Najdziwniejsze kraje - ebook
Najdziwniejsze kraje - ebook
Egzotyka to nie tylko plaża i palma. To także specyficzny ustrój polityczny, charakterystyczna dla danego miejsca przyroda, specyficzny styl życia mieszkańców, ich wierzenia.
W miesięczniku „Focus" często piszemy o miejscach, które są nam obce pod każdym względem. Staramy się nie tylko poznać, ale i zrozumieć świat. W tej książce znajdziecie najlepsze artykuły o krajach, które budzą najwięcej kontrowersji.
Dowiecie się m.in.:
– Jak wygląda życie w Korei Północnej?
– Kto zastąpi Dalajlamę?
– Gdzie stawia się pomniki książce?
– Czy można zrozumieć Chińczyka?
– Dlaczego w Tanzanii giną albinosi, a w Kongo goryle?
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7778-241-5 |
Rozmiar pliku: | 706 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jedną rękę wyciągają po pomoc, drugą podpisują umowy o sprzedaży żyznych ziem cudzoziemcom. W ciągu trzech lat kraje Trzeciego Świata przehandlowały obszar trzy razy większy niż powierzchnia wszystkich gruntów uprawnych w Polsce.
Kazimierz Pytko
Na początku 2009 roku w Arabii Saudyjskiej uroczyście witano statki z transportem ryżu. Ceremonię uświetnił swoją obecnością król Abdullah, co świadczyło o wyjątkowej randze zdarzenia.
W tym samym czasie na Madagaskarze trwały zamieszki, które doprowadziły do upadku prezydenta Marca Ravalomanany.
Żadne z tych wydarzeń nie zainteresowało świata, nikt też ich ze sobą nie łączył. Tymczasem miały ze sobą wiele wspólnego. Saudyjczycy fetowali pierwsze zbiory z kupionych za 100 mln dolarów pól uprawnych w Etiopii. A mieszkańcy Madagaskaru zbuntowali się przeciwko władcy, który sprzedał cudzoziemcom 1,3 mln hektarów.
Madagaskar to olbrzymia wyspa, lecz pod uprawę nadaje się tylko 2,5 mln hektarów. Prezydent, prywatnie multimilioner, pozbył się więc ponad połowy krajowych zasobów ziemi.
Na taki eksces nie pozwolił sobie jeszcze żaden współczesny polityk. Ravalomanana przesadził, więc stracił władzę. W wielu regionach Afryki i Azji ma jednak licznych, tyle że bardziej zręcznych, naśladowców. Jacques Diouf, dyrektor generalny ONZ-owskiej Organizacji ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO), alarmuje, że „na naszych oczach powstaje nowy system neokolonialny”, a proces ten „przebiega tak szybko, że agendy ONZ nie nadążają ze zbieraniem danych o jego skali”.
Szejkowie w kłopotach
Kryzys finansowy przysłonił inne problemy gospodarcze. Dziś już nikt nie pamięta, że zanim zaczęły padać amerykańskie banki, za największe zagrożenie uważano gwałtowny wzrost cen żywności. Ryż podrożał trzykrotnie, a mimo to brakowało go na światowych giełdach. Od Brazylii po Indonezję wybuchały rozruchy, chwiały się rządy. Sytuację z niepokojem obserwowali przywódcy biednych krajów, zadrżeli też krezusi z Zatoki Perskiej.
Pustynne piaski rodzą bowiem petrodolary, ale zboża czy owoce na nich nie urosną. Katar musi sprowadzać z zagranicy 99 procent żywności, Zjednoczone Emiraty Arabskie – 95 procent, Arabia Saudyjska – 90 procent.
Dopóki ropa drożała, a żywność taniała, import nie stanowił problemu. Gdy trend się odwrócił, pojawiły się kłopoty, i to bardzo poważne. Dobrobyt naftowych potentatów zależy bowiem w decydującej mierze od wykonujących najcięższe prace dziesiątków tysięcy gastarbeiterów. Jeśli tej rzeszy Pakistańczyków, Hindusów, Filipińczyków zabrakłoby środków na przysłowiową miskę ryżu i zaczęliby się buntować, skutki mogłyby być katastrofalne. Próbowano im zapobiec, przeznaczając miliardy dolarów na dotowanie żywności. Szybko się jednak okazało, że nawet dla budżetów tak zamożnych krajów jest to zbyt wielkie obciążenie. Znaleziono więc inne, bez porównania tańsze rozwiązanie.
Na chińską skalę
„Po co kupować coraz droższą żywność, jeśli można ją wyprodukować samemu, kupując za bezcen ziemię” – ta zasada przyświecała wysłannikom naftowych szejków, których rozesłano po świecie na poszukiwanie gruntów pod uprawę. Mieli do dyspozycji olbrzymie pieniądze, więc niemal wszędzie byli witani z otwartymi ramionami. W 2009 roku inwestycje zaczęły już dawać pierwsze plony. Ryż, którego przybycie tak uroczyście fetowano w Arabii Saudyjskiej, wyrósł na kupionych w 2008 roku plantacjach w Etiopii.
Szczegóły większości umów trzymane są w tajemnicy, więc nie wiadomo, czy gwarantują chłopom bezpieczeństwo.
W penetracji najbiedniejszych zakątków świata Arabowie napotkali jednak konkurenta. Niemal co czwarty mieszkaniec naszej planety jest Chińczykiem, tymczasem w Chinach znajduje się zaledwie co 15 hektar ziemi nadającej się pod uprawę.
Do łagodzenia skutków tej dysproporcji Pekin przystąpił już kilkanaście lat temu. Jego emisariusze działali zgodnie z odwieczną chińską tradycją – dyskretnie, cierpliwie, powoli. Zaczęli od budowy dróg, małych fabryk, dostaw prostych narzędzi. Gdy zyskali zaufanie lokalnych władców i mocno usadowili się w wielu krajach Trzeciego Świata – rozwinęli skrzydła. Rozmiary ich przedsięwzięć przyprawiają o zawrót głowy – 2,8 mln hektarów kupione w Kongu, 2 mln w Zambii, 1,2 mln na Filipinach…
Republiki ryżowe
Tak gigantyczne transakcje wywołują protesty i oskarżenia o prowadzenie przez państwo komunistyczne polityki imperialistycznej. – Nasz kraj nie zabiega o ziemie za granicą, jeśli jednak zostanie poproszony o ich zakup, rozważy ofertę i chętnie ją przyjmie – odpowiedział w marcu 2009 roku na te zarzuty chiński minister rolnictwa.
Brzmiało to niemal identycznie, jak składane pół wieku wcześniej deklaracje prezesów koncernów, które podporządkowywały sobie słabsze państwa i przekształcały je w „republiki bananowe”. Proceder międzynarodowego handlu ziemią nie jest nowy, nigdy jednak nie odbywał się na taką skalę jak dziś. Zmienił się też jego cel. Nie chodzi już o plantacje tropikalnych przypraw, warzyw czy owoców, lecz o podstawowe produkty rolne – ryż, pszenicę, kukurydzę. Na to potrzeba nie tysięcy, lecz milionów hektarów.
Politycy, którzy godzą się na tę wyprzedaż, zapewniają, że ich kraje są ogromne i handel odbywa się bez uszczerbku dla rodzimego rolnictwa. Byłoby tak, gdyby większości obszaru nie zajmowały pustynie, góry czy bagna. Ale zajmują, więc wystarczy sprzedać niewielki ułamek terytorium, by – tak jak stało się to w Sudanie – pozbyć się 1/5 użytków rolnych.
A co z ludźmi, którzy się z nich utrzymywali? – Drobni rolnicy zostaną prawdopodobnie wyparci ze swoich ziem – odpowiada prof. Alex Evans z Centrum Współpracy Międzynarodowej (CIC) Uniwersytetu Nowojorskiego.
Szczegóły większości umów są utrzymywane w tajemnicy, więc nie wiadomo, czy zawierają klauzule gwarantujące afrykańskim i azjatyckim chłopom bezpieczeństwo. Niedawne zamieszki w Peru, na Madagaskarze i Zambii pokazały, że raczej nikt nie pyta ich o zdanie.
Będzie katastrofa
– Jeśli naturalne metody uprawiania ziemi i kształtowane przez wieki środowisko przyrodnicze zostaną zastąpione monokulturami rolnymi, będzie to ekologiczna katastrofa, wyginie wiele gatunków flory i fauny – ostrzega Radosław
Gawlik, członek rady krajowej organizacji Zieloni 2004, były wiceminister ochrony środowiska. – Właściciele plantacji stosują metody rolnictwa przemysłowego, chemizację, mechanizację, intensywne nawożenie, co dodatkowo niszczy i truje środowisko – dodaje.
Zagraniczni inwestorzy przekonują, że dzieje się dokładnie odwrotnie, bo zakładając plantacje, dają ludziom pracę, uczą ich nowoczesnych metod uprawy ziemi, zaopatrują w bardziej wydajne odmiany roślin, a przy okazji budują drogi, szkoły, szpitale.
– Rolnictwo przemysłowe w Europie i Ameryce drastycznie zredukowało liczbę rolników. Dlaczego inaczej miałoby być w Afryce?– pyta retorycznie Gawlik, który jako jeden z nielicznych Polaków analizuje ten proceder. – O takich obietnicach pomocy słyszeliśmy już nieraz. Problem w tym, że nowe technologie czy wydajne odmiany nie mają służyć biednym, lecz wytwarzaniu żywności, która zostanie wywieziona do bogatych krajów. Biedni co najwyżej dostarczą taniej siły roboczej. To czysta postać neokolonializmu. Tym groźniejsza, że na wieki degraduje środowisko, a skala tej degradacji liczona w milionach hektarów ma znaczenie dla całej planety, również dla Polski – kontynuuje swój wywód.
Nic jednak nie wskazuje na to, by proces ten został zahamowany. Sytuację państw wyprzedających ziemię lapidarnie przedstawił rzecznik prezydenta Kenii: – Jeżeli chcemy, żeby zagraniczny kapitał inwestował w naszym kraju, musimy mu oferować koncesje. Nie mamy surowców, więc dajemy ziemię.
W zamian za 40 tysięcy hektarów gruntu przedsiębiorcy z Kataru zobowiązali się do wybudowania nowego portu. Teoretycznie więc Kenia skorzysta na transakcji. Tylko teoretycznie, gdyż portu bardziej od niej potrzebują plantatorzy, którzy będą przecież musieli jakoś wywieźć zebrane plony.
By przyciągnąć zagraniczny kapitał, zapewnia mu się nie tylko świetne warunki kupna lub dzierżawy (zazwyczaj na 99 lat). Gdy pojawiła się szansa na miliardowy kontrakt z Arabią Saudyjską, w Pakistanie „oczyszczono” teren i wysiedlono 25 tysięcy wieśniaków. W zamian zaproponowano im pracę na plantacjach, a Saudyjczyków zapewniono, że do żadnych protestów nie dojdzie, gdyż do ochrony pól zostanie skierowanych 10 tysięcy strażników. Tak w praktyce wygląda tworzenie nowych miejsc pracy.
Bankierzy rolnikami
Na inwestycjach w kupowaną za bezcen ziemię można w ciągu kilkudziesięciu lat osiągnąć nawet 400 procent zysku – oznajmili krótko po wybuchu kryzysu finansowego analitycy korporacji bankowo-finansowej Morgan Stanley. Po takiej rekomendacji na odzew nie trzeba było długo czekać i za kupowanie gruntów wzięły się firmy, które z rolnictwem nie mają nic wspólnego.
Nikt nie wie, jak powstrzymać kraje, które w akcie desperacji sprzedają siebie. Dolary kuszą, a o przyszłości skorumpowani politycy nie myślą.
Właścicielem połowy ziem uprawnych Madagaskaru został koreański koncern Daewoo Logistic; saudyjski potentat z branży budowlanej Bin Laden Group kupił pół miliona hektarów w Indonezji, posiadaczami gruntów zostały banki Goldman Sachs i Deutsche Bank. Inicjator przedsięwzięcia – Morgan Stanley wskazał już nowe kierunki ekspansji i nabył 40 tysięcy ha czarnoziemu na Ukrainie. Poszukiwacze atrakcyjnych terenów krążą po Kazachstanie, Mongolii, Rosji, Argentynie, Brazylii.
Bankierzy i finansiści już pokazali, że ich pazerność i cynizm nie znają granic. Liczy się tylko zysk, więc o jakichkolwiek formach pomocy dla krajów, które ogałacają z ziemi, nie warto nawet mówić.
Ekolodzy zajęci walką z ociepleniem klimatu dopiero zaczynają dostrzegać zagrożenie. Nie protestują jednak zbyt głośno, bo musieliby się uderzyć w piersi. Przez całe lata tak intensywnie lansowali biopaliwa, że w końcu przekonali do nich światowe koncerny. I dziś ci potentaci wykupują setki tysięcy hektarów ziemi, by uprawiać palmy olejowe, krzewy jatrofy, rzepak itp. Chińczycy już wydzierżawili w tym celu 2,8 mln hektarów w Kongu, negocjują podobny kontrakt z Zambią. Tak gigantycznych plantacji roślin oleistych nie było dotąd na świecie.
Ekopomyłka
Szczególnym wzięciem cieszą się tereny zalesione, gdyż są najtańsze. Jeszcze niedawno protestowano przeciwko wycinaniu lasów przez producentów drewna. Ci jednak, zgodnie z własnym interesem, po wykarczowaniu jednych drzew zazwyczaj sadzili następne. Dziś to już przeszłość. Jeden hektar roślin przeznaczonych na biopaliwa przynosi 15-krotnie większy zysk niż uzyskane z tej samej powierzchni drewno. Rachunek jest więc prosty, a skutki oczywiste – raz wycięty las już nie odrośnie. – Taki sposób produkcji biopaliw powinien zostać zatrzymany – mówi Radosław Gawlik, przyznając, że zachwyty nad tym rzekomo bardzo ekologicznym produktem były przedwczesne.
Nikt jednak nie wie, co zrobić, by powstrzymać biedne kraje, które w akcie desperacji sprzedają siebie. Jednorazowy zastrzyk kilku miliardów dolarów kusi, a o przyszłości wielu polityków, często do cna skorumpowanych, woli nie myśleć.
– Zagraniczni inwestorzy powinni podpisać kodeks etyczny, który określi zasady kupowania ziemi i prowadzenia biznesu w taki sposób, by uwzględniał lokalne warunki, prawa miejscowej ludności, jej tradycje i obyczaje – proponuje Joachim von Braun, dyrektor generalny Instytutu Badań nad Międzynarodową Polityką Żywnościową (IFPRI), najbardziej renomowanej instytucji monitorującej światowy obrót gruntami.
NAJWIĘKSI NABYWCY ZIEMI
W LATACH 2007-2009
(transakcje ujawnione i udokumentowane)
Chiny 2,8 mln ha
Korea Południowa 2,1 mln ha
Zjednoczone Emiraty Arabskie 750 tys. ha
Arabia Saudyjska 550 tys. ha
Katar 500 tys. ha
Propozycja bez wątpienia słuszna, ale czy realna? W Sudanie trwa wojna domowa, głoduje ponad sześć milionów ludzi, prezydent jest oskarżony o zbrodnie przeciwko ludzkości, a mimo to przed jego gabinetem ustawiają się kolejki chętnych do podpisywania następnych umów. I z kim tu rozmawiać o etyce?
Kazimierz Pytko
Dziennikarz, publicysta, podróżnik, z wykształcenia politolog. Publikował m.in. we „Wprost”, „Sukcesie”, „Życiu Warszawy”.
Laureat Nagrody Kisiela w 1990 roku.Wielki Brat patrzy
W dorosłe życie wchodzi już trzecie pokolenie Koreańczyków, którzy nie mają pojęcia, że istnieje cywilizowany świat. Nawet jeśli umierają z głodu i strachu, wierzą, że innym jest jeszcze gorzej.
Kazimierz Pytko
Wielki Wódz Kim Ir Sen dzięki swojemu geniuszowi odkrył, że Marks się pomylił – to nie byt określa świadomość, lecz idea. Wielki Wódz stworzył taką ideę, a gdy była już gotowa, stworzył świat, w którym nic nie mogło skalać jej czystości. I w tym świecie stworzył nowego człowieka, który jest szczęśliwy, bo ma świadomość, że nikomu nie żyje się tak dobrze jak jemu. Wielki Wódz odszedł, ale pozostawił ludowi to, co miał najcenniejszego – swojego syna, Ukochanego Przywódcę Kim Dzong Ila.
Od pierwszej klasy dzieciom wpaja się ideologię dżucze (samowystarczalność), stanowiącą fundament, na którym zbudowano najbardziej ortodoksyjną dyktaturę komunistyczną w historii. Według jej założeń, Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna może wyłącznie własnymi siłami zbudować ustrój powszechnej sprawiedliwości, równości i dobrobytu. To oczywiście utopia, ale realizowana z tak fanatyczną gorliwością, że 24-milionowe społeczeństwo zostało w sposób doskonały odizolowane od świata, a życie jednostek poddane całkowitej kontroli i podporządkowane wszechwładzy państwa. Wielki Brat, którym George Orwell straszył Europejczyków, zmaterializował się w Azji.
Sterylna biała plama
System stworzony przez Kim Ir Sena i utrwalony przez jego syna jest ich oryginalnym „dziełem”, ale sprawia wrażenie skopiowanego z koszmarnej wizji Roku 1984. Tak jak w świecie Orwella społeczeństwo, w którym oficjalnie wszyscy są równi, dzieli się na trzy klasy. Do pierwszej – rządzącej należą aktywiści partii komunistycznej, dowódcy wojskowi, funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa, wyżsi urzędnicy, dyplomaci, artyści, dziennikarze oraz członkowie ich rodzin. Tylko oni mogą korzystać z takich przywilejów, jak: prawo do samodzielnego mieszkania, zakupu telewizora, prenumeraty gazety, posiadania telefonu, studiowania, a przede wszystkim do otrzymywania przydziałów żywności wystarczających do zaspokojenia głodu. Prof. Waldemar J. Dziak, autor biografii obu Kimów, szacuje, że ta elita to 28 procent społeczeństwa.
Drugą klasę, którą Orwell nazywał „proletami”, tworzą robotnicy i chłopi. Ich jedynym zadaniem jest mordercza praca za równowartość 2-3 zł dziennie. Na samym dnie znajdują się „wrogowie ludu”, w większości potomkowie przedsiębiorców, urzędników i rolników z czasów przedrewolucyjnych. Kim Ir Sen uznał, że skażenie dawnymi nawykami i obyczajami znika dopiero w czwartym pokoleniu, więc synowie i wnuki „wyzyskiwaczy” muszą być zepchnięci na margines lub pod nadzorem strażników ciężko pracować. Do „wrogów ludu” zaliczono co czwartego Koreańczyka. Nie mają oni żadnej możliwości awansu do wyższej klasy, „proleci” mogą na to liczyć tylko w razie rozsławienia imienia kraju w świecie lub dokonania bohaterskich czynów.