie sprawę, że powinien odejść z prokuratury. Na dobrą sprawę powinien był to zrobić wiele lat temu, zawsze jednak wynajdywał jakiś powód, by zostać i zachować pozory, że panuje nad własnym życiem, jak gdyby można było powiedzieć, że ktoś upadający z kowadłem w ręku panuje nad sytuacją.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: