Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nasze strony i nasi ludzie Tom 2: zbiór powieści historycznych, obrazków tegoczesnych, wspomnień i życiorysów. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nasze strony i nasi ludzie Tom 2: zbiór powieści historycznych, obrazków tegoczesnych, wspomnień i życiorysów. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 323 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZBIÓR PO­WIE­ŚCI HI­STO­RYCZ­NYCH, OB­RAZ­KÓW TE­GO­CZE­SNYCH, WSPO­MNIEŃ I ŻY­CIO­RY­SÓW.

przez

An­to­nie­go Wie­niar­skie­go.

TOM lI.

DZIE­DZIC SE­CE­MI­NA.–DWO­REK NA LESZ­NIE.

GRZE­GORZ KNAP­SKI.–PO­WÓDŹ.

SZY­MON OKOL­SKI.–LI­STY Z OR­DY­NAC­KIE­GO

RO­MANS W JED­NEJ GO­DZI­NIE.

WAR­SZA­WA.

NA­KŁA­DEM WA­LEN­TE­GO RA­FAL­SKIE­GO.

1855.

Wol­no dru­ko­wać, z wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa, dnia 27 List. (9 Grud.) 1854. r.

Cen­zor. F. So­biesz­czań­ski.

w Dru­kar­ni J. Ja­wor­skie­go.

DZIE­DZIC SE­CE­MI­NA. (1)

PO­WIEŚĆ HI­STO­RYCZ­NA Z XVII. WIE­KU.

Na­sze Stro­ny T. II.

Sta­rą piosn­kę o świe­ci Ba­jarz ple­cie i ple­cie; Raz z niej na­kształt zec­cra Sta­re gło­ski wy­bie­ra. To gdy cala po­pru­ta, Wy­szu­ku­je jej ko­ści, I chce zło­żyć ma­mu­ta W jego pierw­szej wiel­ko­ści.

A. Czaj­kow­ski.

Koń­czył się rok 1605, a koń­czył się ża­ło­bą: wieść o zgo­nie wiel­kie­go męża (2) lo­tem bły­ska­wi­cy obie­gła wszyst­kie zie­mie i po­wia­ty, i wszę­dzie roz­sia­ła żal szcze­ry, nie­utu­lo­ny! Nie zmniej­szy­ły żalu, ani od­głos świet­ne­go zwy­cięz­twa pod Kir­hol­mem, ani uko­rze­nie się dum­ne­go Su­der­ma­na, ani bie­ga­ją­ce po­gło­ski o uro­czy­sto­ściach w Kra­ko­wie, z po­wo­du po­wtór­nych kró­lew­skich ślu­bów od­by­wać się ma­ją­cych: bo każ­dy czuł ogrom stra­ty i biegł w pro­gi świą­tyń pań­skich bła­gać Boga o ze­sła­nie po­grą­żo­ne­mu w roz­ter­kach kra­jo­wi męża, któ­ry­by utrzy mal na wo­dzy roz­bu­ja­łe na­mięt­no­ści, i choćw czę­ści Za­moj­skie­go za­stą­pi!…

Prze­strach i zwąt­pie­nie po­więk­szy­ły się jesz­cze, gdy w oko­li­cach Lwo­wa zna­le­zio­no ga­łąź gło­gu, na któ­rej, po zdję­cia kory, spo­strze­żo­ne zo­sta­ły wy­raź­ne wy­ra­zy vea–vea.

I nie­ba­wem wieść o tem od­kry­ciu obie­gła gro­dy, zam­ki i skrom­ne szla­chec­kie za­ścian­ki, i wkrót­ce mi­lio­ny gło­sów z we­wnętrz­nem drże­niem po­wtó­rzy­ły: vea! vea!

Gło­sy te po­cho­dzi­ły z serc po­czci­wych, z serc prze­czu­wa­ją­cych zbli­ża­ją­cą się bu­rzę, pra­gną­cych wstrzy­mać jej gro­my – z serc, któ­re krzą­ta­ły się koło do­bra pu­blicz­ne­go jak koło wła­sne­go mie­nia; ale zna­la­zły się i ta­kie gło­sy, co dla oso­bi­stych za­wi­ści ją­trząc otwie­ra­ją­ce się rany… w śmiech ob­ra­ca­ły prze­stro­gi Opatrz­no­ści, i ska­la­ne­mi szy­der­stwem usty wo­ła­ły na pra­gną­cych po­rząd­ku: vea! veal

Mi­ko­łaj Ze­brzy­dow­ski ob­ra­żo­ny o nie­do­stą­pie­nie urzę­du sta­ro­sty Grodz­kie­go, w nie­po­wścią­gnio­na) du­mie pierw­szy pod­niósł ten głos, a za nim po­wtó­rzy­li go ci wszy­scy, któ­rzy spo­dzie­wa­li się in­trat­nych sta­rostw, pod­skarbstw lub pie­czę­ci, a któ­rych król-sza­farz, czę­stu­ją­cy na wszyst­kie stro­ny temi ła­ko­cia­mi, nie mogł po­dług ży­czeń ura­czyć.

I w ślad za burz­li­we­mi ich mo­wa­mi sku­pia­ły się chmu­ry nad zie­mią, któ­rej przed pół wie­kiem świe­ci­ło po­god­ne nie­bo, aby bied­na pod czar­ną ich osło­ną, pod ty­sią­ca­mi pio­ru­nów i na­wał­ni­cą klęsk, nie uj­rza­ła przez dłu­gie lata ja­sne­go, po­god­ne­go słoń­ca.

Gdy się to dzie­je, w Kra­so­ci­nie, ma­jęt­no­ści pana An­drze­ja Sza­frań­ca Sta­ro­sty Le­low­skie­go, osi­wia­łe­go star­ca, któ­ry stał nad gro­bem z tą my­ślą, że po­grze­bie z sobą ra­zem imie daw­ne­go i za­słu­żo­ne­go kra­jo­wi rodu, za­no­si­ło się na wiel­ką uro­czy­stość; ob­cho­dzić bo­wiem mia­no imie­ni­ny Sta­ro­sty, a ob­chód imie­nin to nic żar­ty, nie zby­wa­ło się go lada ja­kim przy­bo­rem, ani sto­ma garn­ca­mi wę­grzy­na; lecz na św. An­drzej w Kra­so­ci­nie mu­sia­ło wy­są­czyć się kil­ka­dzie­siąt an­ta­łów, spo­żyć pół sta wo­łów, sta­do ba­ra­nów, dwa­dzie­ścia ro­ga­czów, dzie­się­ciu dzi­ków, a co ryb, pta­stwa, za­ję­cy, to i licz­by nie znaj­dzie. Na trzy ty­go­dnie przed imie­ni­na­mi, koła Kra­so­ciń­ski­cii i Se­ce­miń­skich mły­nów ob­ra­ca­ły wszyst­kie ka­mie­nie mie­ląc naj­przed­niej­sze mąki. Staw­nie­zo­wie na­pra­wia­li ogrom­ne wło­ki. Le­śni upa­try­wa­li sie­dzi­by sarn, dzi­ków, śle­dzi­li za­ję­cze tro­py i pró­bo­wa­li sfo­ry char­tów i oga­rów; ana dwa ty­go­dnie dzień po dniu gra­ły my­śliw­skie rogi, oko­licz­ne knie­je brzmia­ły głu­szą­cą uszy wrza­wą, ze sta­wów wy­cią­ga­no sie­ci prze­peł­nio­ne róż­ne­mi ga­tun­ka­mi ryb, otwie­ra­no za­mknię­te przez rok cały ogrom­ne Kra­so­ciń­skie­go zam­ku sale, oku­rza­no zbro­ję za­le­ga­ją­cą ścia­ny, usta­wia­no becz­ki ko­le­ją lat, i Bóg wie co nie ro­bio­no, aby tyl­ko zjeż­dża­ją­cych się na ten dzień go­ści, uczci­wie, co się na­zy­wa, ura­czyć. A zjeż­dża­ło się też ich bez liku; na kil­ka dni przed św. An­drze­jem to nie roz­mi­ną­łeś sio na pro­wa­dzą­cej do zam­ku dro­dze z po­szóst­ne­mi i po­czwór­ne­mi po­jaz­da­mi, wio­zą­ce­mi pa­nów krew­nia­ków i nie­krew-nia­ków z naj­od­le­glej­szych, a na­wet z nad­mor­skich stron; bo do­dać trze­ba, że pan Sta­ro­sta, oprócz Kra­so­ci­na po­sia­dał ogrom­ne Se­ce­miń­skie wło­ści, roz­cią­ga­ją­ce się na trzy mile wzdłuż, a duie wszerzt ob­fi­tu­ją­ce w chleb, grzy­by i ryby jak po­wszech­nie ma­wia­no, na­zy­wa­jąc Se­ce­min zlo­tem jabł­kiem.

Pan Sta­ro­sta byi bez­dziet­ny, stał już nad gro­bem, a ma­ją­tek po­sia­da! wiel­ki; to też krew­nia­ki ro­dzo­ne i nie­ro­dzo­ne z mat­ki, żony i Bóg wie kogo, ła­si­li się panu Sta­ro­ście, aby po naj­dłuż­szem jego ży­ciu mie­li czem su­che oczy obe­trzeć.

I nie je­den z nich prze­jeż­dża­jąc przez Se­ce­miń­skie osa­dy, wzdy­chał po­żą­dli­wie i od­ma­wiał ko­ron­kę do Opatrz­no­ści Bo­skiej, aby ob­da­rzy­ła go tak do­stat­niem dzie­dzic­twem, i nie je­den z bó­lem ser­ca pa­trzył na uwi­ja­ją­cych się koło Sta­ro­sty po­dob­nych so­bie ochot­ni­ków.

Pan Sta­ro­sta cho­wał dwór licz­ny, peł­no na nim było szla­chec­kiej mło­dzie­ży, któ­rzy trzy­ma­jąc się Kra­so­ciń­skiej klam­ki wy­cho­dzi­li na lu­dzi i po­tem róż­ne a na­wet cza­sem i znacz­ne z wsta­wie­nia się Sta­ro­sty pia­sto­wa­li god­no­ści; ża­den z nich jed­nak­że nie miał ta­kie­go kre­dy­tu jak pan Ja­cek Mi­cha­łow­ski, mło­dzian pe­łen od­wa­gi i naj­szla­chet­niej­szych przy­mio­tów. Frasz­ką było dla nie­go do­siąść dzi­kie­go ste­pow­ca, i zmie­nić go w po­wol­ne­go ba­ran­ka, zwieść harc na ostre i prze­ciw­ni­ka z sio­dła za pierw­szem star­ciem wy­sa­dzić, igrasz­ką zmie­rzyć się choć­by z po­trój­nie sil­niej­szym nie­przy­ja­cie­lem a gdy ująw­szy pod rękę jaką hożą dzie­wecz­ko za­wiódł rej w tań­cu, to zda­wa­ło się, że oczy za nim wy­sko­czą, że ser­ca wszyst­kich za jego ru­chem po­bie­gną.

Oj­ciec jego, dzie­dzic ma­łej wio­secz­ki Słu­pi, bar­dzo da­le­ki krew­ny Sta­ro­sty, od­da­jąc je­dy­na­ka na dwór Kra­so­ciń­ski, rzekł uj­mu­jąc ko­la­no Sta­ro­sty:

– Od­da­ję wam mo­je­go Ja­cu­sia, je­den on u mnie jak jed­no ser­ce, a chło­pak tegi, wiem że się za nie­go nie po­wsty­dzę. Ii mnie nie wie­le wskó­ra, szlach­cic ze Słu­pi na za­go­ny swo­ją włość mie­rzy; niech więc wam się za­słu­gu­je, niech się uczy jak być Bogu i lu­dziom mi­łym.

Speł­nił Ja­cuś ży­cze­nia ojca. Pan Sta­ro­sta po­ko­chał go jak ro­dzo­ne­go syna, mło­dzież oko­licz­na lgnę­ła do nie­go, star­cy pa­trząc mó­wi­li: gdy­by ta­kich wię­cej było; a dziew­czę­ta prze­pa­da­ły za jego spoj­rze­niem. Za­le­d­wie prze­mó­wił do któ­rej słów­ko, za­le­d­wie ujął rącz­kę albo zgrab­nie usłu­żył, jmci cala w pło­mie­niach, już nie wie co od­po­wie­dzieć, już ser­ce gwał­tow­niej w śnież­ną pierś puka.

Wi­dać, że Bóg ob­da­rzył go taką u łu­dzi mi­ło­ścią, bo nig­dy Mszy św. nie­opu­ści!, i słu­chał jej kle­czą cy, a przy kon­fes­sy­ona­le nie jed­ną łzę szcze­re­go żalu uro­nił.

Jed­ni tyl­ko krew­nia­cy Sta­ro­sty krzy­wem na te fa­wo­ry pa­trzy­li okiem; ale­bo też dla nich choć­by anioł był w jego oso­bie, to jesz­cze­by im za­wa­dza!…

Cho­ciaż i tak gnie­wa­li się oni i sro­ży­li gdy byli zda­le­ka, ale gdy spoj­rze­li so­bie oko w oko, gdy pan Ja­cek ujął czwo­ro­gran­nej cza­pecz­ki i udat­nym ukło­nem ich po­wi­tał, to ze­bra­ne chmu­ry pierz­cha­ły jak mgła przed słoń­cem i od­sta­lo­ne ich ser­ca pod da­wa­ły mu się zu­peł­nie.

Nie dziw więc, że taki dziel­ny mło­dzian wo­dził rej w Kra­so­ciń­skim zam­ku, bo nikt­by na­wet le­piej wo­dzić go nie­umiał; a sta­rzec, jak nie­by­ło Ja­cu­sia to ma­ru­dził i zrzę­dził, wszyst­ko mu szło nie do ładu; po­ka­zał się mło­dzian, już i twarz po­god­na, i uśmiech na ustach i wszyst­ko jak­by z płat­ka wy­wi­nął.

Kto inny ob­ró­cił­by jak to mó­wią wodę na swo­je koło, ale pan Ja­cen­ty tego nie umiał. Zy­skać za­do­wo­le­nie Sta­ro­sty, upo­ko­rzyć prze­ciw­ni­ka, pod­bić ser­ce dziew­czy­ny, to je­dy­ne pra­gnie­nie – je­dy­na ho­żej, mi­lut­kiej, koń­czą­cą­cej ośm­na­sty ro­czek dzie­wecz­ki.

Czy so­bie pan Kmi­ta uro­ił, czy tak było w isto­cie, że mię­dzy Pod­ko­mo­rzym i Sta­ro­stą trwa­ły ja­kieś ukła­dy, dość, że na pew­no się spo­dzie­wał, iż jak tyl­ko zo­sta­nie dzie­dzi­cem Se­ce­mi­na po­zy­ska zgrab­ną i po­saż­ną rącz­kę i od­są­dzi pana Jac­ka, któ­ry czę­sto za­jeż­dżał do Pod­ko­mo­rzan­ki i mile był od niej wi­dzia­ny.

– Nie dłu­go cze­kać; my­ślał so­bie–jak ser­ce Pod­ko­mo­rzan­ki ku mnie się ob­ró­ci, i temu szla­chet­ce po­wiem, bierz się wasz­mość do swo­ich za­ścian­ko­wych dzie­wek, ale od dy­gni­tar­skiej córy wara!

chęć mło­dzień­ca; o przy­szło­ści nie my­ślał, bo za­mia­ry jego nie się­ga­ły wy­so­ko. Od­wdzię­czyć Sta­ro­ście jego ła­ski, od­słu­żyć dług kra­jo­wi, sta­nąć na ko­bier­cu z bog­dan­ką, przy­siądz jej wiecz­ną wia­rę, i po­tem w po­ko­ju i zgo­dzie upra­wiać wła­sny za­gon, wy­cho­wać jak Bóg przy­ka­zał dziat­ki i z czy­stem su­mie­niem sta­nąć przed Bo­giem, to były co­dzien­ne jego my­śli, po­wta­rza­ne z ran­nym i wie­czor­nym pa­cie­rzem.

Owoż, jak się wy­żej rze­kło, w Kra­so­ciń­skim zam­ku przy­go­to­wy­wa­no się nie na żar­ty, bo już i św. An­drzej był za pa­sem, i dal­si go­ście po­zjeż­dża­li się.

Z po­mię­dzy pierw­szych, któ­rzy zje­cha­li do Kra­so­ci­na, byli dwaj bra­cia Rze­szow­scy i Jan Kmi­ta, wszy­scy trzej bliz­cy krew­ni Sta­ro­sty. Lu­dzie mó­wi­li, że Kmi­cie i Rze­szow­skim naj­czę­ściej krę­ci­ła się po gło­wie ta myśl, że po­dzie­lą mię­dzy sie­bie Se­ce­miń­skie wło­ści, i że za­wcza­su już ukła­da­li się o ten po­dział, zwłasz­cza, że o gra­ni­cę z Se­ce­mi­nem miesz­kał pan Pod­ko­mo­rzy Dę­biń­ski, oj­ciec ślicz­nej jak dzień wio­sen­ny pan­ny Wa­le­ryi, czar­no­okie „ go dziel­ny gnia­dosz par­ska­ją­cy i zry­wa­ją­cy się dęba, jak­by chciał się po­pi­sać ze swą siłą. Zie­lo­na li­siur­ka okry­wa­ła zgrab­ną po­stać mło­dzień­ca, na niej tor­ba, rogi, i drob­niej­sze przy­bo­ry my­śliw­skie. Rusz­ni­ca gwin­tów­ka przy­tro­czo­na była do sio­dła, a obok niej w skó­rza­nej po­chwie obo­siecz­ny kor­de­las. Gdy sta­nął przed Sta­ro­stą, lek­ko ze­sko­czył z sio­dła i od­daw­szy ko­nia sta­jen­ne­mu, uchy­lił ro­gat­ki na po­wi­ta­nie zgro­ma­dzo­nych go­ści, i prze­biegł wzro­kiem do koła, jak­by ko­goś szcze­gól­niej szu­kał. Ze zna­lazł, nie po­trze­bu­je­my uprze­dzać, bo w spoj­rze­niach szu­ka­ją­cych się wza­jem­nie jest ja­kaś nie­zna­na siła, któ­ra nie­mi kie­ru­je.

– Jak­żeś mi się dzi­siaj spra­wił Ja­cu­siu? za­py­tał Sta­ro­sta.

– ?le – bar­dzo źle, od­po­wie­dział mło­dzie­niec; ody­niec uszedł na­szych rąk, a co gor­sza po­ka­le­czył sta­re­go my­śliw­ca To­ma­sza i czte­rech oga­rów na miej­scu po­ło­żył.

– Pa­trz­cie! ta be­stya chce mi się gwał­tem wy­drzeć, a tu czas krót­ki! Ej, bo to z was par­ta­cze, mo­cium pa­nie; za mo­ich cza­sów wy­śmia­no­by ta­kich my­śliw­ców co im ody­niec z przed nosa umy­ka.

IlI.

Czer­wo­ne pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca ob­rzu­ci­ły szczy­ty Kra­so­ciń­skie­go zam­ku, obie­cu­jąc na ju­trzej­szy dzień po­go­dę. Po­dwó­rza zam­ko­we na­peł­nio­ne były ko­la­sa­mi zjeż­dża­ją­cych się go­ści; pan Sta­ro­sta stał w pro­gu i wi­tał przy­by­wa­ją­cych; przy­je­cha­li już i pań­stwo Dę­biń­scy, i Wa­le­rya, uści­skaw­szy czu­le ręce dzia­du­nia, tak bo­wiem na­zy­wa­ła Sta­ro­stę, rzu­ci­ła spoj­rze­niem do koła, czy nie znaj­dzie tego, do któ­re­go tę­sk­ni­ło jej ser­ce, gdy wtem za­gra­ły rogi, i ze­wsząd okrzyk­nię­to: my­śli­wi!

Nie­ba­wem kam­na­ty zo­sta­ły pu­ste, bo wszy­scy wy­bie­gli przy­pa­trzeć się wjeż­dża­ją­cym tłum­nie i hucz­no łow­com. Na cze­le je­chał pan Ja­cek, niósł

Mło­dzie­niec ze­smut­niał, spu­ścił w dół błysz­czą­ce ogniem oczy i od­rzekł:

– Praw­da, pa­nie Sta­ro­sto, bo choć z mo­jej ręki pa­dło dziś trzech po­je­dyn­ków, dwa je­le­nie i kil­ku­na­stu za­ję­cy, alem par­tacz, bom nie zło­żył u nóg two­ich odyń­ca; ale ju­tro, choć­by przy­szło wręcz się z nim spo­tkać, to już nie uj­dzie.

– Tak, co­dzień mi wasz­mość to po­wta­rzasz, a mo­dum pa­nie św. An­drzej za dwa dni, Kasz­te­lan przy­je­dzie i bry­znie mi w oczy, a gdzie ody­niec? Mo­cium pa­nie za kły tej be­styi nie od­dał­bym…. ha co mam od­wle­kać, nie od­dał­bym ale od­dam moje zło­te ja­błusz­ko; hej pa­no­wie, kto ju­tro odyń­ca po­ło­ży, je­śli do­bry szlach­cic i zko­li­ga­co­ny z nami, zo­sta­nie dzie­dzi­cem Se­ce­mi­na, je­śli dwo­rza­nin lub ochot­nik uczci­wą szla­chec­ką za­gro­dę i sto du­ka­tów na za­go­spo­da­ro­wa­nie; a oprócz tego…

– Nie kończ dzia­du­niu,–za­wo­ła­ła pan­na Wa­le­rya pod­bie­ga­jąc szyb­ko i ca­łu­jąc rękę Sta­ro­sty; nie kończ, jak mnie ko­chasz; i spoj­rze­nie jej, w któ­rem ma­lo­wa­ła się dziw­na ja­kaś oba­wa, zbie­gło się ze spoj­rze­niem mło­dzień­ca.

ro­mi­mo taK po­zą­da­ne­go od wie­lu wy­zwa­nia nikt nie od­po­wie­dział, bo każ­dy ob­li­czał się z si­ła­mi i nie­je­den spu­ścił nosa na kwin­tę.

– A cóż u li­cha mo­ści pa­no­wie, za taką na­gro­dę to,by sło­nia do­stał, a wy mil­czy­cie jak­by wam mowę od­ję­ło; no, któż na ju­trzej­sze łowy po­spie­szy?

– Ja! od­po­wie­dział Kmi­ta i wy­su­nął się na­przód.

– My! za­wo­ła­li Rze­szow­scy.

– Ja! ja! ja! ozwa­ły się licz­ne gło­sy.

– A ty, Ja­cu­siu, nic nie mó­wisz? za­py­tał sta­rzec, zbli­ża­jąc się do mło­dzień­ca.

– Nic! bo nie będę dzie­lił ju­trzej­szych ło­wów.

– Dla cze­go?

– Dla tego, że tam nie o two­je Sta­ro­sto za­do­wo­le­nie, ale o Se­ce­min do­bi­jać się będą.

– Ja­cu­siu nie rób tej krzyw­dy, bo da­li­bóg go­tów je­stem wy­rzec się odyń­ca.

– Pa­nie Ja­cen­ty, my bez was nic nie wskó­ra­my! za­wo­ła­li my­śli­wi.

– Pa­nie Mi­cha­łow­ski, wam nie przy­stoi od­ma­wiać żą­da­niu Sta­ro­sty,–rzekł Pod­ko­mo­rzy.

Pan Ja­cen­ty jesz­cze się wa­hał, gdy wtem spoj­rzał w stro­nę, w któ­rej sta­ią Wa­le­rya: czar­ne oczy utkwio­ne były w nie­go z wy­ra­zem bła­gal­nej proś­by.

– Bóg wi­dzi, że nie chcia­łem za­wa­dzać tym co ju­tro po zło­te jabł­ko się­gać będą, ale kie­dy taka wa­sza wola, pa­nie Sta­ro­sto, więc zgo­da. Kmi­ta spoj­rzał z uko­sa, czo­ło jego po­kry­ły fał­dy, zbli­żył się do Mi­cha­łow­skie­go i rzekł:

– Po co mi Wasz­mość przy­ma­wiasz, po­wi­nie­neś znać re­spekt dla bliz­kie­go krew­nia­ka twe­go do­bro­czyń­cy.

– Nie przy­ma­wiam ni­ko­mu, a re­spekt wi­nie­nem tyl­ko panu Sta­ro­ście: je­że­li zaś Wasz­mo­ści za­wa­dzi­ły moje sło­wa, to w sza­bli re­spekt się znaj­dzie.

– Zgo­da, zgo­da Wasz­mość pa­no­wie,–za­wo­łał Sta­ro­sta,–scho­waj­cie na ju­tro wa­szą od­wa­gę, a dziś do kie­li­cha, wy­pi­je­my za do­bre suk­ces­sa ju­tra; tyl­ko Ja­cu­siu wy­daj roz­ka­zy, aby wszyst­ko było jak na­le­ży. Słoń­ce za­szło po­god­nie, zie­mia pod mro­zem krzep­nie, i nam sta­rym nie jako sie­dzieć przy pie­cu; a może, mo­dum pa­nie i szla­chet­ne nie­wia­sty ze­chcą po­pa­trzyć na na­sze łowy i po­kJa-snąć zwy­cięż­cy; no jak­że, za­cne pa­nie.'

_ Do­brze, bar­dzo do­brze, od­po­wie­dzia­ła pani

2

Na­sze stro­ny. T. II.

Przy­jem­ska, Kasz­te­la­no­wa Łom­żyń­ska, naj­star­sza wie­kiem i po­wa­gą ma­tro­na; daw­no też już pra­gnę­łam po­dob­nej za­ba­wy.

– Do­brze! po­wtó­rzy­ły za nią chó­rem inne nie­wia­sty.

Wa­le­rya nic nie rze­kła, ale jej oczy wy­mow­niej­sze były od słów.

– Każ więc roz­bić na­mio­ty na Wil­czej-gó­rze, z niej bę­dzie do­sko­na­le wszyst­ko wi­dać, zresz­tą już ty sam wiesz le­piej co zro­bić, nam się w to nie mie­szać, tyl­ko po­my­śleć o tem, aby słoń­ce ra­niej od nas nie wsta­ło. A te­raz mo­cium pa­nie od­wrót; mo­ści Mar­szał­ku, każ­no w trą­by ude­rzyć!

Na ski­nie­nie Mar­szał­ka za­gra­ły trą­by, aż się okna za­trzę­sły. Sta­ro­sta po­dał rękę pani Przy­jem­skiej, za jego przy­kła­dem po­szli inni; pan Ja­cek zbli­żył się do pan­ny Wa­le­ryi, i gdy ujął ślicz­ną Jej rącz­kę, ona po­chy­li­ła się nie­znacz­nie i szep­nę­ła mu do ucha:

– Pa­nie Mi­cha­łow­ski, wy ju­tro po­ło­ży­cie odyń­ca.

– Chciał­bym.

– O, ja to czu­ję, ja pro­sić będę Mat­ki Bo­skiej aby wam do­po­mo­gła.

Grzmot ko­tłów, któ­re ode­zwa­ły się w tej chwi­li, za­głu­szył od­po­wiedź mło­dzień­ca; wszyst­kie pary we­szły w po­dwo­je zam­ko­we, i nie­za­dłu­go w ja­dal­nej sali, w oko­ło za­sta­wio­nych sto­łów za­sie­dli ko­le­ją star­szeń­stwa za­cni go­ście, a gdy sprząt­nię­to dzie­sią­te da­nie, z ręki do ręki po­biegł kwa r-towy pu­har, i skle­pie­nia drża­ły od gło­śnych i ser­decz­nych wi­wa­tów.

IV.

Ślicz­na ju­trzen­ka stop­ka­mi srebr­nych pro­mie­ni prze­bie­gła sza­re nie­bo i każ­dy jej ślad roz­rzu­cił po­to­ki świa­tła po Bo­żym świe­cie; a świat, choć ob­dar­ty z ozdób, choć nagi, skrze­pły, uśmiech­nął się do niej uśmie­chem star­ca, przy­po­mi­na­ją­ce­go so­bie pierw­szy po­ca­łu­nek ko­chan­ki.

Choć ta czuj­na dzie­ci­na tak rano pod­nio­sła ja­sną głów­kę, jed­nak w Kra­so­ciń­skim zam­ku zna­lazł się taki co ją uprze­dził, i krzą­tał się czyn­nie, zwo­łu­jąc służ­bę i wy­da­jąc jej roz­ma­ite zle­ce­nia.

nie­ba­wem też cały za­mek sta­nął jak­by w jar­mar­ku: strzel­cy pró­bo­wa­li rusz­nic czy ich przez noc jaki cha­rak­ter­nik nie za­mó­wił, psiar­czy­ki wią­za­li w sfo­ry oga­ry, a te na róż­ne gło­sy ob­ja­wia­ły swo­ją ra­dość, inni uczy­li się dąć w rogi, sta­jen­ni wy­pro­wa­dza­li rżą­ce i spi­na­ją­ce się róż­nej ma­ści ko­nie, pa­choł­ki ła­do­wa­li po­jaz­dy dla nie­wiast, i wozy z ja­dłem i na­pit­kiem, a spoj­rzeć było na te ogrom­ne ko­tły świe­cą­ce się jak­by były ze szcze­re­go sre­bra, na te an­ta­ły wina, mio­du, piwa, i in­nych trun­ków, to czło­wiek po­my­ślał: ha, chy­ba oni przez cały rok my­ślą po­lo­wać!

Gdy pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca wy­bie­gły, już wszyst­ko było go­to­we; pan Ja­cek w swo­jej li­siur­ce sie­dział na gnia­do­szu, ota­cza­li go jezd­ni i pie­si my­śli­wi, star­cy i nie­wia­sty za­ję­li po­jaz­dy, wozy wy­ru­szy­ły na­przód, ko­nie rża­ły ko­piąc zie­mię, oga­ry wyły z nie­cier­pli­wo­ści, a ru­szać nie moż­na, do­pó­ki naj­star­szy wie­kiem my­śli­wy, ba­ka­ła­rzem zwa­ny, nie otrą­bi wy­jaz­du. Ten, jak tyl­ko spo­strzegł wy­su­wa­ją­cą się kra­wędź sło­necz­ne­go koła, za­dął na swo­jej trąb­ce w skocz­ną nutę, i cała kaJ-wa­ka­ta wy­to­czy­ła się za bra­my zam­ku.

V.

Ciem­ny bór so­sno­wy roz­ło­żył sze­ro­kie skrzy­dła, osła­nia­jąc głę­bo­kie jary i spa­dzi­ste ska­ły. Wiatr głu­chy szu­miał i czar­ne pta­stwo wy­ru­sza­ło z noc­nych sie­dzib szu­kać żeru, i kie­dy nie­kie­dy od­zy­wa­ły się prze­cią­głe echa le­śni­ków.

Na Wil­czej-gó­rze, któ­rą od kniei od­dzie­lał nie zbyt głę­bo­ki jar, usta­wio­ne już były wznie­sio­ne sie­dze­nia dla wi­dzów, osło­nię­te płó­cien­ne­mi na­mio­ta­mi, da­lej go­rza­ło ogrom­ne ogni­sko, w koło któ­re­go roz­ło­żo­no przy­rzą­dy ku­chen­ne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: