Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Najdroższa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Najdroższa - ebook

Należy dążyć bez widocznego wysiłku do odniesienia sukcesu, do posiadania pięknej rodziny i zadowolenia z siebie: bezskutecznie.

Nieuleczalnie chora matka, ataki lęku i towarzyszące każdemu wyborowi poczucie winy to codzienni wrogowie pokonywani przymusem uśmiechu: skutecznie. Do czasu...

Pokoleniowa powieść współczesnych kobiet stojących u progu nieodwracalnych życiowych decyzji, stabilizacji, zmian.

Mocny debiut autorki, która w znakomitym stylu poddaje wiwisekcji autentyzm relacji międzyludzkich. Chwytający za gardło wizerunek kobiety w sidłach odpowiedzialności.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-987-0
Rozmiar pliku: 551 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Muszę wyjść z tego pokoju. Jego brudne ściany przerażają mnie coraz bardziej.

Wychodzę. Przedpokój jest ciemny, boję się zapalić światło. Macam drzwi, znajduję gałkę zamka, przekręcam ją dwa razy w lewo i czuję, że drzwi nie przylegają już tak ściśle do framugi, że wystarczy nacisnąć klamkę i znajdę się w strefie innego zapachu. Znajdę się w strefie bezpiecznej, bezwonnej szarości lastryko. Ale jak wyjdę, skoro nie mam na nogach butów, tylko czarne grube rajstopy? Pod spodem mam polakierowane na czerwono palce, ale to mi teraz w niczym nie pomoże. Muszę cichutko znaleźć w tym przedpokoju moje buty. Przyszłam tu w czarnych balerinach, bardzo je lubię, stąpam w nich lekko jak tancerka. Nie wrócę do tego mieszkania, więc muszę starannie pozbierać moje rzeczy. Teraz uklęknę i znajdę te buty, na pewno zostawiłam je tutaj, przecież zrzuciłam je razem ze spódnicą zaraz po wejściu. Spódnica też powinna tu być, nie mogę wyjść bez spódnicy. Czy miałam płaszcz? A gdzie jest torebka? Nie poradzę sobie bez światła. Tak, miałam płaszcz, ten brązowy, ten ładny, jego krój podkreśla talię. Zapalę światło, on i tak śpi, nie obudzi go to przecież. Włącznik na pewno jest tuż przy drzwiach. Wszystko jest na miejscu, nawet lustro. Widzę w nim kobietę, która jeszcze przed chwilą spadała na złamanie karku, a teraz wbrew sile grawitacji zatrzymała się i spokojnie zejdzie po schodach. Czuję już ten ożywczy chłód nocy, w którym nareszcie się wykąpię. Mam brudną twarz, nie ma na niej już śladu makijażu oprócz ciemnych smug pod oczami. Wyglądam przez to jak przechodzona dziwka, ratuje mnie tylko brak biżuterii i gładź włosów. Spódnica leży na podłodze, gdy ją podnoszę, pojawiają się moje wierne pantofelki. Płaszcz wisi na innym płaszczu, męskim i ogromnym, torebkę znajduję przy wejściu do pokoju. Zbieram moje rzeczy, bezgłośnie się ubieram i naciskając klamkę, jednocześnie gaszę światło. O sekundę za wcześnie zatrzaskuję drzwi − na klatce jest zupełnie ciemno, nie mogę się poruszać w tej ciemności. Zaczynam się panicznie bać. Nieśmiało obmacuję ściany, wyczuwam plastikową wypukłość i naciskam. Odzywa się przeraźliwy dźwięk dzwonka, wibrujący i ordynarny. Teraz on na pewno się obudzi, wyjrzy i zobaczy mnie przerażoną pod drzwiami. A tego przecież nie chcemy, prawda, najdroższa? Nie chcemy odpowiadać na krępujące pytania, patrzeć na niego i wydawać głos. Trzeba szybko znaleźć światło i uciec. Nieważne, czy pomyśli, że zwariowałam, oby nie zaczął biec za mną. Światło powinno być z drugiej strony, przecież to proste. Udało się. Jest jasno, biegnę po schodach, trzymając się lewą ręką poręczy, w prawej ściskając torebkę, biegnę bardzo szybko, piętro za piętrem, zanim zgaśnie światło, bardzo się boję spaść w dół w nagłej ciemności. Udaje mi się, dobiegam do wielkich szklanych drzwi. Nie mogę ich otworzyć. Światło gaśnie, ale na zewnątrz jest latarnia, więc jestem uratowana. Jak otworzyć te drzwi? Nie chcą się ruszyć w żadną stronę. Mam nadzieję, że on nie wyszedł na klatkę, nie słyszałam niczego, biegnąc, ale mój oddech jest tak głośny, że jeśli on jest w pobliżu, na pewno mnie słyszy, na pewno poznaje to sapanie, miał je dzisiaj na swój wyłączny użytek. Przy drzwiach jest przycisk, naciskam, odzywa się ciche brzęczenie i drzwi ustępują. Jestem wolna.

W domu, we własnym łóżku, znowu nie mogę zasnąć. Zwijam się w embrionalny kłębek, jestem bardzo zmęczona, przecież już raz się dziś uratowałam. Biegłam przez lodowate, puste ulice, bałam się, że ktoś mnie zaczepi i zaatakuje, bałam się, że się przewrócę, złamię nogę i będę leżeć aż do rana, kiedy zauważą mnie przejeżdżający śmieciarze i zabiorą z sobą, chociaż dzisiaj jest niedziela i śmieciarze świętują.

Pościel wydaje mi się za gorąca i brudna, wymięta i obrzydliwa. Nie podoba mi się coraz bardziej jej zapach, przesiąkła kremami i strachem. Bardzo się boję, boję się odchylić kołdrę i wstać, boję się spojrzeć na zegarek, chociaż bardzo jestem ciekawa, która godzina. Ile jeszcze godzin muszę tak przeleżeć. Nic nie pomaga, nie zasnę już nigdy i nigdy się nie obudzę. Moje ręce zaczynają gładzić uda, od wewnątrz mają cudownie gładką i miękką skórę, jakby wcale nieużywaną. Chcę skończyć to, co on tak nieudolnie dziś zaczął, co miało mnie uspokoić i wprowadzić w bezpieczną krainę snu. Ale nic nie czuję, choć moje palce są takie wprawne. Jestem dziś cała zrobiona z drewna albo z plasteliny, moje receptory przyjemności pochowały się gdzieś bardzo głęboko i nawet ja nie mogę ich znaleźć, choć dawniej droga do nich była taka łatwa i krótka. To na nic, wszystko na nic, niech minie już ta noc i ta następna, w pracy wszystko jest takie poukładane i spokojne, wszystko biegnie swoim torem, a na biurku mam tylko zimny komputer, który wydaje miękkie dźwięki pod moimi palcami.

Rano nastawię ekspres, we wszystkich pomieszczeniach, w pokoju, w kuchni i w łazience, zapanuje zapach kawy i wygna inne zapachy. Mieszkanie będzie pachniało domem.

Na tapczanie siedzi leń, nic nie robię cały dzień.

Przyglądam się mojej skórze na prawej dłoni. Zdobi ją jasna, wypukła blizna, która biegnie prawie od nadgarstka do środkowego palca, na którym nigdy nie noszę pierścionków.

Boję się. Lęk znowu wypełza z kąta. Został tam starannie zamieciony, a teraz znowu wypełza jak żmija. Niedziela znika.*1*

On jeszcze jest we mnie, a ja już jestem daleko stąd. Już mnie przestał obchodzić. Odczuwam go tylko jako drobną fizyczną uciążliwość, coś jak katar. Już mnie znudził, choć jeszcze pół godziny temu miałam dobre intencje. Jak najlepsze. Dla nas obojga. Ale cóż, jak zwykle nie wyszło.

Teraz ten trudny moment leżenia obok siebie. On pewnie czeka, że ja powiem, że było cudownie. Mogę to powiedzieć, nie ma to żadnego znaczenia. Jeśli powiem, że było mi to całkowicie obojętne, on i tak nie uwierzy. Widzę, że ma bardzo dobre zdanie o sobie. Zresztą, to pociągało mnie w nim najbardziej. Jeszcze godzinę temu. W imię tych wspomnień powiem mu teraz, że było cudownie. Chociaż nie mam ochoty się nawet do niego przytulić. Jest spocony, zmięty i zużyty. Chcę już stąd wyjść, nie oglądać go więcej.

Ciekawe, czy to typ, który będzie mnie nękał o kolejne spotkanie? Straciłam ostatnio wyczucie. Dawniej udawało mi się unikać typów namolnych, zaangażowanych aktywistów miłości. Cóż oni mogą wiedzieć o kochaniu istoty takiej jak ja? Czy można kochać kogoś, kto nie czuje? Mężczyźni prawdopodobnie to potrafią. Potrafią sobie wiele wyobrazić. Wielu z nich twierdzi, że kocha swoje samochody.

– Nigdy się tobą nie nasycę – mówi, sięgając po papierosa. Czuję się jak bohaterka filmu. Ma rację, nie nasyci się. Myślę o tym, jak powinien wyglądać dalszy ciąg tej sceny. Kobieta wstaje z łóżka i owija się prześcieradłem? Bohaterki amerykańskich filmów zawsze tak robią, choć reżyser nigdy nie wnika w szczegóły: jak z gracją stoczyć walkę z pościelą, wyciągnąć prześcieradło i owinąć się nim, zachowując równowagę?

Czeka mnie teraz sekwencja czynności. Wysunięcie się spod kołdry, którą tymczasem się owinęłam. Spuszczenie nóg na podłogę. Zdaje się, że jest tu dywan, może nawet czeka mnie przyjemne doznanie zmysłowe. Wstanie. Pójście do łazienki, spojrzenie w lustro. Kontrola twarzy to najważniejsza sprawa.

Tymczasem nie chce mi się ruszać. On pali papierosa i milczy, zerkając na mnie, choć ja patrzę w sufit. Poduszka nie jest wygodna i pachnie nim. Mógł zmienić pościel, skoro planował na dzisiaj podbój. Ale dobrze, że przynajmniej dla każdego przeznaczył jedną poduszkę, nie muszę czuć jego zadymionego oddechu. Wypali papierosa i prawdopodobnie będzie chciał mnie przytulić, oni zwykle uważają, że to taki gest uprzejmości dla kobiety, coś jak pocałowanie jej w rękę. Muszę wstać, zanim skończy. Ale nie chce mi się, boję się powiewu chłodu na skórze, tam na zewnątrz. Będę też musiała zebrać porozrzucane ubrania.

Patrzę w jego twarz. Już się odprężył. Nie wie nawet, jak śmiesznie wygląda, gdy krzywi się i sapie. Traci kontrolę. Nie spodobałoby mu się to. Ma ładną skórę. Ładny zapach mimo tej nikotyny. Zaczyna zerkać na mnie psim wzrokiem. Jak Wroński na Kareninę. Nie znoszę tego. To ostateczny bodziec do wstania.

Zamykam się w łazience, która sprytnie przylega do sypialni. Ciekawe, czy on ma żonę? Albo stałą dziewczynę? Łazienka mi to powie. Powie o kobiecie, która wyjechała na szkolenie. Albo do mamy na prowincję.

Ale łazienka jest bezosobowa. Kosmetyki są starannie pochowane w szafkach. Nie chce mi się w nich grzebać, nie jestem aż tak ciekawa. Jedna szczoteczka do zębów w porcelanowym kubku. Marmurowy blat. Teraz jest taka moda, na śmiesznie ulokowane umywalki. Widziałam to już wiele razy. Być może zbyt wiele razy. Być może kiedyś powinnam wejść do mieszkania jakiegoś abnegata, mieszkania ze starym żeliwnym zlewem.

Sterylna kabina prysznicowa. Przez moment kusi mnie wizja strumienia ciepłej wody na stopach, ale nie mam ochoty na tak bliski kontakt z jego kafelkami. Nie wiadomo, czy nie mają na sobie bakterii i grzybów. Powinnam nosić z sobą klapki, jak na basen. Następnym razem je wezmę.

Patrzę w lustro. Nic nie zniknęło z mojej twarzy. Są oczy, usta, nos, broda, czoło, włosy, nawet niewielki pryszcz, który wczoraj pojawił się na policzku. Powinnam użyć pudru, ale mam go w torebce, która została w przedpokoju. Dlatego nie zrobię nic. Postoję tu tylko przez chwilę.

Wracam do pokoju, zbieram z podłogi moje rzeczy. On usiadł, chyba się niepokoi. Może myślał, że będę chciała zjeść z nim jutro śniadanie. Może szukał kogoś, kto przełamie jego samotnicze nawyki. Albo kogoś, kto będzie chciał wtargnąć w jego życie, a on będzie mógł się przed tym heroicznie bronić.

Właściwie to mogłabym poczekać, aż on zaśnie, i jak zwykle po prostu się wymknąć, ale sama zrobiłam się śpiąca i nie mam ochoty na żadne czuwanie. Zwłaszcza że na dworze jest śnieg. Chcę go zobaczyć jak najszybciej. Póki jest jeszcze świeży, nieprzyczerniony miejskim brudem, opalizujący w świetle latarni.

Będę musiała poprosić go o zamówienie taksówki, nie znam jego adresu. Nie zwróciłam uwagi, to oczywiście błąd, ale byłam bardzo zamyślona.

On zaczyna coś mówić, rozprasza mnie przy wkładaniu rajstop, i tak nie lubię tej czynności, a tu doszedł jeszcze ten monotonny szmer jego głosu.

– Chyba nie chcesz tak szybko wyjść – mówi, patrząc na mnie bez mrugania.

– Muszę jutro wcześnie wstać – nie zamierzam się wysilać. On chyba już widzi, że sprawa jest beznadziejna, bo nie usiłuje mnie zatrzymywać, tylko pyta:

– Mam nadzieję, że spotkamy się jutro, pojutrze albo w jakikolwiek inny dzień?

– Tak, zadzwonię do ciebie w tygodniu – odpowiadam.

On wstaje, porusza się teraz spokojniej, najwyraźniej ćwiczenia seksualne dobrze mu zrobiły. A może to dla niego zbyt późna pora na popisywanie się zasobami życiowej energii.

– Odwiozę cię do domu, dobrze? – Tu mnie zaskoczył, oni zwykle tego nie proponują. Zastanawiam się, czy coś pił. Nie pamiętam.

– Dziękuję, zamów mi po prostu taksówkę.

– Odwiozę cię taksówką.

– Nie, naprawdę wolę wrócić sama.

Odczepia się wreszcie i dzwoni po tę taksówkę. Pamięta o wszystkim, wciska mi wizytówkę ze swoim imieniem, nazwiskiem, dwoma numerami telefonu i adresem e-mailowym. Wkładam ją do torebki i uśmiecham się do niego.

– Na pewno nie chcesz, żebym pojechał z tobą?

– Nie.

I nagle on robi coś, co rozwala mnie na kawałki. Bierze do ręki pilota i wciska guzik. Pokój pogrąża się w dźwiękach. Monotonia, która zawsze wyrywała mnie z letargu. Mam ochotę uklęknąć na podłodze i schować twarz w dłoniach.

I love you, love you, love you, słyszę i przypomina mi się pewien poranek sprzed wielu lat. Z epoki mojej młodości. Ciemna, wynajęta kawalerka, zawsze pachnąca pleśnią, najwznioślejszą miłosną pleśnią. I ta piosenka, którą wtedy wstydziłam się śpiewać głośno, choć czasem wydawało mi się, że on jest moim aniołem. A może to ja byłam jego aniołem? Nie pamiętam. Teraz już wiem, że ten refren i tak się skończy. I że nastąpi cisza.

– Taksówka będzie za kwadrans – mówi cicho i patrzy na mnie. Pewnie zauważył, pewnie zauważył, pewnie zauważył, że te dźwięki to dla mnie coś więcej niż udawany na odczepnego orgazm. Ale ma takt i nic nie mówi. Piętnaście minut minus jakieś trzy minuty tej piosenki, które jeszcze zostały. A więc tego słuchają samotni faceci na początku zimy.

Ja już tego nie słucham.

Postanawiam poczekać na taksówkę na dworze. Tutaj nie mogę już wytrzymać. On upiera się, że zejdzie ze mną. Wkłada spodnie, szamocze się z ubraniami, coś wypada z szafy, nie chce mi się na to patrzeć. Uprzejmie czekam na niego w przedpokoju, w moich ciepłych butach i kurtce.

Kiedyś mogłam brnąć przez takie śniegi jak na skrzydłach, do kogoś. Teraz by mi się już nie chciało. Może do domu. A może i to nie, może weszłabym do pierwszego z brzegu hotelu, w końcu to wszystko jedno. Wszystkie łóżka są tak samo nieprzyjazne. Na razie brnie za mnie taksówka. Myślę, że na zewnątrz jest zupełnie cicho. Gdyby ten cholerny kierowca wyłączył radio, tu też byłoby cicho. Staram się nie słuchać. Patrzę na śnieg. Nie ma ludzi, są tylko światła, uśpione wystawy. Teraz wjeżdżamy w ulicę, na której mieszkam.

– Proszę się tu zatrzymać – mówię i podaję kierowcy pieniądze, które wcześniej naszykowałam. Hojny napiwek. Bo spadł śnieg.

Patrzę na ślady, które zostawiam. Miałam rację, jest cisza. Jakbym wchodziła w białą substancję tkanki nerwowej. Biorę garść śniegu do ręki. Dotykam nosa. Oczyszczam moją twarz. Znikają zmarszczki.

Ale czas już otworzyć drzwi do domu, czuję to. Za długo kuszę los na zewnątrz. Chcę już być bezpieczna. Ktoś może się tu czaić. Albo mogę upaść i zamarznąć. Najpierw zasnąć i stracić czujność, a później zamarznąć.

Wchodzę do mieszkania i patrzę na mokre plamy, które moje buty zostawiają na podłodze. Bardziej podobały mi się te delikatne wgłębienia w śniegu. Podchodzę do moich płyt. Patrzę na moją prawą dłoń. Ten palec nazywa się serdeczny? Dlaczego? Skaleczenie sprzed kilku dni nie chce się zagoić. Wyglądało tak niewinnie na początku, nawet nie zauważyłam momentu, w którym skóra została zdarta i odsłoniła kawałek bezbronnego mięsa, przykrytego rosą osocza. A teraz wyrósł czerwony pierścień z zaropiałym okiem. Może wda się gangrena i będą musieli odciąć mi całą dłoń? Na razie rana wcale nie jest piękna. Może nie jest prawdziwą raną.

Wydaje mi się, że w taksówce postanowiłam coś zrobić, zrobić coś zaraz po powrocie. Ale nie pamiętam już, co to mogło być. Może chciałam coś przeczytać? Albo zagłuszyć myśli muzyką? Nie, chyba chodziło o pójście spać. U niego byłam śpiąca. Chciałam się wyłączyć. Ale teraz już nie jestem. Nadal chcę się wyłączyć, ale nie potrafię zrobić tego, zasypiając.

Rozbieram się jednak i kładę na kołdrze. Jest mi gorąco. Muszę tak doczekać do rana. Nie wolno zapalać światła. Jeśli uda mi się nie zapalić światła, to wreszcie zdarzy mi się coś dobrego. Tak postanawiam.

Już wiem, co miałam zrobić po powrocie. Miałam coś zjeść. Ale teraz już nie mogę, bo przecież rozbłyśnięcie światła, nawet tego w lodówce, przyniesie nieszczęście.

Świta. Wstaję i zjadam wielki kawał ananasa, który wygląda jak żółty ser. Jestem krukiem.

Jutro pójdę do Niej. Jutro. Na razie zanurzam się w bezpiecznych szarych godzinach. Wyrywam ten czas dla siebie. Wydzieram go pazurami. Nie wiem, co z nim zrobić, gdy już trzymam go w moich długich, zawsze nieco chłodnych palcach.

Powinnam go zaszyć w supełku i schować do dolnej szuflady komody. Tam byłby bezpieczny, odłożony na później, gdy będę lepsza.

Boję się. Znowu. Zegarek mi o tym przypomina, jego nerwowe tykanie, walka sekundnika z oporem każdej sekundy. Za każdym razem waha się, czy ją minąć. Kiedyś nie uda nam się przejść przez kolejną zaporę, prawda, zegarku?*2*

Niedziela. Muszę wyjść do Niej. Zawieźć. Zakupy, które zrobiłam już wczoraj. Gotowe dania obiadowe, które wystarczy podgrzać. Żarcie dla kota. Mrożonki. Makaron. Chleb w foliowych paczkach. Wodę i sok.

Wszystko czeka w bagażniku.

Ubieram się. Nie patrzę w lustro, bo to przyniesie nieszczęście. Wychodzę. Powoli schodzę po schodach. Powoli wsiadam do samochodu. Powoli patrzę we wsteczne lusterko.

Dojeżdżam. Moje bliskie miejsce jest zajęte, będę musiała nieść to wszystko, zamiast podać Jej przez okno.

Dźwigam przez cały długi korytarz, z sufitu zwieszają się girlandy kabli. Mijam kolejne szare drzwi. Nie potrafię ich policzyć. Ona jest na końcu. Wciskam dzwonek. Otwiera, nie pytając, kto to. Znowu.

Mówi coś i zaczyna płakać. Wychodzę po resztę zakupów. Specjalnie zostawiam czapkę, żeby poczuć mróz. Łapię powietrze jak zadręczany karp. Zapominam na chwilę o tamtym zapachu.

Muszę tam wrócić. Staram się stąpać po moich śladach w śniegu. W ten sposób wydepczę własną ścieżkę.

Jest środek dnia. Ona powinna zjeść coś ciepłego. Staję przy kuchence, która ma wszelkie możliwe zabezpieczenia. Włączam wodę na zupę. Zupę z mrożonki.

Ktoś puka do drzwi. Podchodzę i wyglądam przez wizjer. Wielkie wyłupiaste oczy sąsiadki. Rybie oczy. Otwieram. Po to, żeby dowiedzieć się, że Ona znowu w nocy wyszła w koszuli na dwór. Było bardzo zimno. Muszę coś z tym zrobić. Tak, wiem, że muszę. Dziękuję za informację. Tak, dobrze, bardzo dziękuję za wszystko. W razie czego zawsze jestem pod telefonem. Tak, we wtorek idziemy do lekarza. Tak, szukam kogoś do opieki. Tak, kto by tu nocował. Tak. Tak. Kota nie można oddać, Ona by tego nie przeżyła. Koty miauczą, to normalne, jednak ten nie jest chyba aż tak głośny. Jest spokojny i stary. Leniwy. Tak. Tak.

Kot podchodzi do mnie i ociera się o moją nogę. Jest taki sam jak zawsze, tylko Ona się zmieniła. Kot pewnie nie może tego zrozumieć. Jest coraz grubszy. Ona jest coraz chudsza. Jej blada skóra opina się na kościach. Żyły wystają. Siedzi i zdejmuje skarpetkę. Po chwili ją wkłada.

– Po co to robisz?

– Co robię?

– Nic, nieważne.

Jak się czujesz? Zjedz lekarstwa, już pora. Chodź, zmierzę ci ciśnienie. Chodź, uczeszę cię. Trzeba umyć głowę. Chodź, będziemy miały to za sobą. Nie martw się, przecież mam samochód. Zimą robi się wcześnie ciemno. Jutro przyjadę po pracy, tak? Zadzwonię wieczorem, przypomnę ci o lekach. Pa, pa. Nie wychodź nigdzie, wszystko masz w domu. Tak, dla kota jest ogromny zapas jedzenia. Tak. Tak. Ja też cię kocham. Ja też cię kocham. Ale z trudem przechodzi mi to przez gardło. Tak, nie odpuszczę ci aż do śmierci. Opiekapogrób.com.pl.

Ty tylko żyj, ja zajmę się resztą. Zadbam.

Unicestwiona. Zapędzona w kozi róg. Kto straci, ten zyska. Jest ślisko. Ale jeszcze nie całkiem ciemno. Chcę pobrodzić w tym gasnącym blasku. Trzymam się z dala od Jej okien, poza zasięgiem. Brnę po kolana w śniegu, w zimnym i mokrym, zdrowym jak psi nos. Pod spodem ohydny brud jesieni, ale staram się o tym nie myśleć. Wyznaczam sobie cel trasy, murek, dochodzę tam i zawracam. Tak po prostu, odwracam się na pięcie.

Tym razem nie wolno wracać po śladach. Jestem pionierem.

W samochodzie unosi się ze mnie para, tworzę własną chmurę. Owinięta w tę chmurę, dojeżdżam do domu.

Przebieram się jeszcze siłą rozpędu, ale wiem dobrze, że za chwilę to znów się zacznie. Że usiądę i nie będę w stanie podnieść się przez długi czas. Przynoszę książkę. Nie chce mi się jej otwierać. Te rzędy czarnych liter w każdej chwili mogą zamienić się w coś groźnego. Zakładka tkwi gdzieś w połowie, ale nie potrafię sobie przypomnieć w połowie czego.*3*

Do pracy wchodzę z uśmiechem i ze sztucznym zapasem energii na dziewięć godzin. Z apetytem na obiad w porze lunchu. Z zapasem wyrachowania. Z gotowością do walki z Korposuką. Korposuka krąży dziś koło mnie, zatacza coraz węższe kręgi, aż wreszcie przypuszcza atak na moje wypolerowane biurko, opierając o nie swój tłusty tyłek. Macha przy tym zaczepnie jedną nogą, w obcisłym pantoflu z ostrym nosem i ostrym obcasem. Mówi coś do mnie, jej wargi odbijają jarzeniowe światło.

Mam ochotę powiedzieć jej, żeby natychmiast grzecznie stąd wyszła. Ale nie mogę tego powiedzieć. Kłopoty. Unikam ich.

Ach, chodzi jej o to, że znowu mnie jutro nie będzie.

– A co to będzie, jak kiedyś będziesz miała dziecko? W ogóle przestaniesz przychodzić? – Wije się przy tym jak wąż, macha rękami i moduluje głos. Trzcina cukrowa.

Kolega z naprzeciwka zerka na mnie z rozbawieniem. Zaraz ją obgadamy, mówi jego wzrok. Zaraz się na niej wyżyjemy. Niech tylko zniknie.

Gdy znika, nie zostawiamy na niej nawet tych szpilek. Wszystko obracamy przeciwko niej, każde słowo, minę i zdanie. Bez przedawnienia. Wciąż bawią nas jej bon moty sprzed roku. A pamiętasz to? A pamiętasz, jak chciała poderwać tamtego, a on ją tak ostentacyjnie olał? Nic nie pomogły negliże biurowe.

Wracam jednak do mojego komputera. Najpierw specjalną chusteczką muszę przetrzeć blat biurka, zetrzeć ślady Korposuki. Później sprawdzam pocztę. Później pracuję. Pracuję. Zarabiam. Dla nich dla siebie dla Niej.

Jadę do Niej. Obiad. Kot. Lekarstwa. Ciśnienie. Jutro przyjadę po ciebie o dziesiątej. Wcześniej zadzwonię. Idziemy do lekarza. Tego, co zawsze, nie martw się.*4*

Hol. Automaty z kawą. Kiosk z gazetami. Osoby w płaszczach i osoby w piżamach. Przechodzimy powoli dalej. Ona mówi wszystkim „dzień dobry”. Niektórym mówi, że skądś już ich zna. Musimy poczekać na korytarzu, jest opóźnienie. Czekamy. Czytam jej na głos, czytam jej półgłosem. O muzyce. Gazetę, którą prenumeruje od dwudziestu lat.

– Jeśli chcesz, to w domu puszczę ci tę płytę. Kupiłam ci ją ostatnio, pamiętasz?

– Nie, dziękuję, chyba już dzisiaj nie, jestem zmęczona.

Czekamy. Ktoś obok nas zagaduje. Starsza pani ze starszym panem. On jest pacjentem. Ona w prostokątnej, skajowej, lekko wystrzępionej na brzegach torebce przyniosła historię jego choroby i swoje zmęczenie, które nie zmieściło się już na jej twarzy.

W środku czeka na nas młoda specjalistka od coraz gładszych mózgów. W okularach, w koku, ze służbowym uśmiechem i pracą doktorską w szufladzie. Test. Znowu taki sam.

Godziny. Coraz trudniej je rozpoznać.

– Która godzina jest na tym zegarku? Nie, nie taka. A czy to byłoby wcześniej, czy później niż teraz? Tam jest duży zegar. Nie. Proszę dokończyć to zdanie. Proszę wpisać brakującą literę. Proszę, tu jest kolejna część tych ćwiczeń do domu, skoro tamtą panie już przerobiły.

Teraz trzeba zeskanować mózg, wypiszę odpowiedni list żelazny. Tak, na końcu korytarza. Ona już nie powinna mieszkać sama.

– I proszę uważać, to się posuwa skokami.

Idziemy na koniec korytarza z małą kartką.

– Proszę, oto nasze skierowanie.

– Proszę czekać na ławeczce.

Znowu siedzimy.

Dużo ludzi w piżamach. To wspólny korytarz, dla wszystkich, młodych i starych, euforycznych, depresyjnych i zdementowanych.

– A ja panią skądś znam – mówi Ona co chwilę, gdy ktoś przechodzi. Uśmiecha się. Boi się.

– To badanie nie boli, miałaś je już kilka razy, pamiętasz?

Nagle na końcu korytarza otwierają się drzwi i staje w nich anioł. W zielonym kitlu, w czarnych włosach. Jest piękny. Bije od niego blask.

Uratuj mnie, uratuj mnie, uratuj mnie! Patrzę w oczy, które mnie nie widzą, bo są zbyt niebiańskie. Uratuj mnie!

Ale on mnie nie ratuje. Rozgląda się tylko i zamyka za sobą te drzwi. Co to za drzwi?

Podchodzi pielęgniarka i każe Jej usiąść na wózku inwalidzkim. Ona nie chce. To tylko na chwilę, takie są przepisy. Zabiera Ją.

Ja wstaję i podchodzę do tamtych drzwi. Jest na nich tylko jedna cyfra: 8.

Wracam na moją ławkę pod ścianą. Za wcześnie, bo on znowu wychodzi. Patrzę na niego psim wzrokiem. Tylko mi nie mów, że pewnego dnia sama się uratuję. Ty, ty mnie uratuj!

Ale oto już wiozą Ją z powrotem małym pojazdem na wielkich kołach, które wydają lekki pisk w zetknięciu z posadzką z granatowego PCV, identycznego, jakie było w mojej podstawówce. Wstaję i pomagam Jej zsiąść. Podnoszę głowę i on na mnie patrzy. Patrzy, a moje oczy chcą się zalać łzami i wtulić w niego. Uratuj mnie.

Pielęgniarka coś mu podaje.

– Pan doktor akurat jest, to może od razu opisze wynik?

To nie lekarz, to anioł, proszę siostry, mówię bezgłośnie. Czy siostra tego nie widzi? Nie widzi, jaki blask tu bije, w tym syfiastym korytarzu, jak nagle robi się czysto, a pył w tej światłości nie wiruje bezładnie, tylko tańczy?

Pielęgniarka odchodzi, kołysząc biodrami w rytm popiskiwania opon.

On się odzywa. Jego głos jest taki, jaki powinien być głos anioła płci męskiej. Głęboki i pewny.

– Proszę poczekać, mam jeszcze kilka opisów do zrobienia. W holu jest kawiarenka. Może pani przyjść po to za pół godziny.

Wolę warować tu, pod drzwiami, mówię bezgłośnie. On znika. Ona chce siusiu, wlokę się z Nią do łazienki, która jest w holu. Wchodzimy i staram się nie oddychać. Czekamy na wolną kabinę.

– Wejdziesz sama, prawda?

Z sąsiedniej kabiny wychodzi kobieta i patrzy na mnie z agresją.

– Wredna młoda suka – mówi, gładząc szlafrok. Patrzy w moje oczy, ale nic w nich nie widzi. Jestem zakryta niebiańską makatką ze śniegowej chmury.

Sadzam Ją na kanapie i przynoszę herbatę z automatu. To taka nasza kawiarenka, prawda? Brakuje tylko świeżych gazet. Za wielkim brudnym oknem z nieba leci biały granulat, opada w niezdecydowany sposób, chaotycznie, a jednak skutecznie, powoli obejmuje panowanie nad wszystkim. Czy Ona ma dostatecznie ciepłe buty? To niedaleko, tylko do samochodu. Nie chciała apresek, chciała eleganckie dzisiaj.

Minęła połowa godziny, idziemy pod rękę, nie w nogę.

Osiem uderzeń w drzwi numer osiem.

– Proszę.

Wchodzimy nieśmiało, nie odzywają się dzwony i peszy mnie to. On siedzi przy biurku, bokiem do wejścia, zerka na nas. Obok niego termos i kubek. Telefon. Papiery. Przy drugim biurku komputer. Wszystko to widzę w ułamku sekundy. Kręcę tu film.

– Przyszłam po opis tomografii – mówię cicho. Kłamię cicho, przyszłam tu po ratunek.

– Nazwisko? – uprzejmy znak zapytania na końcu. Jego piękne dłonie już spoczywają na stosie brązowych kopert. Podaję mu nazwisko, Jej nazwisko, teraz żałuję, że inne niż moje. Długie palce gmerają w kopertach.

– Proszę. Z tym pójdzie pani do lekarza prowadzącego.

– Dziękuję. Do widzenia.

– Powodzenia.

Wychodzę. Nie chcę stamtąd wychodzić. Chcę, żeby mnie przytulił i powiedział, że odtąd już wszystko będzie dobrze i powodzenie wcale nie będzie mi potrzebne, bo już je mam. Ona idzie ze mną. Znowu tamten gabinet. Siadamy na chwilę. Zaczynam być głodna. Ona jest już głodna. Lekarz prowadzący w postaci kobiety w okularach przegląda wyniki.

– Co ten Maciek tu napisał? Przepraszam, doktor Celestyński tak niewyraźnie pisze. – Chichocze sama do siebie, a ja łapię to nazwisko, które potwierdza moje podejrzenia!

Ale cóż to? On sam pojawia się w drzwiach, niosąc brązowe koperty jak boski posłaniec. Szepczą, a ja nic nie mogę zrozumieć, co za bezczelność. Ale teraz on patrzy na mnie i uśmiecha się do mnie zupełnie otwarcie, zupełnie jawnie, jego zęby dają mi sygnał. Też się uśmiecham, ale bezzębnie, i czekam. Moje piersi, moje nogi, moje usta potrafią sprowadzać mężczyzn na manowce, zanim włączę w to zęby i język. Z aniołami jest inaczej, ale on przecież, dla niepoznaki, przybrał tu inną postać.

– To moja wizytówka – podaje mi i patrzy w oczy. – Tak jak się umawialiśmy, niech pani zadzwoni w tamtej sprawie.

– Dziękuję, zadzwonię – mówię. To aż takie proste? A może jednak on myśli, że jestem kimś innym, wtopiłam się w otoczenie, zamieniłam z kimś przede mną albo po mnie, pod gabinetem numer osiem. Podałam fałszywe nazwisko.

A może on jednak zdecydował się mnie uratować.

C.d. w pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: