Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nad Czeremoszem: nowelle z życia ludu huculskiego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nad Czeremoszem: nowelle z życia ludu huculskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 320 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JU­LIUSZ TUR­CZYŃ­SKI.

NAD CZE­RE­MO­SZEM.

–-

NO­WEL­LE

Z ŻY­CIA HU­CUL­SKIE­GO.

W KRA­KO­WIE,

NA­KŁA­DEM KSIĘ­GAR­NI J. K. ŻU­PAŃ­SKIE­GO & K. J. HEU­MAN­NA.

.

W KRA­KO­WIE, W DRU­KAR­NI „CZA­SU” FR. KLU­CZYC­KIE­GO I SP.

pod za­rzą­dem Jó­ze­fa Ła­ko­ciń­skie­go.

TRO­FYM OŁE­NYN.

(Z ży­cia ludu hu­cul­skie­go po nad Cze­re­mo­szem).

I.

Krzyk i tar­tas był we wsi –- i za­wo­dze­nie ko­biet. Ze­wsząd zbie­ga­li się lu­dzie prze­stra­sze­ni; cha­ta jed­na – cha­ta bied­nej wdo­wy była w pło­mie­niach.

Lu­dzie sta­li z za­ła­ma­ne­mi rę­ko­ma. Tym­cza­sem zaś z jam okien, z sie­ni zie­ją­cej, by pasz­cza smo­cza, wy­do­by­wał się dym czar­ny, zgęsz­czo­ny, kłę­biąc się w górę. Chło­py sta­li w nie­mej nie­po­rad­no­ści, ko­bie­ty la­men­to­wa­ły w nie­bo­gło­sy.

Zroz­pa­czo­ną zaś ko­bie­tę wstrzy­my­wa­ły li­to­ściw­sze są­siad­ki, żeby nie rwa­ła się na­po­wrót do cha­ty, gdzie w sie­ni po­zo­sta­wi­ła uwią­za­ną kro­wi­nę swo­ją, je­dy­ną drob­nej jej dzia­twy kar­mi­ciel­kę.

Ko­bie­ta była w roz­pa­czy.

Ża­den ze star­szych chło­pów iść tam nie chciał, bo­jąc się, iżby be­lek któ­ry nie upadł zwę­glo­ny, lub czło­wie­ka nie za­dła­wił.

Ko­bie­ci­na, sły­sząc ry­czą­cą roz­pacz­li­wie krów­kę, wy­ry­wa­ła się z rąk ko­biet ku cha­cie swo­jej; wo­ła­jąc z bła­ga­niem; by kto się zmi­ło­wał i biegł ra­to­wać je­dy­ny jej jesz­cze do­by­tek. Dzie­ci wrzesz­cza­ły w nie­bo­gło­sy.

Na­raz nie­do­ro­stek je­den, wy­rwaw­szy się z po­śród in­nych, a po­gląd­nąw­szy na star­szych i sil­niej­szych, co sta­li, jak­by nie­mi, zrzu­cił czem­prę­dzey z sie­bie sie­rak, ka­zał zlać się cały wodą – i tak zmo­czo­ny wsko­czył śmia­ło w go­re­ją­cą ot­chłań, nik­nąc wśród kłę­bów czar­ne­go dymu.

– Ho! ho! – ze­wsząd wo­ła­no, prze­pad­nie już Ołe­nyn.

– Dur­nia szcze ho­ło­wa!… Ta ot!… Ta naj jemu…

Nie­któ­rzy mie­li minę, jak­by ża­ło­wa­li pa­rob­cza­ka, inni zaś obo­jęt­nie jeno cze­ka­li, czy­li on ztam­tąd wyj­dzie. Ale zło­śli­wie pa­trzał na to sta­ry Ku­ry­ło, ode­zwaw­szy się z szy­der­stwem:

– Ta naj… fa, kto go bę­dzie ża­ło­wał – tego znaj­dy?…

Naj­bar­dziej na­wet pa­rob­cza­ko­wi nie­chęt­ni, spoj­rze­li te­raz krzy­wo na Ku­ry­łę… któ­ry był bra­tem zmar­łej mat­ki tam­te­go.

Kro­kwie za­czę­ły już się usu­wać – łaty zaś na nich, pę­ka­jąc, roz­iskrzo­nym ża­rem czer­wo­nym pa­da­ły – ogień trza­skał, jak z bi­cza.

Wtem, z ot­chła­ni tej ognia, wy­do­by­wał się czło­wiek, czar­ny od cza­du i kop­cia, z osma­lo­ną gło­wą, wo­ła­jąc gwał­tow­nie po­mo­cy. Mimo to nie pusz­czał z rąk cią­gnio­ne­go za rogi by­dlę­cia, któ­re mu się z strasz­li­wym ry­kiem wy­ry­wa­ło.

Gdy uj­rza­no mło­de­go Tro­fy­ma w tej roz­pacz­li­wej wal­ce, przy­sko­czy­li doń inni – i wy­cią­gnę­li za rogi kro­wi­nę, do któ­rej ko­bie­ta przy­bie­gła, pła­cząc łza­mi ra­do­ści i tu­ląc, nito do­nie swo­ją.

Tro­fym zaś od­sko­czył na bok, chwie­jąc się na no­gach na obie stro­ny, jak gdy­by pi­ja­ny.

Z cię­żą­cą ja­ko­by oło­wiem gło­wą, z roz­war­te­mi usty – po­pie­czo­ny tu i ów­dzie, z boiu omdle­wa­ją­cy, chwiał się chło­pak… Bo się o nie­go kro­kiew spa­da­ją­ca moc­no otar­ła, a ranę okrwa­wio­na za­piekł za­raz ogień. Cza­dem cały odu­rzo­ny, miał minę sen­ne­go: zie­wał, otwie­ra­jąc sze­ro­ko usta, a gło­wa mu się raz wraz za­wra­ca­ła, na któ­rej włos jego; przed­tem lśnią­cy, te­raz się kę­dzie­rza­wił w drob­ne zwo­je, osma­lo­ny, cuch­ną­cy spa­le­ni­zna.

Mimo to, gdy przy­szedł do sie­bie, spoj­rzał za­do­wo­lo­ny, że speł­nił prze­cież obo­wią­zek czło­wie­ka.

Byli, co chwa­li­li od­wa­gę Tro­fy­ma, lecz Ku­ry­ło za­raz się ode­zwał:

– Ouwa! ta, co miał do stra­ce­nia?… Może nań cze­kał grunt jaki… albo może sta­do owiec?… On to zro­bił dla na­gro­dy.

A Tro­fym spoj­rzał nań tyl­ko – i za­bo­la­ło go w ser­cu. Wes­tchnął.

Tro­fym był sie­ro­tą. Ojca nie znał nig­dy, na­wet o nim nig­dy nie sły­szał; mat­ce zaś wcze­śnie sie zmar­ło.

Byli, co pa­mię­ta­li, gdy się Tro­fym ro­dził. Nie w cha­cie przy­szedł na świat, cie­płej – czy­sto bie­lo­nej, ni na mięk­kiem łóżu, wy­ście­lo­nem. Przy szedł na świat na sko­szo­nej łące – wśród skwa­ru sierp­nio­we­go, przy gro­ma­dze­niu sia­na.

Mia­sto ko­leb­ki, po­ło­żo­no go wte­dy na zie­mi, pod­rzu­ciw­szy nie­co sia­na. Kto tam miał dbać wów­czas o nie­go?… Przy­był nie wo­ła­ny, na hań­bę mat­ce, na nie­szczę­ście tyl­ko sio­łu.

Nie­szczę­sna le­ża­ła, stę­ka­jąc, na szczyp­cie po­rzu­co­ne­go jej „ mo­kre­go jesz­cze sia­na. Mia­ła ob­li­cze zbo­la­łe i prze­stra­szo­ne – czu­ła bo­wiem swo­ją winę. A nie­mow­lę, choć krzy­cza­ło, gdy je wiatr chwi­la­mi owiał ostrzej­szy, nikt jed­nak na nie nie zwa­żał; mu­sia­no prze­cież spie­szyć się ze zbio­rem pa­szy na zimę, je­dy­ne­go pra­wie bo­gac­twa hu­cu­łów, nie ma­ją­cych zbo­ża, ni ła­nów sze­ro­kich. A tu je­den jesz­cze zro­dził się zja­dacz chle­ba bo­że­go!

– O! nie­do­cze­ka­nie jemu! – ma­wia­li lu­dzie. Nie­chaj go te­raz sama kar­mi!

Mały Tro­fym wy­cho­wy­wał się, nie wie­dzieć ja­kim spo­so­bem – nie chle­bem kar­mio­ny, bo tego tam nig­dy nie było. Cho­dził nago, bo go nikt nie przy­odział. Bosy z roz­wia­nym na wiatr wło­sem, w po­dar­tej ko­szu­li­nie, z otwar­tą pier­sią, cho­dził po śnie­gu, trzę­sąc się z zim­na i gło­du. Na­resz­cie się przy­zwy­cza­ił, że mu zim­no już nie było zim­nem, ani głód gło­dem.

Mat­ce się wkrót­ce zmar­ło… bo czy­liż mo­gło być in­a­czej?… Kto nie ma cha­ty, ani do­byt­ku – temu żyć nie ma, jak i po co… Bo­ry­ka­ła się, jak mo­gła z dola swo­ją twar­dą, ale ta ją na­resz­cie prze­mo­gła i zło­ży­ła do zie­mi. Na mo­gił­ce nie dano żad­ne­go krzy­ży­ka, bo na­cóż tam zna­ku, gdzie nie­po­trzeb­na żad­na pa­mięć: każ­dy może o zło­żo­nej już w zie­mi za­po­mnieć. Na dru­gi też dzień za­raz za­po­mnia­no – jak­by jej nig­dy nie było na świe­cie.

Mały Tro­fym sam je­den po­zo­stał. Z po­cząt­ku za­wo­dził, wrzesz­cząc roz­gło­śnie – nie chciał nic brać do ust, wo­ła­jąc raz po raz mat­ki: lecz na to nikt nie od­po­wia­dał, gdy na pła­cze i la­men­ty jego nie zwra­ca­no żad­nej uwa­gi, mu­siał po­łknąć łzy i stra­wić ból w so­bie. A gdy głód za­czął na­praw­dę do­ku­czać, gdy chwy­ci­ła w swe ra­mio­na nuda sa­mot­no­ści i opusz­cze­nia: po­wstał mi­mo­wol­nie i szedł mię­dzy in­nych.

Ja­kim żył tu spo­so­bem, i ja­kiem pra­wem prze­dzie­rał się przez dni, jak­by nie swo­je – nie ob­cho­dzi­ło to ni­ko­go; dość, że żył ja­koś, nie krad­nąc, ani roz­bi­ja­jąc, choć dru­dzy prze­po­wia­da­li, że to bę­dzie tyl­ko zło­dziej albo opry­szek – na wstyd a nie­szczę­ście sio­łu ca­łe­mu.

i

O tem naj­bar­dziej prze­ko­ny­wał wszyst­kich rudy Ku­ry­ło, gdy wska­zy­wał na chłop­ca, któ­ry okiem swo­jem za­pa­dłem ja­koś po­nu­ro pa­trzał na świat i tyl­ko za­mknię­ty sam w so­bie – we v sn veli du­mach – koso spo­glą­dał na in­nych.

Ku­ry­ło, bę­dąc bra­tem Ołe­ny, pierw­szy na nia rzu­cił ka­mie­niem, iż ona tyle hań­by im przy­nio­sła; na ma­łe­go zaś Tro­fy­ma ani pa­trzeć nie chciał – klnąc tyl­ko dzie­cię­ciu, że ro­sło dru­gim na nie­do­lę.

Do tego jesz­cze miał póź­niej czło­wiek ten złość nie mala do nie­do­rost­ka, gdy by­wa­ło spo­ty­ka­li się obaj na zrę­bach la­so­wych. Tro­fym choć jesz­cze nie wie­le miał siły, mimo to cały za­dy­sza­ny, pier­sią cięż­ko ro­bią­cy, czer­wo­ny wy­si­le­niem po­nad wiek swój, ude­rzał w drze­wo sie­kie­rą, by módz star­szym do­rów­nać ro­bot­ni­kom, co nań tyl­ko krzy­wo po­zie­ra­li, a szcze­gól­nie Ku­ry­ło, któ­ry bar­dziej bę­dąc le­ni­wym, in­nych jesz­cze do tego pod­ju­dzał na chłop­ca, ma­wia­jąc, że ten znaj­da dru­gim za­ro­bek tyl­ko od­bie­ra, zwłasz­cza gdy pa­rob­czak, co tyl­ko wziął na sie­bie, to wy­ko­ny­wał z upar­tą ja­kąś wy­trwa­ło­ścią, nie je­dząc, nie pi­jąc, ani do­sy­pia­jąc.

II.

Po­nie­waż Tro­fym mało się za­ba­wiał z in­ny­mi pa­rob­cza­ka­mi, gdy ci nie uwa­ża­li go za swo­je­go, cho­dząc też czę­sto sa­mo­pas, dnia jed­ne­go za­szedł­szy w las gę­ściej­szy, w ja­kieś ja­ru­gi dzi­kie, nie wie­dział już na prawT­dę, gdzie się znaj­du­je… Wie­dział tyl­ko, że wy­cho­dził na ja­kieś zbo­cze ka­mie­ni­ste, gdzie­nieg­dzie zło­ma­mi gła­zów na­je­żo­ne. Szedł wpraw­dzie ja­kąś ście­ży­ną, lecz nie wie­dział, gdzie się znaj­du­je; ścież­ka Wi­ją­ca, się dziw­nie wśród gę­stwi­ny la­so­wej, gu­bi­ła się w gąsz­czy pa­pro­ci i ol­brzy­mich ło­pa­chówT.

Mrok już wie­czor­ny za­pa­dał. Dro­ga krę­ci­ła się nad ja­kimś po­tocz­kiem, któ­ry z hu­kiem i ło­sko­tem z góry spa­dał po ka­mie­niach…

Aż tu na­gle nad­szedł go z góry nie­spo­dzia­nie zwierz ogrom­ny… Tro­fym, prze­ra­ziw­szy się, sta­nął nie wie­dząc, co z soba zro­bić, i nie ze­szedł z dro­gi. My­sio zaś spoj­rzał ze­zem i za­miir­ko­tiw (za­mru­czał)… po­tem chwy­ciw­szy chłop­ca za pierś łapą swo­ją cięż­ką, na bok od­rzu­cił, że ten aż w po­tok po­le­ciał – po­tłu­czo­ny. Tak le­żał czas nie­ja­ki, bez pa­mię­ci, nie wie­dząc co sie z nim dzia­ło.

Na­resz­cie pod­nió­sł­szy zwol­na gło­wę, uczuł chłód wody i mo­krych do­ma­cał się ka­mie­ni. Woda po­to­ku ście­ka­ła mu z wło­sów, gdyż na wznak le­żał w ko­ry­cie. Gdy­by był upadł twa­rzą, by­ła­by mu woda od­dech za­ta­mo­wa­ła: lecz tak, otrzeź­wi­ła go tyl­ko, że mogł po­wo­li zu­peł­ną od­zy­skać przy­tom­ność.

Za­czął się też roz­glą­dać, gdzie się znaj­du­je i przy­po­mi­nać so­bie, co się sta­ło. Uczuł ból w boku, w no­dze jed­nej, to dru­giej; po­ka­le­czo­ny bvł, i krew ście­ka­ła z miejsc, tu i owdzie zra­nio­nych. Pa­trzał tak do­ko­ła, na­resz­cie zwol­na przy­po­mni i so­bie całą przy­go­dę ze zwie­rzem.., i uczuł wstyd w so­bie.

– Tot to toj sta­ryj tak mene ppra­wyw? – po­mruk­nął. Jak dniiyw czo­ło­wi­kom, to ai w zwir po­let iw?… Ado ja pes?

I tu pa­rob­cza­ka roz­gnie­wa­ło, iż my­sio nie uwa­żał go na­wet za źad­ne­go za­pa­śni­ka, żeby mu choć­by kość ze­chciał zła­mać, lub ze­drzeć skó­rę z gło­wy… lecz tak, po pro­stu, jak­by rzecz jaką z dro­gi na bok od­rzu­cił czło­wie­ka – i po­szed so­bie swo­ją dro­gą.

– Ab o ja pes. so­ba­ka nez­da­myj… ie by wizo mno­jii łąk sa obij­szow?

Uczuł za­tem moc­no za­da­ną so­bie od mysi… znie­wa­gę. Prze­my­śli­wał te­raz, jak­by to się nad be styą ze­mścić. Ą

Wie­dział, że od­tąd bę­dzie już wiel­kim nie przy­ja­cie­lem nu­di­wie­dzie­go na­ro­du. On musi ro po­cząć te­raz z nie­mi wal­kę na za­bój.

Po nie­ja­kim cza­sie wy­li­zał się z tego prz) pad­ku, ale od­tąd je­dy­nem jego było pra­gnie­nier na­uczyć się strze­lać, by módz od­dać za swoj krzyw­dę pięk­nem za na­dob­ne. Ma­rze­niem jeg od­tąd było naj­więk­szem, sta­nąć gdzie do po­moc ja­kie­mu po­be­reż­ni­ko­wi.

Kie­dy tyl­ko, by­wa­ło, usły­szał gdzie huk w) strza­łu, trząsł się jak w fe­brze… krew w nim ro; bu­dzo­na gra­ła, i czem­prę­dzej biegł, choć zdał przy­pa­trzeć się temu.

Rudy Ku­ry­ło, spo­strze­gł­szy to, zwra­cał uwag in­nych, że ten pa­rob­czak bę­dzie kie­dyś zbó­jem, b go jak wil­ka cią­gnie do lasu.

– Mów­cie, co chce­cie, pra­wił, a taki on b( dzie oprysz­kiem. Żali go nie cią­gnie, gdy słysz tyl­ko gdzie strze­la­ni­nę jaką?

Po nie­ja­kim cza­sie uda­ło się Tro­fy­mo­wi, i wi­dział, jak je­den z po­be­reź­ni­ków przy nim strzelb na­bi­jał, cze­mu się chło­pak z pew­nem przy­glą­da na­bo­żeń­stwem… a za­raz po­tem wy­padł strzał do ja­strzę­bia. Ptak za­trze­po­tał skrzy­dła­mi – i z wiel­kim sze­le­stem, wła­żąc się, to wy­żej, to ni­żej, bi­jąc z wy­si­le­niem skrzy­dła­mi, za­padł gdzieś w krza­ki – lecz jesz­cze raz za zbli­że­niem się czło­wie­ka pod­le­ciał do góry – a po­tem już bli­żej zie­mi spusz­cza­jąc się, z ostat­kiem sił – za­padł gdzieś wśród sa­pów, zkąd nie ła­two było go wy­do­stać po­be­reż-ni­ko­wi…

Tu Tro­fym przy­sko­czył z uśmie­chem usłuż­no­ści, i za­raz wlazł w sam śro­dek trzę­sa­wi­ska… a wkrót­ce za­bło­co­ny po sam pas, ob­ma­za­ny czar­ną po­so­ką, przy­niósł ura­do­wa­ny tru­pa pta­sie­go.

Po­be­reź­nik go po­chwa­lił, bo mogł po­tem ja­strzę­bia na żerd­ce roz­krzy­żo­wać, na po­strach in­nym pta­sim ra­bu­siom, cza­tu­ją­cym na drób do­mo­wy.

Tro­fym na­resz­cie na­uczył się strze­lać – i gdy pierw­szy raz sam wy­strze­lił, był cały roz­ma­rzo­ny i czer­wo­ny z wiel­kiej ucie­chy.

Naj­więk­szem jego od­tąd było ma­rze­niem przyjść sa­me­mu do ta­kiej pusz­ki, jaką ma po­be­reź­nik.

Chło­pak za­sy­piał z ta my­ślą i bu­dził się z nia. Nie­raz mu się na­wet śni­ło, że już do­szedł do upra­gnio­ne­go skar­bu, że trzy­mał w ręku na­rzę­dzie so­bie tak dro­gie; wte­dy śmiał się z ra­do­ści; ato­li gdy się ock­nął, le­d­wo mu się na płacz nie ze­bra­ło, że to było tyl­ko we śnie.

Pra­co­wał od­tąd w dwój­na­sób, od­ma­wiał so­bie ka­wał­ka ma­ła­ja, ka­wał­ka plac­ka owsia­ne­go, a skra­dał, co mogł… z li­che­go swe­go za­rob­ku.

Wresz­cie sprze­dał chłop­cu któ­ryś z po­be­reż-ni­ków sta­ra ja­kąś, do­brze już sznur­ka­mi po­obwią­zy­wa­ną strzel­bi­nę. Mimo, że to była sta­ro­wi­na, po­kie­re­szo­wa­na, o za­rdze­wia­łym zam­ku, czę­sto nie­do­pi­su­ją­cym, i Tro­fym cią­gle koło niej maj­stro­wać mu­siał, we­dług in­struk­cyi lep­szych strzel­ców – tak ją prze­cież mi­ło­wał, że się z nia na­wet we śnie nie roz­łą­czał. Spał z nia wraz, by mu gdzie nie ucie­kła. I wy­uczył się po­wo­li na do­bre już tra­fiać. Z po­cząt­ku za­pusz­czał się da­le­ko, to z jed­nym, to z dru­gim z po­be­reż­ni­ków, któ­rzy byli mu ra­dzi, bo chło­pak prze­ry­wał sa­mot­ność ich nu­żą­cą i był na­der po­moc­nym przy ubi­ciu ja­kie­go zwie­rza.

Ku­ry­ło wszak­że nie spusz­czał zeń uwa­gi swo­jej, i gdzie mogł, szko­dził mło­de­mu. Pod­usz­czał nań ga­jo­wych. Mimo to, wkrót­ce na­uczył się Tro­fym cel­niej tra­fiać od swych in­struk­to­rów – a szcze­gól­niej­szą miał pa­syę do rodu niedź­wie­dzie­go, któ­re­go śla­dy z ko­cim tro­pił upo­rem. Gdy­by wów­czas, przed laty jesz­cze, wię­cej miał był my­sio ro­zu­mu, a mniej buty niedź­wie­dziej, gdy­by nie był z ta­kiem lek­ce­wa­że­niem od­trą­cił nie­do­rost­ka czło­wie­cze­go: nie przy­niósł­by dziś tyle szko­dy bra­ciom swo­im niedź­wie­dziom, zbu­dziw­szy ta­kie­go dla nich wro­ga.

Tro­fym sta­nął po­tem przy po­be­reż­ni­ku, zda­la od ro­dzin­nej wsi, w głę­bo­kich la­sach nad gór­nym Cze­re­mo­szem.

– Naj bade sła­wa Ho­spo­du Buhn, ie czort wziaw łoho znaj­da z ita­szo­ho scia I wo­łał wuj­ko Ku­ry­ło i do­da­wał za­raz: Uwy­di­te do­bry i lade, ie lviii tam pcre­ki­ne sia zu oprysz­ka na tych we­rcho­wy­nach…

Tro­fym tym­cza­sem, tro­piąc za niedź­wie­dzia­mi po ja­rach, wer­te­pach, po­znał głę­bie naj­dzik­sze bo­rów nie­scho­dzo­nych – i nie mało z ręki jego zwie­rza pa­dło.

Choć nikt mu nie oka­zy­wał wdzięcz­no­ści, jed­nak tę­piąc niedź­wie­dzie i wil­ki, praw­dzi­wym był do­bro­dzie­jem dla po­ło­nin, chro­niąc licz­ne trzo­dy by­dła i owiec.

Cią­gle tro­pił i cią­gle się bo­ry­kał, jak­by chciał zie­mię swo­ją od dzi­kich uwol­nić po­two­rów.

III.

Za­ję­ty za­wsze tro­pie­niem zwie­rza, do­szedł Tro­fym do lat, w któ­rych ró­wie­śni­cy jego mie­li swo­je kra­sa­wi­ce; on zaś wo­bec dziew­cząt był ja­koś nie­śmia­ły, zda­wał się na­wet obo­jęt­nem na nie po­glą­dać okiem. One też tak samo nań pa­trza­ły – obo­jęt­nie albo z nie­uf­no­ścią.

Tro­fym sam so­bie wy­star­czał zu­peł­nie, za­do­wo­lo­ny ży­ciem swo­jem po roz­wo­rach i wer­te­pach la­so­wych, uga­nia­jąc za zwie­rzem; – i są­dził, że tak bę­dzie wiecz­nie.

Ale na­gle za­szła zmia­na w ży­ciu jego. – Był bo­wiem te­raz w wie­ku, w któ­rym mu­siał

Tur­czy­ii­ski. – No­wol­le. 3

się sta­wiać do po­bo­ru woj­sko­we­go. A że był chłop sil­ny, do­brze zbu­do­wa­ny i do mia­ry – wzię­to go od­ra­zu… i na znak, iż na­le­ży od­tąd do puł­ku, ob-strzy­źo­no re­kru­ta. Pa­rob­czak pła­kał, gdy uj­rzał włos swój dłu­gi, gę­sty, spa­da­ją­cy pod ostrzem no­życ. Wie­dział, że od­tąd stra­cił z nim rów­nież i swo­bo­dę swo­ją: po­rzu­cić te­raz musi swo­je bory uko­cha­ne… Dziś po­gna­ją go wraz z in­ny­mi kę­dyś w obce stro­ny, do miast da­le­kich, gdzie za­miast świer­ków zie­lo­nych, za­miast bu­ków roz­ło­ży­stych, bia­łe tyl­ko beda domy i bez­drzew­ne uli­ce.

Rudy Ku­ry­ło te­raz do­pie­ro za­cie­rał ręce, gdy się do­wie­dział, że mię­dzy in­ny­mi Tro­fym zo­stał za­asen­te­ro­wa­ny.

– Sła­wa Boli u naj bu de!… Daj­łe te­per na słu­ibu boiu, Inde…

Po­tem do­dał jesz­cze:

– Za pały t szvicz­ku, ieby win tam po­hy­baw.

Tro­fym jed­nak przy­zwy­cza­jo­ny był od dzie­ciń­stwa przyj­mo­wać wszyst­ko, co los nań na­kła­dał, bez szem­ra­nia. Wie­dział do­brze, że nie jest stwo­rzo­ny dla pra­gnień ser­ca swe­go, lecz musi się pod­da­wać wyż­szej woli.

Gdy nań wło­żo­no nowe ubra­nie – ob­ci­słe, fo­rem­ne, po­znał, że z tem nowy nań wło­żo­no obo­wią­zek. Przy­jął to z pod­da­niem się doli swo­jej. Wes­tchnął – ale nig­dy nie opie­rał się lo­so­wi bez-ce­lo­wem na­rze­ka­niem. Od daw­nych lat przy­uczył się zno­sić wszyst­kie prze­ciw­no­ści dni swo­ich, a za­tem i dziś nie upa­dał pod no­wym cię­ża­rem.

Obo­wią­zek nie był dla Tro­fy­ma igrasz­ką. Że zaś był zręcz­nym przy mu­strze, do tego cel­nym strzel­cem i pil­nym w wy­peł­nia­niu roz­ka­zów, pręd­ko się tez wy­uczył, cze­go po­trze­ba żoł­nie­rzo­wi.

Chwa­lo­no go za to, że brał się ocho­czo do ro­bo­ty i żad­nej się nie lę­kał, nie­raz też w ko­sza­rach za dwóch pra­co­wał. I dla­cze­góż nie miał pra­co­wać, sko­ro mu Bóg dał więk­sza, ni­że­li dru­gim, siłe? Tro­fym wy­rósł wśród gór i la­sów, od­dy­cha­jąc zdro­wem po­wie­trzem, a cho­ciaż wzro­stu wca­le nie był wy­so­kie­go, mimo to miał siłę za trzech. Kto go te­raz wi­dział, nie do­my­ślił­by się, że chłop ten w dzie­ciń­stwie nie wy­cho­wał się na­tem, co tu­czy i daje wzrost a siłę – lecz prze­ciw­nie, co wpraw­dzie chro­ni czło­wie­ka od gło­do­wej śmier­ci, ale się nie po­zwa­la roz­wi­jać ko­ściom, ni mię­śniom, jeno daje pier­si waż­kie, żół­tą skó­rę i krót­ki od­dech.

W woj­sku przy­zwy­cza­ił się do po­słu­chu i re­gu­lar­ne­go roz­kła­du cza­su. Mia­sto daw­nej swo­bo­dy i kie­ro­wa­nia się in­stynk­tem, mu­siał dziś trzy­mać się sza­blo­nu na­zna­czo­ne­go z góry, jed­no­staj­ne­go, jak wy­bi­ja­nie ze­ga­ra, tego sa­me­go dziś, co i wczo­raj, każ­de­go dnia, o każ­dej go­dzi­nie. Go­dzi­na jed­na i dru­ga mia­ła tu swo­je prze­zna­cze­nie, od cze­go na włos nie wol­no było od­stą­pić. Tro­fym dziś nie za­sy­piał, kie­dy mu się oczy kle­iły, jeno wów­czas, gdy dano znak trą­bie­niem, że w tej chwi­li wszyst­ko się kła­dzie do spo­czyn­ku. A choć­by spał w naj­lep­sze, na znak ran­nej trą­by, żoł­nierz wsta­je, drżą­cy jesz­cze ze snu i chło­du ran­ne­go, po­mi­mo, że za mu­ra­mi ko­szar wszyst­ko w głę­bo­kim jesz­cze śnie po­grą­żo­ne. 1

Ma­szy­ne­rya nie­zmien­na i sza­blon od­mie­nia­ją tu na­tu­rę całą chło­pa, przy­zwy­cza­jo­ne­go daw­niej do try­bu ży­cia nie­re­gu­lar­ne­go. Zmia­na taka czy­ni z nich pio­ny rów­ne dla sze­re­gów: wola po­je­dyn­cze­go i wszel­ka usta­je tu in­dy­wi­du­al­ność. I Tro­fym uległ tej zmia­nie; nie po­trze­bo­wał już te­raz bo­ry­kać się z lo­sem, ani na­tę­żać my­śli swo­jej, czem się wy­ży­wi dnia na­stęp­ne­go, w co się przy­odzie­je: tu wszyst­ko nań spły­wa­ło, bez jego za­bie­gów, bez jego po­mo­cy. Czyn­no­ści mó­zgo­we za­czę­ły się te­raz od­by­wać we­dług pew­nej nor­my, po­dob­nie jak u in­nych żoł­nie­rzy. Wszyst­ko to daje inną już ce­chę, czło­wie­ko­wi. Tro­fym stał się nie­po­dob­nym do daw­ne­go z gór pa­rob­cza­ka.

Po­nie­waż zaś hart du­szy, ener­gia woli sil­niej­szą była u nie­go, ni­że­li u in­nych, toż kie­dy zo­stał żoł­nie­rzem, przy­mio­ty te in­nym już ce­lom słu­żyć mu­sia­ły, ale z ta sama że­la­zna wy­trwa­ło­ścią – z tem sa­mem za­par­ciem się sie­bie sa­me­go.

Tro­fym też, sto­jąc dziś na war­cie dłu­gie­mi go­dzi­na­mi, cho­ciaż­by w mróz naj­więk­szy, uwa­żał za­wsze za nie­god­ne sie­bie, żeby choć raz miał za­dzwo­nić zę­ba­mi… Nie­chaj wiatr ostry pra­ży i sie­cze szczy­piąc, niech bu­rza ze śnież­ną za­wie­ją bije w oczy: on stoi jed­na­ko z nie­od­wró­co­nem ob­li­czem… W naj­więk­szy zaś skwar let­ni ma­sze­ru­jąc, gdy dru­dzy z trud­no­ścią dźwi­ga­li cię­żar wła­sny, Tro­fym szedł, wy­pro­sto­wa­ny, rów­nym kro­kiem, z okiem spo­koj­nem, jako w pierw­szej chwi­li, kie­dy marsz się do­pie­ro roz­po­czy­nał. I gdy­by mu ka­za­no z cet­na­ro­wym cię­ża­rem biedź w upał sierp­nio­wy czwa­łem do góry, biegł­by bez wy­po­czyn­ku tak dłu­go, pó­ki­by nie za­wo­ła­no, żeby sta­nął… AV zi­mie pod lód sko­czył­by i po­zo­stał­by w wo­dzie ła­mią­cej ko­ści, tak dłu­go, pó­ki­by roz­ka­zu nie od­wo­ła­no.

Był to he­ro­izm swo­je­go ro­dza­ju, wy­ma­ga­ją­cy nie­la­da har­tu du­szy!

IV.

Na­sta­ła woj­na krót­ko­trwa­ła, lecz strasz­na środ­ka­mi swo­je­mi i licz­bą. Sta­nę­ły na­prze­ciw sie­bie dwie ar­mie pierw­szo­rzęd­ne, naj­dziel­niej wy­musz­tro­wa­ne – zbroj­ne w dzia­ła o po­twor­nej sile – strasz­li­we, mor­der­cze, dru­zgo­cą­ce gra­ni­to­we mury – kład­ną­ce na zie­mię całe plu­to­ny dziel­nie wy­ćwi­czo­nych. Na­prze­ciw sie­bie sta­nę­ły sze­re­gi, cią­gną­ce się mi­la­mi, strasz­ne, ru­cho­me, ob­ra­ca­ją­ce się w li­niach pro­stych – geo­me­trycz­nych – do­brze wy­kre­ślo­nych – wy­strza­ła­mi prze­rze­dza­ją­ce sze­re­gi prze­ciw­ni­ków.

Huk się roz­cho­dził, jak­by sto gro­mów na­raz wa­li­ło – mgły się wzno­si­ły gę­ste, czar­ne – prze­dzie­ra­ne raz po raz bły­ska­wi­ca­mi krzy­żu­ją­cych sie Ofif­ni,

Cia­ła pa­da­ły dru­zgo­ta­ne na mia­zgę – bez śpie­wów gło­szą­cych sła­wę wa­lecz­nych – bez żalu po­zo­sta­łych.;l

Malo tyl­ko chwil przy­pa­dło wal­ce po­je­dyn­ko­wej – pod­jaz­do­wej; wte­dy tyl­ko, gdy jaka we­de­ta ze­tknę­ła się z we­de­tą, gdy pod­jazd ka­wa­le­ryi zo­stał gdzie ob­sko­czo­ny, lub się wy­pra­wia­no tu i ów­dzie dla do­sta­nia ję­zy­ka.

Po tru­dach ogrom­nych – po mar­szach bez wy­po­czyn­ku – po­wró­ci­li żoł­nie­rze do do­mów swo­ich – prze­rze­dze­ni w sze­re­gach – po­ka­le­cze­ni – zo­sta­wiw­szy zdro­wie mło­do­ści w tych dniach kil­ku­na­stu… m i I Tro­fym wy­szedł z wal­ki mor­der­czej, nie do ży­cia już i dal­szej żoł­nier­ki, lecz do szpi­ta­la – wli­czo­ny po­mię­dzy tych, któ­rzy nie mają wró­cić do sze­re­gów, ale po­dą­żyć przy głu­chym od­gło­sie bęb­nów i po­nu­rym tak­cie ma­sze­ru­ją­cych, tam, gdzie le­żeć beda aż do trą­by ar­cha­nio­ła. J Ato­li ży­wot­ność na­sze­go chło­pa mu­sia­ła być więk­szą, ni­że­li sztu­ka i wie­dza le­ka­rzy, gdy wbrew ich orze­cze­niu wy­szedł ze szpi­ta­la – i sta­nął zno­wu w sze­re­gach na nowe roz­ka­zy i nowe wy­sił­ki… j

V.

I tak prze­był Tro­fym cały czas służ­by woj­sko­wej w jed­na­ko­wej za­wsze wy­trwa­ło­ści – z je-dna­ko­wem po­czu­ciem obo­wiąz­ków.

Kie­dy od­był już swo­je lata, a po­zna­no się na jego zdol­no­ściach, na wier­no­ści ni­czem nie­za­chwia­nej: przy­ję­to go do kor­pu­su żan­dar­me­ryi. Bę­dąc bo­wiem cie­ka­wym, przy swo­jej usil­nej chę­ci na­uczył się był od jed­ne­go ze swo­ich ko­le­gów czy­tać, cze­go ko­niecz­nie od żan­dar­ma wy­ma­ga­no.

Te­raz roz­po­czął nowe ży­cie – nowe nań cze­ka­ły już tru­dy.

Jako cel­ny strze­lec, a – z mło­do­ści obe­zna­ny ze wszyst­kie­mi ja­ra­mi i wer­te­pa­mi po nad Cze­re­mo­szem, jako nie­ustra­szo­ny nie­gdyś wy­cho­wa­niec gór i oko­lic dzi­kich, za­pa­dłych, zo­stał prze­zna­czo­ny dla tych wła­śnie oko­lic, swo­ich ro­dzin­nych.

Jak daw­niej tro­pił zwie­rza le­śne­go po roz­wo­rach za­pa­dłych – po bez­dro­żach le­śnych – nie­stru­dzo­ny: tak samo dzi­siaj tro­pić miał prze­kra­da­ją­cych się od stro­ny wę­gier­skiej prze­myt­ni­ków ty­to­niu, szaj­ki ko­nio­kra­dów i inny gmin zło­dziej­ski. Nie ła­twa to rzecz była, gdyż tu miał do czy­nie­nia z ludź­mi, któ­rzy nic nie mie­li do stra­ce­nia, u któ­rych kul­ka w łeb tra­fić straż­ni­ka pu­blicz­ne­go bez­pie­czeń­stwa, lub sa­me­mu na śmierć się na­ra­zić, rzecz była nie rzad­ka. By­wa­ły nie­raz wy­pad­ki, iż współ­to­wa­rzy­sza w tych stro­nach za­błą­ka­ne­go wśród za­mie­ci śnież­nych wil­ki po­żar­ły, po­zo­sta­wiw­szy tyl­ko cza­ko, któ­re­go zgryść nie­mo­gły, ka­ra­bin i buty po­szar­pa­ne, w któ­rych jesz­cze tkwi­ły nie­do­gry­zio­ne nogi żan­dar­ma. Czę­ściej jesz­cze gor­szy i spryt­niej­szy od zwie­rza le­śne­go, za­cza­jał się czło­wiek na straż­ni­ków bez­pie­czeń­stwa. Ato­li wszyst­ko to wca­le nie od­stra­sza­ło Tro­fy­ma. Po­sta­no­wił nie ża­ło­wać sie­bie i za­cho­dzić w naj­dzik­sze ostę­py, czy słoń­ce pra­ży­ło sierp­nio­we, czy ła­mał ko­ści mróz trza­ska­ją­cy.

Z po­cząt­ku w tym no­wym za­wo­dzie nie szło mu jesz­cze tak gład­ko. Nad tro­pią­cym po la­sach straż­ni­kiem prze­wa­żał jesz­cze żoł­nierz, przy­zwy­cza­jo­ny stą­pać po bi­tej dro­dze, we­dle sza­blo­nu prze­pi­sa­ne­go.

I tak, gdy miał się zbu­dzić o pół­no­cy, go­niąc za ja­kim prze­myt­ni­kiem, obu­dził się we­dług nor­my ko­sza­ro­wej o go­dzi­nie, w któ­rej roz­po­czy­na­ją wpraw­dzie swo­je czyn­no­ści żoł­nie­rze, ale nie lu­dzie prze­kra­da­ją­cy się z ty­to­niem.

Nie­raz tro­piąc zło­dzie­ja za­po­mniał się tak da­le­ce, iż mie­rzo­nym kro­kiem ma­sze­ro­wał, rów­na dro­gą ubi­tą, jak­by tam­ten miał rów­nież w pro­stej li­nii ucho­dzić – do­pie­ro zmiar­ko­waw­szy zbo­czył w ustron­ne wer­te­py, jed­nak przy­cho­dzi­ło mu to zra­zu nie ła­two: nie wie­dział chwi­la­mi, jak iść i któ­rę­dy. Zda­ło mu się, jak­by zbo­czył z bi­tej dro­gi obo­wiąz­ku.

Róż­ne miał jesz­cze daw­niej­sze na­wyk­nie­nia. Pe­dan­tyzm ko­sza­ro­wy zda­wał się przy­tłu­miać sa­mo­dziel­ność czło­wie­ka, po­zo­sta­wio­ne­go te­raz wła­sne­mu ro­zu­mo­wi. Z przy­zwy­cza­je­nia bo­wiem ocze­ki­wał nie­raz, jak­by roz­ka­zu z góry; tu zaś miał do czy­nie­nia z ludź­mi, co się żad­nej nor­my w upo­rząd­ko­wa­niu swo­ich czyn­no­ści nie trzy­ma­li, któ­rzy spa­li we dnie, a w nocy po księ­ży­cu, czę­ściej zaś w cza­sie naj­więk­szej plu­ty i za­wie­ru­chy swo­je za­ła­twia­li spra­wy. Tro­fym zaś, choć­by i trzech nocy nie spał… w dzień się przez to nie po­ło­żył; gdyż to nie była jego go­dzi­na.

Jed­nak­że dzia­ło się to tyl­ko z po­cząt­ku, w pierw­szym roku – w dal­szych zaś mie­sią­cach co­raz już rza­dziej. Po nie­ja­kim cza­sie przy­szedł do zu­peł­ne­go roz­po­zna­nia no­wych swych obo­wiąz­ków, i speł­ni ii je z od­wa­ga żoł­nie­rza, spry­tem tro­pią­ce­go zło­czyń­ców agen­ta po­li­cyj­ne­go, zręcz­no­ścią gór­skie­go strzel­ca, a wy­trwa­ło­ścią w po­no­sze­niu tru­dów na­sze­go wie­śnia­ka.

Po­trze­ba zaś wte­dy było nie ma­łe­go po­świę­ce­nia i nie ma­łych tru­dów, by w tych la­sach nie­scho­dzo­nych wy­tro­pić zło­dziei koń­skich, ucie­ka­ją-( veli to na Bu­ko­wi­nę, to na prze­mian ztam­tąd szu­ka­ją­cych schro­nie­nia na lac­kij sto­ro­ni', po le­wym brze­gu Cze­re­mo­szu, albo wy­ła­pać kry­ją­cych się po za­pa­dłych wer­te­pach zło­czyń­ców, ucie­ka­ją­cych przed spra­wie­dli­wo­ścią.

Były wy­pad­ki, że tro­pił ty­dzień, dwa ty­go­dnie, nie­prze­rwa­nie szaj­kę jaką, bro­dząc po la­sach – to wcho­dząc do chat od­bie­głych od siół, ba­da­jąc dzie­ci i ko­bie­ty, aż póki na­ko­niec nie do­ka­zał swe­go. Cza­sem po­czę­sto­wa­no go pał­ką, a na­wet sie­kie­rą, lub no­żem-'wy­do­by­tym z nie­nac­ka; by­wa­ły wy­pad­ki, że strze­la­no do nie­go, lecz to wszyst­ko wca­le go nie od­stra­sza­ło.

W oko­li­cach zaś gór­skich – nad Pru­tem – nad Cze­re­mo­szem, gdzie łań­cuch Czar­no­ho­ry prze­dzie­la kraj nasz od Wę­gier, a Bia­ły Cze­re­mosz, od zie­mi bu­ko­wiń­skiej – było wła­śnie pole dla wszel­kich prze­my­słow­ców koń­skich, dla sza­jek tego ro­dza­ju do­brze uor­ga­ni­zo­wa­nych, dla prze­myt­ni­ków róż­ne­go au­to­ra­men­tu. Straż­nik bez­pie­czeń­stwa pu­blicz­ne­go mu­siał tu być nie­ja­ko żoł­nie­rzem kre­so­wym; do tego nie było tu żad­nych ste­pów, kę­dy­by oko moż­na było pu­ścić da­le­ko, lecz gąszcz puszcz nie prze­by­tych, głę­bo­kie ja­ru­gi i pu­sty­nia na­je­żo­na zło­ma­mi gła­zów.

Dzień w dzień nad­cho­dzi­ły skar­gi, że gdzieś to temu, to owe­mu bie­da­ko­wi, skra­dzio­no ko­nia, za­bra­no in­ne­mu parę wo­łówr, któ­re mia­no upro­wa­dzić aż na Wę­gry, na jaki jar­mark tam­tej­szym gdzie już przejść mu­sia­ły w trze­cie ręce, dro­gą kup­na le­gal­ne­go; albo znów był na­pad na gaz­dę spo­koj­ne­go, od któ­re­go ciem­ną nocą ja­cyś lu­dzie w na-iycz­ma­iia­ch1) wy­du­si­li ban­ki'1) dłu­go cho­wa­ne, to ko­ra­le prze­zna­czo­ne na we­se­le dla dom.

Nie­raz się zno­wu zda­rzy­ło, jak zwy­kle u hu­cu­łów, u któ­rych krew gra go­rą­ca, a ro­zum nie ma cza­su do­sta­tecz­ne­go do opa­mię­ta­nia się, że w swa­rach o mie­dzę lub o wry­pas dla by­dła, po­tur­bo­wał brat bra­ta, nie wie­le mu wpraw­dzie zro­biw­szy, jeno wy­biw­szy oko, lub zła­maw­szy dwa że­bra – a gdy już wte­dy są­sie­dzi chcie­li tę rzecz ubić przy kwar­cie wód­ki, niby na do­bry przy­kład

J) Na­łycz­man, ma­ska twarz okry­wa­ją­ca, uży­wa­na przez ra bu­siów.

2) Ban­ka, je­den zło­ty reń­ski u hu­cu­łów.

dla dru­gich, wte­dy za­sta­na­wiał się Tro­fym, czy oni mają tu pra­wo w taki spo­sób przy­własz­czać * so­bie nie­ja­ko atry­bu­cye wła­dzy są­dow­ni­czej… I przy­szedł do prze­ko­na­nia, że to z jego su­mie­niem urzę­do­wem wca­le się zgo­dzić nie może; więc jed­nych i dru­gich pro­wa­dził na sąd inny, co ich już na­uczył, któ­re to sa spra­wy pry­wat­ne­go, a któ­re pu­blicz­ne­go zna­cze­nia. Bo gdy­by szło wszyst­ko to­rem hu­cul­skich zwy­cza­jów, to w dal­szem na­stęp­stwie wie­śniak nasz mógł­by na­być prze­ko­na­nia, że to tak­że może być uwa­ża­ne jako przy­pa­dek, i pusz­czo­ne bez­kar­nie, gdy cza­sa­mi czcło­wik żin­kę swo­ją szturk­nie nie­chcą­cy, tak nie­win­nie wi­dła­mi, że ta się już po­ło­ży – a po­ło­żyw­szy, nie opu­ści cha­ty, aż do­pó­ki jej z tej cha­ty po dniach nie­wie­lu nie wy­nio­są już dru­dzy mi ma­rach.

Gdy­by Tro­fym nie był prze­szedł przez inną szko­łę, ni­że­li bra­cia jego hu­cu­li, był­by sa­dził tak samo; lecz jako żan­darm do­szedł do tego, co jest pry­wat­ną, a co pu­blicz­ną krzyw­dą. W gó­rach onych wie­dzą do­brze dziś lu­dzie tam­tej­si, ile to bez­pie­czeń­stwo pu­blicz­ne, ile mo­ral­ność spo­łecz­na win­na żan­dar­me­ryi i jej człon­kom po­je­dyn­czym, któ­rych pra­ca, choć mniej gło­śna, jed­nak nie­mniej waż­na, jak bo­jow­ni­ków wal­czą­cych za wła­sna zie­mię, za ogni­ska do­mo­we.

Stró­żom tym bez­pie­czeń­stwa, tru­dom ich i po­czu­ciu obo­wiąz­ków, win­ny sa dziś góry i ich po­ło­ni­ny, dro­gi tam­tej­sze i go­ściń­ce, że te­raz nie po­trze­bu­ją drżeć przed ban­da­mi opry-zków; oni to wy­tro­pi­li ich z naj­skryt­szych kry­jó­wek, zwę­szy­li w każ­dej no­rze, w każ­dej ja­ru­dze za­pa­dłej.

Ze wszyst­kich sza­jek ra­bu­siów, jed­na tam naj­go­rzej bu­szo­wa­ła na gra­ni­cy bu­ko­wiń­skiej, prze­kra­da­jąc się z koń­mi szczy­ta­mi Czar­no­ho­ry na stro­nę wę­gier­ską. Ta naj­go­rzej da­wa­ła się wszyst­kim we zna­ki, gdyż była to tu, to tam, pra­wie wszę­dzie. Kie­dy jej szu­ka­no po głu­chych wer­te­pach Bia­łe­go Cze­re­mo­szu, po­ja­wia­ła się na­gle w bo­rach Ku­ku­iu l) a Kry­wych Hegi% za­bie­ra­jąc ko­nie z po­ło­nin gaz­dów Wo­ro­chłeń­sktch 3) – i ścią­ga­ła w tam­te stro­ny całe roje straż­ni­ków, by nie­spo­dzia­nie wy­ko­nać ja­kąś ro­bo­tą w stro­nie wręcz prze­ciw­nej.

Mó­wio­no, ja­ko­by do niej róż­ni na­wet na­le­żeć mie­li gaz­do­wie z Wo­rochtw to z Ża­bie­go4), a na­wet i ze stron wę­gier­skich. Prze­wo­dzić miał w niej ja­kiś śmia­łek, co po­peł­niw­szy kil­ka kra­dzie­ży, a na­wet po­dob­noś i mor­der­stwo, uciekł z któ­re­goś z wę­gier­skich wię­zień.

Roz­po­wia­da­no so­bie o nim, iż ma taką siłę, że się pię­ciu nie dał­by chło­pom – a byli i tacy, co wie­rzy­li, że się go na­wet kula nie imie.

Dru­dzy znów opo­wia­da­li, że na wła­sne oczy wi­dzie­li w tej szaj­ce żyda – i to ta­kie­go, iż kto­by ł) Ku­kitł, 2) Kry­wyi Hegi, dzi­kie pa­sma, bli­skie łań­cu­cha cza­mo­hor­skie­go, od stro­ny do­rze­cza Pmto­ive­go.

3) IVo­roch­ta, ostat­nia tu wieś w gó­rach głę­bo­kich od stro­ny

Pru­tu.

4) Ża­bie, naj­więk­sza wieś hu­cul­ska, w ko­tli­nie Cze­re­mo­szu Czar­ne­go i bocz­nych jego roz­wo­rów.

go w nocy uj­rzał, ze stra­chu strę­twiał­by od­ra­zu Żyda po­dob­ne­go wi­dy­wa­li znów inni na jar­mar­kach koń­skich w Körösme­zö1) – to w Szy­ge­cu %

a cza­sa­mi i w Sa­do­gó­rze*). Roz­le­głe mia­ły być jego in­te­re­sa. – A miał to być żyd, sil­ny jak zwierz, a ła­ko­my jako wy­chu­dła przy szcze­nię­tach wil­czy­ca.

Strach roz­cho­dził się nie mały po sio­łai h u brze­gów Ryb­ni­cy, po­nad obu Cze­re­mo­sza­mi, a na­wet i w oko­li­cach Pru­to wy ch, lub w prze­ciw­nej stro­nie bli­żej Se­re­tu bu­ko­wiń­skie­go; al­bo­wiem nie­raz już spo­ty­ka­no i od stra­ży ko­goś, za­mor­do­wa­ne­go w le­sie, a raz na­wet i żan­dar­ma w peł­nej zbroi. Trwo­ga też była ogrom­na; zda­wa­ło się, że na­po­wrót wra­ca­ją cza­sy oprysz­ków.

Tro­pił ich nie­ustra­szo­ny nasz Tro­fym, cho­dził za ich śla­da­mi, wy­py­tu­jąc się tu i ów­dzie o szcze­gó­ły wy­da­rzo­ne­go gdzie wy­pad­ku, na­ra­ża­jąc się na naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwa. Ali­mo­to wy­tro­pić ich nie mogł. Tro­pi­li i inni; mie­li tu na­wet żoł­nie­rzy do swej po­mo­cy.

2) &zy­geU mia­sto wę­gier­skie, da­lej już na po­łu­dnie w gó­rach.

3) Sa­do­gó­ra, mia­sto na Bu­ko­wi­nie, sław­ne z jar­mar­ków koń­skich.

Razu pew­ne­go ro­ze­szła się wia­do­mość, że po wę­gier­skiej stro­nie mia­no sprze­da­wać nie­ma­ło koni, po­cho­dzą­cych z na­szej stro­ny Kar­pat. Lecz żad­ne­go z tego ro­dza­ju prze­my­słow­ców nie po­chwy­co­no. Wpa­dli gdzieś, jak­by w wodę.

Kto­by wsze­la­ko zaj­rzał w głąb bo­rów i ja­rów za­pa­dłych, po­nad roz­wo­ra­mi głów­ne­go Cze­re­mo­szu – kto­by się w ta­kiej chwi­li, gdy bu­rza sza­la­ła na grzbie­tach Czar­no­ho­ry, od­wa­żył wyjść na grzbiet jej, zo­ba­czył­by, jak po­sta­cie ja­kieś, wśród za­mie­ci śnie­go­wej, prze­bi­ja­ły się grzbie­tem czar­no­hor­skim, mię­dzy Po­pem Iwa­nem!) a Dzem­bro­nia 2) – krę­cąc się tędy to owę­dy, nito złem gna­ni.

Twa­rzy ich nikt­by nie zo­ba­czył, gdyż bu­rza i strasz­na za­wie­ja, pod­no­sząc z ich grzbie­tów od­sło­nio­nych pę­ta­ki*), jak­by im na złość, za­rzu­ca­ła je na oczy, by dro­gi nie mo­gli uj­rzeć. In­nym z nich zno­wu roz­wia­ny włos, śnie­giem przy­pró­szo­ny, pusz­czo­ny na woię za­wiei, prze­sła­niał cał­kiem dzi­kie ob­li­cze..

Bu­rza sza­la­ła, jak­by wszyst­kie bie­sy z pie­kieł się dziś wy­rwa­ły. Pła­ju 4) żad­ne­go nie moż­na było

]) Pop Iwan, naj­wyż­szy szczyt Czar­no­ho­ry od stro­ny bu­ko­wiń­skiej.

'2) Dżem­bro­nia, naj­bliż­szy tam­te­mu szczyt czar­no­hor­ski od stro­ny za­chod­niej.

3) Pę­tak, krót­ki sie­rak hu­cul­ski.

4) Płaj, ścież­ka w gó­rach.

zna­leść – lu­dzie ci za­pa­da­li w śnie­gu… Chwi­la­mi wo­łał je­den na dru­gie­go, aże­by mu po­mógł ze śnie­gu się wy­do­być.

Prze­stwór cały, co się roz­ta­czał w prze­pa­ściach u stóp pa­sma czar­no­hor­skie­go, ja­ko­by znikł te­raz na­gle, jak­by gdzieś się po­dział. Strasz­li­wa bia­łość śnie­go­wa – mra­ka zi­mo­wa – bez koń­ca, bez po­cząt­ku – przy­cią­gnę­ła ra­zem do sie­bie nie­bo i zie­mię. Głę­bię całą u stóp Cze­ir­no­ho­ry mu­sia­ła pod­nieść do góry, chcąc ją spo­ić z nie­bem, gdyż jej te­raz nie było…

Lu­dzie ci błą­dzi­li… lecz nie mu­sia­ły być im ob­ce­mi te miej­sca, gdyż jak­by po omac­ku na­tra­fia­li na gła­zy po­je­dyn­cze i zło­my gła­zów, ster­czą­ce na Smo­try­czii1).

Tu bu­rza roz­sza­la­ła z ca­łym im­pe­tem – huk wi­chru taki był za­głu­sza­ją­cy, że je­den dru­gie­go nie sły­szał; roz­ma­wia­li jeno rę­ka­mi, mimo to się ro­zu­mie­li.

Na szczy­cie Smo­trxcza przy­sta­nął z nich je­den, za­pa­trzo­ny przed sie­bie w dół – ku pół­no­cy… lecz głę­bi żad­nej, wid­nej kie­dy­in­dziej w dzień ja­sny, nie było tu wi­dać… On zda­wał się cze­goś szu­kać – i roz­po­zna­wać, bi­jąc się z za­wie­ją, któ­ra mu raz po raz pctak, szar­pa­ny wi­chrem, na twarz za­rzu­ca­ła… Roz­glą­da­li się i dru­dzy.

Na­resz­cie, jak­by po­zna­li, któ­rę­dy im iść wy l) Sfno­trycz, szczyt czar­no­hor­ski przed Po­pem Iwa­nem, wy­su­nię­ty wię­cej na pół­noc.

pada, ru­szy­li w dal­szą dro­gę; a choć oczom ich dro­ga wy­da­wa­ła się rów­ną, wio­dą­cą przez masę bia­łą mro­ki zi­mo­wej – mimo to, czu­li, że w dół scho­dzi­li, i to na­wet dość stro­mo. Ato­li wiatr tu już tra­cił na sile – mo­gli też kro­ku przy­spie­szyć – nie za­trzy­my­wa­ni bo­ry­ka­niem się z nim gwał-tow­nem.

Gdy się ni­żej sta­cza­li, mgły nie­co rzed­nia­ły – i lek­ko już się za­ry­so­wy­wa­ły ja­kieś cie­nie ogrom­ne, nito wid­ma gór w gę­stej osło­nie śnież­nej in raki. Masy te, prze­zie­ra­ją­ce przez gazę onę bia­łą, były nie­co sza­ra­we: dla­te­go też tyl­ko oczom wid­ne.

Im ni­żej scho­dzi­li – tem bar­dziej wiatr usta­wał – i masy owe z za mra­ki co­raz bar­dziej sta­wa­ły się sza­re, a prze­stwór cały zda­wał się być wy­peł­nio­ny jak­by pa­no­ra­mą w7y­ma­rzo­nych ja­kichś we śnie gro­dów ze mgły, to wierz­cho­win ze sza­rej mra­ki.

Na­resz­cie mra­ka o tyle zrzed­nia­ła, że wy­raź­nie sta­nę­ły przed ich oczy­ma pa­sma niż­szych gór, ciem­nie­ją­ce sza­fi­rem – a dal­sze, zu­peł­nie na­wet bia­łe – jak gdy­by po­wsta­ły z sa­me­go tyl­ko śnie­gu.

Lu­dzie ci przy­spie­szy­li kro­ku i wy­raź­niej­sze były już te­raz ich ob­li­cza.

Było ich mniej wię­cej sze­ściu lub sied­miu. Jed­ni mie­li twa­rze dzi­kie, opa­lo­ne wi­chra­mi za­pa­dłych oko­lic, prze­sło­nię­te dłu­gie­mi wło­sa­mi, któ­re im oczy pra­wie za­kry­wa­ły; in­nych twa­rze wska­zy­wa­ły, że się nie po lac­kiej stro­nie ro­dzi­li. Je­den z nich na­wet cał­kiem bru­nat­ny, o za­pa­dłem, uko śnem oku, pa­trzał na cy­ga­na. A był mię­dzy nimi i żyd, gdyż mimo ol­brzy­mie­go wzro­stu i sil­nych mię­śni, po­znać było moż­na wschod­nie jego rysy i oczy wiel­kie a wy­pu­kłe, na wierzch wy­sa­dzo­ne.

Tym­cza­sem mra­ka jak gdy­by zni­kła – i wszę­dzie do­ko­ła czer­nia­ły tyl­ko lasy, tu i ów­dzie przy­pró­szo­ne śnie­giem.

Bu­rzy pra­wie już nie było – i tyl­ko ja­sność zo­sta­ią zi­mo­wa.

Na szczy­tach zaś Czar­no­ho­ry mu­sia­ła jesz­cze na do­bre sza­leć, gdyż tej wca­le zna­ku nie było; rzekł­byś, że gdzieś zni­kła, roz­pły­nę­ła się w gó­rze, łą­cząc się ra­zem ze skle­pie­niem nie­bios. I tyl­ko sza­re, to bia­ła­we, roz­cią­ga­ły się tam smu­gi; lecz one były już na skle­pie­niu nie­bie­skiem.

"Wę­drow­cy owi zbo­czy­li te­raz w las, i tam do­pie­ro ode­tchnę­li. Ten i ów wy­jął z za­na­drza flasz­kę – pi­jąc z niej chci­wie, by się te­raz ogrzać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: